Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział LI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Aramis ciągnął dalej.
— Królowa powiła syna. Lecz kiedy wszyscy głośnemi okrzykami, wynurzyli stąd radość, kiedy król, pokazawszy ludowi i panom nowonarodzonego, zasiadł wesoło do stołu, ażeby uczcić tak szczęśliwe zdarzenie, królowa urodziła drugiego syna.
— O!... — rzekł więzień, zdradzając większą świadomość rzeczy, niżeli okazywał — mniemałem, że książę, brat królewski, urodził się dopiero...
Aramis przerwał mu...
— Tak!... — wyrzekł — królowa powiła drugiego syna, którego przyjęła Peronetta, akuszerka.
— Peronetta — powtórzył zcicha więzień.
— Natychmiast zawiadomiono o tem króla obiadującego, powstał od stołu i przybiegł do królowej. Lecz tym razem twarz jego okazywała nie radość, ale raczej uczucie przestrachu. Dwaj synowie, bliźnięta, zamienili w gorycz radość, którą mu sprawiło urodzenie jednego, dlatego że we Francij (o czem pan nie wiesz) starszy następuje po ojcu.
— Wiem o tem.
— A lekarze i prawnicy mają powody mniemać, że nie ten, co pierwej z łona matki wychodzi, podług praw Boskich i natury, jest starszym...
Więzień wydał krzyk stłumiony i zbladł, jak prześcieradło, na którem leżał.
— Pojmujesz pan teraz — mówił dalej Aramis — że król, który był tak szczęśliwym z urodzenia następcy, musiał być w rozpaczy, myśląc, że teraz ma dwóch synów i że może ten, co później się urodził i nie był znany, zaprzeczy kiedyś prawa starszeństwa temu, co się urodził o dwie godziny pierwej i został uznanym; i że, korzystając z rozdwojenia umysłów, może kiedyś zakłócić spokój państwa, wzniecić wojnę domową, niszcząc tem samem dynastję, którą winien był umocnić.
— O! pojmuję, pojmuję — wyrzekł młodzieniec.
— Dlatego — mówił dalej Aramis — jeden z synów Anny Austrjackiej (jak chodzą pogłoski) rozłączony został z bratem, ukryty i skazany na najwyższą nędzę, dlatego zniknął tak potajemnie, że nikt we Francji prócz jego matki nie wie, że on żyje.
— Tak!... prócz matki!... która go opuściła — wyrzekł z rozpaczą młodzieniec.
— I prócz tej damy — mówił Aramis — w czarnej sukni i z wstążkami koloru ognistego, i wreszcie wyjąwszy...
— Wyjąwszy pana?... nieprawdaż?... pana, który mi to opowiadasz, pana, któryś obudził w mej duszy ciekawość, chciwość, a kto wie może i pragnienie zemsty; wyjąwszy pana, który, jeżeli jesteś tym, którego oczekiwałem, którego mi zapowiadał przesłany bilet, jeżeli wreszcie człowiekiem jesteś, którego Bóg powinien był zesłać, masz niezawodnie przy sobie...
— Co?... — spytał Aramis.
— Portret Ludwika XIV-go, który panuje teraz we Francji.
— Oto jest portret — rzekł biskup, podając więźniowi miniaturę Ludwika XIV-go, na której tenże wyobrażony był piękny, dumny, prawie żywy.
Więzień porwał portret, wlepiając weń oczy, jakby go chciał pożreć.
— A teraz proszę Waszej wysokości, oto jest zwierciadło.
Aramis zostawił czas więźniowi, potrzebny do zebrania myśli.
— Co?... więc to ja jestem tak wysoko urodzony — wyszeptał młodzieniec z wzrokiem wlepionym w portret i swój obraz, odbity w zwierciadle.
— I cóż Wasza wysokość myśli?... — spytał Aramis.
— Myślę, że jestem zgubiony — odpowiedział więzień — i że król nigdy mi nie przebaczy.
— Ja zaś zapytuję siebie — rzekł biskup, rzucając znaczące spojrzenia na więźnia — który z dwóch jest królem, czy ten, którego przedstawia portret, czy ten, którego twarz odbija zwierciadło?
