Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Panna de Motalais miała zupełną słuszność. Warto było popatrzeć na młodego kawalera.
Mógł on liczyć lat dwadzieścia cztery do pięciu, smukły, dobrze zbudowany, ubrany zgrabnie w mundur wojskowy ówczesnej mody.
Jedną ręką powstrzymał zgrabnie konia na środku podwórza, a drugą zdjął kapelusz, przybrany długiemi piórami, odsłaniając w ten sposób twarz poważną i równocześnie prawie dziecięcą.
Strażnicy, zbudzeni hałasem, zerwali się na nogi.
Jeden z nich podszedł ku jeźdźcowi, a młodzieniec, przechylając się, rzekł głosem dźwięcznym, wyraźnie dolatującym do okna, gdzie ukryte były dziewczęta:
— Posłaniec do Jego królewskiej wysokości!...
— Przepraszam... jak godność pańska?...
— Wicehrabia de Bragelonne, wysłany od Jego wysokości księcia Kondeusza.
Żołnierz oddał ukłon głęboki, i, jak gdyby nazwisko zwycięzcy z pod Rocroy i Lens skrzydeł mu dodało, pomknął żywo przez trawnik, aby jak najprędzej dostać się na przedpokoje.
Pan de Bragelonne nie zdążył jeszcze przywiązać konia swego do sztachet, okalających trawnik, gdy nadbiegł marszałek dworu, pan de Saint-Remy, zadyszany, podtrzymując jedną ręką tłusty brzuch, a drugą przecinając powietrze, tak, jak rybak przecina wiosłem fale wody.
— Pan wiechrabia!... w Blois!... — zawołał — ależ to cud prawdziwy!... Dzień dobry, panie Raulu, dzień dobry!...
— Moje uszanowanie, panie de Saint-Remy.
— Jakże się ucieszy pani de la Vall... to jest, chciałem powiedzieć pani de Saint-Remy, gdy pana ujrzy. Ale chodź pan. Jego królewska wysokość siedzi właśnie przy śniadaniu... Może należy go zaraz zawiadomić; czy sprawa bardzo ważna?...
— Tak i nie, panie de Saint-Remy; w każdym razie opóźnienie sprawiłoby, jak sadzę, przykrość Jego królewskiej wysokości.
— W takim razie chodźmy prędko, bardzo prędko — zawołał poczciwiec i puścił się przodem.
Raul szedł za nim z kapeluszem w ręku, przestraszony nieco odgłosem, jaki wydawały jego ostrogi na posadzkach tych olbrzymich sal.
Odgłos kroków przyśpieszonych, zapach wina i mięsa, dźwięk kryształów i talerzy uprzedził go, iż wkrótce znajdzie się u celu swej podróży.
Paziowie, lokaje i oficerowie, zgromadzeni w pokoju, poprzedzającym jadalnię, przyjęli nowoprzybyłego z grzecznością, przysłowiową w tym kraju. Niektórzy znali Raula osobiście, wszyscy zaś wiedzieli, iż przybywa z Paryża. Zdawałoby się, że przybycie jego powstrzymało na chwilę zwykły bieg służby.
Jeden z paziów, który właśnie napełniał winem kielich Jego królewskiej wysokości, z dziecięcą ciekawością odwrócił się, nie przestając jednak wcale nalewać dalej wina, nie do kielicha wprawdzie, lecz na obrus.
Księżna pani, nie będąc tak zajętą, jak jej dostojny małżonek, dostrzegła roztargnienie pazia.
— Co tam?... — spytała.
— Co tam?... — powtórzył książę — co się stało?...
Pan de Saint-Remy, wsunąwszy głowę przez drzwi, uważał za stosowne skorzystać z tej chwili.
— Ośmielam się niepokoić Waszą wysokość.
— Dlaczego?... — zapytał książę Gaston, nakładając sobie na talerz kawałek łososia.
— Przybył posłaniec z Paryża; ale może poczekać, aż Wasza wysokość skończy śniadanie.
— Z Paryża — wykrzyknął książę, a widelec wypadł mu z ręki. — Posłaniec z Paryża, powiadasz, a od kogo przybywa?
— Od księcia Kondeusza — pośpieszył z odpowiedzią Marszałek.
— Od księcia?... — powtórzył Gaston, z zaniepokojeniem zbyt widocznem, aby ujść miało uwagi obecnych. Zdwoiło ono jeszcze ogólną ciekawość.
Książę Gaston odsunął żywo talerz z przed siebie.
— Czy ma zaczekać?... — zapytał pan de Saint-Remy.
— Nie... nie!... niech wejdzie natychmiast. A kto to taki?
— Szlachcic z tych okolic, pan wicehrabia de Bragelonne.
