Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Domek Plancheta znajdował się przy ulicy Lyońskiej naprzeciw oberży „Pod Pięknym Pawiem“. Ogromny płot z bzu, tarni i chmielu tworzył czarny i nieprzebyty wał, poza którym wznosi się biały dom, pokryty czerwoną dachówką. Dwa okna tego domu wychodziły na ulicę. Dwa drugie były ślepe. Pomiędzy niemi dawała wejście niewielka brama, opatrzona dachem, wsparta na słupach. Wchodziło się do bramy przez wysoki próg.
Planchet zsiadł z konia, jakby miał zapukać do bramy, lecz, miarkując się, wziął konia za cugle i przebył około trzydzieści kroków pieszo. Dwaj jego towarzysze postępowali za nim. Przybywszy przed bramę, położoną o trzydzieści kroków dalej, podniósł drewnianą klamkę, jedyne zamknięcie, i otworzył jedną połowę bramy. Wszedł pierwszy, ciągnąc za sobą konia, na mały dziedzińczyk, pełny mierzwy, która zapowiadała bliską oborę.
— Pięknie tu pachnie — rzekł donośnie Porthos, zsiadając z konia — będę sądził, że jestem w moich wołownicach w Pierrefonds.
— Ja mam tylko jedną krowę — skromnie pośpieszył z odpowiedzią Planchet.
— Ja mam ich trzydzieści — odrzekł Porthos — albo raczej sam nie wiem, ile ich mam.
Planchet zamknął bramę. Tymczasem d‘Artagnan, zsiadłszy z konia, nasycał się świeżem powietrzem i, jak prawdziwy paryżanin, kiedy zobaczy zieloność, jedną ręką urwał powoju, a drugą dziką różę. Porthos urwał grochu, który wił się po tyczce i gryzł łupiny i ziarna. Planchet natychmiast zajął się obudzeniem starego i schorowanego wieśniaka, który leżał na mchu, przykryty sukmaną. Wieśniak ten poznawszy Plancheta, nazwał go swoim panem, ku nie małemu zadowoleniu kupca.
— Postaw konie u żłobu, mój stary, i daj im dobrze jeść — rzekł Planchet.
— Tak, tak, piękne bydlęta — mówił wieśniak — o! trzeba je szanować.
— Powoli, powoli, przyjacielu, — odrzekł d‘Artagnan — owies i sieczka to dosyć.
— I wody czystej dla mojego — dodał Porthos — bo zgrzany, jak mi się zdaje.
— Bądźcie panowie spokojni — odezwał się Planchet. — Ojciec Celestyn jest starym żandarmem z Ivry i zna się na koniach; pójdźcie panowie do domu.
I poprowadził dwóch przyjaciół przez aleję, która ciągnęła się wśród ogrodu warzywnego i łąki, a kończyła się w małym ogródku, gdzie wznosił się dom zwrócony frontem ku ulicy.
W miarę, jak się zbliżano, widzieć można było przez dwa okna wnętrze mieszkania Plancheta. Mieszkanie to, słabo oświetlone lampą, ukazywało się z głębi ogrodu, jak miły obraz spokoju, dostatku i szczęścia.
Wszędzie, gdziekolwiek padał biały promień światła, oddzielający się od swego ogniska w lampie, czy to na starożytne fajanse, czy na sprzęty, błyszczące od czystości, czy na broń, zawieszoną na ścianie, wszędzie znajdował odbicie, albo spoczywał na rzeczy przyjemnej dla oka. Ta lampa, która oświecała pokój, kiedy liście drzew osłaniały okna na zewnątrz, pysznie rozjaśniała biały, jak śnieg, obrus. Dwa były nakrycia na tym obrusie. Żółte wino błyszczało w wysokiej butelce, a wielki fajansowy dzbanek niebieski, ze srebrną pokrywą, obejmował pieniący się jabłecznik. Przy stole w krześle z wielkiemi poręczami, drzemała kobieta trzydziestoletnia, z twarzą, rozjaśniona zdrowiem i świeżością.
Dwaj przyjaciele zatrzymali się przed tem oknem, opanowani podziwem.
Planchet, widząc ich zadziwienie, uczuł słodką radość.
— A!... hultaju, Planchecie — rzekł d‘Artagnan — teraz wiem, po co wyjeżdżasz.
— A!... jaka biała bielizna — odrzekł z kolei Porthos piorunującym głosem.
Na ten głos gospodyni zerwała się na równe nogi, a Planchet, przybierając uprzejmą minę, wprowadził dwóch towarzyszy do pokoju.
— Pozwól mi, moja droga, że ci przedstawię pana d‘Artagnana, rycerza, mojego dobroczyńcę.
D‘Artagnan wziął rękę kobiety, jak dworak, i z tak rycerskiem uszanowaniem, jakby brał rękę księżny pani.
— Pana barona du Vallon de Bracieux de Pierefonds — dodał Planchet.
