Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI.
DWOJE DAWNYCH PRZYJACIÓŁ.

Kiedy każdy u dworu myślał o swoich interesach, pewien mężczyzna skradał się placem Greve do domu, który niegdyś był oblegany przez d‘Artagnana, w dniu zaburzeń. Dom ten główne miał wejście od placu Beaudoyer. Dosyć obszerny, otoczony ogrodami, zasłonięty od ulicy świętego Jana sklepami z narzędziami rolniczemi, które broniły przystępu ciekawym oczom, otoczony był potrójnym wałem, to jest murem kamiennym, ciągłym hałasem i zielonością. Człowiek, o którym mówimy, szedł krokiem pewnym, chociaż nie był już pierwszej młodości.
Wybiła godzina ósma, gdy wszedł do domu.
W dziesięć minut potem dama, za którą szedł uzbrojony lokaj, zapukała do tych samych drzwi, które jej otworzyła służąca. Dama ta, wchodząc podniosła zasłonę. Nie była to już piękność, ale była to jeszcze kobieta, choć nie pierwszej młodości, żywa i przyjemnej powierzchowności: pod bogatem i gustownem ubraniem znać było wiek, którym sama tylko Ninon de Lenclos, uśmiechając się pogardzała. Zaledwie weszła do przedpokoju, kiedy mężczyzna zbliżył się do niej i, podając rękę, rzekł:
— Dzień dobry, kochana księżno!
— Dzień dobry, kochany Aramisie — odpowiedziała księżna.
Wprowadził ją do salonu, ozdobnie umeblowanego, którego wysokie okna czerwieniły się ostatniemi promieniami słońca.
przyćmionemi od czarnych wierzchołków kilku jodeł. Oboje usiedli obok siebie.
— Kawalerze — rzekła księżna — od widzenia się naszego w Fontainebleau, nie zawiadomiłeś mię nawet, czy żyjesz, a przyznaje, że obecność twoja w dniu śmierci Franciszkanina i tajemniczość zadziwiły mnie i zaciekawiły niewymownie.
— Mogę pani wytłumaczyć i moją obecność i moja tajemniczość — rzekł Aramis.
— Ale przedewszystkiem — rzekła z żywością księżna — pomówmy trochę o sobie. Przecież od tak dawna jesteśmy przyjaciółmi.
— Tak pani, i, jeżeli się Bogu podoba, zawsze nimi będziemy.
— Jestem na rozkazy, pani. Ale za pozwoleniem, jakim sposobem dowiedziałaś się o mojem mieszkaniu i dlaczego?
— Dlaczego? jużem ci to mówiła! przez ciekawość! Chciałam wiedzieć, czem byłeś dla tego Franciszkanina, z którym miałam niejakie stosunki, a który zmarł tak szczególną śmiercią.
— Rozumiem, pani.
— Przypomniałam sobie, żeśmy nic nie powierzyli sobie na cmentarzu, ani ty: czem byłeś dla Franciszkanina, którego pogrzebem zajmowałeś się, ani ja, czem dla niego byłam. Wszystko to wydawało mi się niegodnem dwojga tak dobrych, jak my przyjaciół, i dlatego szukałam sposobności, ażeby zbliżyć się do ciebie, ażeby dowieść ci, że należę do twego stronnictwa, i że biedna nieboszczka Marja Michon zostawiła na tej ziemi cień pełen wspomnień.
Aramis schylił się do ręki księżny i pocałował ją z grzecznością.
— Musiałaś pani mieć — rzekł — trochę trudności w wynalezieniu mnie?
— Tak — odpowiedziała niezadowolona, że Aramis naprowadza rozmowę na to, czego chciał się dowiedzieć. — Ale wiedziałam, że jesteś przyjacielem pana Fouquet, szukałam więc ciebie około niego.
— Przyjacielem! o!... — krzyknął Aramis — mylisz się, księżno. Ubogi ksiądz zaszczycony łaską tak wspaniałomyślnego opiekuna, ma tylko dla niego serce, przepełnione wdzięcznością i wiernością. Ot tem jestem dla pana Fouquet.
— Zrobił cię biskupem.
— Tak, księżno.
