Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XLV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas gdy te wszystkie okropności działy się na placu Greve, gdy w jednej stronie ciała dwóch nieszczęśliwych bujały w powietrzu, a dołem krew lała się w zażartej walce, podczas tego mówimy, poza parkanem ogrodu kilkunastu zbrojnych podsadzało na koń jednego z pomiędzy siebie, poczem sami, jak stado ptaków spłoszonych, rozpierzchli się w różne strony, to przesadzając ogrodzenie, to z odwagą rozpaczy umykając wprost otwartą furtką.
Jeździec zaś spiął konia ostrogami, tak, że o mało biedne zwierzę murów nie przeskoczyło, i puścił się lotem błyskawicy przez plac Baudoyer, rozpychając, tratując tłumy, nie zważając na krzyki, groźby i przekleństwa. W dziesięć minut osadził konia przed drzwiami intendentury, bardziej jeszcze zadyszany, niż jego wierzchowiec.
Na odgłos kopyt końskich, rozlegający się po bruku, opat Fouquet ukazał się w oknie i zanim jeździec zdążył stanąć na ziemi:
— Hejże! Denicamp! Co słychać?.. — zawołał wychylając się oknem.
— Już po wszystkiem — brzmiała odpowiedź.
— Już po wszystkiem?.. — krzyknął opat — więc ocaleni?
— Nie, proszę pana, powieszeni.
— Powieszeni!.. — powtórzył opat, blednąc.
Drzwi boczne otwarły się gwałtownie i Fouquet wyjrzał, blady, zmieniony, z ustami, wykrzywionemi okrzykiem rozpaczy. Przystanął na progu i słuchał rozmowy, prowadzonej przy oknie.
— Nikczemni!.. — mówił opat — to tak walczyliście?
— Walczyliśmy jak lwy zażarte.
— Powiedz, jak tchórze.
— Panie!
— Stu ludzi zbrojnych w zasadzce znaczy tyle, co dziesięć tysięcy łuczników. Gdzie Menneville, ten śmiałek samochwał, który miał zwyciężyć lub zginąć?
— Panie, on dotrzymał słowa. Zginął!
— Nie żyje! kto go zabił?
— Szatan w ludzkiem ciele, olbrzym, zbrojny w dziesięć mieczów ognistych, szaleniec, który jednym zamachem ugasił pożar, stłumił rokosz i wywołał z pod ziemi stu muszkieterów.
Fouquet podniósł głowę do góry, zimny pot spływał mu z czoła.
— O! Lyodot i d‘Emerys nie żyją!.. wyszeptał — a jam shańbiony!
Opat odwrócił się i, spostrzegłszy brata, zsiniałego z bólu:
— Stało się — rzekł — takie widać było przeznaczenie; nie trzeba brać tego tak bardzo do serca. Ponieważ nie udało się nam, zatem sam Bóg...
— Milcz opacie!.. krzyknął Fouquet — twoja pociecha jest bluźnierstwem. — Zawołaj tego człowieka, każ mu przyjść i opowiedzieć szczegóły krwawego dramatu.
— Ależ bracie...
— Tak każe!.. — słyszysz, panie?
Opat skinął i za chwilą rozległy się kroki posłańca na schodach.
W tejże chwili ukazał się Gourville i stanął, jak anioł stróż, za ministrem. Położył palec na ustach, dla przypomnienia swemu panu, iż nie powinien się zdradzać, nawet pomimo wielkiej boleści. Fouquet odzyskał pozorny spokój.
Denicamp wszedł.
— Opowiadaj — rzekł Gourviile.
— Panie — zaczął posłaniec — otrzymaliśmy rozkaz porwania więźniów i wołania przytem: „Niech żyje Colbert!“.
— Ażeby żywcem ich spalić, wszak prawda, opacie?.. — przerwał Gourville.
— Taki rozkaz dostał Menneville. Wiedział on jak ma działać, lecz został zabitym...
Wiadomość ta, zamiast zasmucić, uspokoiła Gourvilla.
— Żeby ich żywcem spalić?.. — odrzekł posłaniec, jakgdyby wątpił, że ten rozkaz na serjo był wydany.
— Ależ tak, nieinaczej — podjął opat surowo.
— Wierzy, panie, wierzę — ciągnął Denicamp starając się wyczytać z twarzy pytających, co rzeczywiście ma opowiadać, ażeby im dogodzić.
— Mów dalej — rzekł Gourville.
— Osądzeni, według rozkazu, mieli być przyprowadzeni na plac Greve, a podniecony lud chciał ich spalić, zamiast dopuścić do szubienicy.
