Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Dwie kobiety, okryte płaszczykami, w półmaskach z czarnego atłasu, postępowały bojaźliwie za Manicampem. Na pierwszem piętrze, za zasłoną z czerwonego adamaszku, paliła się lampa, rzucając mdłe światło. W drugim końcu tegoż samego pokoju, na łóżku, przyozdobionem wyrzynanemi kolumnami, z firankami tegoż koloru, jak zasłona, zaciemniająca światło lampy, spoczywał Guiche z głową, opartą na poduszkach, z zamglonemi oczyma. Guiche marzył, umysł jego błądził w ciemnościach gorączkowego snu, jaki Bóg zsyła tym, którzy wkrótce mają pójść w drogę niedościgłej wieczności. Manicamp wbiegł prędko na schody, zatrzymał się trochę przed drzwiami, a otworzywszy je lekko, wsunął głowę do pokoju, widząc zaś, że wszystko tam spokojne, zbliżył się na palcach do dużego krzesła, pamiątki z czasów Henryka IV-go i obudził śpiącą w niem kobietę, która pilnowała chorego, i poprosił, ażeby przeszła do drugiego pokoju. Zatrzymał się potem przy łóżku, chcąc obudzić Guicha, ażeby mu zwiastować tak przyjemną nowinę. Lecz, słysząc już za drzwiami szelest jedwabnych sukni i przyśpieszony oddech towarzyszek podróży, i widząc niecierpliwie otwierane drzwi, usunął się do pokoju, w którym już była dozorczyni chorego. Zaledwie to uczynił, wnet podniosła się zasłona i dwie kobiety weszły do pokoju. Wchodząca pierwej, skinęła rozkazująco, tak, że przykuła prawie towarzyszkę do ławki, stojącej przy drzwiach. Poczem śmiało przystępując do łóżka i odsuwając firanki, zarzuciła ich koniec za łóżko. Teraz zobaczyła bladą twarz hrabiego i jego prawą rękę, obwiniętą białem płótnem, leżącą na kołdrze ciemnego koloru, która okrywała to łoże boleści. Głębokie westchnienie wydobyło się z ust młodej kobiety. Oparła się o kolumnę łóżka, przypatrując się przez otwory w masce temu bolesnemu obrazowi. Oddech krótki i chrapliwy, jak chrapanie konającego, przeciskał się przez zaciśnięte zęby hrabiego. Kobieta chwyciła lewą rękę rannego. Ręka pałała ogniem. Lecz w chwili, gdy dotknęła jej zlodowaciała ręka kobiety, działanie zimna było tak mocne, iż Guiche otworzył oczy. Pierwszym przedmiotem, jaki ujrzał, było widmo, oparte o kolumnę łóżka.
Wtenczas kobieta dała znak towarzyszce, pozostałej przy drzwiach, która zapewne była już uprzedzona, jak ma postąpić, gdyż głosem mocnym i bez zająknienia wyrzekła:
— Panie hrabio!... Jej książęca wysokość, księżna pani, chce wiedzieć, jak pan znosisz ból, pochodzący z rany, i wyrazić przez moje usta współczucie.
Na słowo „księżna“, Guiche poruszył się, nie spostrzegł bowiem dotąd osoby, która to mówiła. Naturalnie, zwrócił się w stronę, skąd głos pochodził. Lecz że zimna ręka nie usunęła się, skierował wzrok ku nieruchomemu widmu.
— Czy to pani do mnie przemawiasz? — rzekł osłabionym głosem — czy też jest kto inny w tym pokoju?
— Tak — odpowiedziało widmo, głosem prawie niezrozumiałym, spuszczając głowę.
— A więc — rzekł ranny z wysiłkiem — dziękuję!... Powiedz pani księżnie, że z rozkoszą umrę, bo raczyła o mnie pamiętać.
