Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Admirał, jakeśmy widzieli, postanowił nie zważać na groźby i uniesienia księcia de Buckinghama. Zresztą, od chwili odpłynięcia z Anglji, musiał się z niemi oswoić. Hrabia de Guiche mało sobie robił z niechęci, jaka książę mu okazywał, a zarazem nie czuł żadnej sympatii dla ulubieńca Karola II-go. Królowa matka, bardziej doświadczona i mająca więcej zimnej krwi, panowała nad obecnem położeniem i, pojmując jego niebezpieczeństwo, gotowa była przeciąć węzeł, gdyby przyszła stosowna chwila.
Nakoniec admirał, z wyrachowaną powolnością dał rozkaz, aby łodzie odpływały. Buckingham przyjął te rozkazy z takiem uniesieniem, że zdawało się, iż rozum utracił. Na rozkaz hrabiego Norfolk, wielka łódź, zasłana kobiercami, powoli zbliżyła się do okrętu admiralskiego: mogła ona pomieścić dwudziestu wioślarzy i piętnastu podróżnych. Aksamitne kobierce z herbami angielskiemi, wieńce z kwiatów składały najpiękniejszą ozdobę tej łodzi prawdziwie królewskiej. Zaledwie łódź przybiła do okrętu, zaledwie majtkowie wzięli wiosła do ręki, czekając, jak żołnierze na księżniczkę, gdy Buckingham przybiegł zamówić sobie miejsce.
Lecz królowa wstrzymała go.
— Milordzie — rzekła — nie przystoi, abyś, wysadziwszy nas na ląd, nie pomyślał o mieszkaniu dla nas. Proszę cię, uprzedź nas w Hawrze i czuwaj, aby wszystko było w porządku.
Był to nowy cios dla księcia, cios tem dotkliwszy, że niespodziewany. Sądził, że przy księżniczce pozostanie przez czas płynięcia i ostatnich chwil pobytu z nią użyje korzystnie. Lecz rozkaz był wyraźny.
Admirał, który go usłyszał, zawołał natychmiast.
— Łódka na morze!...
Wykonano rozkaz z pośpiechem, zwykłym na statkach wojennych.
Buckingham jeszcze raz z rozpaczą spojrzał na księżniczkę, błagalnie na królowę, a z gniewem na admirała. Księżniczka udała, że go nie widzi. Królowa odwróciła głowę. Admirał śmiać się zaczął.
Buckingham, widząc to, o mało co nie przyskoczył do hrabiego Norfolk.
Królowa matka powstała.
— Jedź pan — rzekła z powagą.
Młody książę jeszcze się zatrzymał i, spoglądając wkoło siebie, odezwał się z wielkiem wysileniem:
— A panowie, panie de Guiche i panie de Bragelonne, czy mi nie będziecie towarzyszyli?...
Hrabia de Guiche ukłonił się.
— Jestem, równie jak pan de Bragelonne na rozkazy królowej, — odpowiedział; — wypełnimy, co ona nam zaleci.
I spojrzał na młodą księżniczkę, która spuściła oczy.
— Wybacz, panie Buckingham, — odezwała się królowa, — pan hrabia de Guiche reprezentuje tutaj księcia, i on właśnie winien nas przyjmować, jak my przyjmowaliśmy go w Anglji; nie może ci więc towarzyszyć, tembardziej, że pragniemy go nagrodzić za odwagę, jaką okazał przybywając do nas w czasie burzy!
Buckingham otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz czy myśli, czy wyrazów nie znalazł, bo nie wydał głosu i, odwróciwszy się jakby obłąkany, wskoczył do łódki.
Przybywszy na brzeg, tak stracił przytomność, że gdyby nie był spotkał posłańca, którego wyprawił dla wynajęcia mieszkań, nie widziałby, dokąd ma się udać.
Przybywszy do domu, który mu wskazano, zamknął się w nim, jak Achilles w namiocie.
Łódź, która miała przewieźć księżniczki, odbiła od statku admiralskiego, gdy Buckingham wysiadał na ląd.
Za nią płynęła inna łódź, napełniona oficerami, dworzanami i poufnymi.
Cała ludność Havru, powsiadawszy na lodzie rybackie i małe statki normandzkie, popłynęła naprzeciw statkowi królewskiemu.
Działa warowni grzmiały; statek admiralski i dwa inne odpowiadały salwami, dym, wychodzący ze spiżowych paszczęk, zaciemniał jasny błękit nieba.
Gdy księżniczka wysiadła na brzeg, odezwała się wesoła muzyka, towarzysząc każdemu jej krokowi.