— Ale wojskowość to zawsze twoja ucieczka!
— Zapomniałem o wojskowości, od czasu jak zostałem duchownym — rzekł Aramis dotknięty.
— Mniejsza o to... Wiedziałam żeś wrócił z Vannes, i posłałam do jednego z naszych dawnych przyjaciół, hrabiego de La Fere...
— A!... — rzekł Aramis.
— Ale ten, jedyny do sekretu — odpowiedział mi, że nic nie wie o tobie.
— Zawsze ten sam — pomyślał biskup. — Kto jest dobrym, zawsze nim będzie.
— Wówczas... wiesz bowiem, że nie mogę się tu pokazywać, bo królowa matka zawsze coś ma przeciw mnie.
— Tak, i dziwi mnie to mocno.
— O! to pochodzi z wielu przyczyn. Ale dajmy temu spokój... Zmuszona więc jestem ukrywać się; szczęściem, spotkałam pana d‘Artagnan, podobno dawnego twego przyjaciela, nieprawdaż?
— I teraźniejszego, księżno!
— On mnie oświecił, odesławszy mię do pana de Baisemeaux, gubernatora Bastylji.
Aramis zadrżał, a oczy jego w ciemności rzuciły blask, którego nie mógł ukryć przed przewidującą przyjaciółką.
— Co to ma znaczyć?... — pomyślał biskup, wysilając swój spryt, ażeby godnie wytrzymać walkę.
— Jak mi mówił d‘Artagnan, pan de Baisemeaux był ci mocno obowiązany.
— I to prawda. A zatem Baisemeaux wskazał pani...
— Saint-Mande! dokąd posłałam list...
— Który mam przy sobie i który bardzo mi jest drogim, bo jemu winienem radość widzenia pani.
Księżna uradowana, że bez niebezpieczeństwa potrafiła dotknąć wszystkich prawie okoliczności w tak drażliwem położeniu, odetchnęła swobodniej. Aramis przeciwnie.
— Stanęliśmy więc — rzekł — na odwiedzinach pani u Baisemeaux.
— Nie — rzekła, śmiejąc się — trochę dalej.
— A więc na nienawiści pani ku królowej matce?
— Jeszcze dalej — rzekła — jeszcze dalej, mówiliśmy o stosunkach...
— Jakie miałaś pani z Franciszkaninem — przerwał żywo Aramis — słucham więc, słucham z uwagą.
— To rzecz bardzo prosta — odpowiedziała księżna — wiesz zapewne, że żyję z panem de Laicques?
— Tak.
— Wiesz, że mnie moje dzieci zniszczyły i obdarły?
— A! cóż za nikczemność! księżno!
— To okropne! Trzeba było koniecznie wymyślić sposób, ażeby żyć, nie zaś aby tylko wegetować.
— Ma się rozumieć.
— Miałam nie jednę zemstę do wykonania, nie jednę przysługę do zrobienia, a nie miałam już znaczenia ani protektorów!
— Pani, coś tylu protegowała.
— To się tak zawsze dzieje, kawalerze! widziałam niedawno króla hiszpańskiego.
— Aha!
— Który tylko co mianował generała jezuitów, jak to jest we zwyczaju.
— A! to taki zwyczaj!
— Jakto, nie wiedziałeś o tem?
— Przepraszam, byłem roztargniony.
— Ależ powinieneś był wiedzieć o tem, ty, co w tak ścisłych byłeś stosunkach z Franciszkaninem.
— Z generałem jezuitów, chcesz, pani, zapewne powiedzieć.
— Tak, tak. Otóż widziałam króla hiszpańskiego. Chciał mię poprzeć, lecz nie mógł. Polecił mię jednak we Flandrji, mnie i Laicqua, skutkiem czego dostałam pensję z funduszów zakonu.
— Jezuitów?
— Tak, jenerał, chcę mówić Franciszkanin, przybył do mnie.
— Bardzo dobrze.
— A ja, ażeby się to jakoś nie sprzeciwiało regułom zakonu, powinnam była w czemś być mu użyteczną. Wiesz zapewne, że takie jest prawo?
— Nie wiedziałem.
