Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Aramis nie omylił się. Zaledwie wyszła z domu przy placu Baudoyer, księżna de Chevreuse kazała się odprowadzać do domu. Bała się, aby jej kto nie śledził, i tym sposobem nie chciała wzniecać podejrzenia. Lecz zaledwie wróciła do domu, upewniona, że nikt za nią nie szedł, kazała otworzyć drzwi od ogrodu, które wychodziły na inną ulicę i udała się na ulicę Croix-des Petits Champs, gdzie mieszkał pan Colbert. Była już noc ciemna.
Lokaj przyjął księżnę w przedsionku i, powiedzmy otwarcie, przyjął niebardzo grzecznie, a nawet dowiódł jej, że o tej godzinie i w tym wieku nie przychodzi się przerywać pracy pana Colbert. Pani de Chevreuse, nie rozgniewawszy się wcale, napisała na kawałku papieru swoje nazwisko, imię okrzyczane, które nieraz tak przykro brzmiało w uszach Ludwika XIII i wielkiego kardynała. Nie trzeba nawet mówić, że minister, przeczytawszy papier, krzyknął. Krzyk ten był dostateczną wskazówka dla lokaja, że te tajemnicze odwiedziny muszą być ważne; pobiegł więc po księżnę.
— Cóż mi sprowadza zaszczyt odwiedzin pani? — zapytał intendent skarbu.
Pani de Chevreuse usiadła na krześle, które jej Colbert podał.
— Panie Colbert, jesteś intendentem skarbu?
— Tak pani.
— I wzdychasz do tego, ażeby zostać nadintendentem?
— Pani....
— Nie zaprzeczaj, gdyż byłoby to tylko przedłużeniem naszej rozmowy, a to niepotrzebne.
— Jednakże, pani, pomimo dobrych chęci, pomimo grzeczności nawet, jaka mam dla kobiety takiej, jak pani, nic mię nie zmusi do powiedzenia, że chcę wysadzić mego przełożonego.
— Ja panu nie mówiłam o wysadzeniu. Czybym przypadkiem wymówiła to słowo, e! nie, zdaje mi się; wyraz ten da się zastąpić mniej napastniczym i stosowniejszym gramatycznie, jak mówi pan de Votuire. Utrzymuje więc, że pan chcesz zastąpić pana Fouquet.
— Mogę panią zapewnić, że nigdy nie wywrócę pana Fouquet.
— Więc dobrze, panie Colbert, ponieważ chcesz pan koniecznie udawać czułego przy mnie, jakbyś nie wiedział, że się nazywam de Chevreuse i że jestem starą, to jest, że mówisz z kobietą, która walczyła intrygami z panem de Richelieu i która mało ma czasu do stracenia ponieważ — jak mówię, popełniasz tę niedorzeczność, poszukam ludzi, którzy mnie zechcą pojąć i większą mają chęć ustalić swój los.
— Jakto, pani?
— Dajesz mi pan nędzne wyobrażenie o układach w dzisiejszych czasach. Zaręczam panu, że, gdyby za moich czasów kobieta przyszła do pana de Cinq-Mars, który był niezbyt bystrego umysłu, zaręczam, że, gdyby mu powiedziała o kardynale to, co ja panu mówię o panu Fouquet, pan de Cinq-Mars jużby działał.
— O pani! cokolwiek pobłażania.
— A więc zdecydowałeś się pan zastąpić pana Fouquet?
— Jeżeli go król usunie, i owszem.
— Jeszcze za wiele wyrazów! Dowiedzionem jest, że, jeżeliś pan dotąd nie wypędził pana Fouquet, to jedynie tylko dlatego, iż nie mogłeś tego uczynić. To też i ja byłabym głupiem bydlęciem, gdybym, przychodząc do pana w tym celu, nie podała mu stosownych środków.
— Jestem w rozpaczy, pani! że muszę o to nalegać — rzekł Colbert, po chwili milczenia, która pozwoliła księżnie zgłębić całą zręczność jego udawania — ale powinienem panią uprzedzić, że od sześciu lat skarga po skardze następuje przeciw panu Fouquet, a pomimo to nic mu nie można zaszkodzić.
— Wszystko ma swój czas, panie Colbert. Ci, którzy podawali skargi przeciw panu Fouquet, nie nazywali się de Chevreuse i nie mieli dowodów, takich, jak sześć listów pana Mazariniego, które stanowią niezaprzeczony dowód jego winy.
— Winy?
— Zbrodni, jeżeli ten wyraz pan woli.
— Pan Fouquet popełnił zbrodnię? ten wyraz tyle zawiera w sobie.
— Zawiera w sobie patent nadintendenta skarbu dla pana, a wyrok wygnania albo Bastylji dla pana Fouquet.
