Walka o miliony/Tom VI-ty/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wiliam Scott, jak o tem nadmieniliśmy, nie stracił ani jednego wyrazu z przytoczonej wyżej rozmowy, która zdawała się go żywo zajmować.
Zasygnalizowano przybycie pociągu nadchodzącego z Nicei. Pociągiem owym, zapełnionym licznymi podróżnymi, przyjechać miał właśnie Haltmayer, tegoż dnia bowiem miała się odbyć świetna zabawa w kasynie Monte-Carlo, nicejczycy przeto przybywali tłumnie na tę uroczystość.
Will Scott, spostrzegłszy w tłumie osobistość, na którą oczekiwał, zbliżył się, dotykając lekko jej ramienia.
Haltmayer spojrzał zdziwiony.
— Stawiam się na oznaczoną godzinę — wyrzekł Irlandczyk.
— A! to pan... Przepraszam, poznaję twój głos, lecz całkiem nie poznałem postaci, mimo, iż uprzedziłeś mnie o swojej przemianie. Witam pana... Cóż tam nowego?
— Nic...
— Nasz fałszerz jeszcze tu pozostaje?
— Wistocie, bawi tu jeszcze.
— Będzie grał zapewne w ruletę tego wieczora?
— Jak zwykle, bezwątpienia.
— Jadłeś pan już obiad?
— Tak, przed godziną.
— A zatem przejdźmy się nieco zanim nadejdzie chwila działania.
Tu oba wyszli ze stacyi Monte-Carlo.
Pozostawiliśmy Melanię z Fryderykiem udających się do restauracji w hotelu Włoskim.
Tak wewnątrz, jak i zewnątrz budynku znajdowało się mnóstwo osób.
Oboje wyżej wspomnieni usiedli przy jednym ze stołów, ustawionych na tarasie, zaledwie się tam jednak umieścili, zbliżył się ku nim jakiś młody mężczyzna, nader elegancko ubrany, jak się zdawało, reporter jednego z dzienników porannych, zatrzymując się z okrzykiem zdumienia.
— Pani Gauthier... pan Fryderyk... — zawołał. — Otóż niespodziewane spotkanie. Odkądże państwo w Nicei?
Następnie, nie czekając odpowiedzi, ciągnął gadatliwie:
— Ach! nie ambarasujcież się, proszę... Wszak jeszcze podobno nie nastąpiło ostateczne zerwanie stosunków z tym biednym de Nerveyem. Źle z nim... źle bardzo... Kaszle nieborak coraz gwałtowniej. Nie ręczyłbym, czy miesiąc przetrzyma przy takiem życiu, jakie tu prowadzi. Zadziwia państwa być może moje z wami spotkanie? Nie znacie mnie prawie, lecz ja was znam, jak wszystkich wogóle. Zbieram do dziennika mego notatki na wszystkich stacjach nadbrzeżnych. Nicea, Monaco, Monte-Carlo, Mentona, to główne me źródła.
Zebrawszy nieco plotek, ekspedyuję je na gorąco. Dwieście wierszy do numeru po jednym franku, a dziesięć luidorów dziennego wydatku! Wystarczyłoby to może jeszcze, gdybym nie przegrywał trzeciej części w ruletę... Ale co począć? ruleta jak czarodziejka, nęci nas ku sobie! A zatem zerwałaś pani stosunki z de Nerweyem?
— Dlaczego pan pytasz mnie o to? — rzekła z niezadowoleniem Melania.
— Ponieważ inaczej spotkanie tutaj byłoby niebezpiecznem dla was obojga.
— Jest więc w Nicei de Nervey? — zawołała młoda kobieta, udając zdziwienie.
— Prawie jakoby w Nicei, ponieważ przebywa w Monaco.
— Jesteś pan tego pewnym?
— Jakto, czy jestem pewnym? Widuję go codziennie. Widziałem wczoraj... Gra z piekielną zaciekłością.
— I przegrywa?
