Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Saint-Agnan zatrzymał się na dole schodów, prowadzących do pokojów dam honorowych. Wychodzący stamtąd lokaj wywołał Malicorna, który był jeszcze u księcia, brata królewskiego. W ciągu dziesięciu minut przybył Malicorne, nosem wietrząc w ciemnościach. Król cofnął się, kryjąc w najciemniejszy kącik przedsionka. Saint-Agnan przeciwnie wystąpił naprzód. Lecz po pierwszych wyrazach, objawiających żądanie, Malicorne chciał zmykać.
— Ho!... ho!... ho!... — rzekł — pan żądasz ode mnie, abym go wprowadzał do pokojów dam honorowych?...
— Tak.
— Pojmujesz pan, że nie mogę uczynić podobnej rzeczy, nie wiedząc, jaki jest cel pański.
— Na nieszczęście, kochany panie Malicorne, żadnego wyjaśnienia dać ci nie mogę; potrzeba, abyś mi zaufał jak przyjacielowi, który cię wczoraj wywiódł z kłopotu i który dzisiaj żąda od ciebie wzajemności.
— Ale ja, panie, mówiłem, czego żądałem; żądałem schronienia, żebym nie spał pod gołem niebem, i każdy uczciwy człowiek może objawić podobne żądanie; tymczasem pan nic nie mówisz.
— Wierzaj mi, panie Malicorne — nalegał Saint-Agnan — że gdybym mógł tłumaczyć się, wytłumaczyłbym.
— Kiedy tak, nie mogę pozwolić, abyś pan wchodził do panny Montalais.
— A któż panu mówi, że ja do niej chcę klucza?...
— Do kogóż więc?
— Zdaje mi się, że nie sama mieszka.
— Nie sama; mieszka z panną de La Valliere.
— Tak, lecz pan zarówno do panny de La Valliere nie masz interesu, jak do panny de Montalais; dwóch tylko jest ludzi na świecie, którymbym powierzył klucz: panu de Bragelonne, gdyby mnie o to prosił i królowi, gdyby mi to rozkazał.
— A więc daj mi pan ten klucz, rozkazuję ci — rzekł król, zbliżając się, pomimo ciemności i odchylając płaszcz — panna de Montalais niech zejdzie do ciebie, my zaś wejdziemy do panny de La Valliere; właśnie do niej mamy interes.
— Król?... — zawołał Malicorne, zginając się aż do kolan królewskich.
— Tak, król — rzekł Ludwik, uśmiechając się — król, który zarówno pochwala twój opór jak i kapitulację; powstań i wyświadcz nam przysługę, której żądamy.
— Jestem na Twoje rozkazy, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Malicorne, wchodząc na schody.
— Niech zejdzie panna de Montalais — rzekł król — a nie mów jej ani słowa o mnie.
Malicorne skłonił się na znak posłuszeństwa i dalej wchodził na schody, król podążył za nim.
Ujrzał wtedy przez drzwi, nawpół otwarte za Malicornem, La Valliere, przechyloną na krześle, a w drugim rogu pokoju Montalais, czeszącą włosy i w szlafroczku stojącą przed zwierciadłem i rozmawiającą z Malicornem. Król otworzył drzwi i wszedł. Montalais, słysząc skrzypnięcie drzwi, krzyknęła, widząc zaś króla wchodzącego, ukryła się. Na ten widok, La Valliere powstała jak trup galwanizowany i znowu upadła na krzesło. Król zwolna ku niej postąpił.
— Żądałaś panna posłuchania — rzekł oziębłym tonem — przychodzę wysłuchać cię, mów.
Saint-Agnan, wierny swojej roli głuchego, ślepego i niemego, umieścił się w kąciku przy drzwiach i usiadł na małej ławeczce, którą jakby dla niego postawiono. Zakryty obiciem, które służyło za osłonę drzwi, przytulony do samego muru, słuchał, nie będąc widziany.