Pani de Chevreuse wstrzymała się, aby spojrzeć na Aramisa, ale było ciemno.
— A że to takie prawo — mówiła dalej — powinnam była w czemkolwiek być użyteczna dla zgromadzenia. Podałam projekt podróżowania w interesach zgromadzenia i zaliczona mię w poczet podróżników zakonu. Pojmujesz zapewne, że był to tylko pozór i prosta formalność.
— Najzupełniej.
— Tak więc, pobierałam pensję, która była dosyć znaczna.
— Mój Boże, to co mi opowiadasz, księżno, przeszywa mi serce jak sztyletem. Ty zmuszona być płatną przez jezuitów.
— Nie, kawalerze, przez Hiszpanję.
— A królowa matka patrzy na to obojętnie?... — rzekł Aramis, wpatrując się ciekawie, ale ciemność nie dozwoliła mu nic widzieć.
— O!.. ona zapomniała o wszystkiem.
— Zdaje mi się, księżno, żeś się starała wrócić do jej łaski.
— Tak. Ale rzecz szczególna, którą trudno zrozumieć, król odziedziczył tęż samą nienawiść i odrazę dla mnie, jaką miał jego kochany ojciec.
— Kochana księżno!... przystąpmy prędko do tego, co cię tu sprowadziło, zdaje mi się bowiem, że możemy sobie być jeszcze wzajemnie użyteczni.
— Ja już o tem myślałam. Przybyłam więc do Fontainebleau w podwójnym celu. Najprzód byłam wezwana przez Franciszkanina, którego znałeś. Ale, ale, jak ty go poznałeś? Ja ci opowiedziałam moją historję, a tyś mi swojej nie opowiedział.
— Ja poznałem go w sposób bardzo naturalny. Uczyliśmy się razem teologji w Parmie i zaprzyjaźniliśmy się. A potem interesa, podróże, wojny rozłączyły nas.
— Wiedziałeś zapewne, że on jest jenerałem Jezuitów?
— Bynajmniej!
— Ale jakimże sposobem znalazłaś się także w tym domu, gdzie się zbierali podróżnicy zgromadzenia.
— O!.. rzekł Aramis głosem spokojnym — to prosty przypadek. Jechałem do Fontainebleau, do pana Fouquet, ażeby otrzymać posłuchanie u króla. W drodze spotkałem Franciszkanina umierającego i poznałem go. Resztę wiesz, pani, skonał na mojem ręku.
— Tak, ale, zostawiając ci w niebie i na ziemi taką moc, żeś w jego imieniu wydał najwyższe rozkazy.
— Istotnie obarczył mię kilku poleceniami.
— A co do mnie?
— Jużem pani mówił. Kazał ci wypłacić dwanaście tysięcy liwrów. Zdaje mi się, żem już podpisał wypłatę. Nie odebrałaś ich pani jeszcze?
— Odebrałam. Ależ, mój kochany prałacie, dawałeś ten rozkaz, jak mi mówiono, z taką tajemniczością i tak łaskawą pewnością, że uważano cię za następcę nieboszczyka.
Aramis zaczerwienił się z niecierpliwości.
Księżna mówiła dalej:
— Dowiadywałam się o tem u króla hiszpańskiego, i on oświecił mię w tym punkcie, że, podług ustaw zgromadzenia, jenerał Jezuitów powinien być hiszpanem. A że nie jesteś hiszpanem, nie byłeś więc mianowanym przez króla hiszpańskiego.
Aramis odpowiedział:
— Widzisz więc teraz dobrze, księżno, że byłaś w błędzie, bo ci nawet sam król hiszpański to powiedział.
— Tak, mój kochany, ale zachodzi tu inna okoliczność, o której myślałam.
— Cóż takiego?
— Wiesz bowiem dobrze, że o wszystkiem myślę.
— O tak, wiem.
— Umiesz po hiszpańsku?
— Każdy francuz, co należał do Frondy, zna ten język.
— Mieszkałeś we Flandrji?
— Trzy lata.
— Bawiłeś w Madrycie?
— Piętnaście miesięcy!
— A więc, skoro zechcesz, możesz się naturalizować w Hiszpanii.