Na to słowo „umrę“, wymówione przez konającego prawie, kobieta zamaskowana nie mogła łez powstrzymać. Zapomniawszy, że jest zamaskowaną, podniosła rękę, by je otrzeć; palce jej spotkały drażniący i zimny jedwab, a wtedy z gniewem zerwała maskę i rzuciła ją na podłogę. Na to niespodziewane zjawisko, które zdawało się zstępować ku niemu jakby z obłoków, Guiche krzyknął i wyciągnął ręce. Ale głos zamarł mu na ustach, jak siła w ciele. Prawa ręka, która podniosła się popędem woli, bez obrachowania siły, opadła bezwładnie na łóżko, a natychmiast białe zawinięcie przybrało kolor czerwony. Oczy młodzieńca zamknęły się, jakby już pasował się z niepokonanym aniołem śmierci, głowa nieruchomo leżała na poduszkach, a twarz z bladej stała się siną. Kobieta przelękła się, ale tym rasem, wbrew zwyczajowi, przestrach ją pociągał. Schyliła się nad rannym, chcąc ożywić swem tchnieniem tę zmienioną twarz, potem raptownie pocałowała lewą rękę Guicha, który, wstrząśnięty tem, jak iskrą elektryczną, otworzył oczy i zemdlał nanowo.
— Chodźmy — rzekła do swej towarzyszki — chodźmy, nie możemy tu dłużej pozostać, gdyż niezawodnie popełniłabym jaką niedorzeczność!
— Pani!... Pani!... Wasza wysokość zapomniała maski — rzekła, uważna na wszystko towarzyszka.
— Podnieś ją!... — odrzekła jej pani, wybiegając prawie nieprzytomna z pokoju.
A że drzwi od ulicy były otwarte, obie kobiety dostały się łatwo do pałacu.
Jedna z nich weszła do pokojów księżny i tam zniknęła.
Druga weszła do pokoju panien honorowych, to jest o piętro wyżej.. A wszedłszy do swego pokoju, usiadła przed stolikiem i, nie odetchnąwszy nawet, zaczęła pisać następujący bilecik:
„Tego wieczora księżna odwiedzała pana de Guiche. Z tej strony wszystko idzie jak najlepiej. Staraj się także, aby było dobrze, a nadewszystko spal to pismo“.
Złożyła list, nadając mu kształt podłużny, wysunęła się ostrożnie z pokoju, przebiegła korytarz, prowadzący do mieszkania dworzan księcia. Tam, zatrzymawszy się przy jednych drzwiach, lekko zapukała, wsunęła liścik i uciekła. Wróciwszy do swego pokoju, ukryła wszelkie ślady pisania i wychodzenia, a czyniąc to, spostrzegła na stole maskę księżnej, maskę, którą przyniosła, podług rozkazu swej pani, ale zapomniała jej oddać.
— O!... o!... — rzekła — nie zapomnijmy uczynić tego jutro, czegośmy dziś zapomnieli..
Ale, biorąc maskę do ręki, uczuła, że jest wilgotną. Maska nietylko była wilgotna, lecz i czerwona. Rzucona na ziemię, upadła na krew, rozlaną po podłodze, i przesiąkła nią nawskroś.
— O!... o!... — rzekła Montalais, gdyż zapewne czytelnicy poznali ją po tych manewrach, któreśmy opisali — oho, nie oddam jej tej maski, jest ona teraz bardzo droga.
I pobiegła do skrzyneczki klonowej, w której chowała pachnidła i inne podobne przedmioty.
— O!... nie tutaj należy chować taki przedmiot.
I po chwili milczenia, z uśmiechem, jej tylko właściwym, rzekła:
— Piękna masko, zbroczona krwią tego walecznego, pójdziesz połączyć się w moim zbiorze z listami La Valliere, Raula, z całem archiwum miłosnem, które kiedyś posłuży do historji państwa francuskiego.
— Ty pójdziesz do pana Malicorne — mówiła dalej, śmiejąc się i rozbierając — do tego zacnego pana Malicorne — mówiła, gasząc świece — któremu się zdaje, że jest tylko nadzorcą pokojów księcia, a ja tymczasem robię z niego archiwistę i dziejopisarza domu Burbonów i najświetniejszych rodzin państwa. Niechże się teraz uskarża jeszcze ten mrukliwy Malicorne.