Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział LI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ LI.
WYJAWIENIE TAJEMNICY.

Aramis ciągnął dalej.
— Królowa powiła syna. Lecz kiedy wszyscy głośnemi okrzykami, wynurzyli stąd radość, kiedy król, pokazawszy ludowi i panom nowonarodzonego, zasiadł wesoło do stołu, ażeby uczcić tak szczęśliwe zdarzenie, królowa urodziła drugiego syna.
— O!... — rzekł więzień, zdradzając większą świadomość rzeczy, niżeli okazywał — mniemałem, że książę, brat królewski, urodził się dopiero...
Aramis przerwał mu...
— Tak!... — wyrzekł — królowa powiła drugiego syna, którego przyjęła Peronetta, akuszerka.
— Peronetta — powtórzył zcicha więzień.
— Natychmiast zawiadomiono o tem króla obiadującego, powstał od stołu i przybiegł do królowej. Lecz tym razem twarz jego okazywała nie radość, ale raczej uczucie przestrachu. Dwaj synowie, bliźnięta, zamienili w gorycz radość, którą mu sprawiło urodzenie jednego, dlatego że we Francij (o czem pan nie wiesz) starszy następuje po ojcu.
— Wiem o tem.
— A lekarze i prawnicy mają powody mniemać, że nie ten, co pierwej z łona matki wychodzi, podług praw Boskich i natury, jest starszym...
Więzień wydał krzyk stłumiony i zbladł, jak prześcieradło, na którem leżał.
— Pojmujesz pan teraz — mówił dalej Aramis — że król, który był tak szczęśliwym z urodzenia następcy, musiał być w rozpaczy, myśląc, że teraz ma dwóch synów i że może ten, co później się urodził i nie był znany, zaprzeczy kiedyś prawa starszeństwa temu, co się urodził o dwie godziny pierwej i został uznanym; i że, korzystając z rozdwojenia umysłów, może kiedyś zakłócić spokój państwa, wzniecić wojnę domową, niszcząc tem samem dynastję, którą winien był umocnić.
— O! pojmuję, pojmuję — wyrzekł młodzieniec.
— Dlatego — mówił dalej Aramis — jeden z synów Anny Austrjackiej (jak chodzą pogłoski) rozłączony został z bratem, ukryty i skazany na najwyższą nędzę, dlatego zniknął tak potajemnie, że nikt we Francji prócz jego matki nie wie, że on żyje.
— Tak!... prócz matki!... która go opuściła — wyrzekł z rozpaczą młodzieniec.
— I prócz tej damy — mówił Aramis — w czarnej sukni i z wstążkami koloru ognistego, i wreszcie wyjąwszy...
— Wyjąwszy pana?... nieprawdaż?... pana, który mi to opowiadasz, pana, któryś obudził w mej duszy ciekawość, chciwość, a kto wie może i pragnienie zemsty; wyjąwszy pana, który, jeżeli jesteś tym, którego oczekiwałem, którego mi zapowiadał przesłany bilet, jeżeli wreszcie człowiekiem jesteś, którego Bóg powinien był zesłać, masz niezawodnie przy sobie...
— Co?... — spytał Aramis.
— Portret Ludwika XIV-go, który panuje teraz we Francji.
— Oto jest portret — rzekł biskup, podając więźniowi miniaturę Ludwika XIV-go, na której tenże wyobrażony był piękny, dumny, prawie żywy.
Więzień porwał portret, wlepiając weń oczy, jakby go chciał pożreć.
— A teraz proszę Waszej wysokości, oto jest zwierciadło.
Aramis zostawił czas więźniowi, potrzebny do zebrania myśli.
— Co?... więc to ja jestem tak wysoko urodzony — wyszeptał młodzieniec z wzrokiem wlepionym w portret i swój obraz, odbity w zwierciadle.
— I cóż Wasza wysokość myśli?... — spytał Aramis.
— Myślę, że jestem zgubiony — odpowiedział więzień — i że król nigdy mi nie przebaczy.
