Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
D‘Artagnan zaczął działać zaczepnie.
— TerazTeraz kiedy ci wszystko powiedziałem, kochany przyjacielu, albo raczej kiedy sam wszystko odgadłeś, powiedz mi, co tutaj robisz, pokryty kurzeni i błotem.
Porthos otarł czoło, spoglądając z dumą wkoło siebie.
— Zdaje mi się — rzekł — że widzisz, co ja tu robię.
— Zapewne, widziałem cię, jak dźwigałeś kamienie.
— Tak, aby pokazać leniuchom, co to jest siła mężczyzny. Rozumiesz?...
— Ale przecież dźwigać kamienie nie jest twojem rzemiosłem, chociaż lepiej to robisz, niż sami rzemieślnicy. Ja chciałem cię spytać temi słowy: Co robisz tutaj, baronie?...
— Uczę się geografji, rycerzu.
— Geografji?...
— No, a ty co robisz w tym mieszczańskim ubiorze?...
D‘Artagnan spostrzegł, że źle uczynił, zadziwiając swojem ubraniem. Porthos miał powód do zadawania mu pytań.
Szczęściem, że d‘Artagnan tego się spodziewał.
— Bo w rzeczy samej jestem mieszczaninem, mój drogi; suknia nie dziwi, kiedy jest stosowną do stanu.
— Aleś ty żołnierz, muszkieter!...
— Już nim nie jestem, wziąłem dymisję.
— E!...
— A tak.
— Wyszedłeś ze służby?
— Wyszedłem.
— Opuściłeś króla?...
— Zupełnie.
Porthos wzniósł ręce do góry, jak człowiek, który nadspodziewanej dowiaduje się rzeczy.
— A wiesz, to mnie bardzo zadziwia — rzekł.
— Jednakże tak jest, służba mi się sprzykrzyła, Mazarini obrzydł mi od dawna i zrzuciłem mundur do djabła.
— Ale Mazarini nie żyje.
— Wiem o tem; właśnie przed jego śmiercią żądałem dymisji, a dano mi ją przed dwoma miesiącami. Zostawszy wolnym, udałem się do Pierrefonds, aby odwiedzić mojego drogiego Porthosa. Usłyszałem o szczęśliwym twoim pobycie tutaj i chciałem go chociaż przez piętnaście dni z tobą podzielić.
— Mój przyjacielu, wiesz, że nietylko na piętnaście dni, ale na cały rok, na dziesięć lat, na całe życie nawet dom mój dla ciebie otwarty.
— Dziękuję ci, mój drogi.
— A czy nie potrzebujesz pieniędzy?... — zapytał Porthos, potrząsając kilkodziesięcioma luidorami, które miał w kieszeni.
— Nie potrzebuję; to, com uzbierał, umieściłem u Plancheta, aby mieć z tego dochód.
— Uzbierałeś?
— A tak — odpowiedział d‘Artagnan — dlaczegóż nie pozwalasz, abym coś zaoszczędził, jak inni?
— Ja nie pozwalam? i owszem, nawet myślałem, to jest nie ja, ale Aramis podejrzewał, że masz jakiś kapitalik. Ja nikogo nie obliczam, ale sądzę, że muszkieter może mało zaoszczędzić.
— Zapewne jak ty, co masz miljony dziedzicznego majątku; ale sam rozważ... Miałem najprzód dwadzieścia pięć tysięcy liwrów.
— Ładna sumka!... — rzekł Porthos.
— A 25-go ostatniego miesiąca — mówił dalej d‘Artagnan — dodałem do tego dwakroć sto tysięcy liwrów.
Porthos wytrzeszczył ogromne oczy, jakby zapytywał: a kogóżeś u djabia zrabował, przyjacielu?
— Dwakroć sto tysięcy liwrów!... — zawołał.
— A tak, co wszystko razem czyni z dwudziestu pięciu tysiakami dawniejszemi, i dwudziestu tysiącami, które miałem przy sobie, dwakroć czterdzieści pięć tysięcy.
— Ale skąd, przyjacielu, przyszedłeś do takiego majątku?
— Otóż w tem sęk! Wszystko ci to później opowiem, ale ponieważ ty masz wiele do mówienia, pilnujmy się porządku.
— Brawo!... — zawołał Porthos — więc obaj jesteśmy bogaci. Ale cóż ja mam ci powiedzieć?...
— Powiedz mi, jak Aramis został...
— Biskupem w Vannes.
— Tak! Poczciwy Aramis!... zrobił więc karjerę!
— Zapewne, tem bardziej, że to jeszcze nie koniec.
— Jakto! czy sądzisz, że niezadowolony z fjoletowych pończoch, zapragnie czerwonego kapelusza?
