Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział XXXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Ranek zastał trzech bohaterów, śpiących w najlepsze. D‘Artagnan pierwszy otworzył oczy i zaczął budzić Porthosa, który śmiejąc się, przetarł oczy. Tymczasem Planchet, ubrawszy się także, stał już we drzwiach swojego pokoju, gotów do powitania dwóch gości, śmiejąc się po wczorajszej hulance.
Planchet, wziąwszy obu przyjaciół za ręce, rzekł:
— Pokażę panom mój domek; wczoraj wieczorem wjechaliśmy, jak do pieca i nic nie mogliśmy widzieć; ale w dzień zmienia się widok i będziecie panowie zadowoleni.
— Zacznijmy od widoku — rzekł d‘Artagnan — piękny widok lubię przedewszystkiem; zawsze mieszkałem, w pałacach królewskich, a monarchowie niebardzo lubieją wybierać miejsca pod swe pałace.
— Ja — odrzekł Porthos — także lubię piękny widok. W moim zamku Pierrefonds, kazałem wyciąć cztery aleje, które mi zacieniały widok.
— Osądźcie, panowie, jakim jest widok z mojego mieszkania — rzekł Planchet.
I poprowadził obydwóch gości do okna.
— A!... to ulica Ljońska, — odezwał się d‘Artagnan.
— Tak, tu mam dwa okna, ale to widok mało powabny, bo widać stąd oberżę, zawsze gwarną i pełną ruchu, która jest nieprzyjemnem sąsiedztwem. Dawniej były tu cztery okna, ale dwa kazałem zamurować.
— Idźmy dalej — rzekł d‘Artagnan.
I weszli na korytarz, prowadzący do pokoi.
Planchet pchnął okiennice.
— Patrzaj!... patrzaj!... — mówił Porthos — a tam co?...
— Las — odpowiedział Planchet. — Jednostajny to zawsze widok, tylko w różnych porach roku zmienia barwę, żółtawy jest na wiosnę, zielony w lecie, czerwony w jesieni, a biały w zimie.
— Wybornie, ale firanki przeszkadzają daleko widzieć.
— Prawda, — odpowiedział Planchet — ale stąd widać.
— A!... obszerne pola... — rzekł Porthos... — patrzcie... ale cóż ja tam widzę?... krzyże, kamienie...
— A!... to cmentarz!... — zawołał d‘Artagnan.
— Prawda, — odpowiedział Planchet — i daję panom słowo, ze to rzecz bardzo ciekawa. Rzadko dzień mija, aby kogoś nie chowano, Fontainebleau jest ludne. Tutaj przychodzą więc młode dziewice, biało ubrane, urzędnicy miejscy, bogaci mieszczanie ze śpiewakami i księżmi, niekiedy oficerowie królewscy...
— Ja tego nie lubię, — rzekł Porthos.
— To wcale nie rozweselające, — dodał d‘Artagnan.
— Dalipan!... — zawołał Porthos — widzę, że zamierzają dać nam widowisko. Zdaje mi się, że słychać śpiewy.
— Tak, to śpiewy, — rzekł d‘Artagnan.
— To pogrzeb ostatniego stopnia — odrzekł lekceważąco Planchet. — Tylko ksiądz, organista i chłopiec, widzicie panowie, że zmarły był ubogi.
— Nikt za nim nie idzie.
— Prawda — wyrzekł Porthos — a jednak widzę jakiegoś mężczyznę.
— Prawda, mężczyznę, odzianego w płaszcz — odrzekł d‘Artagnan.
— Niema na co patrzeć — zakończył Planchet.
— Ale mnie to obchodzi — odparł d‘Artagnan, opierając się na oknie.
— Pójdźmy, pójdźmy, panowie — mówił wesoło Planchet — i ja w pierwszych dniach byłem smutny i przykro mi było, kiedy krzyże i żałobne pieśni jak gwoździe w łeb mi się wpychały; ale od niejakiegoś czasu, usypiam przy żałobnych śpiewach.
— Ale mnie to wcale nie bawi — odrzekł Porthos — i wolę wyjść.
Planchet podskoczył i podał rękę Porthosowi, aby go zaprowadzić do ogrodu.
