Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXV.
TERYTORJUM BOŻE.

Tymczasem Buckingham i de Wardes odbywali po koleżeńsku i w najlepszej komitywie podróż z Paryża do Calais.
De Wardes, udręczony myślą, iż ten Anglik przemocą nieledwie powlókł go za sobą, swoim subtelnym umysłem wynajdywał sposoby oswobodzenia się z tych więzów; lecz żadnej rady nie było, zmuszony się widział odpokutować za złośliwość swoją i uszczypliwy dowcip. Ci, którym mógłby się zwierzyć, ufając w ich rozum, wyśmieliby go z powodu wyższości, jaką miał nad nim książę. Inni znowu, umysły ociężale i więcej stateczne, powołaliby się na rozkazy królewskie, zabraniające pojedynku. Stąd wynikło, iż po gruntownej rozwadze, do Wardes nie cofnął się i pojechał z księciem.
Szóstego dnia podróży przybyli do Calais.
Już w wigilję tego dnia, służba książęca puściła się przodem, dla przygotowania statku. Była nim barka, przeznaczona dla podpłynięcia do jachtu, który przymocowany został na linach w odległości paru strzałów armatnich od wpuszczonej w morskie fale przystani.
Cała załoga książęca przewieziona została na pokład jachtu, a wtedy służba powróciła, aby oznajmić księciu, iż wszystko gotowe i że gdyby zechciał odpłynąć wraz z panem francuskim, na nich jedynie oczekiwano. Nikt bowiem nie przypuszczał, ażeby szlachcic francuski miał do uregulowania z milordem inne, prócz wypływających z najszczerszej przyjaźni, rachunki. Buckingham kazał odpowiedzieć kapitanowi jachtu, aby się miał na pogotowiu, lecz że morze było ciche, a pogodny dzień obiecywał wspaniały zachód, miał więc zamiar w nocy dopiero odpłynąć, a wieczór spędzić na przechadzce po wybrzeżu morskiem, wyruszyli też zaraz. — Buckingham przybrany skromnie w szary atłasowy kaftan i obcisłą suknię zwierzchnią z cienkiego aksamitu fioletowej barwy, w kapeluszu naciągniętym na oczy, bez haftów i orderów, i de Wardes ubrany czarno, jak urzędnik sądowy. Ludzie książęcy dostali rozkaz trzymania przygotowanej u tamy barki i czekania na wezwanie pana lub jego towarzysza podróży.
— Cokolwiekbyście widzieli lub słyszeli, nie zbliżajcie się — dodał książę z naciskiem, aby go zrozumiano.
Gdy kilka kroków uszli brzegiem morza.
— Sadzę, mój panie, — odezwał się Buckingham do pana de Wardes, — sądzę, iż wypadałoby nam pożegnać się. Widzisz, że morze przypływa; najdalej za dziesięć minut tak przepoi piasek, po którym stąpamy, że nie będziemy w stanie znaleźć gruntu pod sobą.
— Jestem na twoje rozkazy, milordzie; ale...
— Ale jesteśmy jeszcze na gruncie królewskim, wszak tak?...
— Rozumie się.
— Pójdź pan zatem!... jest tam, jak widzisz, coś w rodzaju wyspy, oblanej dokoła wodą. Woda przybierać pocznie stopniowo. Wyspa ta tylko do Boga należy, znajduje się bowiem, pomiędzy dwoma morzami, a król na mapie jej nie ma. Czy widzisz ją?...
— Widzę. Niepodobna będzie nie zamoczywszy nóg dostać się do niej.
— Zapewne; lecz zauważ pan, proszę, iż tworzy ona wyniosłość dość znaczną, i że morze wznosząc się ze wszystkich stron nie sięga jej wierzchołka. Z tego wynika, iż pole to będzie dla nas wygodne. Co o tem sadzisz?...
— Wszędzie mi dobrze będzie tam, gdzie szpada moja spotka zaszczyt złożenia się z pańską szpadą.