— Cicho! to mu już przyrzeczono.
— Przez kogo, czy przez króla?
— Przez pewną osobę, która więcej może, niż sam król.
— Ależ, mój przyjacielu, prawisz mi dziwne rzeczy.
— Jakto dziwne? alboż nie wiesz, że we Francji często kto inny większą ma, niżeli król, władzę?
— Tak, naprzykład, za Ludwika XIII-go Richelieu, za czasów regencji kardynał Mazarini, za czasów Ludwika XIV-go pan...
— Skończ, przyjacielu.
— Pan Fouquet.
— Jakto odrazu odgadłeś.
— A więc to pan Fouquet przyrzekł Aramisowi kapelusz kardynalski?
Porthos przybrał tajemniczą minę.
— Mój drogi — rzekł — niech mnie Bóg zachowa, abym wdawał się w cudze sprawy, mianowicie zaś takie, w których tajemnica może coś stanowić. Kiedy zobaczysz Aramisa, on sam ci powie, co będzie uważał za stosowne.
— Masz słuszność, Porthosie — ty jesteś prawdziwą kłódka dla cudzej tajemnicy. Ale wróćmy do ciebie.
— Dobrze — odpowiedział Porthos.
— Mówiłeś mi, że przybyłeś tutaj na naukę geografji?
— Nieinaczej.
— Ale, jak widzę, ślicznie się tu bawisz.
— Jakto?
— Te warownie są cudowne.
— Czy tak sadzisz?
— W rzeczy samej. Prawdę mówiąc, w razie oblężenia, Belle-Isle jest nie do wzięcia.
Porthos zatarł ręce.
— I ja tak myślę — odpowiedział.
— Ale któż u djabła ufortyfikował ten domek?
Porthos nadął się.
— Czy ci nic nie mówiłem?
— Ani słowa.
— A czy się nie domyślasz?
— Nic a nic — to tylko mogę powiedzieć, że człowiek, który zna rozmaite systemy fortyfikacji, wybrał z nich najlepszy.
— Na Boga!... — zawołał Porthos — miej wzgląd na moją skromność.
— Jakto — zawołał muszkieter — to ty, ty?
— Zmiłuj się, przyjacielu.
— A więc to ty obmyśliłeś, uplanowałeś, nakreśliłeś te bastjony, ten szaniec, te półkola, te kortyny i teraz budujesz drogę ukrytą?
— Ależ proszę cię...
— A więc ty wybudowałeś ten tak wspaniały okop?
— Przyjacielu...
— I to ty nadałeś tę wklęsłość oknom, że ich skutecznie można używać do dział?
— Tak ja, a któżby inny, mój Boże!
— A! Porthosie, klęknąć przed tobą potrzeba! ale dlaczegóż ukrywałeś twój genjusz? Sądzę, mój przyjacielu, że mi to wszystko po szczególe pokażesz.
— Nic łatwiejszego. Oto mój plan.
— Proszę cię, pokaż.
Porthos zaprowadził d‘Artagnana do kamienia, który zastępował miejsce stołu, gdzie plan był rozłożony.
U dołu planu widniało potworne pismo Porthosa, pismo, o którem mieliśmy już sposobność mówić:
„Zamiast używać kwadratu, lub prostokąta, jak to do dziś dnia czyniono, oznaczmy plac, zamknięty sześciobokiem foremnym; wielokąt ten będzie korzystniejszy dlatego, że więcej ma boków. Każdy bok wielokąta, którego rozmiar oznacza się stosownie do rozległości placu, podzielony będzie na dwie części, a w środku przejdzie prostopadła do wielokąta, równa długości szóstej części boku. Na rogach z każdej strony wielokąta, poprowadzi się przekątnie, które przecinać będą prostopadłą. Te dwa skrzydła stanowić będę linję obronną“.
— Do djabła!... — rzekł d‘Artagnan, przerywając — to najlepszy system.
— Najlepszy — odpowiedział Porthos — czy chcesz go dalej poznać?
— Dziękuję ci, już wszystko pojąłem; ale dlaczegóż, mój drogi, kiedy sam kierujesz pracami, potrzebujesz pismem objaśniać twój system?
— A gdybym umarł, mój drogi?
— Jakto?...
— Alboż nie jesteśmy wszyscy śmiertelni?
— Masz słuszność! ty, mój przyjacielu, na wszystko znajdziesz odpowiedź!...
I położył plan na kamieniu.
Lecz, jakkolwiek krótko miał plan w ręku, ujrzał, pod potwornem pismem Porthosa, inne, drobne i piękne, w którem poznał rękę Marji Michon, którą znał w młodości.