— Tak?... doskonale... Wprowadź go zaraz, de Saint-Remy, wprowadź go natychmiast.
Wyrzekłszy te słowa z powagą mu właściwą, książę przypatrywał się, jak cała służba, paziowie, oficerowie, koniuszy i wszyscy inni, odsunąwszy talerze, noże i kubki, wynosili się do drugiej izby szybko i bezładnie.
Mała ta armja ustawiła się w dwa szeregi, w chwili, gdy Raul de Bragelonne, wszedł do jadalni, poprzedzony przez pana de Saint-Remy.
Książę Gaston skorzystał z krótkiej chwili i przybrał minę dyplomaty. Nie odwracał się wcale, aż marszałek dworu przyprowadził posłańca przed jego oblicze.
Raul zatrzymał się przy końcu stołu, tak, aby mógł się znaleźć pomiędzy księciem i księżną. Stąd złożył głęboki ukłon Ich wysokościom i czekał, aż książę raczy się odezwać.
Książę zaś czekał, aż drzwi zostaną szczelnie zamknięte. Nie chciał się obrócić, aby się o tem przekonać, bo to ubliżałoby jego godności, ale słuchał zatrzaśnięcia klamki, co obiecywało przynajmniej utrzymać pozór tajemnicy.
Gdy drzwi się zamknęły, książę podniósł oczy na wicehrabiego i rzekł:
— Zdaje się, że pan przybyłeś z Paryża?
— Przed chwilą, Wasza wysokość.
— Jakże się król miewa?
— Jego królewska mość cieszy się najlepszem zdrowiem.
— A moja bratowa?
— Jej królewska mość królowa matka skarży się ciągle na ból w piersiach. W każdym razie od miesiąca znacznie się jej polepszyło.
— Mówiono mi, że pan przebywasz od księcia Kondeusza. Zapewne się omylono?
— Nie omylono się wcale. Książę polecił mi doręczyć Waszej wysokości ten oto list, na który mam oczekiwać odpowiedzi.
Raula wzruszyło cokolwiek to przyjęcie zimne, prawie bojaźliwe. Głos jego pomimowoli spadł do diapazonu niespokojnej mowy księcia, tak, że obaj prawie szeptem mówili.
Książę nie zwrócił uwagi na to, iż sam wywołał ten tajemniczy chłód i zaczął się nie na żarty trwożyć.
Spojrzał ponuro na list księcia Kondeusza, odpieczętował go w sposób, w jaki zwykle rozpieczętowuje się listy podejrzane i, aby nikt nie mógł dostrzec wyrazu jego twarzy w czasie czytania, odwrócił się.
Księżna pani, strwożona równie jak i książę, ścigała wzrokiem każdy ruch dostojnego swego małżonka.
Raul, stropiony podobnem przyjęciem, spoglądał, nie ruszając się z miejsca w okno, poza którem widać było ogród, przyozdobiony licznemi posągami.
— Ależ!... — zawołał nagle książę, uśmiechając się rozkosznie — ależ to przyjemna niespodzianka... Bardzo miły... bardzo miły jest ten list księcia Kondeusza. Służę ci, księżno.
Stół był za szeroki, aby książę mógł sięgnąć aż do wyciągniętej ręki swej małżonki.
Raul pośpieszył z pomocą i podał list księżnej tak zręcznie, iż zjednał sobie jako podziękowanie skinienie głową i łaskawy uśmiech.
— Treść listu jest panu znaną zapewne — rzekł Gaston do Raula.
— Istotnie. Książę pierwotnie chciał, ażebym ustnie załatwił me posłannictwo, dopiero później uznał za właściwe list ten napisać.
— Śliczne pismo, ale nie mogę odczytać — odezwała się księżna.
— Czy nie byłbyś łaskaw odczytać tego listu księżnej pani, panie wicehrabio de Bragelonne?
— O tak, przeczytaj pan, proszę.
Raul zabrał się do czytania, a książę jeszcze raz skupił całą swą uwagę.
List zawierał następujące słowa:
Król wyjeżdża zagranicę. Zapewne wiadomo Waszej wysokości, iż małżeństwo Jego królewskiej mości jest już postanowione. Król zrobił mi zaszczyt, mianując mnie marszałkiem-kwatermistrzem w czasie tej podróży; ponieważ zaś jestem przekonany, iż Jego królewska mość spędziłby z przyjemnością dzień jeden w Blois, udaję się więc do Waszej wysokości z prośbą o pozwolenie wyznaczenia tej miejscowości, jako punktu wypoczynku w drodze. Gdyby propozycja moja narażać miała Waszą wysokość na jakiekolwiek trudy lub przykrości, natenczas proszę udzielić odpowiedzi oddawcy niniejszego listu, panu wicehrabiemu de Bragelonne, należącemu do mojego orszaku. Oznaczenie dalszego kierunku podróży zależy od woli Waszej wysokości i zamiast zwrócić się na Blois, wskazałbym Vendome lub Romorantin. Ośmielam się cieszyć nadzieją, iż Wasza wysokość przyjmie propozycję moją, jako wyraz bezgranicznego przywiązania, i usłużności“.
