Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy panna de La Valliere i król w pierwszem wyznaniu powierzali sobie wzajemnie wszystkie smutki przeszłości, całe szczęście obecne i wszelkie przyszłe nadzieje, Fouquet, powróciwszy do siebie, to jest do mieszkania, które mu wyznaczono w zamku, rozmawiał z Aramisem o tem, o czem zapewne król w obecnej chwili zupełnie zapomniał.
— Powiedz mi — zaczął Fouquet, kiedy usadowił swojego gościa na krześle i sam usiadł przy nim — powiedz mi, panie d‘Herblay, jak stoimy w naszych interesach z Belle-Isle i czy masz jakie wiadomości stamtąd?...
— Panie nadintendencie — odpowiedział biskup — pod tym względem wszystko idzie, jak sami pragniemy; wydatki są zaspokojone i nic nie wykryło naszych zamiarów.
— Wiedziałem o tem — odrzekł Fouquet — że pan d‘Herblay jest nieoszacowanym i nieocenionym przyjacielem; ale pomimo to — dodał z uśmiechem — zapominamy, co się dzieje z naszym przyjacielem de Vallon? przez trzy dni, które spędziłem w Saint-Mande, przyznaję, że zapomniałem o wszystkiem.
— A ja nie zapominam o niczem — odparł Aramis — Porthos jest w Saint-Mande, karmią go smacznie i dobrze poją; przeznaczyłem mu przechadzkę po małym parku, przechadzkę, która tylko dla ciebie była zachowaną; przechadza się zatem, próbuje swoich sił, zginając młode wiązy i rozdzierając stare dęby, jak to czynił Milon z Krotony; na szczęście, nie mamy lwów w parku, bo pewnie nie znaleźlibyśmy ich całemi. To zuch ten Porthos.
— Tak, ale tymczasem nudzi się.
— Zrobiłem mu nadzieję, którą kiedykolwiek spełnimy, a on nią tylko żyje.
— Jaką?
— Że go przedstawimy królowi.
— Czy to być może?
— Zapewne, ale teraz czy nie potrzeba, aby powrócił na Belle-Isle?
— Koniecznie; nawet myślę posłać go tam jak można najprędzej. Porthos jest to dla nas człowiek potrzebny; jest to człowiek, którego słabą stronę d‘Artagnan, Athos i ja tylko znamy. Porthos nigdy się nie poddaje; jest pełen godności, a wobec oficerów będzie wyglądał, jak rycerz z czasów wypraw krzyżowych. Upoi on cały sztab, sam się nie upiwszy i dla wszystkich będzie przedmiotem podziwu i sympatji; prócz tego, jeżeli będziemy mieli jaki rozkaz do wykonania, Porthos jest żywą chorągwią, która przejdzie, dokąd jej polecą.
— Zatem go odeślij.
— Taki właśnie mój zamiar, ale dopiero za kilka dni, bo muszę ci powiedzieć jedną rzecz.
— Jaką?
— Że podejrzewam d‘Artagnana. D‘Artagnana niema w Fontainebleau, jak mogłeś to zauważyć. Ułatwiwszy się z mojemi interesami, muszę dowiedzieć się, co robi pan d‘Artagnan.
— Mówisz, że załatwiłeś interesa?
— A tak.
— Jesteś szczęśliwy pod tym względem; o! chciałbym być na twojem miejscu.
— Myślę, że i ty o nic się nie troszczysz.
— Hm!
— Król cię przyjął wybornie.
— Tak.
— Colbert nie napastuje.
— W tej chwili nie.
— W takim razie — rzekł Aramis, idąc za wątkiem myśli, która mu nadawała siłę — kiedy tak, możemy myśleć o tem, o czem mówiłem wczoraj, co do tej małej.
— Jakiej małej?
— Co do La Valliere.
— A! prawda.
— Czy nie chcesz pozyskać tej dziewczyny?
— Byle nie pod jednym względem.
— Pod jakim?
— Ponieważ serce moje jest zajęte, nic zatem dla niej uczuwać nie mogę.
— Ho! ho!... — rzekł Aramis — serce twoje zajęte, powiadasz?
— A tak.
— Do djabła! trzeba być bardzo ostrożnym.
— A to dlaczego?
— Bo to okropność mieć serce zajęte, kiedy się potrzebuje głowy.
— Masz słuszność. Ale, widzisz, ja na pierwsze twoje wezwanie wszystko opuściłem; powróćmy więc do La Valliere. Jakąż korzyść obiecujesz sobie z tego, gdybym się nią zajął.
— Król, jak mówią, ma do niej wielką skłonność; tak przynajmniej sądzą powszechnie.
— Ale ty, co wiesz o wszystkiem, myślisz, inaczej.
— Ja wiem tylko, że byłaby to za śpieszna zmiana; onegdaj bowiem jeszcze król szalenie był zakochany w księżnie; kilka dni temu książę skarżył się na to przed królową matką; były nawet nieporozumienia małżeńskie i strofowania macierzyńskie.