— Czy i pani tak myślisz!... — rzekł Aramis z dobrodusznością, która zawiodła księżnę.
— Bez wątpienia... Dwa lata mieszkania i znajomość języka nadają do tego prawo. A tyś mieszkał trzy lata i pół, zatem o piętnaście miesięcy więcej.
— Do czegóż więc zmierzasz, kochana księżno?
— Do tego. Jestem bardzo dobrze z królem hiszpańskim.
— I ja także nieźle — pomyślał Aramis.
— Czy chcesz, ażebym prosiła dla ciebie u króla o następstwo po Franciszkaninie?
— Ależ, księżno!
— Może już je masz?
— Nie, daję słowo.
— A więc mogę ci zrobić tę przysługę?
— Nie, księżno, dziękuję.
Zamilkła.
— Pewno już mianowany — pomyślała.
— Jeżeli mi tak krótko odmawiasz, to nie ośmielę się czegokolwiek żądać od ciebie!
— O, żądaj, pani, owszem.
— Żądać... nie mogę, jeżeli nie masz mocy udzielenia mi tego.
— O ile tylko będę mógł, uczynię. Żądaj pani, proszę.
— Potrzebuję pewnej sumy pieniędzy, ażeby podnieść Dampierre.
— A — odpowiedział Aramis ozięble — pieniędzy?... No, i jakiejże to sumy, księżno?
— Tak, dosyć dużej.
— Tem gorzej, wiesz bowiem, żem nie bogaty...
— Ty nie, ale zakon. Gdybyś był jego jenerałem...
— Ale wiesz pani, że nie jestem jenerałem.
— Ale masz przyjaciela, który jest bogaty, pana Fouquet.
— Pan Fouquet, pani!... jest już więcej niż w połowie zrujnowany.
— Mówiono mi, ale nie chciałam temu wierzyć.
— Dlaczego, księżno?
— Gdyż posiadam kilka listów kardynała Mazariniego, to jest pan de Laicques je posiada, któreby dziwnie sprostowały rachunki.
— Jakie rachunki?
— Względem sprzedaży rent, pożyczek, wreszcie nie pamiętam już jakie, wiem tylko, że za pomocą tych dokumentów pan nadintendent wziął ze skarbu ze 30 miljonów. A to rzecz niemała.
Aramis zacisnął pięści.
— Co — rzekł — masz pani takie papiery, a nie dałaś znać o nich panu Fouquet!
— O!... — rzekła księżna — podobnego rodzaju rzeczy chowa się na ostatni wypadek. A kiedy ten nadejdzie, wówczas się je wydobywa z ukrycia.
— I tak przykra chwila nadeszła?... — rzekł Aramis.
— Tak, mój kochany.
— I chcesz, pani, pokazać te listy panu Fouquet?
— Wolę o nich pomówić z tobą.
— Widać, że bardzo potrzebujesz pieniędzy, biedna przyjaciółko, ażeby o czemś podobnem pomyśleć, ty, która nieszczególne miałaś upodobanie do nędznej prozy pana Mazariniego.
— Istotnie, bardzo potrzebuję pieniędzy.
— A przytem — mówił dalej Aramis obojętnie — musiałaś pani dużo cierpieć, chwytając się tego środka, gdyż jest on bolesny.
— O!... gdybym chciała źle a nie dobrze zrobić — rzekła pani de Chevreuse — zamiast żądać od jenerała zakonu albo od pana Fouquet pięciuset tysięcy liwrów, których potrzebuję...
— Pięćset tysięcy liwrów!
— Nie więcej. Czy uważasz sumę za wielką? Przecież dla wyrestaurowania Dampierre najmniej tyle potrzeba.
— Zapewne.
— Mówię zatem, że, zamiast prosić o tę sumę, poszłabym do mojej dawnej przyjaciółki królowej matki; listy jej męża, signora Mazariniego, posłużyłyby mi za przewodnika i prosiłabym ją o tę drobnostkę, mówiąc: Chcę mieć zaszczyt, aby przyjąć Waszą Królewską Mość w Dampierre; pozwólże mi Wasza Królewska Mość uczynić Dampierre godnem jej przyjęcia.