Porthos oddał ukłon, z którego Anna Austrjacka, nie chcąc uchodzić za wymagającą, byłaby zadowoloną. Przyszła kolej na Piancheta. Szczerze uściskał kobietę, uczyniwszy znak, jakby wprzód chciał prosić o pozwolenie d‘Artagnana i Porthosa. Rozumie się, że udzielono mu najchętniej.
— Droga przyjaciółko — rzekł Planchet — widzisz tych dwóch ludzi, którzy część mojego życia wiedli za sobą. Ileżto razy mówiłem ci o nich.
— I jeszcze o dwóch innych — odrzekła kobieta dobitnym akcentem flamandzkim.
— Czy pani jest holenderką?... zapytał d‘Artagnan.
— Jestem z Antwerpji — odpowiedziała dama.
— I nazywa się pani Gechter — rzekł Planchet.
— Ale ty tak zapewne pani nie nazywasz?... — zapytał d‘Artagnan.
— Ja nazywam ją Trüchen.
— Śliczne imię!... — rzekł Porthos.
— Trüchen — mówił Planchet — przybyła z Flandrji ze swoją cnotą i dwoma tysiącami złotych, uciekłszy od nieznośnego męża, który ją bił. Ja, jako pochodzący z Pikardji, zawsze lubiłem Artezjanki. Z Artois do Flandrji to zaledwie jeden krok; ona przyszła szukać pomocy u mego poprzednika przy ulicy Lombardów; umieściła u mnie dwa tysiące, któremi ja obracałem, tak, że dzisiaj wynoszą dziesięć.
— Brawo!... Planchet.
— Jest wolna, bogata ma krowę, rozkazuje służącej i ojcu Celestynowi; szyje dla mnie koszule, robi pończochy na zimę i widuje mnie co dwa tygodnie. Sądzę, że jest zupełnie szczęśliwa.
— W rzeczy samej, jestem bardzo szczęśliwa — zapewniła Trüchen.
Trüchen dodała dwa nakrycia i napełniła stół wybornemi potrawami, które a wieczerzy zwyczajnej czynią biesiadę, a z biesiady ucztę, świeże masło, mięso marynowane, ryby, zwierzyna, wszelkie przysmaki wiejskie. Nadto Planchet powrócił z piwnicy obładowany dziesięcioma butelkami, których szkła nie było widać z pod grubej warstwy pyłu. Ten widok rozweselił serce Porthosa.
— Jeść mi się chce — rzekł.
I usiadł przy Trüchen z morderczem spojrzeniem.
D‘Artagnan usiadł po drugiej stronie.
Planchet wesoło usiadł wprost nich.
— Nie dziwcie się, panowie — rzekł — że w czasie wieczerzy Trüchen będzie często wstawać od stołu, musi ona pamiętać o waszych sypialnych pokojach.
Istotnie, gospodyni zajęła się urządzeniem sypialni na pierwszem piętrze. Tymczasem trzej mężczyźni jedli pili, a Porthos najwięcej. Z dziesięciu butelek wina, pozostało dziesięć trupów, kiedy Trüchen przybyła z serem. D‘Artagnan poradził, aby odbyć nowy pochód do piwnicy, a że Planchet nie mógł iść pewnym krokiem, ofiarował się towarzyszyć mu. Wyszli zatem nucąc pieśni, którychby się djabli przelękli. Trüchen została przy stole z Porthosem. Kiedy szukali najlepszego wina, słyszeć się dał donośny odgłos, jaki zazwyczaj pochodzi z ust, dotykających twarzy.
— Porthos myśli że jest pod Roszelą, — rzekł do siebie d‘Artagnan.
I powrócili obładowani butelkami. Planchet nic nie widział, tylko śpiewał. D‘Artagnan, który zawsze wszystko widział, zauważył, że lewy policzek Trüchen czerwieńszy jest od prawego. Zresztą, Porthos uśmiechał się z lewej strony do Trüchen i muskał obydwiema rękami obie połowy wąsów. Trüchen uśmiechała się także do wspaniałego pana.
D‘Artagnan znalazł tyle sił, że potrzymał stoczek, aby oświetlić Planchetowi jego własne schody. Planchet ciągnął Porthosa, a popychała go Trüchen także trochę „wesoła“. D‘Artagnan znalazł pokoje i wyszukał łóżka. Porthos położył się, rozebrany przez przyjaciela muszkietera. D‘Artagnan rzucił się na swoje, mówiąc:
— Do djabła!... a jednak przysiągłem, że nie tknę tego żółtego wina, które trąci krzemieniem, pfe!... Gdyby muszkieterowie zobaczyli swojego kapitana w takim stanie...
I, zasłaniając firanki łóżka, dodał:
— Szczęście, że mnie nie zobaczą.
Plancheta wyniosła Trüchen, rozebrała, wsadziła do łóżka, zasłoniła firanki i zamknęła drzwi.
— To mi zabawna wieś — rzekł Porthos, wyciągając się na łóżku, które strasznie trzeszczało pod jego ciężarem, na co nikt nie zwrócił uwagi — tak się bawiono u Plancheta.
O drugiej po północy wszyscy chrapali.