Wypełniał rolę wiernego psa, który czuwa i strzeże, nigdy nie będąc natrętnym. La Valliere, przestraszona widokiem rozgniewanego króla, powstała powtórnie i w postawie pokornej i błagającej wyjąkała:
— Najjaśniejszy Panie, przebacz mi.
— Panna chcesz, abym ci przebaczył?
— Najjaśniejszy Panie, wielki błąd popełniłam, a nawet zbrodnię.
— Ty?...
— Najjaśniejszy Panie!... obraziłam Waszą Królewską Mość.
— Ależ — odrzekł król — czem mnie obraziłaś?... — czy niewinnym żartem młodej panienki? Zażartowałaś z młodego, łatwowiernego człowieka, to rzecz bardzo prosta; każda inna kobieta na twojem miejscu uczyniłaby to samo.
— O! Wasza Królewska Mość sprawiasz mi temi wyrazami nieopisaną boleść.
— A to dlaczego?
— Bo jeżeli żart pochodziłby ode mnie, nie byłby niewinnym.
— Koniec końcem — rzekł król — czy, żądając posłuchania, tyle tylko miałaś mi powiedzieć?
I król postąpił krok wtył.
Wtedy La Valliere krokiem niepewnym, z oczami zaognionemi od płaczu, zbliżyła się do króla.
— Czy Wasza Królewska Mość wszystko słyszałeś?... — rzekła.
— Wszystko.
— Wszystko, co mówiłam pod królewskim dębem?
— Nie straciłem ani jednego wyrazu.
— Wasza Królewska Mość, skoro mnie słyszałeś, czy mogłeś sądzić na chwilę, że nadużywałam Jego łatwowierności?
— Tak, łatwowierności, dobrze się wyraziłaś.
— I Wasza Królewska Mość nie pomyślałeś, że biedną, jak ja dziewczynę, można zmusić do wykonania cudzej woli.
— Przebacz, ale nie pojmuję, ażeby, ta której wola tak swobodnie objawiała się pod dębem królewskim, do tego stopnia ulegała woli cudzej.
— Ale pogróżki, Najjaśniejszy Panie!
— Pogróżki?... kto ci groził? kto poważył się grozić?
— Ci, którzy mają do tego prawo, Najjaśniejszy Panie.
— Nie zmam nikogo, ktoby miał prawo grozić w mojem państwie.
— Przebacz, Najjaśniejszy Panie, są przy boku Waszej Królewskiej Mości osoby, wysoko stojące, które mają, albo sądzą, że mają prawo zgubić biedną dziewczynę, bez przyszłości, bez majątku, posiadającą jako jedyny skarb tylko dobre imię.
— Jakto — zgubić ją?
— Odbierając jej sławę przez ubliżające wydalenie.
— Moja panno — rzekł król z goryczą — bardzo lubię ludzi, którzy sami się usprawiedliwiają, nie obwiniając innych.
— Najjaśniejszy Panie!
— Przykro mi, że usprawiedliwienie, jakie mogło być z twojej strony łatwo uczynione, wikła się wśród podejrzeń.
— Którym jednak nie wierzysz, Najjaśniejszy Panie?... — wykrzyknęła La Valliere.
Król milczał.
— O! powiedz, powiedz, Najjaśniejszy Panie!... — powtórzyła La Valliere z gwałtownością.
— Żałuję, że to wyznałem — odpowiedział król, obojętnie się kłaniając.
Młoda dziewczyna głęboki wydała okrzyk i, uderzając się w rękę, wykrzyknęła:
— Zatem nie wierzysz mi, Najjaśniejszy Panie!
Król nic nie odpowiedział. Twarz panny de La Valliere zmieniła się.
— Więc myślisz, Najjaśniejszy Panie, że to ja powzięłam śmieszny, bezczelny zamiar żartowania z Waszej Królewskiej Mości?
— Moja panno, żart nie jest zbrodnią, a kiedy jest dowcipny i zabawny...
— O!... — wymówiła młoda dziewica — król mi nie wierzy, król nie chce mi wierzyć.
— Tak, nie chcę ci wierzyć.
— O! Boże! Boże!