— Królem, mój panie, jest ten, który siedzi na tronie — wyrzekł ze smutkiem młodzieniec — ten, który nie jest więźniem, ale przeciwnie innych rozkazuje więzić. Władza królewska to potęga, a pan widzisz dobrze, że ja jestem bezsilny.
— Wasza wysokość — odpowiedział Aramis z uszanowaniem, jakiego dotąd nie okazywał — uważaj to dobrze, królem będzie, jeżeli zechcesz, ten, który, wychodząc z więzienia, potrafi utrzymać się na tronie, gdzie go posadzą przyjaciele.
— Czy myślisz, że możliwem byłoby, ażebym ja, biedny więzień, wychowany nietylko zdala od dworu, ale i od świata, ażebym ja mógł dać pomoc przyjaciołom, którzyby chcieli mi służyć?...
A kiedy Aramis chciał odpowiedzieć, młodzieniec krzyknął z gwałtownością, która znamionowała krew, z jakiej pochodził.
— Mówimy tu o przyjaciołach, ale jakimże sposobem mógłbym ich mieć, ja, którego nikt nie zna, ja, który, ażeby okupić sobie wolność, nie mam ani siły ani pieniędzy?...
— Zdaje mi się, że miałem zaszczyt ofiarować się Waszej Królewskiej Wysokości.
— O!... nie nazywaj mię tak, panie, gdyż to jest albo szyderstwem albo okrucieństwem. Nie wzbudzaj we mnie innych myśli niż o murach mego więzienia, pozwól mi jeszcze lubić, a przynajmniej znosić moją niewolę i nicość.
— Jeżeli Wasza Królewska Wysokość powtarzać będziesz ciągle te odstręczające wyrazy; jeżeli, przekonawszy się z dowodów o pewności swego wysokiego urodzenia, pozostaniesz człowiekiem słabego umysłu, ducha i woli, ja zniknę i wyrzeknę się służenia panu, dla którego z takim zapałem poświęciłem swoje życie i pomoc.
— Panie! nie mów tak...
— Wszak możesz zasiąść na tronie...
— Panie! przez litość — rzekł książę, ściskając zlodowaciałe mi rękami czoło, gorącym zlane potem — nie naigrawaj się pan ze mnie. Nie potrzebuję bowiem być królem, ażeby być najszczęśliwszym z ludzi.
— Ja zaś potrzebuję, ażebyś Wasza Królewska Wysokość był królem, dla szczęścia ludzkości.
— A!... — rzekł książę z nowem, obudzonem przez te słowa niedowierzaniem — cóż ludzkość mieć może do zarzucenia memu bratu?...
— Zapomniałem powiedzieć Waszej Królewskiej Wysokości, że, jeśli zgodzisz się zostać najpotężniejszym monarchą na święcie, spełnisz tem życzenia wszystkich naszych przyjaciół, którzy poświęcili się twej sprawie, a ci są bardzo liczni!...
— Wyjaśnij mi to?...
— Teraz niepodobna!... Ale przysięgam na Boga, który mnie słyszy, że wyjaśnię to Waszej Królewskiej Wysokości, w dniu, w którym go ujrzę na tronie Francji!...
— Ależ mój brat?...
— Wasza Królewska Wysokość postanowisz o jego losie!... Czy go żałujesz?...
— Jego?... co mię skazał na nędzę w tem więzieniu?... Nie!.. nie żałuję go!...
— No przecież!...
— On mógł sam przyjść tu do więzienia, wziąć mię za rękę i powiedzieć: „Bracie!... Bóg stworzył nas na to, ażebyśmy się kochali, nie zaś ażebyśmy z sobą walczyli. Przychodzę do ciebie. Dziki przesąd skazał cię, ażebyś zniknął daleko od ludzi, pozbawiony wszelkiej radości. Chcę wrócić ci wolność i przypasać do boku oręż naszego ojca. Czyż skorzystasz z tego, ażeby mię gnębić. Czyż użyjesz danej ci broni, ażeby przelać krew moją?...“ O!... nie!... — odpowiedziałbym mu — ciebie uważam za mego pana. Przez ciebie bowiem jestem wolnym; przez ciebie mogę kochać i być kochanym na tym świecie.
