Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
JAK DOBRZE BYWA MIEĆ DWIE CIĘCIWY W ŁUKU.

Manicamp wychodził od króla szczęśliwy, że mu się tak dobrze udało, wtem, przybywszy na dół schodów i przechodząc obok małych drzwiczek, uczuł nagle, że go pociągnięto za rękaw. Odwrócił się i pognał Montalais, która czekała na niego i tajemniczo, cichym głosem rzekła:
— Pójdź pan prędzej za mną.
— Dokąd pani?... — zapytał Manicamp.
Idziemy do księżny, mój panie.
— A!... — odrzekł Manicamp. — To idźmy do księżny.
I szedł za Montalais, która biegła przed nim lekko, jak Galatea.
— Tym razem — mówił do siebie Manicamp, idąc za swoją przewodniczką — nie wierzę, aby kłamstwa myśliwskie miały powodzenie. Będę jednak próbował... i wrazie potrzeby... na honor... w razie potrzeby, znajdziemy nowy środek.
Montalais biegła wciąż.
— Jak to jest utrudzające — pomyślał Manicamp — potrzebować naraz i nóg i mózgu.
Wreszcie przybyli. Księżna kończyła nocne ubranie i była w wytwornym negliżyku. Dlatego Montalais i Manicamp zastali ją stojąca przy drzwiach. Na odgłos ich kroków księżna podeszła ku nim.
— A!... — wyrzekła — nareszcie.
— Oto pan de Manicamp — odezwała się Montalais.
Manieamp ukłonił się z uszanowaniem. Księżna dała Montalais znak, aby się oddaliła.
Dziewica była posłuszna. Księżna w milczeniu ścigała ją oczyma, aż drzwi się za nią zamknęły, następnie, zwracając się do Manicampa, spytała:
— Co to zaszło i co mi powie pan de Manicamp? podobno ktoś w zamku raniony?
— Tak, pani; na nieszczęście, pan de Guiche.
— Czy wiesz, panie de Manicamp — rzekła z żywością księżna — że król okropnie nie lubi pojedynków?
— Wiem pani; ale potyczka z dzikiem zwierzem znajduje czasem usprawiedliwienie u Jego Królewskiej Mości.
— O! nie wyrządzisz mi pan tej zniewagi, wmawiając we mnie niedorzeczną bajkę, rozsianą, nie wiem, w jakim celu, że Guiche został raniony przez dzika, nie, nie, panie, znam ja prawdę i wiem, że pan de Guiche oprócz rany ma zagrożoną i wolność.
— Niestety! Wasza książęca mość — odrzekł Manicamp — wiem o tem; ale co począć?
— Widziałeś pan Jego Królewską Mość?
— Widziałem.
— Cóż mówił?
— Opowiedziałem mu, jak pan de Guiche był na łowach, jak dzik wyszedł z lasu Rochin, jak pan de Guiche strzelił do niego i jak zwierz rozjuszony zwrócił się ku niemu, zabił konia i jego samego ciężko ranił.
— I król w to uwierzył?
— Zupełnie.
— Zadziwiasz mnie, panie Manicamp, zadziwiasz.
I księżna przechodziła wzdłuż i wszerz po pokoju, rzucając badawcze spojrzenia na Manicampa, który stał nieporuszony na miejscu. Nakoniec zatrzymała się.
— Jednak wszyscy przypisują tę ranę czemu innemu.
— A jakiejże innej przyczynie, Wasza książęca mość?... — zapytał Manicamp — czy bez obrazy mogę Waszej wysokości zadać to pytanie?
— I pan o to pytasz!... pan, zaufany przyjaciel pana de Guiche, pan — jego powiernik!
— Tak, pani, zaufany przyjaciel, to prawda, ale nie powiernik. Guiche jest z tych ludzi, którzy mogą mieć tajemnice i mają je zapewne, ale nie powierzają ich nikomu. Guiche jest bardzo delikatny.
— Zatem ja te tajemnice, które pan de Guiche w sobie zamyka, ja z przyjemnością mogę panu odsłonić — rzekła księżna z gniewem — bo i król może powtórnie pana pytać i drugi raz nie poprzestanie na podobnej bajeczce.
— Zdaje mi się, że Wasza książęca mość co do króla jest w błędzie. Daję słowo, że Jego Królewska Mość bardzo był zadowolony ze mnie.
