Walka o miliony/Tom VI-ty/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XXI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Zajęty wyłącznie zdarzeniem, jakie się odbywało przed jego oczyma, Will Scott nie dostrzegł dwóch osób, które od kilku minut wszedłszy na salę gry, były wraz z nim świadkami wynikłego skandalu.
Dwiema temi osobistościami były Fryderyk Bertin z Melanią Gauthier, którzy za przybyciem swem do Monte-Carlo, dowiedziawszy się w hotelu Kontynentalnym, iż wicehrabia de Nervey spędza całe wieczory przy stołach gry, udali się do kasyna i weszli tam w chwili, gdy Haltmayer pochwycił za ramię fałszerza.
Gdy Jerzy uciekł pobladły, w najwyższem pomieszaniu, Fryderyk szepnął zcicha Melanii:
— Ten głupiec gotów się zabić!... A gdyby to uczynił, wszystko stracimy... Zostaniesz bez grosza!
— Co począć? — odparła z trwogą.
— Mam pewną myśl... chodź za mną.
Tu usiłowali pójść za wicehrabią; tłum jednak, który się rozchylił dla ułatwienia tamtemu przejścia, zwarł się nanowo, nie dozwalając im wyjść tak prędko, jak tego pragnęli.
Podczas, gdy usiłowali przedostać się ku drzwiom, Jerzy de Nervey biegł przez ogrody o ile mu sił starczyło, a wpadłszy do swego hotelowego apartamentu, padł na kanapę, obezwładniony, potem zalany.
— Jestem zgubiony! — wyjąknął, ciężko oddychając. — Ten człowiek będzie mnie ścigał wszędzie... nie da mi chwili spokoju... Lepiej zakończyć życie odrazu!
Straszny atak kaszlu począł rozdzierać mu piersi. Krew na ustach się ukazała.
Gdy nastąpiło uspokojenie, podniósł się i chwiejnym krokiem, ponieważ na nogach zaledwie utrzymać się był w stanie, podszedł do kominka, nad którym na półeczce leżał rewolwer, a ująwszy takowy, patrzył nań błędnemi oczyma.
Zamiast jednakże przyłożyć lufę do piersi lub skroni, opuścił głowę, rozmyślając.
I owoż tego konającego prawie człowieka objęło niepowściągnione do życia przywiązanie; zapytywał sam siebie, czy nie było innego sposobu wyjścia z tej sytuacyi nad samobójstwo?
Niestety! takiego środka odnaleźć nie zdołał, z jednej strony wznosiło się przeciw niemu urzeczywistnienie gróźb Haltmayera, z drugiej stawienie go przed sądem.
— Dalej! — rzekł, podnosząc głowę z silnem postanowieniem i przykładając do czoła rewolwer w punkt między dwoma oczami. Już pociągnąć miał za cyngiel, gdy drzwi się nagle otwarły i Fryderyk Berlin poskoczył ku niemu z Melanią.
W pierwszej chwili osłupienia Jerzy opuścił broń. Fryderyk wyrwał mu rewolwer, wołając:
— Ha! tożbyś dopiero głupstwo popełnił, kuzynie!
— Oddaj mi broń... oddaj mi rewolwer... — jąkał de Nervey — nie wzbraniaj...
— Co? abyś rozmiażdżył sobie głowę? Nie, na to nie pozwolę!
— Lecz wy nie wiecie... nie wiecie! Ja jestem zgubiony!
— Wiemy wszystko... Byliśmy tam... słyszeliśmy. Nic jednak jeszcze nie ma straconego!
— Haltmayer ścigać mnie będzie... Będzie mnie lżył bezustannie! Nie dozwoli mi się nigdzie ukazać... Zaprzysiągł!
— No... zobaczymy!
— A gdybym mu się nawet wymknął, nie ujdę przed sądem!
— Pomówimy o tem później... Obecnie zaś nie dozwolimy ci, abyś popełnił samobójstwo. Lękasz się Haltmayera, ja to rozumiem, wszakże wynaleźć będzie można środek na pozbycie się go.
— Jaki środek?
— Jesteśmy wszyscy śmiertelnymi... Wypadek nastąpić może... pojmujesz... wypadek, w którym zastawia się swą skórę... Znam pewną osobistość, która podejmie się chętnie sprowadzić podobny wypadek.
— Któż to taki?
— Pozwól mi zachować to w tajemnicy... Zobaczysz... Obecnie jaknajmniej słów bezpotrzebnych. Chodzi o ocalenie ciebie, abyś zaślubił Melanię, jakeś to jej przyrzekł... Ocalimy cię więc. Haltmayera się nie obawiaj, postaram się go zgładzić w potrzebie, a gdy on zniknie, zniknie dla ciebie i obawa sądu. Melania kocha cię, a ja, jako jej kuzyn, pragnę szczęścia dla niej. No! dalej... bez namysłu, czas nagli. Urządzą zapewne nad tobą nadzór, a gdy się przekonają, żeś sobie głowy nie rozsadził, skandal rozpocznie się nanowo, czego unikać należy. Musisz mieć wiele pieniędzy, ponieważ mówią, żeś wygrał znaczne sumy w ruletę.
— Przegrałem dzisiejszego wieczora — wyjąknął Jerzy — wszakże jeszcze coś mi pozostało.