— Słuchaj mnie: i cóż prostszego nad ten żarcik?... Król idzie za mną, myślałaś sobie, podsłuchuje i podgląda; król może chce zabawić się moim kosztem; zabawmy się więc jego kosztem, a że król ma serce, zróbmy sobie igraszkę.
La Valliere zakryła twarz rękami, tłumiąc łkanie. Król postępował nielitościwie; mścił się nad biedną ofiarą za to wszystko, co sam wycierpiał.
— Przypuśćmy — rzekł — że kocham go i że przenoszę nad innych. Król jest dobroduszny i dumny zarazem, uwierzy temu, co posłyszy i będziemy się z niego śmiały.
— A! tak myśleć, to okropność!... — zawołała La Valliere.
— Ale to nie wszystko — mówił król dalej — jeżeli dumny monarcha żart weźmie za prawdę, jeżeli będzie tak nieroztropny, że objawi z tego radość, lub chełpliwość, przed całym dworem będzie za to upokorzony; zresztą mogłaś pomyśleć sobie, że kiedyś opowiadanie o tej przygodzie będzie twemu kochankowi przyjemnem, a nawet doda ci wartości posażnej w oczach męża.
— Najjaśniejszy Panie!... — zawołała La Valiiere z rozpaczą — błagam Cię, nie mów więcej ani słowa; czy nie widzisz, ile ja cierpię?
— Żarty! żarty!... — mówił król, zaczynając się wzruszać.
La Valliere padła na kolana i to tak silnie, że aż posadzka jęknęła. Następnie, składając ręce, zawołała wśród łez:
— Najjaśniejszy Panie, wolę hańbę, niż zdradę.
— Co robisz?... — rzekł król, nie usiłując jej podnieść.
— Najjaśniejszy Panie, kiedy ci poświęcę swój honor i rozum, może uwierzysz w moje przywiązanie. To, co powiedziałam u księżny i co księżna mówiła, jest kłamstwem; to, co powiedziałam pod wielkim dębem....
— I cóż?
— To tylko jest prawdą.
— Pani!
— Najjaśniejszy Panie — wykrzyknęła La Valliere, uniesiona gwałtownem uczuciem — Najjaśniejszy Panie, chociażbym miała umrzeć na miejscu, w którem wpiły się moje kolana, będę powtarzała, póki głosu mi stanie: Kocham cię!...
— Ty!
— Kocham cię, Najjaśniejszy Panie, od chwili, gdy cię ujrzałam, od chwili, kiedyś spojrzał na mnie łaskawym i ożywiającym wzrokiem, kocham cię, Najjaśniejszy Panie. Jest to zbrodnią obrazy majestatu, aby biedna dziewczyna, jak ja kochała swojego monarchę i mówiła mu to: ukarz mię za tę śmiałość, pogardź mną za tę bezczelność, ale nie mów, że żartowałam z ciebie albo że cię zdradziłam; pochodzę z krwi, wiernej tronowi, Najjaśniejszy Panie i kocham... kocham mojego króla!... umieram!...
I nagle, osłabiona na siłach i głosie zgięła się we dwoje i jak kwiat upadła, jak mówi Wirgiljusz, pod sierpem żniwiarza. Król na te słowa, na tę gorącą prośbę, nie zachował już ani urazy ani wątpliwości; całe jego serce otworzyło się dla tchnienia tej gorącej miłości, która przemawiała tak szlachetnie i odważnie. Skoro zatem usłyszał namiętne wyznanie, osłabł i twarz zakrył rękami. Ale kiedy uczuł, że ręce panny de La Valliere dotykają jego dłoni, kiedy ciepło jej ciała przeszło w jego żyły, zapalił się i, chwytając La Valliere wpół, podniósł ją i przycisnął do serca. Ona, omdlała, na jego ramię przechyliła głowę, nie dając znaku życia. Wtedy król przelękniony przywołał pana Saint-Agnan. Saint-Agnan, który przez delikatność, pozostał nieruchomy w kącie, udając, że obciera łzy, przybiegł natychmiast. Pomógł Ludwikowi do posadzenia dziewicy na krześle, ściskał dla ocucenia jej rękę i oblewał ją słynnemi wówczas perfumami królowej węgierskiej.