Pismo było nieco zatarte, ale nie uszło przenikliwego oka muszkietera.
— Brawo! Brawo! mój przyjacielu!... — zawołał d‘Artagnan.
— Teraz wiesz wszystko, co pragnąłeś wiedzieć — odezwał się Porthos, wykręcając się na pięcie.
— Jeszcze jednę uczyń mi łaskę, mój przyjacielu.
— Rozkaż; jestem tu panem.
— Powiedz mi, co to za pan tam się przechadza?
— Gdzie, tam?
— Za tym szeregiem wojska.
— Z lokajem?
— Tak jest.
— W towarzystwie tego hultaja, czarno ubranego?
— To, to, to.
— To pan Getard.
— Co to za pan Getard, mój przyjacielu?
— Jest to architekt domu. Ale on nic nie ma do fortyfikacyj, one wyłącznie do mnie należą. Zupełnie.
— Teraz zaś powiedz mi — pytał d‘Artagnan — czy ten hultaj, co idzie z panem Getard, także należy do domu pana Fouquet?
— To jest — odpowiedział Porthos z lekceważeniem — pan Jupenet, albo Juponet, rodzaj poety.
— Który tu osiadł?
— Pan Fouquet dosyć ma u siebie poetów: Scudery, Sorel, Pelisson, La Fontaine. A jeżeli mam ci prawdę powiedzieć, mój przyjacielu, ten poeta hańbę mu przynosi.
— Na szczęście, on tutaj nie jest poetą.
— Jakto, a czemże jest?
— Drukarzem. Dobrze, że mi przypomniałeś, mam temu hultajowi coś powiedzieć.
— Powiedz mu.
Porthos skinął na Juponeta, który, ujrzawszy d‘Artagnana, nie miał się ochoty zbliżyć.
Porthos powtórnie go przywołał.
Wezwanie było tak rozkazujące, że mu należało ulec.
Zbliżył się więc.
— Cóż u licha — rzekł Porthos — ledwieś wczoraj wylądował, a już broisz.
— Jakto, panie baronie?... — zapytał drżący Juponet.
— Twoja prasa całą noc jęczała — odrzekł Porthos — i spać mi nie dałeś;
— Panie... — bojaźliwie odezwał się Juponet.
— Nie masz zapewne co drukować, więc prasy naderemnie męczyć nie powinieneś.
— Drukowałem, panie, małą poezję mojego pióra.
— Małą poezję! a prasa jęczała, aż przykro było słuchać. Niech tego więcej nie będzie, rozumiesz!
— Dobrze, panie.
— Przyrzekasz?
— Przyrzekam.
— Na ten raz ci przebaczam. Idź sobie precz!...
Poeta odszedł z tą samą pokorą, z jaką przyszedł.
— Teraz — odezwał się Porthos — kiedy zmyłem głowę temu głupcowi, pójdźmy na śniadanie.
— Dobrze — odpowiedział d‘Artaguan — pójdźmy.
— Jednakże — rzekł Porthos — muszę ci zrobić uwagę, że mamy tylko dwie godziny wolnego czasu.
— Zdaje się, że to dosyć; ale dlaczegóż tylko dwie godziny?
— Ponieważ przypływ morza zaczyna się o pierwszej, a z przypływem morza wyjeżdżam do Vannes. Że zaś jutro powracam, zostań w moim domu i rządź, jak ci się podoba. Mam dobrego kucharza i wyborną piwnicę.
— Dziękuję ci — odrzekł d‘Artagnan — ja mogę coś lepszego uczynić.
— Jakto?...
— Mówisz, że jedziesz do Vannes?...
— Tak... Do Aramisa.
— Ja z Paryża umyślnie przybyłem, żeby się z nim widzieć.
— Prawda.
— A więc pojadę z tobą.
— Dobrze, kiedy chcesz.
— Zamierzyłem odwiedzić najprzód Aramisa, a potem ciebie, lecz homo proponit, Deus disponit. Zacząłem od ciebie, a skończę na Aramisie.
— Zgoda.
— A ile godzin jedziesz stad do Vannes?...
— Sześć. Trzy godziny morzem do Sarzeau, a trzy godziny lądem z Sarzeau do Vannes.
— Jak to wygodnie!... a często bywasz w Vannes?
— Raz na tydzień. Ale zaczekaj, niech zabiorę mój plan.
Porthos zwinął starannie plan i schował go w szeroką kieszeń.
— Wybornie!... — rzekł do siebie d‘Artagnan — teraz wiem, kto prawdziwie fortyfikuje Belle-Isle.
Po dwóch godzinach, z przypływem morza, Porthos i d‘Artagnan wyjechali do Sarzeau.