— Przebacz mi, księżno, lecz wygnanie pana Fouquet wydaje mi się niepodobnem, co innego uwięzienie albo niełaska! to i tak wiele.
— O! ja wiem, co mówię!... — odrzekła obojętnie księżna de Chevreuse. — Nie żyję tak daleko od Paryża, abym nie wiedziała, co się w nim dzieje. Król nie lubi pana Fouquet i niezawodnie zgubiłby go, gdyby mu się tylko nadarzyła sposobność.
— Trzeba więc, ażeby ta sposobność była dobrą.
— O! niezła jest i właśnie ja ją szacuję na pięćset tysięcy liwrów.
— Rozumiem panią dobrze; ale ponieważ ustanawiasz pani cenę przedmiotu, zobaczmy jego wartość.
— To rzecz najmniejsza, sześć listów autentycznych pana Mazariniego, dowodzących stanowczo, że pan Fouquet obrócił na swój użytek ogromne sumy, przeznaczone na oszczędność skarbu. Chcesz pan je przeczytać?
— Z całego serca, ale ma się rozumieć kopje tylko.
— Naturalnie.
Księżna wyciągnęła z za gorsa spłaszczona paczkę.
— Czytaj pan — rzekła.
Colbert z chciwością rzucił się na nie i prawie je pożerał.
— Cudownie!... — rzekł.
— Zdaje mi się, że to dość jasne.
Colbert zamyślił się.
— Jest jeszcze jedna okoliczność, nad którą oboje nie zastanowiliśmy się — rzekł wreszcie.
— Jakaż?...
— Pan Fouquet może być potępiony tylko drogą procesu.
— Tak.
— Trzeba go publicznie zawstydzić.
— Tak!... A więc?...
— A więc, nie można mu ani wytoczyć procesu, ani go zawstydzić!...
— Dlaczego?...
— Dlatego, że jest generalnym prokuratorem parlamentu, gdyż wszystko we Francji, administracja, wojsko, sprawiedliwość, handel, wszystko to połączone jest łańcuchem jedności, czyli, jak mówią, duchem stowarzyszenia. A tak, pani, nigdy parlament nie ścierpi, aby jego naczelnik pociągnięty był przed sąd, a choćby to z rozkazu królewskiego nastąpiło, nigdy on nie będzie potępionym.
— A!... panie Colbert, to już do mnie nie należy.
— Wiem pani!... ale to do mnie należy i o wiele zmniejsza wartość interesu. Nacóż mi może służyć dowód zbrodni, kiedy nie można potępić winowajcy.
— Przypuśćmy, że pan Fouquet utraci tylko posadę nadintendenta.
— To właśnie jest główne — wykrzyknął Colbert, a ponure jego rysy zabłysły w tej chwili ogniem szczerej nienawiści.
— A!.. a!... panie Colbert — rzekła księżna — nie wiedziałam, że jesteś tak czułym na wrażenie, dobrze, bardzo dobrze. Ale ponieważ panu potrzeba czegoś więcej, niż mogę mu udzielić, nie mówmy więcej o tem.
— I owszem, mówmy o tem. Ale dowody...
— Tak, potrzebne są każdemu, kto chce rzetelnie zapłacić. Wieleż mi pan dajesz?...
— Dwakroć sto tysięcy liwrów.
Księżna roześmiała się, poczem rzekła:
— Czekaj!...
— Pani przystajesz?...
— Jeszcze nie, gdyż mam inne obrachowanie.
— Jakie?...
— Dasz mi pan 300,000 tysięcy liwrów.
— Nie wiem.
— No, jak pan chcesz, i to jeszcze nie koniec.
— Jeszcze!... tego już za wiele, mości księżno!...
— O!... nie za wiele, jak się panu zdaje, gdyż nie o pieniądze tu idzie.
— A o cóż więc?...
— O przysługę!... wiesz pan, żem zawsze kochała królowę.
— Cóż stad?...
— Chce się z nią widzieć?...
— Z królową?...
— Tak, panie Colbert, z królowa, która wprawdzie oddawna nie jest już moją przyjaciółką, ale może się nią stać, jeśli się jej poda do tego sposobność.
— Jej Królewska Mość nie przyjmuje nikogo. Bardzo jest cierpiącą, a paroksyzmy jej cierpienia coraz są częstsze. Przecież to rak, choroba nieuleczalna.
— Ależ nie wierz pan temu. My we Flandrji mamy wiele podobnych chorób. Chłop flamandzki jest trochę dzieckiem natury, on nie ma żony, ale ma samicę.
— Cóż stąd, pani?...