— Ja zaś zapytuję siebie — rzekł biskup, rzucając znaczące spojrzenia na więźnia — który z dwóch jest królem, czy ten, którego przedstawia portret, czy ten, którego twarz odbija zwierciadło?
— Królem, mój panie, jest ten, który siedzi na tronie — wyrzekł ze smutkiem młodzieniec — ten, który nie jest więźniem, ale przeciwnie innych rozkazuje więzić. Władza królewska to potęga, a pan widzisz dobrze, że ja jestem bezsilny.
— Wasza wysokość — odpowiedział Aramis z uszanowaniem, jakiego dotąd nie okazywał — uważaj to dobrze, królem będzie, jeżeli zechcesz, ten, który, wychodząc z więzienia, potrafi utrzymać się na tronie, gdzie go posadzą przyjaciele.
— Czy myślisz, że możliwem byłoby, ażebym ja, biedny więzień, wychowany nietylko zdala od dworu, ale i od świata, ażebym ja mógł dać pomoc przyjaciołom, którzyby chcieli mi służyć?...
A kiedy Aramis chciał odpowiedzieć, młodzieniec krzyknął z gwałtownością, która znamionowała krew, z jakiej pochodził.
— Mówimy tu o przyjaciołach, ale jakimże sposobem mógłbym ich mieć, ja, którego nikt nie zna, ja, który, ażeby okupić sobie wolność, nie mam ani siły ani pieniędzy?...
— Zdaje mi się, że miałem zaszczyt ofiarować się Waszej Królewskiej Wysokości.
— O!... nie nazywaj mię tak, panie, gdyż to jest albo szyderstwem albo okrucieństwem. Nie wzbudzaj we mnie innych myśli niż o murach mego więzienia, pozwól mi jeszcze lubić, a przynajmniej znosić moją niewolę i nicość.
— Jeżeli Wasza Królewska Wysokość powtarzać będziesz ciągle te odstręczające wyrazy; jeżeli, przekonawszy się z dowodów o pewności swego wysokiego urodzenia, pozostaniesz człowiekiem słabego umysłu, ducha i woli, ja zniknę i wyrzeknę się służenia panu, dla którego z takim zapałem poświęciłem swoje życie i pomoc.
— Panie! nie mów tak...
— Wszak możesz zasiąść na tronie...
— Panie! przez litość — rzekł książę, ściskając zlodowaciałe mi rękami czoło, gorącym zlane potem — nie naigrawaj się pan ze mnie. Nie potrzebuję bowiem być królem, ażeby być najszczęśliwszym z ludzi.
— Ja zaś potrzebuję, ażebyś Wasza Królewska Wysokość był królem, dla szczęścia ludzkości.
— A!... — rzekł książę z nowem, obudzonem przez te słowa niedowierzaniem — cóż ludzkość mieć może do zarzucenia memu bratu?...
— Zapomniałem powiedzieć Waszej Królewskiej Wysokości, że, jeśli zgodzisz się zostać najpotężniejszym monarchą na święcie, spełnisz tem życzenia wszystkich naszych przyjaciół, którzy poświęcili się twej sprawie, a ci są bardzo liczni!...
— Wyjaśnij mi to?...
— Teraz niepodobna!... Ale przysięgam na Boga, który mnie słyszy, że wyjaśnię to Waszej Królewskiej Wysokości, w dniu, w którym go ujrzę na tronie Francji!...
— Ależ mój brat?...
— Wasza Królewska Wysokość postanowisz o jego losie!... Czy go żałujesz?...
— Jego?... co mię skazał na nędzę w tem więzieniu?... Nie!.. nie żałuję go!...
— No przecież!...
— On mógł sam przyjść tu do więzienia, wziąć mię za rękę i powiedzieć: „Bracie!... Bóg stworzył nas na to, ażebyśmy się kochali, nie zaś ażebyśmy z sobą walczyli. Przychodzę do ciebie. Dziki przesąd skazał cię, ażebyś zniknął daleko od ludzi, pozbawiony wszelkiej radości. Chcę wrócić ci wolność i przypasać do boku oręż naszego ojca. Czyż skorzystasz z tego, ażeby mię gnębić. Czyż użyjesz danej ci broni, ażeby przelać krew moją?...“ O!... nie!... — odpowiedziałbym mu — ciebie uważam za mego pana. Przez ciebie bowiem jestem wolnym; przez ciebie mogę kochać i być kochanym na tym świecie.