Aramis nie odpowiedział ani słowa.
— No — rzekła — o czemże myślisz?
— Robię dodawanie — rzekł Aramis.
— A pan Fouquet odejmowanie; ja zaś próbuję mnożenia. O!.. doskonaliśmy rachmistrze!... i moglibyśmy się łatwo porozumieć.
— Pozwolisz mi trochę zastanowić się nad tem?... — rzekł Aramis.
— Nie, w podobnym przedmiocie, pomiędzy takimi jak my ludźmi, odpowiada się tylko: tak lub nie, i to natychmiast.
— To jakieś sidła — pomyślał biskup. — Niepodobna, aby Anna Austrjacka mogła słuchać takiej kobiety.
— A więc?... — rzekła księżna.
— Ja bardzo byłbym zdziwiony, gdyby pan Fouquet mógł mieć teraz do rozporządzenia pięćset tysięcy liwrów.
— To nie mówmy więcej o tem, a Dampierre trzeba wyrestaurować jakkolwiekbądź.
— Zdaje mi się, że co do tego nie będziesz pani zakłopotaną?
— Ja nigdy nie jestem zakłopotaną.
— Zapewne królowa zrobi dla pani to, czego nadintendent nie może.
— Bez wątpienia... Ale powiedz mi, czyby nie było lepiej, gdybym ja sama pomówiła z panem Fouquet o tych listach.
— Rób pani, jak ci się podoba. Ale pan Fouquet jest, albo nie jest winnym; jeżeli jest, to tyle ma dumy, że się sam przyzna; jeżeli zaś nie, bardzo się obrazi podobną pogróżką.
— Dowodzisz, jak anioł.
I, mówiąc to, księżna powstała.
— Zatem idziesz pani oskarżać pana Fouqueta przed królową?
— Oskarżać... a!.. to brzydkie słowo. Ja oskarżać nie będę, mój przyjacielu. Jestem przeciwko panu Fouquet, i nic więcej.
— Jeżeli pani zaszkodzisz panu Fouquet, on pani także się odwzajemni.
— Cóż robić!
— I będzie miał do tego prawo.
— Pewno...
— A ponieważ jest w stosunkach z Hiszpanją, tam więc znajdzie broń.
— Chcesz zapewne mówić, że będzie także w bardzo dobrem porozumieniu z jenerałem Jezuitów?
— I to może nastąpić.
— A wtenczas wstrzymają mi pensję, którą od nich pobieram.
— Boję się tego.
— Mniejsza o to!.. Mój kochany, po czasach Richeliego, Frondy i wygnania, czegóż więcej może się obawiać księżna de Chevreuse?
— Jednakże pensja wynosi czterdzieści osiem tysięcy liwrów.
— Niestety!... wiem o tem dobrze.
— Tembardziej, jeżeli strony są w nieporozumieniu, dotknąć to może także i przyjaciół twoich i nieprzyjaciół.
— Chcesz zapewne powiedzieć, że się dostanie i biednemu Laicques.
— Więcej niż pewne, mościa księżno.
— O! on dostaje zaledwie dwanaście tysięcy liwrów pensji.
— Prócz tego król hiszpański, mając tak obszerne stosunki, za poradą pana Fouqueta może się postarać o wsadzenie pana Laicques do jakiej twierdzy.
— Tego nie lękam się, mój dobry przyjacielu. Bowiem, dzięki nastąpić mającemu porozumieniu się z Anną Austriacką, za jej staraniem, Francja zażąda wolności dla pana Laicques.
— To prawda. Ale znowu czego innego będziesz musiała się obawiać.
— Czegóż?... — rzekła księżna, udając doskonale zdziwienie i przestrach.
— Dowiedz się, pani, może wiesz już, że, wszedłszy do związku, nie opuszcza się go bez trudności. Tajemnice, które się podchwyciło, nie zawsze są dogodne, i przynoszą nieszczęście tym, którzy je odsłaniają.
— Wiem, że to ważne — rzekła — i będę się starała temu zaradzić.
— Wyliczmy jeszcze raz korzyści i straty — rzekł Aramis.