— A czy pan sądzisz, że jutro będzie zadowolony, kiedy się dowie, iż pan de Guiche o swojego przyjaciela, wicehrabiego de Bragelonne, miał sprzeczkę, która wywołała ten pojedynek.
— Sprzeczkę o pana de Bragelonne!... — powtórzył Manicamp, udając najszczersze zdziwienie — Wasza książęca mość mówi mi zupełną nowość!...
— Cóż tak dziwnego?... pan de Guiche jest podejrzliwy i popędliwy.
— Owszem, ja uważam pana de Guiche za bardzo cierpliwego, on nigdy nie obraża się i nie gniewa, chyba gdy ma słuszną przyczynę.
— Ależ, przyjaźń jest ważną przyczyną?... — podchwyciła księżna.
— Zapewne, Wasza książęca mość; osobliwie dla serca, które do jego serca jest podobne.
— Nie zaprzeczysz pan, że de Bragelonne jest przyjacielem pana de Guiche?
— Nawet wielkim.
— A więc pan de Guiche stanął w obronie Bragelonna, a że Bragelonne jest nieobecny i nie mógł się pojedynkować, sam bił się za niego.
Manicamp zaczął się uśmiechać i uczynił dwa, czy trzy poruszenia głową, które miały znaczyć:
— Jeżeli pani chcesz wiedzieć koniecznie...
— To mówże pan — odrzekła zniecierpliwiona księżna.
— Ja?
— Widoczne jest, że nie podzielasz mojego zdania i masz mi coś powiedzieć.
— Ja tylko jedna rzecz mam do powiedzenia.
— Mów pan.
— Że ani słowa z tego wszystkiego nie rozumiem, co słyszałem.
— Jakto!... pan nie rozumiesz ani słowa z kłótni pana de Guiche z panem de Wardes!... — zawołała księżna prawie zagniewana.
Manicamp milczał.
— Z kłótni — mówiła dalej — powstałej z mniej więcej właściwego, a nawet mniej więcej uzasadnionego żarciku co do cnoty pewnej damy.
— A pewnej damy!... to co innego — odrzekł Manicamp.
— Zatem zaczynasz pan pojmować?
— Wasza książęca mość przebaczy mi, ale nie śmiem...
— Pan nie śmiesz!... — zawołała księżna z uniesieniem — a więc zaczekaj!... ja, ja śmiem!...
— Wasza książęca mość!... — zawołał Manicamp, jakby się zatrwożył — niech Wasza wysokość zważa, co mówi.
— Zdaje się, że gdybym była mężczyzną, biłbyś się pan ze mną, pomimo edyktów Jego Królewskiej Mości, jak pan de Guiche bił się z panem de Wardes, i to o cnotę panny de La Valliere.
— Panny de La Valliere!... — zawołał Manicamp, cofając się nagle, jakby wcale się nie spodziewał usłyszeć tego nazwiska.
— Dlaczego tak podskoczyłeś, panie Manicamp?... — spytała księżna z szyderstwem — czybyś śmiał wątpić o tej cnocie?
— Ale nie idzie tu bynajmniej o cnotę panny de La Valliere, Wasza wysokość.
— Jakto!... kiedy dwóch mężczyzn strzela się o kobietę, pan mówisz, że ona nic nie stanowi i że wcale o nią nie idzie!... A! nie sadziłam, ażebyś pan był tak dobrym dworakiem, panie de Manicamp.
— Wybacz, wybacz, księżno, — rzekł młodzieniec — ale jeszcześmy daleko od rzeczy. Wasza książęca mość zaszczycasz mnie rozmową o czem innem, a ja, jak uważam, mówię o czem innem.
— Co? co?
— Przepraszam; zdawało mi się, że Wasza książęca mość chciała powiedzieć, iż panowie de Guiche i de Wardes pojedynkowali się o pannę de Da Valliere.
— Dlaczego pan wciąż grasz rolę zdziwionego?... Czyż nie wiadomo, że Bragelonne jest zaręczony z panną de Da Valliere i że, wyjeżdżając z polecenia, które mu dał król do Londynu, zobowiązał swojego przyjaciela, pana de Guiche, aby czuwał nad tą interesującą osóbką.