— I Wasza Królewska Wysokość dotrzymałbyś tego słowa?..
— O!... życiem mojem ręczę za to!...
— Kiedy teraz...
— Kiedy teraz mam ukarać winnych!...
— Jakąż karę wyznaczysz Wasza Królewska Wysokość?...
— Co mówisz o tem podobieństwie, jakie Bóg uczynił między nami?...
— Mówię, że w tem podobieństwie była przestroga Opatrzności, której król nie powinien był zaniedbać, że matka Waszej Królewskiej Wysokości popełniła zbrodnię, wyróżniając szczęściem jednego, a niedolą drugiego, z tych dwóch, których Bóg utworzył tak podobnych w jej łonie.
— Więc...
— Więc jeżeli za mojem staraniem zajmiesz miejsce twego brata na tronie, brat twój zajmie miejsce Waszej Królewskiej Wysokości w więzieniu!...
— Niestety!... ileż się cierpi w więzieniu, a nadewszystko, kiedy się tak obficie piło z kielicha szczęśliwości życiowych.
— Wasza Królewska Wysokość uczyni, tak, jak zechce i może po ukaraniu przebaczyć, jeżeli uzna za właściwe.
— Dobrze!.. A teraz wiesz pan, co panu powiem?...
— Słucham!... mości książę.
— Oto, że nikogo chyba więcej nie będę słuchał nad pana za murami Bastylji.
— Właśnie chciałem powiedzieć Waszej Królewskiej Wysokości, że tylko raz jeszcze będę go miał zaszczyt tu widzieć.
— Kiedyż?..
— W dniu, w którym Wasza Królewska Mość opuścisz te mury.
— Niech cię Bóg wysłucha! Ale jakże uprzedzisz mnie o tem?
— Przyjdę osobiście po Waszą Królewską Wysokość!
— Pan sam?
— Pamiętaj, mości książę: nie opuszczaj tego pokoju beze minie, gdyby cię do tego naglono w mojej nieobecności; przypomnij sobie, że ja nikogo nie przyślę!
— A zatem ani słowa o tem nikomu?
— Tak jest!
Wtem zapukano do drzwi. Odźwierny otworzył i ukazał się Baisemeaux, który, pożerany niepokojem i bojaźnią, pomimowoli zaczynał podsłuchiwać pode drzwiami. Szczęściem dla rozmawiających, że ani jeden ani drugi nie zapomnieli przyciszyć głosu, nawet w gwałtowniejszych wynurzeniach namiętności.
— Cóż to za spowiedź!.. — rzekł gubernator, starając się uśmiechnąć — któżby temu uwierzył, że więzień, człowiek prawie umarły, popełnił tyle i tak wielkich grzechów!...
Aramis milczał.
Pilno mu było opuścić Bastylję, gdyż tajemnica, ciążąca na nim, podwoiła się od ciężaru murów. Kiedy wrócili do mieszkania Baisemeauxa, Aramis rzekł:
— No, pomówmy teraz o interesie, kochany gubernatorze!...
— Niestety!... — rzekł Baisemeaux.
— Masz ode mnie żądać kwitu na 150.000 luidorów — rzekł Aramis.
— I zapłacić ci jedną trzecią część tej sumy — dodał, wzdychając biedny gubernator.
I postąpił trzy kroki ku żelaznej skrzyni.
— Oto jest kwit — rzekł Aramis.
— Oto są pieniądze — rzekł z potrójnem westchnieniem gubernator.
— Zgromadzenie kazało mi tylko dać kwit na 50,000 luidorów, ale nie kazało mi brać pieniędzy — rzekł Aramis. — Do widzenia, panie gubernatorze!...
I wyszedł, zostawiając Baisemeauxa, przytłoczonego zdziwieniem i radością, wobec tego królewskiego daru, uczynionego mu przez nadzwyczajnego spowiednika Bastylji.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.