Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XXXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Po odjeździe Buckinghama, panu de Guiche zdawało się, iż jest panem udzielnym świata całego. Filip, brat królewski, nie mając już najmniejszego powodu do zazdrości, oddał się cały kawalerowi Lotaryńskiemu, dając mu w swoim domu taką swobodę, o jakiej najbardziej wymagający śnić nawet nie mogli. Król zaś, rozsmakowawszy się w towarzystwie dam, wysilał umysł na wynajdywanie niezliczonych uciech, dla rozweselenia Paryża, tak iż żaden dzień nie obszedł się bez przyjęcia u króla w Pałacu Królewskim, lub też u księcia Filipa. Król nakazał przygotowania w Fontainebleau, na przyjęcie dworu, więc kto żyw zbierał się, aby należeć do podróży.
Bratowa królewska wiodła życie jak można najczynniejsze. Głos jej i pióro nie ustawały ani na chwilę. Rozmowy z panem de Guiche stopniowo przybierały charakter coraz bardziej zajmujący i łatwo było domyśleć się, iż stanowią preludjum do budzącej się wielkiej namiętności. Zajmowano się muzyką, tworzono wiersze, układano dewizy i godła; wiosna kwitła nietylko w naturze, lecz i w narodzie dyszała młodością, a na czele stał dwór młodociany. Król był piękny, młody i miłego obejścia, a świetnością przewyższał wszystkich. Szalenie kochał wszystkie kobiety, nawet królowe, swoją małżonkę. Lecz ten wielki król, był najnieśmielszym i najwstrzemięźliwszym człowiekiem w całem królestwie, dopóki sobie nie uświadomił swych uczuć. Nieśmiałość ta trzymała go w granicach prostej grzeczności, i nie było kobiety, któraby pochwalić się mogła specjalnemi względami. Łatwo było przewidzieć, iż dzień, w którym się on ukaże w całym swoim blasku, stanie się jutrzenka nowego panowania; lecz dotąd pozostawał zamknięty w sobie. Korzystał też z tego pan de Guiche, aby stać się królem szalejącego z miłości dworu. Mówiono o nim, że jest w najlepszych stosunkach z panną Montalais; że jest nieodstępnym towarzyszem panny Chatillon; a on dla jednej tylko miał oczy i uszy. Rozgościł się też nieznacznie u księcia pana, który, jak mógł, zatrzymywał go w swoim domu. Nie wzdragał się też zbytecznie, lecz gdy księżnej nie było, bawił za krótko; a skoro tylko się ukazała zbyt długo przeciągał swoją bytność. Zauważyli to wszyscy, a w szczególności zły genjusz domowy, kawaler Lotaryński. Kawaler Lotaryński zatem, widząc, iż de Guiche zadamawia się coraz bardziej, uciekł się do ostatecznego środka. Zniknął, zostawiając księcia w kłopocie. Pierwszego dnia książę nie szukał go wcale, pozostał mu de Guiche, który obok częstego przebywania z księżną, małżonkowi jej mężnie poświęcał godziny w dzień i podczas nocy. Drugiego dnia jednak książę, nie znalazłszy pod ręką nikogo, pytał, gdzie się podział kawaler Lotaryński.
Nikt nie wiedział. De Guiche, spędziwszy ranek z księżną na dobieraniu haftów i frendzli, szedł potem pocieszać księcia. Lecz po obiedzie znowu wypadało obejrzeć tulipany lub ametysty; powracał więc do gabinetu księżnej. Książę pozostawał sam: była to pora, w której się ubierał i uczuł się najnieszczęśliwszym z ludzi; znowu zapytał, co się stało z kawalerem.
— Nikt nie wie, gdzie go szukać — brzmiała odpowiedź, udzielona księciu.
Książę, nie wiedząc, co począć z nudami, w szlafroku i ufryzowanej peruce udał się do małżonki.
Zastał tam mnóstwo ludzi, szepczących, rozbawionych do śmiechu; tutaj gromadka kobiet, otaczająca mężczyznę, tam Malicorne i Manicamp, napastowani przez Montalais, pannę de Tonnay, Crarente i dwie inne śmieszki. W głębi księżna rozsiadła się na miękkich poduszkach, a przed nią na klęczkach de Guiche, przesypujący pełnemi garściami perły i kamienie, z pomiędzy których księżna drobnemi białemi paluszkami ukazywała te, co jej najwięcej przypadały do gustu. W innym znowu narożniku pokoju gitarzysta nucił piosenki hiszpańskie, za któremi księżna przepadała, odkąd usłyszała je śpiewane tęsknym i smutnym głosem przez młodą królowę; tylko że to, co Hiszpanka śpiewała z wilgotną źrenicą, Angielka nuciła z uśmiechem, odsłaniającym jej perłowe ząbki. W ten sposób zaludniony gabinet przedstawiał uosobienie swobody i wesołości.