— I Wasza Królewska Wysokość dotrzymałbyś tego słowa?..
— O!... życiem mojem ręczę za to!...
— Kiedy teraz...
— Kiedy teraz mam ukarać winnych!...
— Jakąż karę wyznaczysz Wasza Królewska Wysokość?...
— Co mówisz o tem podobieństwie, jakie Bóg uczynił między nami?...
— Mówię, że w tem podobieństwie była przestroga Opatrzności, której król nie powinien był zaniedbać, że matka Waszej Królewskiej Wysokości popełniła zbrodnię, wyróżniając szczęściem jednego, a niedolą drugiego, z tych dwóch, których Bóg utworzył tak podobnych w jej łonie.
— Więc...
— Więc jeżeli za mojem staraniem zajmiesz miejsce twego brata na tronie, brat twój zajmie miejsce Waszej Królewskiej Wysokości w więzieniu!...
— Niestety!... ileż się cierpi w więzieniu, a nadewszystko, kiedy się tak obficie piło z kielicha szczęśliwości życiowych.
— Wasza Królewska Wysokość uczyni, tak, jak zechce i może po ukaraniu przebaczyć, jeżeli uzna za właściwe.
— Dobrze!.. A teraz wiesz pan, co panu powiem?...
— Słucham!... mości książę.
— Oto, że nikogo chyba więcej nie będę słuchał nad pana za murami Bastylji.
— Właśnie chciałem powiedzieć Waszej Królewskiej Wysokości, że tylko raz jeszcze będę go miał zaszczyt tu widzieć.
— Kiedyż?..
— W dniu, w którym Wasza Królewska Mość opuścisz te mury.
— Niech cię Bóg wysłucha! Ale jakże uprzedzisz mnie o tem?
— Przyjdę osobiście po Waszą Królewską Wysokość!
— Pan sam?
— Pamiętaj, mości książę: nie opuszczaj tego pokoju beze minie, gdyby cię do tego naglono w mojej nieobecności; przypomnij sobie, że ja nikogo nie przyślę!
— A zatem ani słowa o tem nikomu?
— Tak jest!
Wtem zapukano do drzwi. Odźwierny otworzył i ukazał się Baisemeaux, który, pożerany niepokojem i bojaźnią, pomimowoli zaczynał podsłuchiwać pode drzwiami. Szczęściem dla rozmawiających, że ani jeden ani drugi nie zapomnieli przyciszyć głosu, nawet w gwałtowniejszych wynurzeniach namiętności.
— Cóż to za spowiedź!.. — rzekł gubernator, starając się uśmiechnąć — któżby temu uwierzył, że więzień, człowiek prawie umarły, popełnił tyle i tak wielkich grzechów!...
Aramis milczał.
Pilno mu było opuścić Bastylję, gdyż tajemnica, ciążąca na nim, podwoiła się od ciężaru murów. Kiedy wrócili do mieszkania Baisemeauxa, Aramis rzekł:
— No, pomówmy teraz o interesie, kochany gubernatorze!...
— Niestety!... — rzekł Baisemeaux.
— Masz ode mnie żądać kwitu na 150.000 luidorów — rzekł Aramis.
— I zapłacić ci jedną trzecią część tej sumy — dodał, wzdychając biedny gubernator.
I postąpił trzy kroki ku żelaznej skrzyni.
— Oto jest kwit — rzekł Aramis.
— Oto są pieniądze — rzekł z potrójnem westchnieniem gubernator.
— Zgromadzenie kazało mi tylko dać kwit na 50,000 luidorów, ale nie kazało mi brać pieniędzy — rzekł Aramis. — Do widzenia, panie gubernatorze!...
I wyszedł, zostawiając Baisemeauxa, przytłoczonego zdziwieniem i radością, wobec tego królewskiego daru, uczynionego mu przez nadzwyczajnego spowiednika Bastylji.