— Nic przeciw temu nie mówię; Wasza książęca mość, jak widzę, doskonale o wszystkiem jest powiadomiona.
— O wszystkiem, uprzedzam pana.
Manicamp uśmiechnął się, a to już do złości doprowadziło księżnę, która nie była, jak wiemy, cierpliwego temperamentu.
— Wasza wysokość — rzekł ostrożny Manicamp, kłaniając się księżnie — pogrzebmy tę sprawę, która nigdy nie będzie dokładnie wyjaśnioną.
— O! pod tym względem, nic do życzenia nie pozostaje, objaśnienia są zupełne. Król będzie wiedział, że pan de Guiche wziął w obronę tę awanturnicę, która sobie nadaje tony wielkiej damy; dowie się także, że pan de Bragelonne wyznaczył swojego zwyczajnego stróża do pilnowania skarbu z ogrodu Hesperid i że ten przyjaciel, pan de Guiche, pokazał zęby margrabiemu de Wardes, że poważył się podnieść rękę do złotego jabłka. Prócz tego, musisz wiedzieć, panie de Manicamp, ty, co wiesz o tylu rzeczach, że król ubiega się również o ten sławny skarb i kto wie, może będzie miał za złe panu de Guiche, że bez jego wiedzy wystąpił jako obrońca. Czy teraz dosyć pan jesteś objaśniony i czy jeszcze jakiego potrzeba ci dowodu? powiedz.
— Nie, Wasza wysokość, więcej wiedzieć nie pragnę.
— Wiedz jednak, bo potrzeba, abyś wiedział, panie de Manicamp, że oburzenie królewskie straszne będzie miało skutki. U monarchów, takiego charakteru, jak król, gniew miłosny, to huragan.
— Wasza książęcą mość go uspokoi.
— Ja!... — zawołała księżna z poruszeniem gwałtownej ironji — ja!... a to z jakiego tytułu?
— Ponieważ Wasza książęcą mość nie lubi niesprawiedliwości.
— I to byłoby niesprawiedliwością, według pana, przeszkadzać królowi w jego sprawkach miłosnych?
— Jednak wstawisz się, księżno, za panem de Guiche?
— Oszalałeś pan!... — zawołała księżna tonem, pełnym dumy.
— Przeciwnie, Wasza wysokość, jestem przy zdrowych zmysłach i powtarzam, że Wasza książęca mość będzie broniła pana de Guiche.
— A to dlaczego?
— Ponieważ sprawa pana de Guiche jest sprawą Waszej książęcej mości — odrzekł cicho, ale z zapałem Manicamp, a oczy mu zajaśniały.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Mówię, Wasza wysokość, że w nazwisku panny de La Valliere, którą Guiche za nieobecnego Bragelonna wziął w obronę, dziwi mnie, że Wasza książęca mość nie widzi tylko pozoru.
— Pozoru?
— A tak.
— Pozoru? jakiego? — powtórzyła, jąkając się księżna, którą objaśniały spojrzenia Manicampa.
— Teraz, Wasza wysokość — rzekł młodzieniec — dosyć powiedziałem, jak sądzę, aby skłonić Waszą książęcą mość do obrany przed królem biednego hrabiego de Guiche, na którego spadnie cała nieprzyjaźń możnego stronnictwa Waszej książęcej mości.
— Chcesz pan zapewne powiedzieć, że wszyscy, którzy nie lubią panny de La Valliere, a nawet niektórzy z tych, co ją lubią, będą niechętnie patrzyli na hrabiego.
— O! pani, nie posuwaj tak daleko uprzedzeń i posłuchaj rady przyjaciela, pełnego poświęcenia. Czy mam się narazić, abym się nie podobał Waszej książęcej mości? czyż potrzeba, abym pomimo chęci, wymienił osobę, która była prawdziwą przyczyną kłótni?
— Osobę?... — zapytała księżna, rumieniąc się.
