Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.
SAINT AGNAN IDZIE ZA RADĄ MALICORNA.

Król pilnował pracy nad portretem La Valliere z nadzwyczajną troskliwością, po pierwsze dlatego, aby portret był podobnym; po wtóre, aby o ile można, przedłużyć jego malowanie. Trzeba go było widzieć, jak dążył wzrokiem za śladem pędzla, jak oczekiwał ukończenia konturów, albo efektu kolorów, jak doradzał malarzowi rozmaite zmiany, do których ten stosował się z pojętnością, pełną uszanowania. A kiedy malarz, idąc za radą Malicorna, trochę się spóźnił, i Saint-Agnan na chwilę był nieobecnym, trzeba było wsłuchać się w ową ciszę, która łączyła w jednem westchnieniu dwie dusze, bardzo skłonne do zrozumienia siebie i bardzo pożądające owego „sam na sam“. Wówczas minuty znikały niepostrzeżone; król, zbliżając się do kochanki, palił ją ogniem spojrzenia. Na najmniejszy ruch w przedpokoju — gdy albo malarz przychodził, albo Saint-Agnan wracał, uniewinniając się z nieobecności — król zaczynał mówić głośno, La Valliere również mu odpowiadała, a oczy ich mówiły Saint-Agnanowi, że w czasie jego nieobecności przeżyli wiek szczęścia. Słowem, Malicorne, ten mimowolny filozof, umiał zawsze wzbudzić w królu apetyt w sytości, a żądzę w pewności posiadania.
To, czego się La Valliere lękała, nie nastąpiło. Nikt się nie domyślał, że ona przez dwie lub trzy godziny codziennie nie jest u siebie.
Po pewnym czasie Malicorne spytał Saint-Agnana o nowiny Saint - Agnan musiał przyznać, że nieobecność jego przez kwadrans w mieszkaniu rozweselała króla na cały dzień.
— Trzeba podwoić czas nieobecności — rzekł Malicorne — ale nieznacznie, i zaczekaj pan, aż tego zażądają.
Zażądano też tak dobrze, że kiedy pewnego wieczora, to jest na czwarty dzień, malarz już wyszedł, a pokazał się Saint-Agnan, ulubieniec ten, wszedłszy, ujrzał na twarzy La Valliere cień niezadowolenia, którego nie umiała ukryć, a król mniej tajemniczy, okazał swoje nieukontentowanie bardzo znaczącem wzruszeniem ramion. La Valliere zarumieniła się.
— Dobrze — pomyślał Saint-Agnan — pan Malicorne będzie zachwycony tego wieczora.
I tak stało się istotnie.
— Widocznem jest — rzekł tenże do hrabiego — że panna La Valliere spodziewała się, iż choć dziesięć minut jeszcze się spóźnisz.
— A król, że choć pół godziny, kochany panie Malicorne.
— Byłbyś pan złym sługą króla — odrzekł tenże — gdybyś odmówił królowi pół godziny przyjemności.
— Ależ malarz? — rzekł Saint-Agnan.
— Biorę go na siebie.
Tego jeszcze wieczora król odwiedził księżnę z królową, a wzdychał tak ciężko, patrząc na La Valliere tak omdlewającemi oczyma, że Malicorne rzekł wieczorem do Montalais:
— Do jutra.
I poszedł do malarza i poprosił go, aby odłożył posiedzenie na dwa dni.
Saint-Agnana nie było również w domu, kiedy La Valliere, już oswojona z niższem piętrem, podniosła klapę i zeszła na dół. Król, jak zwykle, czekał na nią na schodach z bukietem w ręku, a spostrzegłszy ją, porwał w objęcia.
Ani Saint-Agnan, ani malarz nie przyszli.
Minęła radosna godzina, która zakochanym zdała się być krótką chwilą, gdy nagły hałas na górze w pokoju Ludwiki przywołał ich do rzeczywistości. La Valliere powstała przerażona, piękna w swoim nieładzie, mówiąc:
— Ktoś czeka na mnie na górze!... Ludwiku!... Ludwiku!... czy nie słyszysz?...
— O!... czyż nie jesteś tą, na którą ja czekam?... — rzekł król z czułością — niech inni odtąd na ciebie czekają.
Szmer znowu się odezwał.
— Słyszę głos Montalais — rzekła.
I prędko weszła na schody.
Król postępował za nią, nie mając siły jej opuścić i okrywając pocałunkami jej ręce.
— Tak, tak — powtórzyła La Valliere, kiedy już połową ciała była w swoim pokoju — tak, to Montalais mnie woła, musiało się stać coś bardzo ważnego.
— Idź, moje bóstwo — wyrzekł król — i powracaj prędko.
— O!... ale nie dzisiaj. Do widzenia, do widzenia.
I schyliła się raz jeszcze, aby uściskać kochanka, potem wymknęła się.
Montalais czekała istotnie niespokojna i blada.
— Prędko, prędko — rzekła — już nadchodzi?...
— Kto taki, kto nadchodzi?...
— Raul — rzekła Montalais.
— Tak, to ja — wyrzekł głos radosny na ostatnich stopniach wielkich schodów.
La Valliere wydała okropny krzyk i padła na krzesło.
— Oto jestem, jestem kochana Ludwiko — rzekł Raul, przybiegając — o!... wiedziałem dobrze, że mię zawsze kochasz.
La Valliere chciała coś mówić, lecz, zdołała zaledwie wyrzec:
— Nie, nie.
I padając na ręce Montalais, rzekła:
— Nie zbliżaj się do mnie.
Montalais dała znak Raulowi, który stał jak skamieniały we drzwiach, nie mogąc nawet kroku postąpić.
Potem rzucając oczyma na parawan, rzekła:
— O, nieroztropna, nawet klapy nie zamknęła.
I podążyła w narożnik pokoju, aby zasłonić otwór parawanem, a potem zamknąć klapę. Lecz z otworu wyskoczył król, który usłyszawszy krzyk La Valliere, przybiegł jej na pomoc. Ukląkł przy niej, zarzucając pytaniami Montalais, która teraz także traciła przytomność. A w chwili, kiedy król padał na kolana, usłyszano okrzyk rozpaczy i kroki w przedpokoju. Król porwał się, chcąc zobaczyć, kto ten krzyk wydał i kto szedł korytarzem. Montalais chciała go powstrzymać, lecz napróżno. Król, opuszczając La Valliere, pobiegł ku drzwiom, lecz Raul był już daleko i król spostrzegł tylko cień na zakręcie korytarza.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.