— A więc?
— Po owych nieporozumieniach i strofowaniach, król ani słowa nie przemówił do Jej książęcej mości.
— Cóż dalej?
— Następnie zajął się panną de La Valliere; panna de La Valliere jest damą honorową księżny; a wiesz, co nazywają płaszczykiem w miłości.
— Zapewne, że wiem.
— Zatem jeżeli panna de La Valliere jest płaszczykiem księżny, to korzystać należy z tej okoliczności. Obrażona miłość własna uczyni zwycięstwo snadniejszem, panna de La Valliere będzie posiadała tajemnicę króla i księżny, a wiesz co rozumnemu człowiekowi daje tajemnica?.
— Ale jak dojść do niej?
— Ona jest uboga i pokorna, dasz jej byt i czy będzie zbliżona do króla jako kochanka, czy jako powiernica, zawsze z niej możesz mieć korzyść.
— Dobrze, lecz cóż z nią uczynimy?
— Gdy pożądałeś jakiej kobiety, co wtedy czyniłeś, panie nadintendencie?
— Pisałem do niej. Oświadczałem swoją miłość, poświęcałem usługi i podpisywałem się Fouquet.
— I żadna ci się nie oparła?
— Jedna tylko — odpowiedział Fouquet. — Lecz i ona cztery dni temu uległa jak inne.
— A teraz czy zechcesz napisać?... — rzekł Aramis do Fouqueta, podając mu pióro.
Fouquet wziął je.
— Dyktuj — rzekł. — Tak mam rozerwane myśli, że dwóch wierszy nie jestem zdolny napisać.
— Dobrze — rzekł Aramis — pisz.
I dyktował:
„Pani! Widziałem cię i nie dziwi cię to zapewne, że cię znalazłem piękną.
„Ale nie możesz, nie mając godnego ciebie stanowiska, jaśnieć na dworze.
„Miłość uczciwego człowieka, w razie, gdybyś miała w sobie dumę, mogłaby być pomocna twojemu dowcipowi i wdziękom.
„Składam moją miłość u twoich stóp, ale że miłość, jakkolwiek uniżona i względna, może narażać przedmiot czci swojej, nie przystoi osobie twojej wartości narażać się, bez zapewnienia przyszłego losu.
„Jeżeli raczysz odpowiedzieć moim uczuciom, miłość moja dowiedzie ci swojej wdzięczności, czyniąc cię na zawsze wolną i niezawisłą“.
Napisawszy, spojrzał Fouquet na Aramisa.
— Podpisz — rzekł ostatni.
— Czy to potrzebne?
— Zapominasz, panie nadintendencie, że podpis twój na liście więcej wart, niż miljon.
Fouquet podpisał.
— Teraz przez kogo list poślesz?... — zapytał Aramis.
— Przez doświadczonego lokaja.
— Którego jesteś pewny?
— Jest to mój zwykły posłaniec.
— Bardzo dobrze, zresztą, gramy rolę, która nie jest trudna.
— Jakto?
— Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, o porozumieniu małej z królem i księżną, król da jej tyle pieniędzy, ile zapragnie.
— Zatem król ma pieniądze — rzekł Aramis.
— Tak należy sądzić, bo ich już nie żąda.
— Bądź spokojny; niedługo o nie zawoła.
— Co więcej jeszcze, sądziłem, że będzie mi mówił o tej uroczystości w Vaux.
— I cóż?
— Ani o niej wspomniał.
— Ale wspomni.
— O! jakże możesz przypuszczać, panie d‘Herblay, ażeby król był tak okrutnym.
— Nie on.
— Młody, zatem jest dobry.
— Młody, zatem jest słaby, albo namiętny; pan Colbert zaś trzyma w swojej przebiegłej ręce albo jego słabości, albo jego namiętności.
— Widzisz zatem, że go się boisz.
— Nie przeczę.
— Zatem jestem zgubiony.
— Jakto?...
— Tylko przez pieniądze byłem silny u króla.
— A teraz?
— Jestem zniszczony.
— Bynajmniej.
— Jakto?... czyż ty lepiej niż ja znasz moje interesy?
— Być może.
— A jednak jeżeli zażąda tej uroczystości...
— To ją wyprawisz.
— Dobrze, ale skąd pieniądze?
— Czy ci ich kiedy zabrakło?
— A! gdybyś wiedział za jaką ofiarę dostałem ich ostatnim razem.
— Tym razem jednak nic cię to nie będzie kosztowało.
— Któż mi ich da zatem?
— Ja.
— Ty mi dasz sześć miljonów?
— Dziesięć, jeżeli potrzeba.
— Prawdę mówiąc, kochany panie d‘Herblay, twoje zaufanie w sobie więcej mnie trwoży, niż gniew królewski.
— Ba!
— Któż zatem jesteś?
— Zdaje się, że mnie znasz.
— Zapewne; ale powiedz mi czego wzamian żądasz?
— Chcę, aby na tronie francuskim był król przychylny Fouquetowi i żeby pan Fouquet mnie sprzyjał.