Kiedy postępując ku środkowi miasta, małą nóżką stąpała po drogich kobiercach, zasłanych kwiatami, hrabia de Guiche i Raul, wymknąwszy się z pomiędzy anglików, śpiesznie podążali ku miejscu, przeznaczonemu na mieszkanie dla księżniczki.
— Śpieszmy się — mówił Raul do hrabiego de Guiche — bo wnosząc z charakteru, jaki poznałem w Buckinghamie, spodziewać się należy, że zgotuje nam jakie nieszczęście.
— Bądź spokojny, — odpowiedział hrabia — mamy pana de Wardes, który jest uosobiona stałością i Manicampa, który mógłby wyobrazić łagodność.
Pomimo to pospieszali i w pięć minut stanęli przed ratuszem. Zatrzymał ich tłum ludu, zgromadzony na placu.
— Dobrze — rzekł hrabia de Guiche — zdaje się, że nasze mieszkanie gotowe.
W rzeczy samej, na placu, przed ratuszem, wznosiło się osiem wytwornych namiotów, na których powiewały połączone herby Francji i Anglji. Ratusz opasany był namiotami, jakby różnokolorowym pasem; dziesięciu paziów i dwudziestu jeźdźców trzymało straż przed nimi. Te zaimprowizowane mieszkania wystawione były w nocy. Obite wewnątrz i zewnątrz najbogatszemi makatami, jakie pan de Guiche mógł znaleźć w Havrze, otaczały zupełnie ratusz, to jest mieszkanie księżniczki; namioty te połączone były z sobą sznurami jedwabnemi, strzeżonemi przez wojsko, tak że plan Buckinghama byt zupełnie zniweczony, jeżeli pragnął on samym tylko anglikom zapewnić przystęp do ratusza.
Miejsce bliskie u wejścia na schody gmachu, które nie zostało zawarte tym jedwabnym sznurem, strzeżone było przez dwa namioty, podobne do pawilonów, których drzwi znajdowały się wprost siebie. Namioty te należały do hrabiego de Guiche i Raula, w czasie ich nieobecności zajęte były jeden przez pana de Wardes, drugi przez pana de Manicamp. Około tych dwóch namiotów i sześciu innych, mnóstwo oficerów, szlachty i paziów błyszczało jedwabiem i złotem. Wszyscy z bronią u boku czekali na skinienie hrabiego de Guiche, lub wicehrabiego de Bragelonne, dwóch naczelników ambasady. W chwili kiedy dwaj młodzieńcy ukazali się na końcu ulicy, wychodzącej na plac, ujrzeli młodzieńca, pędzącego galopem. Jeździec rozpychając tłum ciekawych, wydał okrzyk rozpaczy na widok namiotów.
Był to Buckingham, który, przywdziawszy świetny strój, przybywał oczekiwać na księżniczkę i królowę matkę w ratuszu.
Przy wejściu pomiędzy namioty, zatamowano mu drogę tak, że musiał się zatrzymać. Buckingham, nie władając sobą, podniósł pręt. Wtem dwaj oficerowie chwycili go za ręce.
Jednym z tych oficerów był pan de Wardes, który w tej chwili wydawał jakieś rozkazy, odebrane od hrabiego de Guiche. Na krzyk, sprawiony przez Buckinghama, Manicamp, powstał z właściwem sobie lenistwem i ukazał się z poza firanek.
— Co to za hałas?... — zapytał ze zwykłą łagodnością.
Przypadek zrządził, że w chwili, gdy się odezwał, hałas ustał, że zaś głos jego był mity, wszyscy słuchali go z przyjemnością.
Buckingham odwrócił się i spojrzał na wychudłą twarz i osłabione ciało.
Zapewne postać naszego szlachcica, przybrana skromnie, jakeśmy powiedzieli, nie nakazywała uszanowania, bo odrzekł z lekceważeniem:
— Co pan jesteś za jeden?...
Manicamp wsparł się się na żołnierzu ogromnej postawy i odpowiedział spokojnie:
— A pan co za jeden?...
— Ja jestem milord, książę de Buckingham. Wynająłem wszystkie domy, otaczające ratusz, a ponieważ nająłem je, do mnie one należą, a skoro do mnie należą, mam prawo przystępu do nich i nikt nie może tamować mi przejścia.
— A któż panu wzbrania?... — zapytał pan de Manicamp.
— Pańskie straże.
— Bo pan chcesz jechać konno, a dany jest rozkaz, aby tylko pieszych przepuszczać.
— Nikt, oprócz mnie nie ma prawa wydawać rozkazów — rzekł Buckingham.
— Jakto, panie?... — zawołał Manicamp milutkim głosem — racz wytłómaczyć mi tę zagadkę.
