Walka o miliony/Tom VI-ty/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XVIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

— Który numer apartamentu zajmuje pan Haltmayer? — pytał Wiliam Scott.
— Numer czwarty, na pierwszem piętrze.
— Chciałem się właśnie o tem dowiedzieć, dziękuję.
Służący odszedł.
Irlandczyk, wdziawszy kapelusz, przejrzał papiery, umieszczone w portfelu i wyszedł. Pokój jego znajdował się na trzecem piętrze, tuż nad czwartym numerem. Zeszedłszy ze schodów, Scott zlekka zapukał do wskazanego mieszkania.
— Proszę! — zawołał głos z wewnątrz.
Na to wezwanie Wiliam wszedł do przedpokoju i uniósł portyerę z grubej materyi, jaka dzieliła go od sąsiedniego salonu.
Mężczyzna czterdziestoletni, małego wzrostu, lecz silnie zbudowany, siedział przy stole pod światłem lampy, czytając dzienniki.
Podniósłszy głowę spojrzał badawczo na wchodzącego.
— Mam honor mówić z panem Haltmayer? — zapytał wysłaniec Arnolda Desvignes.
— Tak, panie.
— Racz pan wybaczyć, że ci przeszkadzam, lecz zdziwisz się zapewne, usłyszawszy, że od dwóch dni przebywam w Nicei, oczekując na pańskie przybycie.
— Na moje przybycie? — powtórzył zdumiony Haltmayer. — Z jakiej przyczyny... czego pan żądasz odemnie?
— Pragnę pomówić z panem względem skargi, wniesionej do sądu w pańskiem imieniu przez pana Robert z ulicy des Martyrs.
— A! zatem pan Robert pana tu do mnie przysyła?
— Nie, panie, przysyła mnie tu prefekt policyi.
— Należysz pan więc do policyi?
— Tak. Skarga, o którą chodzi, wniesioną została przeciw pewnemu wicehrabiemu de Nervey.
— Nikczemnikowi, który, chcąc wyzyskać dziesięć tysięcy franków od Roberta, sfałszował mój podpis. Tem więcej drażni mnie i martwi cała ta sprawa, żem tego nędznika uważał za swego przyjaciela i żem niejednokrotnie podawał mu rękę. Ha! rękę fałszerzowi... to obrzydłe!... Depesza, otrzymana przezemnie od Roberta w Turynie, powiadomiła mnie, że ów wicehrabia wyjechał z Paryża i że nie wiedzą, dokąd się udał. Odkryłeś pan może miejsce jego pobytu?
— Tak, panie.
— Gdzież więc on jest obecnie?
— Bardzo ztąd blisko, w Monte-Carlo — odparł Irlandczyk.
— Może pan posiadasz wyrok na niego?
— Tak, właśnie...
— A więc przyaresztuj go!
— To niepodobna-...
— Dlaczego?
— Ponieważ Monte-Carlo znajduje się na terytoryum księstwa Monaco, co czyni mnie bezwładnym wobec wicehrabiego. Przyszedłem, aby się z panem porozumieć względem formalności pozostających do spełnienia.
— Jak wiele czasu mogą zająć te formalności?
— Mogą się one przeciągnąć bardzo długo. Zależeć to będzie od kaprysu księcia Monaco.
— Zażądajmy więc wydania sobie zbiega, a wtedy ja sam wymierzę sobie sprawiedliwość.
— W jaki pan to sposób uczynisz?
— Pytasz mnie pan, do pioruna! Oto, traktując go jako fałszerza, a więc publicznem spoliczkowaniem. W ten sposób zostanie również zniesławionym, jak i procesem. To nie pozwoli mu już nigdy wracać do Francyi. Właśnie ja pragnę jego shańbienia i otrzymam to w zupełności. Jestżeś pan wszakże pewnym, że on przebywa w Monte-Carlo?
— Jaknajpewniejszym. Widziałem go memi własnemi oczyma, siedzącego przy stole rulety. Grywa co wieczór i zgarnia znaczne sumy pieniędzy.
— Masz pan przy sobie weksle, jakie sfałszował ów nędznik?
— Mam, panie.
— Chciej mi je pokazać.
— Oto są... — rzekł Scott, otwierając portfel i dobywając zeń weksle, wykupione od Agostiniego.
Haltmayer, wziąwszy je, spojrzał na zegarek.
— Zbyt późno jest — rzekł — bym się dziś wieczorem udał do Monte-Carlo. Zmuszony jestem dzień zwłoki udzielić temu fałszerzowi. W którym hotelu pan zamieszkujesz?
— Tu właśnie, w tym samym — odparł Irlandczyk.
— A więc, skoro przysłano tu pana dla porozumienia się zemną, nie wyjeżdżaj, proszę, z Nicei, dopóki się nie dowiesz, co uczyniłem. Twoja obecność potrzebną mi tu być może.
— Jestem na pańskie rozkazy.
— Otóż umówmy się na jutro, na godzinę ósmą wieczorem, na stacyi Monte-Carlo.
— Dobrze, będę tam oczekiwał i zbliżę się do pana, ponieważ mógłbyś mnie nie poznać.
Na tem rozmowa się zakończyła.
Scott, pożegnawszy Haltmayera, udał się do swego pokoju, gdzie zmienił całkowicie swą powierzchowność. Gdy wyszedł z hotelu, udając się na stacyę, wyglądał na sześćdziesięcioletniego, dobrze zakonserwowanego starca.
Znalazłszy się tam, polecił, aby mu wskazano biuro komisarza bezpieczeństwa publicznego, gdzie ze zwykłem sobie zuchwalstwem przedstawił temuż bilet inspektora policyi, znaleziony w papierach Flognego, mówiąc, iż będąc przysłanym w nadzwyczajnej misyi z Paryża, potrzebuje udzielenia mu zupełnej wolności działania na stacyi.