— Ile?
— Trzysta sześćdziesiąt tysięcy franków.
— Gdzie one są?
— Tam... — odrzekł wicehrabia, wskazując w biurku szufladę.
— Daj klucz... — rzekł Bertin rozkazującym tonem.
Jerzy, obezwładniony, oprzeć się nie był w stanie. Klucz oddał.
Fryderyk, otworzywszy szufladę, dobył z niej skórzany woreczek.
— To tu? — zapytał.
— Tak.
— Biorę go... Ile jesteś dłużnym w hotelu?
— Sądzę, iż do ośmiuset franków...
— A zatem wystarczy to na zapłacenie — rzekł Fryderyk, dobywając z kieszeni bilet tysiącofrankowy i kładąc go na stole w widocznem miejscu. — Bierz okrycie, kapelusz i uciekajmy...
— Uciekać? — powtórzył Jerzy z oszołomieniem.
— Ma się rozumieć, do czarta! — zawołał Bertin. — Są inne jeszcze środki do wydobycia się z tego nad kulę rewolwerową. Nie znalazłszy cię tu, gdzieś pozostawił swe bagaże, będą sądzili, żeś rzucił się w morze. Haltmayer będzie przekonanym, żeś umarł, podczas gdy przemkniemy się do Anglii lub Ameryki, żyjąc tam spokojnie we troje. Ożenisz się z Melanią, a gdy wrócimy po latach kilkunastu, wszystko już pójdzie w zapomnienie. Jakże, czy złe są me plany?
— Doskonałe! — zawołała Melania. — Dalej, Jerzy, wdziewaj okrycie, kapelusz...
To mówiąc, zarzuciła mu na ramię okrycie i włożyła kapelusz.
— A teraz w drogę! — rzekł Bertin.
Jerzy, widząc jedyną deskę zbawienia w ucieczce, odzyskał zimną krew.
— Zabiorę moje papiery — rzekł, otwierając do szufladki i chowając pakiet do kieszeni. — Ach! wy jesteście mymi zbawcami.
— No... na później podziękowania. Wychodź pierwszy... wbiegnij na stacyę i wsiądź na pociąg, wyjeżdżający do Mentony o jedenastej. Mamy dwadzieścia minut czasu... Jedziemy za tobą. Zabierzemy tylko nasze bagaże, zapłacimy rachunek w hotelu i jedziemy. Idź... pospieszaj co żywo! To mówiąc, wypchnął za drzwi de Nerveya, który przemykając się chyłkiem pod murem, umknął niepostrzeżony z hotelu.
O dziesięć kroków za nim szedł Fryderyk z Melanią.
— Otóż pochwyciliśmy żabę... Zostawmy go... jedźmy w inną stronę — szepnął Fryderyk na ucho towarzyszce.
— Nie... nie! — odpowiedziała. — To byłoby nikczemne, nie odstępujmy go. Wszakże masz pieniądze, rzecz główną. Zresztą wiesz, że on uczyni wszystko, co zechcemy.
Złączywszy się z Jerzym, zwrócili się na stacyę we troje.
Po dniu nadzwyczaj gorącym atmosfera duszną była, a czarne chmury zwiastowały burzę.
Od czasu do czasu błyskawice przerzynały obłoki.
— Śpieszmy się... — wołała Melania, przyśpieszając kroku.
Jak wiemy, Wiliam Scott dążył również na stacyę Monte-Carlo w celu wysłania depeszy do Nicei do Fryderyka i Melanii.
Wielu z przybyłych na zabawę do kasyna, przestraszonych burzą, tłumnie zapełniało stacyę, by wsiąść na pociąg odchodzący do Nicei lub przychodzący z Roąuebrun, a jadący do Mentony.
Na stacyi znajdowało się przeszło pięćset osób.
Naczelnik biegał jak oszołomiony, straciwszy prawie przytomność.
— Czy można, panie, wysłać depeszę do Nicei? — zapytał Will Scott, podchodząc ku niemu.
— W tej chwili niepodobna! — odparł zapytany. — Później nieco... później... po odejściu pociągów.
Irlandczyk zatrzymał się, czekając pod szklannym dachem, wśród tłumu.
Urzędnicy, posłańcy i posługacze różnego rodzaju uwijali się na wsze strony.
Nagle dał się słyszeć krzyk, a potem hałas jakoby ciężkiego upadku.
Latarnik, wszedłszy na drabinkę dla zapalenia gazu, spadł z wysokości piętnastu stóp na dół.
Otoczono go wokoło.
Nieszczęśliwy poruszał się zaledwie, jęcząc boleśnie.
Krew broczyła mu z głowy, zranionej głęboko.
— Co prędzej po doktora!... — wołał naczelnik stacyi. — Przenieść zranionego do sali bagażów.
W czasie spełniania tego rozkazu nastąpiło ogólne zamieszanie.
Posłyszano turkot wagonów i odgłos świstawki pociągu nadchodzącego z Nicei.
Kasyer przy okienku rozdawał jeszcze bilety tłumowi zebranych.
Naczelnik, zająwszy się zranionym, wydał rozkaz uprzątnięcia linii. Burza zbliżała się, hucząc coraz groźniej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.