— Lud miał swoje powody — rzekł opat — mów dalej.
— Otóż w chwili, gdy rozpędziliśmy łuczników, w chwili, gdy ogień wszczął się w jednym z domów, położonych przy placu, a przeznaczonych na stos dla winowajców, szaleniec jakiś, szatan, ten właśnie olbrzym, o którym wspominałem, a który podobno jest właścicielem domu, wespół z młodym rycerzem wyrzucił oknem tych, co utrzymywali ogień, przywołał na pomoc muszkieterów, znajdujących się na placu, skoczył z piętra na dół i zaczął wywijać szablą w ten sposób, że zwycięstwo zostało przy łucznikach, więźniowie odebrani, a Menneville zabity. W kilka minut potem skazańcy już wisieli na szubienicy.
Fouquet, pomimo panowania nad sobą, wydał jęk cichy.
— Jak się nazywa ten właściciel domu?... — zapytał opat.
— Nie mogę tego powiedzieć, bom go nie widział; kazali mi stać w ogrodzie, i nie ruszałem się z miejsca; opowiadano mi tylko. Polecono mi po skończeniu wszystkiego, jak najprędzej siąść na koń i donieść panu, jaki obrót rzeczy wzięły. Według rozkazu, ruszyłem z kopyta i jestem tutaj.
— Dobrześ się sprawił, nie potrzebujemy nic więcej wiedzieć — rzekł opat, coraz bardziej przybity na myśl, co powie bratu, gdy zostaną sami.
— Czyś pan zapłacony?... — zapytał Gourville.
— Dostałem coś na zadatek, proszę pana — odpowiedział Denicamp.
— Oto dwadzieścia pistolów, weź pan, i pamiętaj bronić zawsze, jak było teraz, prawdziwych interesów króla.
— Tak, panie, nie zapomnę, — rzekł Denicamp z ukłonem, chowając pieniądze do kieszeni.
Poczem opuścił pokój. Zaledwie wyszedł, gdy Fouquet, dotąd nieruchomy, posunął się szybko i stanął pomiędzy opatem i Gourvillem.
Oba mieli zamiar razem się odezwać.
— Nie chcę tłomaczenia!... — powiedział — nie obwiniam nikogo. Gdybym nie był fałszywym przyjacielem, nie powierzyłbym nikomu obrony Lyodota i d‘Emerysa. Ja sam jestem winien, mnie zatem należą się wymówki... Odejdź, opacie, zostaw mnie samego.
— A jednak, bracie, — odparł opat — nie przeszkodzisz mi odnaleźć nędznika, zostającego w usługach Colberta, który zniszczył plan, tak dobrze przez nas osnuty; przyznaję bowiem, że dobrze jest kochać mocno przyjaciół swoich, lecz przypuszczam także, iż źle jest nie ścigać zawzięcie wrogów.
— Dosyć tego, opacie, odejdź już, i proszę siedź cicho, dopóki cię nie przywołam; zdaje mi się, iż potrzebujesz teraz być bardzo spokojnym i przezornym. Miałeś straszny przykład dzisiaj. Zabraniam wszelkich kroków zaczepnych.
— Żaden rozkaz na świecie — mruczał opat — nie przeszkodzi mi pomścić wstydu, zadanego mojej rodzinie.
— A ja!... — krzyknął Fouquet takim głosem, iż czuć było, że niema na to odpowiedzi — jeżeli najmniejszy krok uczynisz przeciw mojej woli, każę cię wpakować do Bastylji, zanim będziesz miał czas opamiętać się... Stosuj swe czynności do tego, co słyszysz, opacie.
Opat skłonił się czerwony i pomięszany.
Fouquet skinął na Gourvilla, ażeby szedł za nim i już skierował się do gabinetu, kiedy właśnie pokojowiec oznajmił głosem doniosłym:
— Kawaler d‘Artagnan.
— Kto to taki?... — rzekł obojętnie Fouquet.
— Były porucznik muszkieterów Jego Królewskiej Mości — odparł równie obojętnie Gourville.
Fouquet nie zwracał na to uwagi i zaczął znów chodzić po pokoju.
— Wybacz, łaskawy panie!... — rzekł wtedy Gourville — przyszło mi na myśl, że ten człowiek opuścił służbę królewską i prawdopodobnie przychodzi odebrać swoją pensję.
— Pocóż, u djabła, taką złą chwilę wybrał!... — rzekł Fouquet.