— Ponieważ, jak powiadam, wszystkie te domy wynająłem.
— Wiemy o tem: bo dla nas tylko plac został.
— Mylisz cię pan, plac, równie jak domy, do mnie należy.
— Przebacz pan, jesteś w błędzie. U nas mówią, że plac jest królewski, a że my jesteśmy królewskimi posłami, plac należy do nas.
— Panie, pytałem, kto jesteś, — zawołał Buckingham, rozdrażniony zimną krwią mówiącego.
— Nazywam się Manicamp, — odpowiedział słowiczym głosem zapytany.
Buckingham wzruszył ramionami.
— Jednem słowem. — rzekł, — kiedy wynajmowałem domy, otaczające ratusz, plac był pusty: te budy zaciemniają widok i proszę je uprzątnąć.
Cichy szmer przebiegł wśród tłumu obecnych. Hrabia de Guiche przybył w tej chwili, rozdzielając tłum, który go przegradzał od Buckinghama, za nim postępował Raul, a pan de Wardes zbliżał się z drugiej strony.
— Za pozwoleniem, milordzie, — rzekł — jeżeli masz skarżyć się o co, to udaj się do mnie, bo właśnie ja wydałem plan tej budowy.
— A ja zwracam pańską uwagę, że wyraz buda niebardzo jest grzecznym — dodał uprzejmie Manicamp.
— Co pan mówiłeś?... — dodał de Guiche.
— Mówiłem, panie hrabio, — odparł Buckingham z wyrazem widocznego gniewu, chociaż miarkowanego obecnością równego sobie, mówiłem, że niepodobna, aby te namioty tu pozostały.
— Niepodobna?... — zapytał hrabia, — a to dlaczego?...
— Ponieważ mi zawadzają.
Hrabiemu de Guiche już wyrwało się poruszenie zniecierpliwienia. gdy jeden rzut oka Raula powstrzymał go.
— Powinny mniej panu przeszkadzać, niż nadużycie prawa pierwszeństwa, jakiegoś sobie pozwolił.
— Nadużycie?...
— Nieinaczej. Wyprawiłeś pan posłańca, który w twojem imieniu wynajął wszystkie w mieście mieszkania, nie troszcząc się o Francuzów, którzy przybyć mieli na spotkanie księżniczki. To nie po bratersku, mości książę, jak na reprezentanta przyjaznego narodu.
— Ląd należy do tego, kto go pierwszy zajmie — rzekł Buckingham.
— Ale nie we Francji, Mości książę.
— A to dlaczego nie we Francji?...
— Bo to jest kraj grzeczności.
— Cóż to ma znaczyć?... — zawołał Buckingham tak gwałtownie, że obecni cofnęli się, czekając na niezawodne starcie.
— To znaczy, panie, — odpowiedział Guiche, blednąc, że kazałem wystawić to mieszkanie dla mnie i moich przyjaciół, jako jedyne schronienie ambasady francuskiej i że je zamieszkam wraz z moimi przyjaciółmi, dopóki silniejsza wola, albo raczej wyższa od pańskiej z niego mnie nie odwoła.
— Zapewne ta — odpowiedział Buckingham, chwytając rękojeść szpady.
W tej chwili, kiedy bogini niezgody zapaliła umysły i miecze zwróciła ku piersiom ludzkim, Raul łagodnie położył rękę na ramieniu księcia.
— Jedno słowo, milordzie, — rzekł do niego.
— Moje prawa, moje prawa!... — wołał burzliwy młodzieniec.
— Właśnie w tym względzie chciałbym z panem pomówić — odpowiedział Raul.
— Dobrze, ale nie lubię długiej rozprawy.
— Jedno tylko zadam pytanie; przekonasz się pan, że nie można być zwięźlejszym.
— Mów pan, słucham.
— Czy to pan, czy książę Orleański ma zaślubić wnuczkę Henryka IV-go?...
— Co pan mówisz?... — zapytał Buckingham, cofając się przerażony.
— Odpowiedz pan, proszę — spokojnie nalegał Raul.
— Panie, czy chcesz ze mnie żartować?... — zapytał Buckingham.
— Odpowiedz pan, a to mi wystarczy. Według mego zdania, nie pan zaślubiasz księżniczkę angielską.
— Zatem pan wiesz to dobrze.
— Przepraszam... z pańskiego postępowania trudno to wywnioskować.
— Ale co znaczy to pytanie?...
Raul zbliżył się do księcia.