Komisarz, nie mając powodu nieufania człowiekowi, który mu się wydał zupełnie przyzwoitym, poważnym, zaprowadził go do naczelnika stacyi, prosząc, by pozwolono mu działać swobodnie.
Tego też tylko pragnął ów łotr.
Umieściwszy się w małym pokoiku, tuż obok biura, wychodził po przybyciu każdego pociągu nadchodzącego z Marsylii, dla przeglądania kolejno podróżnych, tym pociągiem przybywających.
Na kogo oczekiwał, wkrótce zobaczymy.
Nazajutrz po wyjeździe Will Scotta do Nicei, Agostini, posłuszny zleceniom, otrzymanym od Arnolda Desvignes, udał się na ulicę des Monceaux, do mieszania Melanii Gauthier.
Najwyższa niezgoda zapanowała pomiędzy nią a jej kochankiem, Fryderykiem Bertin.
„Gdy zbraknie w żłobie pożywienia, konie się biją“ — powiada stare przysłowie.
Nagły wyjazd wicehrabiego de Nervey, pozostawiając Melanię bez pieniędzy, przyprowadzał do rozpaczy Fryderyka, który w przystępie wściekłości nie zawahał się pokilkakrotnie ją uderzyć.
Skoro więc oznajmiono przybycie Agostiniego, Melania przyjęła tę wiadomość okrzykiem radości.
— Przysięgłabym, że żyła złota powraca do nas — rzekła do swego kochanka.
Niezwłocznie więc poleciła corychlej wprowadzić Włocha, a nawet sama wybiegła na jego spotkanie.
— Przynosisz nam dobre nowiny... nieprawdaż? — pytała.
— Przynoszę jedną z takich, która może wydać dla pani najlepsze rezultaty — odrzekł Agostini. — Wiem, dokąd pojechał wicehrabia, od pani będzie zależało sprowadzenie go napowrót do Paryża, a sprowadzenie z okrągłą sumką, sukcesyi, jaką odebrał po matce, to jest z dwustoma tysiącami franków.
— Gdzież jest ten łotr? — pytał Fryderyk.
— Przebywa w Nicei... wczoraj tam był jeszcze przynajmniej — odrzekł Włoch. — Z Nicei jednaj do Monaco krok jeden.
— Co on sobie myśli, ten nicpon! — krzyknęła z gniewem Melania. — Czy sadzi, że ja mu pozwolę przegrać wszystkie pieniądze w ruletę? To są moje pieniądze... tak! moje... ponieważ te dziesięć tysięcy franków do mnie należeć powinny... Tak było przecież ułożone. Ach! jakże daleko jesteśmy od zaślubin, o których mówiłeś, panie Agostini!
— Jeżeli pani trwasz w tym zamiarze, możnaby go zmusić do tego...
— Czy masz pan owe weksle Haltmayera ze sfałszowanym podpisem?
— Mam, ale nikomu ich oddać nie mogę. Gdy wicehrabia powróci do Paryża, będziemy go krępowali za pomocą tych weksli.
— Trzeba, ażeby powrócił — ozwał się Fryderyk. — Pojedziemy i sprowadzimy go tutaj.
— Jechać... — wyrzekła Melania — łatwo to powiedzieć...
— A cóż pani przeszkadza do wykonania tego zamiaru?
— Brak pieniędzy, panie Agostini. Jesteśmy bez grosza. Chyba, że nam zaliczysz na koszta podróży.
— Radbym... ale to niepodobna. Pożyczyłem już pani dziesięć tysięcy franków, które nie wiem, kiedy odbiorę. Zostałem sam bez pieniędzy. Porusz pani swą garderobę, biżuteryę, wszak musisz posiadać coś jeszcze, na co danoby ci w lombardzie pieniądze.
— Ma słuszność! — poparł Fryderyk. — Przejrzyj swoje szkatułki, szufladki... daj biżuteryę, zaniosę ją do zastawu. Przez ten czas przygotuj zawiniątka. Jedziemy dziś wieczorem kuryerem.
— No, jakże... zgadzasz się pani? — pytał Agostini.
— Dobrze... — odpowiedziała Melania. — Gotowam sprzedać ostatnia koszulę raczej, niźli dozwolić temu łotrowi zażartować z siebie. Obecnie, jestem pewna, on śmieje się zemnie, lecz zobaczymy! Ten się najlepiej rozśmieje, kto się ostatnim śmiać będzie!
— Zabieraj się więc pani coprędzej — odrzekł Włoch. — Mam przyjaciela w Nicei, szczerego przyjaciela... drugiego siebie. Zatelegrafuję do niego, ażeby wyszedł na wasze spotkanie. Zna on was oboje z widzenia i kontent będzie, mogąc wam w czemkolwiek dopomódz.
Tu pożegnawszy się, odszedł, podczas gdy Melania wybierała biżuteryę, jaką Fryderyk miał zanieść do lombardu.
W godzinę później ów wybrany jej serca wrócił, przynosząc z sobą tysiąc osiemset franków, jakie zachował w swoim pugilaresie, tłumacząc, iż godność mężczyzny nakazuje mu mieć przy sobie pieniądze.
O w pół do dziesiątej wyruszyli pociągiem do Marsylii.
W dziesięć minut potem Agostini, śledzący ich niepostrzeżenie od rogu ulicy des Monceaux, wysłał telegram do Scotta.
Wskutek to owego telegramu Irlandczyk, przedstawiwszy się za agenta paryskiej policyi, ulokował się na stacyi w Nicei, śledząc przybywających.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.