— O!... — zawołał Fouquet, ściskając mu rękę — jeżeli o mnie chodzi, możesz być spokojny, tylko co do pierwszego, zdaje mi się, że jesteś w błędzie.
— Z czem?
— Król dla mnie nigdy nie będzie przychylny.
— Zdaje mi się, że nie mówiłem, aby ten król był ci przychylny.
— Właśnie dopiero co o tem mówiłeś.
— Nie mówiłem: ten król, ale — król.
— Czyż to nie jedno?
— Wielka różnica.
— Jakto?
— Zaraz pojmiesz; przypuśćmy, że ten król nie jest Ludwikiem XIV-ym.
— Któż więc?
— Taki, któryby wszystko winien był tobie.
— To niepodobna.
— Nawet tron.
— Oszalałeś, niema na świecie człowieka, oprócz Ludwika XIV-go, któryby mógł zasiąść na tronie francuskim. Ja przynajmniej nie widzę żadnego.
— A ja widzę.
— Chybaby książę, jego brat — rzekł Fouquet, spoglądając na Aramisa niespokojnie — ale książę...
— Nie książę.
— Jakże chcesz, aby inny książę, który nie pochodzi z krwi królewskiej... jakże chcesz, aby inny człowiek, który nie ma żadnego prawa...
— Mój król, albo raczej twój król, będzie tem, czem potrzeba, bądź o to spokojny.
— Ostrożnie, panie d‘Herblay, ostrożnie, bo aż mnie dreszcz przechodzi.
Aramis uśmiechnął się.
— Jeszcze raz powtarzam, zatrważasz mnie.
Aramis znowu się uśmiechnął.
— Śmiejesz się — rzekł z wyrzutem Fouquet.
— Przyjdzie czas, że i ty, jak ja, śmiać się będziesz; teraz zaś ja sam się muszę śmiać.
— Ależ wytłumacz się.
— We właściwym czasie wytłumaczę się, nie bój się, nie jesteś świętym Piotrem, a ja nie jestem Chrystusem, a jednak ci powiem...
„Człowieku małej wiary, dlaczego wątpisz?“
— Dlaczego wątpię?... bo nie widzę.
— Ponieważ jesteś ciemny, nie będę więc z tobą postępował jak z świętym Piotrem, ale jak z świętym Pawłem i powiem ci:
„Przyjdzie czas, gdy twoje oczy przejrzą.“
— O!... — rzekł Fouquet — jakżebym pragnął uwierzyć.
— Nie wierzysz!.. wszakże dziesiećkroć przeprowadziłem cię przez przepaść, o której myślałeś, że cię pochłonie; nie wierzysz!... ty, który z prokuratora zostałeś intendentem, z intendenta pierwszym ministrem, a z pierwszego ministra zostaniesz wszechwładnym w pałacu królewskim. Ale nie — rzekł z właściwym sobie uśmiechem — nie możesz widzieć, zatem i wierzyć jesteś niezdolny.
I Aramis powstał, aby się oddalić.
— Jeszcze jedno słowo — rzekł Fouquet — nigdy do mnie tak nie mówiłeś i nigdy nie okazałeś się tak pewnym siebie, albo raczej tak lekkomyślnym.
— Bo, żeby mówić głośno, trzeba mieć głos wolny.
— Zatem go masz?
— Tak.
— Jakże to dawno?
— Od wczoraj.
— Panie d‘Herblay, ostrożnie!.. posuwasz śmiałość aż do zuchwalstwa.
— Mogę to czynić, bo jestem potężny.
— Ty potężny?
— Ofiarowałem ci dziesięć miljonów i jeszcze ci je ofiaruję.
Fouquet powstał zmieszany.
— Zobaczymy, zobaczymy — rzekł — mówiłeś o strąceniu monarchów i zastąpieniu ich innymi. Boże mi przebacz, ale albo ja zwarjowałem, albo tyś postradał rozum.
— Ani jedno, ani drugie.
— Jakże więc możesz mówić?
— Ponieważ może mówić o strąceniu monarchów i wzniesieniu na ich miejsce innych ten, który stoi wyżej ponad królów i trony tego świata.
— Zatem jesteś wszechmocnym!... — zawołał Fouquet.
— Powiedziałem ci to i teraz powtarzam — odpowiedział Aramis z okiem błyszczącem i drżącemi ustami. —
Fouquet rzucił się na krzesło i skłonił głowę na ręce.
Aramis popatrzył na niego chwilę, jakby był aniołem przeznaczeń wobec słabego śmiertelnika.
— Żegnam cię — rzekł — śpij spokojnie i posyłaj list do panny de La Valliere. Wszak jutro się zobaczymy?
— Tak, jutro — odpowiedział Fouquet, potrząsając głową, jak człowiek, który przychodzi do siebie. — Ale gdzie się zobaczymy?..
— Na przechadzce królewskiej.
— Bardzo dobrze.
I rozłączyli się.