— Idźmy więc!... Przykro mi nad wyraz, że z mojej przyczyny przemoczysz nogi, panie de Wardes, lecz sądzę, iż niezbędnem jest, abyś mógł powiedzieć królowi: „Najjaśniejszy Panie, biłem się, lecz nie na terytorium Waszej Królewskiej Mości.“ Może to będzie maleńkim wybiegiem, lecz począwszy od Port-Royal jesteś zatopiony w subtelnych wybiegach. O!... Nie mamy się na co skarżyć, to czyni cię nader dowcipnym. Panie de Wardes, pośpieszmy się, jeśli laska, bo noc nadchodzi.
— Jeżeli się ociągam, to jedynie dlatego, że nie śmiałem wyprzedzać waszej miłości. Czyś jeszcze książę nóg nie przemoczył?...
— Dotąd jeszcze nie. Spójrz tam, panie de Wardes: czy widzisz tych moich hultai, którzy ze strachu, abyśmy się nie potopili, krążą tu z barką. Patrz jak na pstrych grzbietach fal tańcują, to ciekawe; ale mnie może przyprawić o morską chorobę. Zechciej pozwolić, abym stanął do nich plecami.
— Ależ stając plecami do nich, milordzie, będziesz miał słońce w oczy.
— O!... w tej godzinie blask jego nie razi, a zresztą niebawem się ono skryje; niech to pana nie nabawia niepokoju.
— Jak chcesz, milordzie; mówiłem to jedynie przez wzgląd na pana.
— Wiem o tem, panie de Wardes, i oceniam pańską delikatność. Czy mamy zrzucić zwierzchnie kaftany?...
— Rozkazuj, milordzie.
— Będzie o wiele wygodniej.
— Jestem więc gotów.
Buckingham zdjął aksamitny kaftan i rzucił go na piasek. De Wardes poszedł za jego przykładem.
Obaj obnażyli szpady.
— Panie de Wardes, — odezwał się wtedy Buckingham — pozwól, niech wypowiem ostatnie słowo... Staję przeciwko tobie, bo nie lubię cię, bo zakrwawiłeś mi serce, wyśmiewając namiętność, która mną zawładnęła, a dla której śmierć bym poniósł z rozkoszą. Złym człowiekiem jesteś, panie de Wardes, i wszelkich użyję wysiłków, aby cię zabić; czuję bowiem, że jeżeli nie zginiesz dziś z mej ręki, wiele złego wyrządzisz tym, którym ja sprzyjam. Oto co miałem ci powiedzieć, panie de Wardes.
I Buckingham złożył mu ukłon.
— A ja, milordzie, taka ci dam odpowiedź. Nienawiści ku tobie nie czułem; lecz teraz, skoro odgadłeś mnie, nienawidzę cię z duszy i uczynię, co będzie w mej możności, aby zabić cię, milordzie.
I także skłonił się Buckinghamowi. Skrzyżowały się szpady, dwie błyskawice mignęły i zgasły wśród ciemnej nocy. Jeden i drugi był dzielnym szermierzem; pierwsze ciosy pozostały bez znaczenia. Noc zapadła szybko, a tak była ciemna, iż nacieranie i obrona odbywały się tylko na domysł. Naraz de Wardes uczuł, iż ostrze jego szpady znalazło opór; utkwił je w ramieniu Buckinghama. Szpada książęca wraz z ramieniem zwisła ku ziemi.
— O!.. syknął.
— Draśnięty, wszak prawda, milordzie, — odezwał się de Wardes, cofając się.
— Tak, lecz bardzo lekko.
— A jednak zniżyłeś broń, książę.
— Tylko pod wrażeniem zimnego żelaza, teraz już to przeszło. Zaczynajmy na nowo, jeżeli łaska.
Ostrza zgrzytnęły szatańsko, szpada Buckinghama utkwiła w piersi de Wardesa.
— Draśnięty — rzekł książę.
— Nie — odparł de Wardes, stojąc jak mur na miejscu.
— Przepraszam; lecz, widząc koszulę skrwawioną... rzekł Buckingham.
— Kiedy tak, — wrzasnął rozwścieczony de Wardes, — strzeż się więc, książę!..
I rzucając się na oślep, przeszył mu na wylot rękę poniżej łokcia. Buckingham, czując obezwładniona prawą dłoń. lewą pochwycił szpadę i zanim de Wardes zdążył się zasłonić, głęboko utkwił mu ją w piersi. Zachwiał się de Wardes, kolana zgięły się pod nim i, wypuszczając rękojeść szpady, tkwiącej w ramieniu księcia, upadł nawznak w wodę, zabarwiając ją szkarłatem silniejszym, niż ten, który z obłoków spływał na ziemię.