— Pozwól, panie, powiedzieć mu o tem, że dziś nie dostanie pieniędzy; znam go bowiem, i wiem, że to jest człowiek, którego w obecnych okolicznościach lepiej mieć po swej stronie, niż przeciw sobie.
— Powiedz mu, co ci się podoba — odparł Fouquet.
— Cóż, u Boga!... — odezwał się opat, zawzięty, — powiedz mu bez ceremonij, że przedewszystkiem dla muszkieterów niema pieniędzy.
Jeszcze opat nie domówił tych niebacznych słów, gdy drzwi uchylone rozwarły się i ukazał się d‘Artagnan.
— E!... panie Fouquet — przemówił — wiedziałem dobrze, że dla muszkieterów niema pieniędzy, to toż przychodzę nie dlatego, żebyście mi wypłacili, ale dla tego, ażebyście odmówili. Ponieważ to się już stało, więc adieu, bądźcie zdrowi... pójdę prosto do pana Colberta po wypłatę należności.
Skłonił się i wyszedł.
— Gourville — rzekł Fouquet — biegnij za nim i sprowadź go napowrót.
Gourville dopędził d‘Artagnana na schodach.
D‘Artagnan, usłyszawszy kroki za sobą, odwrócił się i spostrzegł Gourvilla.
— Mordioux!... kochany panie — rzekł — dziwne obyczaje mają wasi urzędnicy skarbowi; przychodzę do pana Fouqueta, ażeby odebrać sumę, przekazaną mi przez Najjaśniejszego Pana, a tu przyjmują mnie jak żebraka, proszącego o jałmużnę, lub jak złodzieja, mającego zamiar przywłaszczyć sobie coś ze sreber pana ministra.
— Lecz, kochany panie d‘Artagnan, wymieniłeś pana Colberta i powiedziałeś nawet, że do niego idziesz?...
— I z pewnością pójdę, chociażby dlatego, aby żądać ukarania ludzi, którzy chcieli mój dom spalić, wołając: „Niech żyje Colbert!“...
Gourville nadstawił uszu.
— Aha!... — powiedział — czy o tem pan wspomina, co się na Greve stało?...
— O tem właśnie.
— W czemże to pana dotyczy?...
— Jakto!... pytasz pan, co mnie obchodzi, że pan Colbert chciał zrobić stos z mojego domu?...
— Więc to pański dom chciano podpalić...
— Tak, na Boga!...
— To winiarnia pod znakiem „Panny Marji“ do pana należy?...
— Od tygodnia.
— A!... to pan jest tym dzielnym kapitanem, tą waleczna szpadą, która rozpędziła tych, co chcieli spalić skazańców?...
— Kochany panie Gourville, postaw się na mojem miejscu: jestem urzędnikiem porządku publicznego i właścicielem zarazem. Moim obowiązkiem, jako kapitana, jest pilnować wykonania rozkazów królewskich. Jako właściciel, nie mogę pozwolić, aby dom mój spalono. Byłem zatem obrońcą prawa i własnego interesu, oddając panów Lyodot i d‘Emerys w ręce łuczników.
— Więc to pan wyrzuciłeś oknem człowieka?...
— Ja sam — odparł d‘Artagnan skromnie.
— Pan zabiłeś Mennevilla?...
— Byłem tym nieszczęśliwym — rzekł d‘Artagnan z ukłonem.
— To pan wreszcie sprawiłaś, że powieszono skazanych?...
— Tak, panie, przeze mnie ich nie upieczono, i szczycę się tem. Wybawiłem tych biedaków od strasznych męczarni. Pojmujesz, kochany panie Gourville, że chciano ich żywcem spalić?... To przechodzi, doprawdy, wszelkie wyobrażenie...
— Idź już, kochany panie d‘Artagnan — rzekł Gourvillet, chcąc oszczędzić Fouquetowi widoku człowieka, który mu tak; wielka boleść sprawił.
— Nie, nie — odezwał się minister, który słyszał całą rozmowę z przedpokoju — przeciwnie, panie d‘Artagnan, proszę, wróć się.
D‘Artagnan otarł rękojeść szpady, na której były jeszcze krwawe ślady i powrócił.
Wtedy znalazł się wobec trzech ludzi, o zupełnie różnym wyrazie twarzy: u księdza złość się malowała, u Gourvilla martwota, u Fouqueta przygnębienie.
— Wybacz, panie ministrze — odezwał się d‘Artagnan — lecz czas mój jest policzony, muszę jeszcze być w intendenturze, rozmówić się z panem Colbertem i odebrać, co mi się należy.