Król ukląkł przed nią i wyciskał na jej dłoni gorące pocałunki, a pocałunek to podobno najskuteczniejsze lekarstwo w takich wypadkach. Nakoniec przyszła do siebie, zwolna rozwarła oczy i, rzucając niepewne spojrzenie, zapytała:
— Najjaśniejszy Panie, zatem mi przebaczyłeś?
Król nic nie odpowiedział, jeszcze zanadto był wzruszony.
Saint-Agnan sądził, że powinien się oddalić... odgadł on płomień, tryskający z oczów Jego Królewskiej Mości.
La Valliere powstała.
— A teraz, Najjaśniejszy Panie — rzekła z odwagą — teraz, kiedy się usprawiedliwiłam przynajmniej w oczach Waszej Królewskiej Mości, jak sądzę, pozwól mi oddalić się do klasztoru. Tam przez całe życie będę błogosławiła mojego króla i umrę, kochając Boga, który mnie obdarzył jednym dniem szczęścia.
— Nie, nie — odpowiedział król — tu będziesz żyła, błogosławiąc Boga i kochając Ludwika, który cię kocha i który ci to przysięga.
— Najjaśniejszy Panie!... Najjaśniejszy Panie!...
Ludwik zamknął jej usta pocałunkiem, a pocałunki króla stały się tak ogniste, że Saint-Agnan uważał za stosowne wyjść za drzwi.
Dziewica z początku nie miała siły odeprzeć natarczywości, gdy jednakże sama uczuła namiętnie wirującą krew, zawołała:
— Najjaśniejszy Panie!... spraw, abym nie żałowała mojej przychylności; inaczej dowiedziesz mi, że mną pogardzasz jeszcze.
— Pani — odpowiedział król, spiesznie cofając się z uszanowaniem — nikogo na świecie nie kocham i nie szanuję więcej nad ciebie, i nikt na moim dworze, przysięgam, więcej od ciebie szanowany nie będzie; przepraszam cię za moje uniesienie, która pochodziło ze zbytniej miłości; ale nie mogę lepiej ci dowieść, że więcej jeszcze będę cię kochał, szanując cię, jak sama żądasz.
Następnie, kłaniając się i biorąc ją za rękę wyrzekł:
— Pani, czy uczynisz mi ten zaszczyt i przyjmiesz mile pocałunek, który składam na twojej ręce?...
Usta królewskie z uszanowaniem dotknęły drżącej ręki dziewicy.
— Na przyszłość — dodał Ludwik, powstając i obejmując La Valliere swojem spojrzeniem — na przyszłość jesteś pod moją opieką. Nie mów nikomu o złem, jakie ci wyrządziłem, i przebacz innym, cokolwiek złego ci uczynili. Na przyszłość będziesz tak wysoko nad nimi, że, zamiast się ich lękać, będziesz mogła obsypywać łaskami.
I ukłonił się z niezwykłem uszanowaniem. Następnie, przyzywając pana de Saint-Agnan, który zbliżył się z pokorą, rozkazał:
— Hrabio, spodziewam się, że panna de La Valliere zaszczyci cię swoją przychylnością wzamian za przyjaźń, którą jej poprzysiągłem na wieki.
Saint-Agnan zgiął kolano przed panną de La Valliere.
— Jaka to radość dla mnie — rzekł on — jeżeli pani uczynisz mi ten zaszczyt.
— Przyślę ci twoją towarzyszkę — rzekł król. — Żegnam cię, panno de la Valliere, albo raczej do widzenia; bądź łaskawą nie zapominać o mnie w swoich modlitwach.
— O!... Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała La Valliere — bądź spokojny; razem z Bogiem jesteś w mojem sercu.
Te ostatnie wyrazy radością upoiły króla, który szczęśliwy i wesoły, ciągnął pana de Saint-Agnan na schody.
Księżna nie przewidziała tego rozwiązania.
Ani Najada, ani Drjada nic o niem nie mówiły.