— A! jakie to dla nas przyjemne — odezwała się księżna, która w ciągu odczytywania listu kilkakrotnie porozumiewała się wzrokiem z dostojnym swym małżonkiem. — Król tutaj!.. — zawołała głośniej nieco, niżby tego wymagało utrzymanie tajemnicy.
— Wicehrabio... — zabrał głos książę Gaston — podziękujesz księciu Kondeuszowi i wyrazisz mu słowa wdzięczności za przyjemność, jaką mi sprawia.
Raul skłonił się głową.
— Którego dnia Jego królewska mość ma zamiar przybyć?... — mówił dalej książę.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, król stanie tu dziś wieczorem.
— W jakiż więc sposób otrzymanoby moją odpowiedź, gdyby ta była odmowną?
— Miałem polecenie powrócić jak najśpieszniej do Beaugency i doręczyć tam rozkaz kurjerowi, któryby zawiózł go lotem strzały do księcia.
— Więc Jego królewska mość znajduje się w Orleanie?
— Bliżej... Wasza wysokość!... Jego królewska mość powinienby przybyć w tej chwili do Meung.
— Czy dwór mu towarzyszy?
— Tak.
— A!.. a propos... Zapomniałem zapytać się o pana kardynała.
— Jego Eminencja wygląda doskonale.
— Siostrzenice pewno mu towarzyszą?...
— Nie, Wasza wysokość, Jego Eminencja rozkazał pannom Mancini wyjechać do Brouage. Jadą lewym brzegiem Loary, gdy tymczasem dwór posuwa się prawym.
— Co?... I panna Marja Mancini także dwór opuszcza?... — zapytał książę, pozbywając się powoli ospałości i powagi.
— Panna Marja Mancini przedewszytkiem — odparł Raul dyskretnie.
Przelotny uśmiech, zaledwie dostrzegalny ślad chętki do zawikłanych intryg, jakie książę Gaston dawniej z zamiłowaniem uprawiał, przemknął się po jego ustach.
— Dziękuję; panie de Bragelonne!... — odrzekł książę — nie przyjąłbyś zapewne polecenia, jakiembym cię chętnie obdarzył, a mianowicie, abyś wyraził księciu Kondeuszowi, iż posłaniec jego bardzo mi się podoba... ale ja mu to powiem osobiście.
Raul podziękował głębokim ukłonem za zaszczyt, jaki go spotkał.
Książę dał znak księżnej, a ta ujęła za dzwonek, stojący obok na stole.
W tej chwili pojawił się pan de Saint-Remy, a za nim wkrótce cały pokój zapełnił się mieszkańcami zamku.
— Panowie!... — rzekł książę — Jego królewska mość uczynił mi ten zaszczyt, iż raczy spędzić dzień jeden w Blois. Mam nadzieję, iż król, mój bratanek, nie będzie żałował łaski, którą mi wyświadcza.
— Niech żyje król!.... — zawołał z frenetycznym entuzjazmem cały tłum z panem de Saint Remy na czele.
Księżna pierwsza pomyślała o zajęciu się niezbędnemi przygotowaniami i wezwała pana de Saint-Remy.
— Nie czas na gawędy, ale na robotę — odezwała się tonem zagniewanej gospodyni.
— Spodziewam się, że szlachcic ten nie poskarży się na niewygodę — dodała, zwracając się do pana Saint-Remy.
Poczciwiec pobiegł natychmiast za Raulem.
— Księżna pani włożyła na nas obowiązek starania się, aby pan wicehrabia odpoczął u nas jak należy. Apartament dla pana jest przygotowany w zamku.
— Dziękuję, panie Saint-Remy — odrzekł Bragelonne. — Pojmujesz zapewne jak mi śpieszno zobaczyć czemprędzej ojca mego.
— To prawda... to prawda... panie Raulu... proszę mu złożyć przy tej sposobności wyrazy mego uszanowania.
Raul pozbył się nareszcie starego szlachcica i, ująwszy konia za uzdę, wyszedł z zamku.
Właśnie przechodził pod sklepieniem przedsionka, gdy naraz do uszu jego dobiegi z głębi ciemnej alei głosik dźwięczny.
— Panie Raulu!...
Raul odwrócił się zdumiony i ujrzał młodą brunetkę, która, palec przyłożywszy do ust, nakazywała mu milczenie, a równocześnie wyciągnęła drugą rękę na powitanie.
Nie znał jej wcale.