Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy d‘Artagnan, wchodząc pierwszy do sklepu pod „Złotym tłuczkiem“, oznajmił panu Planchet, że pan du Vallon odbędzie z nimi podróż, kiedy Porthos, wchodząc do sklepu, piórem od kapelusza poruszył drewniane świece, wywieszone jako znak przed sklepem, jakieś bolesne przeczucie zakłóciło radość Plancheta. Ale nasz kupiec miał poczciwe serce — drogi zabytek lepszych czasów. Pomimo wewnętrznego dreszczu, który starał się przezwyciężyć, przyjął Porthosa z uszanowaniem, okraszonem czułą serdecznością. Porthos z początku za sztywny, z powodu różnicy stanu, jaka zachodziła w owej epoce pomiędzy baronem a kupcem korzennym, stał się jednak bardziej przystępnym, widząc w Planchecie tyle dobrych chęci i uprzejmości. Najbardziej mu się podobało to, że mu pozwolono zanurzać szerokie ręce w szufladach z suszonemi i smażonemi owocami, w workach, napełnionych migdałami i orzechami, w szafach, pełnych cukru. Dlatego, pomimo zaproszenia Plancheta, aby się udał do mieszkania na piętrze, obrał sobie sklep za ulubione miejsce na wieczór, gdzie jego palce natychmiast napotykały to, co oczy ujrzały i nos zwietrzył. Ukryci w kącie sklepu chłopcy, z przestrachu spoglądali po sobie, nie śmiejąc się odzywać. Nie znali oni Porthosa, nawet nigdy go nie widzieli.
Zastanawiali się, przerażeni, czy to nie jest ludożerca z powieści o czarownicach, i czy w jego nienasyconym żołądku nie zniknie cały magazyn Plancheta. Gryząc, chrupiąc, żując, ssąc, smakując i połykając. Porthos co chwila powtarzał kupcowi:
— Piękny masz handel, przyjacielu Planchecie.
— Ale nie na długo wystarczy, jeżeli tak dłużej potrwa, — bąknął pierwszy chłopiec sklepowy, któremu Planehet przyrzekł z czasem oddać handel.
I z rozpaczą zbliżył się do Porthosa, który swoją osobą zajmował całe przejście, prowadzące do składu. Sądził, że Porthos podniesie się i że poruszenie to powstrzyma jego żądzę pożerania.
— Czego żądasz, mój przyjacielu?... — zapytał łagodnie Porthos.
— Chciałbym przejść, jeżeli to panu nie sprawi przykrości.
— Śmiało, mój przyjacielu, to mnie wcale nie fatyguje.
I, mówiąc to, wziął subjekta za pas, podniósł z ziemi i przesadził na drugą stronę. Dopełnił tego z uśmiechem pełnym łagodności. Nogi zachwiały się pod subjektem, kiedy go Porthos stawiał na ziemi i biedak upadł na paki. Jednak, widząc łagodność olbrzyma, ośmielił się znowu odezwać:
— A!... panie, bądźże ostrożnym.
— Z czem, mój przyjacielu?...
— Ogień pan rozniecisz w sobie.
— Jakto, mój dobry przyjacielu?...
— Bo wszystkie te owoce rozpalają.
— Jakie?...
— Rodzynki, orzechy, migdały.
— Ha!... jeżeli migdały, orzechy i rodzynki rozpalają...
— Z pewnością, proszę pana.
— To przecie miód chłodzi.
I, wyciągając rękę ku baryłce miodu, stojącej opodal, zanurzył w niej łopatkę, używaną do czerpania.
I połknął z pół funta miodu.
— Mój przyjacielu, teraz będę cię prosił o wodę.
— Czy z kubłem?... — naiwnie spytał subjekt.
— Nie, z karafinką, karafinki będzie dosyć, — dobrodusznie odpowiedział Porthos.
I, jak trębacz trąbkę, przechylił karafinkę do ust i duszkiem ja wypróżnił. Planchet zadrżał wszystkiemi nerwami, które mają jakikolwiek związek z miłością dla własności. Jednak, jako godny gospodarz, przestrzegający wiernie dawnej gościnności, udawał, że z wielkiem zajęciem rozmawia z d‘Artagnanem.
— Planchet, o której godzinie będziemy jedli kolację?... — zapytał Porthos — przyznam ci się, że mam apetyt.
Subjekt założył ręce. Dwaj chłopcy sklepowi schowali się pod kasę z obawy, aby Porthos nie wziął się do nich, gdy się nie naje.
— Tutaj zjemy tylko lekki podwieczorek — odrzekł d‘Artagnan, — a następnie na wsi u Plancheta będziemy wieczerzali.
— Więc do ciebie na wieś jedziemy, Planchet? — zapytał Porthos — tem lepiej.
— O!... pan mi czynisz wielki zaszczyt, panie baronie.
Wyraz baron sprawił ogromne wrażenie na chłopcach sklepowych, którzy po raz pierwszy widzieli człowieka utytułowanego z takim apetytem. Zresztą, tytuł ten uspokoił ich zupełnie, bo nie słyszeli, aby ludożercę nazywano panem baronem.
— Zjem kilka biszkoptów na drogę — odezwał się Porthos od niechcenia.
To mówiąc, napełnił kieszenie biszkoptami.
— Mój sklep ocalony — zawołał Planchet.
— Tak, równie jak ser — odrzekł pierwszy subjekt.
— Jaki ser?...
— Ów ser holenderski, do którego zakradł się szczur i z któregośmy znaleźli tylko wierzch.
Planchet spojrzał po sklepie i na widok tego, co uszło przed zębami Porthosa, uznał to porównanie za przesadzone.
Pierwszy subjekt spostrzegł, co dzieje się w umyśle pana.
— Tylko niech nie powraca!... — rzekł.
— Czy masz u siebie owoce?... — zapytał Porthos, wchodząc do mieszkania, gdzie, jak oznajmiono, zastawiony był podwieczorek.
— Niech go djabli!... — pomyślał kupiec, rzucając na d‘Artagnana błagalne spojrzenie, które ten tylko nawpół pojął. Po podwieczorku puszczono się w drogę. Późno było, kiedy trzej jeźdźcy, wyjechawszy około godziny szóstej z Paryża, przybyli na bruk Fontainebleau.