Walka o miliony/Tom VI-ty/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XVII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Co mówię na to? — odparł Irlandczyk naiwnie. — Cóż ja właściwie mam mówić?... Słuchając cię, widzę, żeś zbyt wiele wychylił dzisiaj kieliszków. O jakimże to wspominasz melodramacie?
— O prawdziwym, na nieszczęście, jaki miał miejsce... — odrzekł gałganiarz. — Moja siostra umarła spalona, Eugeniusz Loiseau zabił swą żonę i Pawła Béraud, a następnie sam sobie w skroń strzelił. A to jeszcze nie wszystko... Wczoraj poszedłem na ulicę Lobineau odwiedzić Joannę; gospodyni powiedziała mi, że Lina umarła, a od dnia tego nic nie wiedzą, co się stało z Joanną.
— Tak, to przestraszające... w rzeczy samej...
— Nieprawdaż? Można od tego wszystkiego rozum stracić. Joanna z pewnością w przystępie rozpaczy otruć się musiała.
— Nie chodziłeś do prefektury... na policyę?
— Nie.
— A do morgi?
— Także nie chodziłem. Wszystkiem tem jestem oszołomiony. Nie mam już chęci do niczego, prócz do kilku kropli mego napoju i fajki dla rozerwania myśli.
— Trzeba się jednak krzepić odwagą, mój ojcze Béraud. Masz obowiązek dowiedzenia się o losie Joanny. Powóz mój stoi tuż blisko... Wsiądź zemną, pojedziemy do morgi i prefektury, mam tam znajomych, przyjaciół. Może zdołamy otrzymać jakie objaśnienia, a potem udamy się razem na obiad.
— Ha! niech i tak będzie... — zawołał gałganiarz. — Rozerwę się trochę. Jakieś czarne myśli oblegają mi duszę. Nawet mój haczyk i kosz od gałganów nie zajmują mnie teraz.
— No... no! przy mnie możesz się podnieść moralnie. Dalej! w drogę zemną, mój stary.
I wsiadłszy wraz z Piotrem Béraud do powozu, Will Scott zawołał na stangreta:
— Do morgi!
Z rozpraw, czynionych w drodze przez gałganiarza, Irlandczyk przekonał się, iż starzec ten bardzo podupadł na umyśle. Ciągłe pijaństwo podkopywało jego siły, przyśpieszając koniec pomyślnego dzieła Arnolda Desvignes.
Powóz zatrzymał się przed drzwiami morgi.
Wysiadłszy, obaj tam weszli. Irlandczyk dosięgnął celu.
Béraud, pomimo swego nietrzeźwego stanu, poznał za pierwszym rzutem oka Joannę i według porady Will Scotta, udał się do nadzorcy dla złożenia zeznania, poczem wysłano urzędnika na ulicę Lobineau, by przyprowadził właścicielkę mieszkania. Gdy ta przybywszy, poznała w zmarłej Joannę Desourdy, akt zejścia tejże został natychmiast spisanym. Wierny swej roli filantropa, Wiliam Scott dostarczył pieniędzy na pochowanie utopionej.
— Jest to rzeczywiście bardzo uczciwy człowiek... — pomyślał Béraud. — Któżby to zechciał uczynić?
Wróciwszy do siebie na bulwar szpitala, Irlandczyk zastał kilka słów od Arnolda, nakazujących mu oczekiwać nazajutrz rano na przybycie tegoż.
Wspólnik Verrièra, przyszedłszy o godzinie ósmej, dał nowe polecenia swojemu wykonawcy, polecenia, jakie wkrótce poznamy.
We dwadzieścia minut po odejściu Arnolda Wiliam Scott, kompletnie zmieniony, jechał na stacyę liońskiej drogi żelaznej gdzie kupił bilet na pociąg wychodzący do Marsylii o w pół do dwunastej.
Zamierzał on udać się do Nicei, nabrawszy z sobą jedynie małe zawiniątko, pugilares wypchany banknotami, papiery, rewolwer i laskę dużego kalibru.
Podczas ostatniej bytności u Verrièra przed wyjazdem z Paryża de Nervey zwierzył im się w tajemnicy, że wyjeżdżą do Monte-Carlo.
Jakoż tegoż samego wieczora opuściwszy Paryż, wyjechał do Nicei i przybył do Monte-Carlo, gdzie ulokował się w hotelu Kontynentalnym.
Pierwszy dzień poświęcił na zwiedzanie miasta, oraz salonu gry, stwierdziwszy, iż w czasie obecnym mało mógł tu spotkać znajomych sobie Paryżan.
Nie był to sezon podróży na południe.
Paryżanie, opuszczając z wiosną Niceę, wracają do niej zwykle dopiero w jesieni.
Ci, którzy poozostają, tworzą oddzielne kółko, jest to świat obcy, cudzoziemski, zpośród którego nikt nie znał wicehrabiego de Nervey.
W tym świecie grano na grube stawki.
Przybywszy wieczorem na salę gry, Jerzy zasiadł do rulety, na którą, jak wiemy, rachował, iż ona wypełni mu poczynione majątkowe szczerby.