— Bynajmniej... Przeciwnie, wygrywa... wygrywa, powiadam pani, szalone sumy pieniędzy. Szczęście mu sprzyja. Jeśli tak potrwa jeszcze ze dwa tygodnie, odzyska stracony majątek, który zostawi swym spadkobiercom. Staraj się pani być jedną z tychże, jest to dobra rada, jakiej ci udzielam. A teraz śpieszę na obiad z mym przyjacielem, który na mnie oczekuje, za godzinę jadę do Monte-Carlo. Wspaniałą tam dziś wieczorem urządzają zabawę w kasynie; obowiązek mój reporterski nakazuje, bym się tam znajdował. Źle pani zrobiłaś, zerwawszy z Jerzym właśnie w chwili, gdy tak znakomicie poprawiają się jego interesa. To niepraktyczne... Na miejscu pani starałbym się nawiązać te stosunki nanowo. Gdybyś go pani zechciała odwiedzić, mieszka w hotelu Kontynentalnym, na pierwszem piętrze, pod numerem drugim. A może pani sobie życzysz, bym go od ciebie pozdrowił?
— Tylko bez szaleństw... bez głupstw... bardzo proszę — odparła żywo Melania. — Właśnie, nie mów pan mu nic o tem, żeś mnie tu widział w Nicei.
— Ha! jak pani sobie życzysz, tak uczynię. Nie będzie o niczem wiedział. Lecz otóż mój przyjaciel przywołuje mnie gestami. Do widzenia... do szczęśliwego widzenia, moi kochani.
Tu ów reporter zniknął w oka mgnieniu.
— Jedzmy obiad i uciekajmy! — zawołał Fryderyk. — Trzeba fatalizmu, ażebyśmy właśnie spotkali tego plotkarza... Kto on jest? jak się nazywa? zkąd nas zna? Ha! ów przyjaciel Agostiniego jest głupcem nad głupcami! Sądzi, że wie wszystko, a o niczem nie wie! Skoro de Nervey jest w Monte-Carlo, schwytamy go dzisiejszego wieczora jeszcze.
Po ukończonym obiedzie Fryderyk z Melanię wrócili do hotelu, oznajmiając, iż wyjeżdża ze swą żonę, panią Bertin, a zapłaciwszy rachunek, upakował bagaże, poczem oboje udali się na stacyę drogi żelaznej.
Pomimo jednak całego pośpiechu, nie zdołali się przygotować, jak na pociąg wychodzący do Monte-Carlo o w pół do dziewiątej wieczorem.
∗
∗ ∗ |
Wróćmy jednak do Scotta i Haltmayera w chwili, gdy wchodzę razem do kasyna.
Zabawa się rozpoczęła.
Tłum różnorodny, którego większość stanowiła „złota młodzież,“ lekkomyślnie trwoniąca pieniądze, i damy z półświatka, zapełniała wspaniale uiluminowane ogrody, oraz salony, w których starano się roztoczyć powab wszelkiego rodzaju.
Haltmayer wraz z owym potępionym duchem Arnolda Desvignes, przeszedłszy ogrody, zwrócili się do sali gry, gdzie zbity tłum otaczał stoły.
Głębokie milczenie pozwoliło dosłyszeć monotonny głos kierującego partyą:
— Rozpoczynajcie grę, panowie!... Nie wychodzi... Mija czerwona... Nieparzysta wygrywa... — I tak dalej.
Powyższym wyrazom towarzyszył metaliczny dźwięk złota i szelest kolorowych banknotów, ściąganych grabkami krupiera.
Dwaj nasi mężczyźni zbliżyli się nie bez trudu do stołu rulety, a przekonawszy się, że Jerzego de Nervey tam nie było, przeszli do drugiej sali, gdzie wokoło stołów tłum nie był mniejszy.
Poczwórny rząd graczów stojących cisnął się wokoło tych, którzy siedzieli, stawiając za każdem pociągnięciem karty wielkie sumy pieniędzy.
Wicehrabia stanowił właśnie część tychże, lecz kapryśna fortuna tego wieczora nagle go odstąpiła. Używając specyalnego żargonu graczów, powiemy: „iż przegrywał wszystko, co mógł.“
William Scott spostrzegł go pierwszy i trącił ręką swego towarzysza, wskazując.
Na widok tego człowieka, którego niegdyś obdarzał przyjaźnią, a której tenże nadużył w sposób tak fatalny, Haltmayer zapłonął wściekłością i gniewem.
Zaczerwienił się, potem zbladł nagle i rozpychając tłum łokciami, stanął po za wicehrabią, który, nie przeczuwając jego obecności, grał zapamiętale, walcząc przeciwko złemu losowi.