— Jakto!... ty tu pozostajesz?... — zapytał Porthos d‘Artagnana, zwracając się we drzwiach.
— Tak, mój przyjacielu, ale wkrótce połączę się z wami.
— Ho!... ho!... pan d‘Artagnan ma słuszność — mówił Planchet — czy go już pogrzebano?...
— Jeszcze nie.
— A!... grabarz czeka, żeby przywiązano sznury do trumny. — Patrzcie... panowie, jakaś kobieta wchodzi na cmentarz.
— Tak, tak, kochany Planchecie — rzekł z żywością d‘Artagnan — ale pozostaw mnie, pozostaw... czuję potrzebę religijnego dumania... nie przeszkadzaj mi.
Planchet wyszedł; d‘Artagnan pożerał oczyma to, co się przed nim działo. Niosący trupa odwiązali sznury i spuścili trumnę do dołu. O kilka kroków mężczyzna w płaszczu, jedyny świadek tej smutnej sceny, oparł się o wielki cyprys i ukrył swoją postać przed grabarzami i księdzem; ciało zmarłego pogrzebano w pięć minut. Po zasypaniu dołu ksiądz oddalił się, grabarz przemówił do niego kilka słów i również wyszedł.
— Co u licha!... — mruknął d‘Artagnan — ten mężczyzna to Aramis!...
Aramis w rzeczy samej pozostawał nieporuszony; ale, zaledwie odwrócił głowę, chód kobiecy i szelest sukni doszły do jego uszu.
Natychmiast zdjął kapelusz z wielkiem uszanowaniem dworaka; następnie zaprowadził damę pod kasztany i lipy, które ocieniały miejsce ostatniego spoczynku.
— Jak widzę — rzekł d‘Artagnan — biskup z Vannes oznacza sobie schadzki, to zawsze opat Aramis, umizgający się w Noisy-le-Sec.
Rozmowa trwała przeszło pół godziny.
D‘Artagnan nie mógł widzieć twarzy damy, bo stała tyłem, ale z postawy rozmawiających, z poruszeń ich i ze spojrzeń, jakie rzucali na siebie, widział jasno, że nie mówiono o miłości.
Przy końcu rozmowy, dama z uszanowaniem ukłoniła się Aramisowi.
— Ho!., ho!.. — rzekł d‘Artagnan — to się kończy nie jak schadzka miłosna. Z początku, kawaler na kolanach; następnie, panna pokonana i błagająca. Ale co to za panna?... Cóżbym ja dał za to, żeby ją widzieć?...
Ale było to niemożliwe. Aramis pierwszy odszedł; dama zasłoniła się kwefem i wyszła po nim. D‘Artagnan nie mógł dłużej wytrzymać; pobiegł do okna od ulicy Ljońskiej.
Aramis wszedł do oberży. Dama udała się w przeciwną stronę. Widać, że szła do powozu, który czekał na nią przy ścieżce w lesie. Szła powoli, ze schyloną głową, zatopiona w głębokiem dumaniu.
— Co u licha!... muszę poznać tę kobietę — rzekł do siebie muszkieter. I, nie myśląc dłużej, udał się za nią w pogoń. Idąc, myślał, jakim sposobem zmusi ją do uchylenia zasłony.
— Nie jest młoda — rzekł — a musi to być kobieta z wielkiego świata niech mnie djabli wezmą, znam tę figurę.
Brzęk ostróg zaniepokoił damę; sądziła, że ktoś ją goni i odwróciła się.
D‘Artagnan podskoczył, jakby postrzał w łydki odebrał i zwrócił się napowrót.
— To pani de Chevreuse!.. — zawołał.
D‘Artagnan nie chciał powracać, nie dowiedziawszy się wszystkiego. Polecił ojcu Celestynowi, aby od grabarza dowiedział się, kogo dziś zrana pogrzebano.
Ten doniósł mu, że biednego mnicha, franciszkanina, który nie miał nawet psa, coby go kochał na tym świecie i odprowadził na miejsce ostatniego spoczynku.
— Gdyby tak było — pomyślał d‘Artagnan — Aramis nie byłby przy jego pogrzebie. Co do przywiązania, nie ma on psiej natury, ale ma ją chyba co do węchu.