— Potrzebaż — mówił dalej Manicamp — okazać pani nieszczęśliwego hrabiego de Guiche, rozjątrzonego aż do najwyższego wzburzenia na wszystkie pogłoski, krążące o tej osobie? Mamże? jeżeli pani nie zechcesz jej poznać, albo jeżeli mi uszanowanie nie pozwoli jej wymienić, mamże przypomnieć jej zajście brata królewskiego z milordem Buckingham i podejrzenia, rzucane wskutek jego oddalenia? Mamże opisać chęć podobania się, chęć widzenia, chęć usunięcia najmniejszej przykrości od osoby, dla której tylko żyje. Jeżeli potrzeba, uczynię to, a wówczas może pojmiesz pani, że cierpliwość hrabiego była wyczerpaną; drażniony zawsze przez pana de Wardes, przy pierwszem niegrzecznem słowie o tej osobie, oburzył się i zemścił. A teraz leży śmiertelnie raniony.
— Ranny śmiertelnie — rzekła zcicha — o! panie de Manicamp, nie powiedziałeś przecie, ranny śmiertelnie?
— Ma rękę strzaskaną i kulę w piersiach.
— O, mój Boże, mój Boże — zawołała księżna ze drżeniem — to okropne, panie de Manicamp, mówisz: ręka strzaskana i kula w piersiach. A! mój Boże! i to ten podły nikczemnik, ten zabójca, de Wardes to zrobił. O! niebo jest niesprawiedliwe.
Manicamp był mocno wzruszony, bo też istotnie rozwinął wiele siły w ostatniej części swojej obrony. Co do księżny, nigdy nie zważała na przyzwoitość; kiedy namiętność przemawiała za lub przeciw współczuciu, wówczas nic nie powstrzymywało jej gwałtowności. Zbliżyła się do Manicampa, który upadł na krzesło, jakby boleść była dość mocna wymówka, dla wykroczenia przeciw przepisom etykiety.
— Panie — rzekła, biorąc go za rękę — bądź szczery.
Manicamp podniósł głowę.
— Czy życie pana de Guiche w niebezpieczeństwie?
— Podwójnie, pani, bo krwotok nastąpił z przerwania arterji w ręce, a powtóre z rany w piersiach, o którą lekarze boja się, aby nie wywołała niebezpiecznych następstw.
To mówiąc, Manicamp wstał i z głębokiem uszanowaniem chciał się pożegnać.
— Przynajmniej powiedz pan — rzekła księżna, zatrzymując go skinieniem, prawie błagającem — w jakim stanie znajduje się chory i kto go leczy?
— Bardzo źle czuje się, a co do lekarza, jest nim pan Valot, lekarz Jego Królewskiej Mości, towarzyszy zaś mu inny lekarz, do którego najprzód pan de Guiche był przyniesiony.
— Jakto?... więc on nie jest w zamku?...
— Niestety, pani!... biedny chłopiec tak jest osłabiony, że nie można go było przenieść.
— Powiedz mi, gdzie on jest — rzekła prędko księżna — poślę dowiedzieć się o jego zdrowie.
— Przy ulicy du Feurre, dom murowany, okiennice białe, a nazwisko lekarza napisane na drzwiach.
— A więc wróć do pana de Guiche, oddal wszystkich obecnych i bądź łaskaw sam się także oddalić.
— Pani...
— Nie traćmy czasu na próżnej rozmowie. Nie zważaj na nic innego, tylko na to, co mówię. Poślę jedną z moich dam, a może dwie nawet, z powodu spóźnionej pory, a nie chciałabym, ażeby pan je widział; o! to są szczegóły, które pan zapewne pojmiesz, zwłaszcza, że pan tak łatwo odgadujesz wszystko.
— O!... pani!... pojmuję zupełnie, zrobię nawet lepiej, poprzedzę te damy, ażeby niejako wskazać im drogę i dać opiekę, gdyby tego potrzebowały.
— Więc tym sposobem wejdą tam bez trudności, nieprawdaż?...
— O!... tak, pani, gdyż ja, wchodząc pierwszy, usunąłbym wszelkie przeszkody, gdyby się przypadkiem jakie znalazły.
— A więc dobrze, idź, idź, panie de Manicamp i zaczekaj na dole.
Manicamp skłonił się i wyszedł z radością w sercu. Nie wątpił, że obecność księżnej będzie najlepszym balsamem na rany chorego. W kwadrans potem odgłos drzwi, otwierających się i zamykanych z ostrożnością, doszedł do niego.
Potem usłyszał lekkie kroki po schodach.
Wyszedł natychmiast i udał się, nie oglądając się wcale, przez ulicę Fontainebleau do mieszkania rannego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.