— Jeżeli pan dalej w podobny sposób grać będziesz — rzekł do Nervey jakiś z obecnych, siedzący po lewej stronie, będziesz zmuszonym wkrótce stawić tyle, ile bank wynosi.
— Ba! — odrzekł Jerzy, usiłując się uśmiechnąć — gdyby zły los dalej mnie prześladował, zaryzykuję wszystko, com wczoraj wygrał... Nie wypróżni to jeszcze mego portfelu.
W chwili tej Haltmayer położył mu nagle rękę na ramieniu, wołając:
— Tak... bo gdyby twój pugilares został wypróżnionym, posiadasz wiadome środki do wypełnienia go, panie wicehrabio. Uciekniesz się do fałszerstwa, aby naprawić równowagę... wszak jest to twoim zwyczajem!
Jerzy, poznawszy głos mówiącego, podniósł się drżący, pobladły i stanął naprzeciw Haltmayera.
Grę przerwano. Wszyscy patrzyli ze zdumieniem na wicehrabiego i osobistość, która w ten sposób się odezwała.
— Panie... wyjąknął Jerzy — panie...
Haltmayer skończyć mu nie dozwolił.
— Odnalazłszy gdziekolwiek złodzieja — mówił dalej — obowiązkiem każdego uczciwego człowieka jest go zdemaskować. Spełniam więc ten obowiązek... Ten nędznik — rzekł — wskazując ręką na Jerzego — ów łotr, który nosi powszechnie szanowane nazwisko i bruka je swoją infamią, ów, który się tytułuje wicehrabią de Nervey, jest gorszym od złodzieja, ponieważ jest fałszerzem, a fałszerstwo jest stokroć razy podlejszem i haniebniejszem od złodziejstwa! Sfałszował on mój podpis — dodał Haltmayer, dobywając z portfelu dwa znane nam weksle. — Oto są! Niechaj zaprzeczy, jeżeli będzie tyle zuchwałym... Milczy... widzicie, panowie! Precz ztąd, fałszerzu... precz! Wychodź natychmiast! — wołał z zaciekłością Haltmayer. — Nie będąc agentem policyi, aby cię przyaresztować, wypędzam cię ztąd!
Jerzy, który do obecnej chwili drżał obezwładniony, bliski omdlenia, pod chłostą słów ostatnich wpadł w szaloną wściekłość.
— Zdasz mi pan sprawę ze swych obelg... — zawołał — a teraz spoliczkuję cię!
Tu skoczył ku Haltmayerowi, ten jednak, wyciągnąwszy rękę, pochwycił za gardło de Nerveya, wołając:
— Sąd tylko mógłby ci wymierzyć sprawiedliwość. Zesłałby cię na galery i ześle cię tam, jeżeli nie skorzystasz z obecnej nauki; nie dla siebie, lecz dla nazwiska, jakie nosisz, wymierz sam sobie to, na coś zasłużył... odbierz sobie życie! Pomnij, że jeśli ci zbraknie ku temu odwagi, ja wszędzie ścigać cię będę. Będę chodził za tobą jak cień i gdziekolwiekbądźbyś się udał, będę krzyczał publicznie, jak teraz: Precz ztąd fałszerzu!... precz!
Tu, puściwszy go, Haltmayer wskazał mu drzwi.
Jerzy, chwiejący się, jak człowiek pijany, potykający się jak ślepy, zwrócił się ku drzwiom, pośród obelżywych okrzyków tłumu.
Z chwilą, gdy próg przestąpił, dał się słyszeć głuchy jęk.
— Wymierzona sprawiedliwość... nieprawdaż? — rzekł Haltmayer do Will Scotta.
— Tak — odparł tenże — on umarł!
— To mówiąc, Irlandczyk zniknął wśród tłumu, poszeptując:
— No! tym razem mój pryncypał kontent ze mnie będzie. Znów jeden ze spadkobierców zgładzony! Mogę teraz zatelegrafować do Melanii Gauthier, że Jerzy de Nervey mieszka w Monte-Carlo, w hotelu Kontynentalnym, pod numerem drugim. Przybędzie ona wraz z Fryderykiem Bertin właśnie w samą porę dla stwierdzenia śmierci wicehrabiego, dozwalając przez ten czas działać Agostiniemu w Paryżu.
Tu wyszedł z kasyna, udając się na stacyę drogi żelaznej.