Szczęście w rzeczy samej sprzyjać mu zaczęło; w kilku godzinach wygrał trzydzieści tysięcy franków.
Upojony tą pomyślnością, która mu się rzadko zdarzała, grał uparcie, nie odszedłszy od zielonego siołu, aż gdy zamykać poczęto salony, a w nocy marzył, iż zbiera bez liczby miliony.
W trzy dni po przybyciu wicehrabiego do Monte-Carlo Will Scott przyjechał do Nicei i stanął w hotelu Angielskim, przedstawiwszy się za będącego na urlopie oficera kawaleryi.
Przedewszystkiem przejrzał listę podróżnych, zamieszkujacych w tymże hotelu, poczem wypytywał służbę dyskretnie o tych, jacy są spodziewani.
Jeden z lokajów, badany w tym względzie, któremu wsunięty w rękę luidor rozwiązał język, wymienił między innemi nazwisko Haltmayera, którego przyjazd zapowiedziany został depeszą, nadesłaną z Turynu.
Było to właśnie to, o czem Will Scott chciał wiedzieć; teraz pozostawało mu tylko śledzić postępowanie Nerveya, o pobycie którego w Monte-Carlo był powiadomionym.
Nazajutrz Will Scott udał się drogą żelazną z Nicei do Monte-Carlo i obiadował w hotelu Kontynentalnym.
Przy jednym ze stołów restauracyjnych spostrzegł wicehrabiego z jakimś cudzoziemcem, z którym tenże zawarł znajomość przy rulecie.
Irlandczyk zasiadł przy sąsiednim stole dla podsłuchania rozmowy obu mężczyzn, rozmowa ta jednak mało znacząca, jak bywa między obcymi, miała za przedmiot wyłącznie grę i kobiety.
Powiadomiła ona Will Scotta o jednej tylko rzeczy, a mianowicie, iż Jerzy de Nervey wygrał sześćdziesiąt tysięcy franków i miał nadzieję wygrać znacznie więcej jeszcze.
Na ten wieczór przeczucie go nie zawiodło, ponieważ Irlandczyk, poszedłszy za wicehrabią na salę gry, widział go zgarniającego piętnaście tysięcy franków. Nazajutrz Scott nie wyszedł wcale z hotelu Angielskiego. Oczekiwał na przybycie pana Haltmayera, mającego przyjechać z Turynu o w pół do szóstej wieczorem.
Tu to wyjaśnić nam należy, dlaczego i zkąd Irlandczyk, ów agent posłuszny rozkazom Arnolda Desvignes, wiedział, że Haltmayer ma przybyć do Nicei i w jakim interesie wyczekiwał na jego spotkanie?
Regulując swe interesa pieniężne przed wyjazdem z Paryża, de Nervey zapomniał, lub też pominął lekkomyślnie dług najważniejszy; mówimy tu o dwóch wekslach, każdy na pięć tysięcy franków, opatrzonych sfałszowanym podpisem Haltmayera.
Jerzy chciał wprawdzie zapłacić oba te weksle, oddane przez Roberta Agostiniemu, lecz Włoch stanowczo wydać ich nie chciał, pod pozorem, że w tym razie wypełnić musi dane mu przez Haltmayera rozkazy.
Rozkazy te istniały w rzeczy samej, lecz były one wydane nie Agostiniemu, ale Robertowi, który, zatelegrafowawszy z zapytaniem do swego klienta, czy i o ile podpisy na tych wekslach były sfałszowanemi, otrzymał następującą odpowiedź:
„Wicehrabia jest nędznikiem. Powinien zostać ukaranym. Nie przyjmuj pan zapłaty, a wnieś skargę do sądu w mojem imieniu. Miejsce dla podobnego nikczemnika jest na galerach. Gdybym się z nim spotkał gdziekolwiek, spoliczkowałbym go i zabił. Wołałbym nad tym łotrem sam sobie wymierzyć sprawiedliwość. Przyślij mi pan wiadomość w tym interesie do Turynu, gdzie przez tydzień pozostanę, zanim pojadę do Nicei. W Nicei zabawię dwa tygodnie.“
Robert zakomunikował pomienioną depeszę Agostiniemu, a Jerzy de Nervey wyjechał z Paryża, pozostawiwszy tam dwa weksle sfałszowane, o które zresztą nie troszczył się wiele.
Will Scott nie widział nigdy tego człowieka, którego miał śledzić w Nicei. Mało go to jednak obchodziło.
O szóstej służący powiadomił go, iż pan Haltmayer przybył, a nieco strudzony podróżą kazał sobie obiad przynieść do numeru.
— O której godzinie? — pytał Irlandczyk.
— O w pół do siódmej.
— Dobrze... Masz luidora, a daj mi znać, skoro tylko pan Haltmayer obiad ukończy.
— Dobrze, panie.
Scott, obiadowawszy, jak zwykle, przy wspólnym stole w restauracyi, wrócił do siebie, gdzie zapalił cygaro.
— Po dziesięciu minutach ukazał się służący.
— Pan Haltmayer — rzekł — już obiad ukończył, nie wyjdzie zapewne nigdzie wieczorem, ponieważ kazał sobie przynieść do mieszkania dzienniki.