De Wardes żył jeszcze. Zrozumiał grozę swego położenia: morze wciąż się wznosiło. Widział i książę cały ogrom niebezpieczeństwa. Z nadludzkim wysiłkiem i głuchym jękiem szarpnął za szpadę, tkwiącą mu w ramieniu; a potem, zwróciwszy się do przeciwnika:
— Żyjesz, hrabio?... — zapytał.
— Tak, — odparł de Wardes głosem, stłumionym krwią, która z płuc rzuciła mu się do gardła, — niewiele mi jednak brakuje do śmierci.
— Co tu robić?... czy będziesz w możności utrzymania się na nogach?...
Buckingham postawił go na jedno kolano.
— Nie mogę, — rzekł.
I, słaniając się ku ziemi:
— Przywołaj twoich ludzi, książę, bo woda mnie zaleje.
— Hola!... krzyknął Buckingham — hola tam z barki!... płyń, płyń, co tchu!...
Osada barki z całych sił robiła wiosłami. Lecz morze wzbierało szybciej, niż barka płynęła. Buckingham spostrzegł spieniony bałwan, toczący się prosto na leżącego de Wardesa: pozostałem mu zdrowem ramieniem otoczył go wpół i podniósł z ziemi. Bałwan uderzył, sięgając mu do piersi, lecz zachwiać nim nie był w stanie. Książę, obarczony ciężarem, skierował się w stronę stałego lądu.
Lecz zaledwie zdołał ujść kilka kroków, podobna pierwszej, lecz o wiele potężniejsza fala przypadła i, sięgając mu do szyi, rozbryzgnęła pianą i z głową go pokryła. Cofnęła się następnie i odsłoniła na chwilę obydwóch leżących na piasku. De Wardes stracił przytomność. Jednocześnie czterech majtków z osady książęcej, widząc całe niebezpieczeństwo, rzuciło się w morze i w jednej chwili znalazło się przy boku swego pana. Z, wielkiem przerażeniem ujrzeli go ociekającego krwią, w miarę jak z przemokłej bielizny, krew wraz z wodą spływała po nim ku ziemi. Chcieli pochwycić go na ręce i unieść.
— Nie, nie!... — zawołał — do lądu!... do lądu z margrabią!...
— Śmierć!... śmierć Francuzowi... — ponuro wrzasnęli Anglicy.
— Hultaje!... — zawołał książę, rozkazującym gestem podnosząc rękę, z której krew na nich trysnęła, słuchać rozkazu!... Na ląd z panem de Wardes, przedewszystkiem bezpieczeństwo pod każdym względem dla pana de Wardes, albo każę wywieszać, jak psy!...
Tymczasem podpłynęła barka. Sekretarz i intendent księcia wyskoczyli z niej w wodę i podążyli do hrabiego, który już nie dawał znaku życia.
— Głową mi odpowiecie za tego człowieka. Do brzegu, z panem de Wardes!... do brzegu!...
Wyniesiono go na rękach i złożono na piasku, gdzie morze nigdy nie dosięgało.
Kilku rybaków i ciekawych zgromadziło się na wybrzeżu, zwabieni osobliwym widokiem pojedynku dwóch mężczyzn, stojących po kolana w wodzie. Rybacy, widząc zbliżającą się do brzegu gromadkę z rannym człowiekiem na ręku, wyszli na ich spotkanie, brnąc po pas w falach. Anglicy powierzyli im rannego, który, odzyskując przytomność, otworzył oczy. Słona woda morska i miałki piasek, dostawszy się do ran, sprawiały mu ból niewysłowiony. Sekretarz księcia dobył z kieszeni, pełną sakiewkę, oddając ją najpoważniej wyglądającemu z całego otoczenia.
— Od mego pana, milorda księcia de Buckingham — rzekł — aby panu hrabiemu de Wardes nie zbywało na opiece, jak najtroskliwszej.
I wraz ze swoimi ludźmi powrócił do łodzi, do której z wielką trudnością wsiadł Buckingham, wpierw się jednak upewniwszy, iż panu de Wardes nie grozi żadne niebezpieczeństwo.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.