Książę zatrzymał się u progu, zdziwiony widokiem tylu ludzi, używających rozrywki. Tak mocno odczuł zazdrość, iż nie mógł się powstrzymać od odezwania się, jak dziecko:
— Cóż to jest? bawicie się tutaj, a ja nudzę się sam jeden! Głos jego sprawił wrażenie takie, jak grzmot na świergocącym w gęstwinie ptactwie. De Guiche w jednej chwili stanął na równe nogi. Malicorne skulił się za fałdami sukni Montalais. Manicamp wyprostował się, przybierając uroczystą minę. Gitarzysta schował pod stół gitarę i, ażeby ją ukryć przed okiem księcia, naciągnął na nią serwetę. Tylko księżna ani się ruszyła i, śmiejąc mu się prosto w oczy, odparła:
— Wszak to godzina w której się ubierasz?
— A którą wybierają, aby się w najlepsze bawić — zamruczał książę.
Te niewczesne słowa stały się hasłem rozsypki: kobiety rozpierzchły się, jak strwożone ptaki; gitarzysta jak cień się rozpłynął; Malicorne, zawsze pod osłoną sukni Montalais, wyślizgnął się za kotarę, Manicamp zaś pośpieszył z pomocą panu de Guiche, który nie ruszył się od księżnej i wraz z nim mężnie stawił czoło napaści. Hrabia był zbyt szczęśliwy, aby mieć urazę do męża, lecz książę miał żal do żony.
Potrzebny mu był powód do zwady, szukał go zatem, a nagłe rozejście się towarzystwa tak rozbawionego przed jego ukazaniem się, a pomieszanego jego obecnością posłużyło mu za ten powód.
— Czemuż to wszyscy tak uciekają przede mną? — odezwał się wyniosłym tonem.
Księżna odparła ozięble, że ilekroć pan domu się okaże, rodzina trzyma się na uboczu przez uszanowanie. A mówiąc to, zrobiła tak zabawna i pocieszną minkę, iż de Guiche i Manicamp powstrzymać się nie mogli. Parsknęli śmiechem; księżna poszła za ich przykładem; śmiech ten udzielił się i księciu, zmuszony był usiąść, albowiem ta przymusowa, wesołość i tak już pozbawiła go powagi. Powstrzymał się nareszcie, za to gniew spotęgował się w nim okrutnie. A zirytowało go więcej to, że nie mógł powstrzymać się od śmiechu, niż widok śmiejących się w jego obecności. Wytrzeszczył oczy na pana Manicamp, bo hrabiemu de Guiche nie śmiał okazać gniewu. Księżna osamotniona, ze smutną minką, poczęła zbierać rozrzucone perły, przestała uśmiechać się i zamilkła.
— Bardzo mi przyjemnie widzieć — odezwał się książę, kierując się ku drzwiom — że u ciebie, pani uważany jestem za człowieka obcego.
I wyszedł wzburzony.
Książę powrócił do swoich apartamentów; nieswój był i zamyślony. Rzucił się w jeden z najgłębszych swoich foteli, nie przejrzawszy się nawet w lustrze.
— Gdzie się mógł podziać ten kawaler? — rzekł głośno do siebie.
W bliskości stał pokojowiec. Słyszał to pytanie.
— Nie wiadomo, Wasza wysokość.
— Znowu ta sama odpowiedź?... Pierwszego, który wymówi to słowo „nie wiem“, wypędzę.
Usłyszawszy to, wszyscy uciekli przed księciem, tak samo, jak z pokojów księżnej.
Wtedy książę wpadł w niesłychany gniew. Kopnął nogą szyfonierkę, która z trzaskiem potoczyła się na podłogę, rozpadając się w kawałki. Następnie z najzimniejszą krwią poszedł do swojej galerji, porozbijał wazony porcelanowe, dzbanek z porfiru i branżowy kandelabr. Rozległ się przeraźliwy łoskot. Cała służba we drzwiach ukazała się.
— Co Wasza Wysokość rozkaże?... — nieśmiało zapytał kapitan straży.
— Wyprawiam sobie muzyki; — odpowiedział książę, zgrzytając zębami.
Kapitan posłał po doktora Jego Królewskiej Wysokości. Lecz zanim nadszedł doktór, stawił się Malicorne, i rzekł do księcia;
— Wasza Wysokość, pan kawaler Lotaryński idzie za mną.
Książę spojrzał na Malicorna i uśmiechnął się do niego. Kawaler wszedł rzeczywiście.