— Dobrze, wyliczmy. Rzetelny rachunek potrzebny jest między przyjaciółmi.
— Wstrzymanie pensji!
— Czterdzieści osiem tysięcy liwrów, a dwanaście tysięcy pana de Laicques czyni sześćdziesiąt tysięcy liwrów. Prawda?
— Zupełna i myślę nad tem, coby zrównoważyło tę stratę?
— Pięćset tysięcy liwrów, które otrzymam od królowej.
— A jeżeli ich pani nie otrzymasz?
— Znam środek, jak je dostać — rzekła nieuważnie księżna.
Słowa te wzbudziły uwagę Aramisa, umysł jego stał się tak ostrożnym, że od tej chwili coraz więcej zyskiwał przewagi nad księżną, którą ona coraz więcej traciła.
— Przypuszczam, że pani mieć będziesz te pieniądze — rzekł Aramis — ale stracisz dwa razy tyle, gdyż możesz mieć sto tysięcy liwrów pensji, zamiast sześćdziesiąt tysięcy, które teraz pobierasz, i to przez lat dziesięć.
— Nie, gdyż to zmniejszenie pensji cierpieć tylko będę podczas ministerjum pana Fouqueta, które potrwa jeszcze najwyżej dwa miesiące.
— Aha!... — rzekł Aramis.
— Widzisz, że jestem tak, jak ty otwarta.
— Dziękuję ci za to, księżno. Mylisz się wszakże bardzo jeżeli mniemasz, że po niełasce pana Fouqueta, zakon będzie ci płacił pensje.
— Mam sposób zmuszenia zakonu do tego, tak, jak mam sposób dostania pieniędzy od królowej matki.
— Ha, jeżeli tak, jesteśmy zmuszeni poddać się tobie, księżno, przy tobie zwycięstwo i przewaga; chciej tylko być łaskawym zwycięzcą.
— Jakże?... — rzekła księżna, nie uważając szyderstwa — dla nędznych 500,000 liwrów nie chcesz oszczędzić swemu przyjacielowi, przepraszam, protektorowi, nieprzyjemności, jakie wynikną z tej walki stronnictw?...
— Oto dlatego, księżno!... że, kiedy dam 500,000 liwrów, pan de Laicques także zażąda podobnej sumy, nieprawdaż?... Po wynagrodzeniu ciebie i jego, trzeba będzie dawać twoim dzieciom, twoim ubogim, słowem wszystkim, a listy te, jakkolwiek byłyby szkodzące, nie są warte trzech lub czterech miljonów. Na Boga, księżno!.. zapinki królowej więcej były warte, niż te świstki z podpisem Mazariniego, a odzyskanie ich nie kosztowało czwartej części tego, ile żądasz dla siebie.
— To prawda, tak, ale kupiec ceni swój towar, jak chce, a od kupującego zależy nabyć go lub nie.
— Zresztą chcesz, żebym ci prawdziwie powiedział, dlaczego nie chcę ich nabyć?....
— Dlaczego?..
— Gdyż te listy Mazariniego są zmyślone.
— Cóż znowu?...
— Niezawodnie!... Byłoby to bowiem nie do pojęcia, gdybyś ty, poróżniona z królową przez Mazariniego, zachowała z nim tak ścisłe stosunki. To czuć coś szpiegostwem... na honor, nie chcę wymówić prawdziwej tego nazwy.
— Bądź cobądź, to co jest zawarte w tych listach, nie ulega wątpliwości.
— Przysięgam ci, księżno, że nic ci one nie pomogą u królowej.
— O!... przeciwnie, u królowej wszystkich środków mogę użyć.
— Dobrze, — pomyślał Aramis. — Śpiewaj więc, przeklęta sroko, świszcz, nietoperzu.
Ale księżna dosyć już powiedziała. Postąpiła więc parę kroków ku drzwiom. Aramis zachował dla niej uniżoność niewolnika, postępującego za wozem zwycięzcy. Zadzwonił. Przyniesiono światło do pokoju.
Pani de Chevreuse dała znak swemu lokajowi i opuściła dom, w którym dwoje tak czułych przyjaciół nie porozumiało się, dlatego, że się dobrze na sobie poznali.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.