— Tutaj także znajdziesz pieniądze — rzekł Fouquet.
D‘Artagnan patrzył na ministra skarbu ze zdziwieniem.
— Odpowiedziano ci lekkomyślnie, wiem o tem, słyszałem — mówił Fouquet — człowiek, jak pan zasłużony, powinien być znanym powszechnie.
D‘Artagnan skłonił się.
— Masz pan kwit królewski?... — dodał Fouquet.
— Tak, panie.
— Daj pan, sam panu zapłacę; proszę pójść za mną.
Skinął na opata i Gourvilla, aby pozostali, i zaprowadził d‘Artagnana do swego gabinetu.
— Ile panu winien jestem?... — zapytał.
— Coś około pięciu tysięcy liwrów, panie łaskawy.
— Za żołd zaległy?...
— To kwartalna należność.
— Pięć tysięcy liwrów na kwartał!... — rzekł Fouquet, przeszywając wzrokiem muszkietera — więc to dwadzieścia tysięcy rocznie pensji król panu daje?...
— Tak, dwadzieścia tysięcy liwrów; czy sądzisz, panie ministrze skarbu, że to za wiele?...
— Ja?... — zawołał Fouquet, uśmiechając się gorzko. — O!... gdybym się był umiał poznać na ludziach; gdybym, zamiast być lekkim, próżnym i nieopatrznym, był roztropnym i zastanawiającym się nad przyszłością; gdybym, jednem słowem, umiał, jak potrafią inni, urządzić sobie życie, nie dwadzieścia tysięcy liwrów pobierałbyś pan rocznie, lecz sto tysięcy, i nie należałbyś do króla, lecz do mnie!...
D‘Artagnan poczerwieniał lekko.
W sposobie oddawania pochwał, w głosie tego, co je wygłasza, znajduje się zawsze słodka trucizna, która i najsilniejszym zawraca niekiedy głowy.
Minister zakończył przemowę otworzeniem szufladki, z której wyjął cztery rulony i położył przed d‘Artagnanem.
Gaskończyk jeden z nich rozwinął.
— Złoto?... — powiedział.
— Mniej pana obciąży.
— Lecz tu jest dwadzieścia tysięcy liwrów?...
— Bezwątpienia.
— A mnie się pięć tylko należy.
— Pragnę panu oszczędzić fatygi czterokrotnego przychodzenia do intendentury..
— Panie, tyle łaski...
— Spełniam tylko powinność moją, panie kawalerze, i mam nadzieję, że zapomnisz o tem, jak cie mój brat przyjął. Trzeba mu wybaczyć, zgorzkniały jest i pełen fantazyj...
— Panie — przerwał d‘Artagnan — nic mnie nie jest w stanie tak zmartwić, jak tłomaczenie się jego...
— To też przestaje i ograniczę się prośbą, abyś mi jednę łaskę uczynił.
— O!... panie.
Fouquet zdjął z palca djament, wartości najmniej tysiąca pistolów.
— Oto — rzekł — klejnot ten dostałem od przyjaciela z lat dziecięcych, od człowieka, któremu wyświadczyłeś wielką przysługę.
Głos Fouqueta stłumiło wzruszenie.
— Ja?... oddałem przysługę jednemu z pańskich przyjaciół?... — rzekł muszkieter.
— Niepodobna, żebyś pan nie pamiętał, gdyż to było dziś właśnie.
— Jakże on się nazywał.
— D‘Emerys.
— Jeden ze skazanych?...
— Tak, jedna z ofiar nieszczęśliwych. Otóż panie d‘Artagnan, w nagrodę usługi, jakąś mu wyświadczył, proszę cię, przyjmij ten oto djament. Zrób to przez miłość dla mnie.
— Panie...
— Przyjmij, mówię ci... dzień dzisiejszy jest dla mnie dniem żałoby, później, kiedyś, może się dowiesz dlaczego... dzisiaj straciłem przyjaciela, otóż próbuję znaleźć innego...
— Ale, panie Fouquet...
— Adieu, panie d‘Artagnan, żegnam — zawołał Fouquet — albo lepiej do widzenia...
Minister wyszedł z gabinetu, pozostawiając w rękach muszkietera pierścień i dwadzieścia tysięcy liwrów.
— O!... — rzekł d‘Artagnan, po chwili smutnych rozmyślań — czyżbym zrozumiał, co to znaczy?... Mordioux, jeżeli prawdą jest, co myślę, toż to zacny człowiek z pana Fouqueta!... Pójdę teraz do pana Colberta, niech mi to wszystko wytłomaczy.