— Pańskie uniesienia — rzekł cicho — podobne są do zazdrości, czy wiesz o tem, milordzie?... Zazdrość zaś nie daje się pojąć, gdy kobieta, która jest jej przedmiotem, nie jest ani żoną, ani kochanką; tu zaś tem bardziej, gdy ta kobieta jest księżniczką.
— Panie zawołał Buckingham — czy chcesz znieważać księżniczkę Henriettę?...
— Chyba pan ją znieważasz, milordzie — zimno odpowiedział Bragelonne — przed chwilą na statku admiralskim doprowadziłeś królowę do ostateczności i nadużyłeś cierpliwości admirała; patrzyłem na ciebie, milordzie, i myślałem, żeś szalony, ale teraz odgaduję charakter tego szaleństwa.
— Panie!...
— Za pozwoleniem, jeden wyraz dodam. Myślę, że tylko ja pomiędzy Francuzami to odgadłem.
— Ale czy pan wiesz — rzekł Buckingham, drżąc z gniewu i niecierpliwości zarazem — że mowa twa zasługuje na ukaranie.
— Miarkuj wyrazy, milordzie — rzekł Raul z dumą; — nie pochodzę z krwi, której zapędy można karać, przeciwnie zaś ty — pochodzisz z rodu, którego zamiary są podejrzane dla Francuzów; powtarzam więc, strzeż się, milordzie.
— Jakto?... czy pan mi grozisz?...
— Jestem synem hrabiego de La Fere, panie de Buckingham; i nigdy nie grożę, bo zaraz uderzam. Rozumiesz więc, oto moja groźba.
Buckingham ścisnął pięści, lecz Raul mówił dalej, jakby tego nie widział.
— Przy pierwszym wyrazie nieprzyzwoitym, jakiego sobie pozwolisz... O!... bądź cierpliwym, panie Buckingham, jak ja nim byłem.
— Pan?...
— Tak.
— Dopóki księżniczka znajdowała się na ziemi angielskiej, milczałem; lecz, kiedy stanęła we Francji, teraz, gdyśmy ją przyjęli w imieniu księcia, za pierwszą zniewagę, jakiej się względem niej dopuścisz twojem szalonem uczuciem, ja jednego z dwóch użyję środków, albo ogłoszę twoją niedorzeczność publicznie i ze wstydem do Anglji cię wyślą, albo, jeżeli to wolisz, publicznie pchnę cię sztyletem. Zresztą, ten środek zdaje mi się niestosownym i wstrzymam się od niego.
Buckingham zbladł bardziej, niż koronki otaczające mu szyję.
— Panie de Bragelonne — rzekł — czy to tak szlachcic przemawia?...
— Szlachcic, tylko, że do szaleńca mówi. Wylecz się, milordzie, a co innego usłyszysz.
— O!... panie de Bragelonne — mówił książę głosem stłumionym, ręką dotykając szyi — widzisz, że umieram.
— Gdyby się teraz to przytrafiło — odrzekł Raul ze zwykłą zimną krwią, — uważałbym to za szczęście, bo taki wypadek uchroniłby od wszystkich żarcików, ciebie, panie, i te znakomite osoby, które kompromitujesz.
— Ach!... masz pan słuszność — odrzekł zrozpaczony młodzieniec, — umrzeć!... tak, lepiej umrzeć, niż tyle cierpieć.
I dotknął ręką sztyletu, którego rękojeść ozdobiona była drogiemi kamieniami.
Raul oderwał mu rękę.
— Panie — rzekł — jeżeli się nie zabijesz, popełnisz śmieszność; jeżeli zaś odbierzesz sobie życie, splamisz swoją krwią suknię weselną księżniczki angielskiej.
Buckingham milczał przez chwilę. W tym czasie widać było, jak usta jego drżały, oczy rzucały niepewne spojrzenia, wyglądał jak obłąkany.
Nagle zawołał:
— Panie de Bragelonne, nie znam szlachetniejszego od ciebie człowieka; jesteś godnym synem najzacniejszego szlachcica, jakiego znam na ziemi. Zajmij pan swoje namioty.
I objął ramionami szyję Raula.
Wszyscy obecni, oczarowani tym niespodziewanym widokiem, zaczęli klaskać w ręce i wykrzykiwać radośnie.
Hrabia de Guiche zkolei uścisnął Buckinghama, może niebardzo chętnie, ale go uściskał.
Było to jakby danie znaku do powszechnej radości. Anglicy i francuzi którzy dotąd patrzyli na siebie z pod oka, pobratali się prawie w tej chwili.
Jednocześnie nadszedł orszak księżniczek, który, gdyby nie Bragelonne, zastałby walczących i kwiaty krwią zalane.
Na widok chorągwi, wszystko się uspokoiło.