— Otóż kiedy on pali fajkę, żona pracuje, nosi wodę, ładuje produktami muły, osły, albo i siebie, mało się strzegąc, i nieraz się potrąci o to lub owo, a często nawet jest bitą. Rak najczęściej pochodzi z uderzenia.
— Prawda.
— Otóż flamandki nie umierają z tego. Kiedy już bardzo cierpią, szukają lekarstwa. A Beginki z Bruges, zakonnice, są cudownemi lekarkami na te słabości. Mają wody i lekarstwa szczególnie na to skuteczne, dają więc chorej butelkę wody, błogosławią ogromną gromnicą i służą Bogu, ciągnąc korzyści. Przyniosę więc taką wodę królowej. Jej Królewska Mość ozdrowieje, a potem spali tyle gromnic, ile jej się podoba. Widzisz więc, panie Colbert, że nie popierać mnie w widzeniu się z królową, jest prawie królobójstwem.
— Pani jesteś kobietą wysokiego umysłu, i przekonałaś mię pani; wszakże domyślam się, że ta szczególna życzliwość dla królowej ukrywa jakiś mały interes osobisty.
— Alboż go się staram ukryć, panie Colbert? Mówiłeś, zdaje mi się, mały interes osobisty, otóż wiedz, że interes to wielkiej wagi, i dowiodę ci zaraz w ten sposób: Jeżeli mi ułatwisz widzenie się z królową, żądam za listy tylko trzysta tysięcy liwrów, jeżeli nie, zachowam dowody, chyba że mi zaraz wyliczysz pięćset tysięcy liwrów.
Po tych słowach, stanowczo wyrzeczonych, powstała.
— Pani — rzekł Colbert — będę miał przyjemność wyliczyć jej trzysta tysięcy liwrów.
— Przecież — rzekła księżna.
— Ale jakim sposobem otrzymam oryginały listów?
— Sposobem najprostszym, panie Colbert. Czy masz kogo zaufanego?
Poważny finansista uśmiechał się, a brwi jego czarne, podnosząc się i spadając na żółte czoło, podobne były do skrzydeł nietoperza.
— Nikogo — rzekł.
— Przecież zrobisz pan chyba wyjątek z siebie samego?
— Jakto, pani?
— Chciałam przez to powiedzieć, ażebyś się sam pofatygował ze mną tam, gdzie są te listy, oddanoby je panu natychmiast i mógłbyś je pan porównać, sprawdzić.
— To prawda.
— Zaopatrzysz się pan w pieniądze umówione, gdyż i ja także nie ufam nikomu.
Pan intendent Colbert zaczerwienił się, jak rak, był bowiem co do rzetelności rachunkowej nieposzlakowanym.
— Namyśliłem się, mości księżno, nie pojadę z panią.
— Doprawdy?... Dlaczegóż?
— Bo mam do pani bezwzględne zaufanie.
— Zaszczycasz mię... Ale jakże odbiorę moje pieniądze?
— Oto są.
Intendent nabazgrał kilka słów na papierze, który oddał księżnie.
— Jużeś pani zapłacona — rzekł.
— To bardzo pięknie z pańskiej strony, i wynagrodzę go za to natychmiast.
To mówiąc, rozpięła suknię i wydobyła zwitek papierów; haftki prędko się odpinały pod jej silną i żylastą ręką; skóra ciała, natarta trochę w tem miejscu od papieru, ukazała się bezwstydnie oczom intendenta, bardzo pomieszanego niewiadomością, do czego ten wstęp dąży.
Księżna śmiała się ciągle.
— Oto są — rzekła — prawdziwe listy pana Mazariniego, już je masz, a w dodatku księżna de Chevreuse rozbierała się przed tobą, jakbyś był... nie chcę ci wymienić nazwisk, któreby budziły w tobie dumę lub zazdrość. A teraz, panie Colbert — rzekła, zapinając z pośpiechem suknie — proszę mi towarzyszyć do królowej matki.
— Nie, pani, bo, gdybyś znowu popadła w niełaskę Jej Królewskiej Mości i gdyby dowiedziano się w pałacu, że ja panią tam wprowadziłem, królowa nigdyby mi tego nie przebaczyła. Ale ja mam tam ludzi, oddanych mi, ci panią wprowadzą, nie narażając mnie wcale.
— Jak się panu podoba, bylebym tylko tam była.
— Jak pani nazywasz te zakonnice z Bruges, które uzdrawiają chorych?...
— Beginki.
— Jesteś pani Beginką.
— Niech i tak będzie, ale jak mnie tam poznają?...
— To już rzecz pani.
— Bardzo dziękuję, nie chcę się na to wystawić, aby mi odmówiono wejścia.
— I to jeszcze raz pani. Ja polecę pierwszemu kamerdynerowi, aby powiedział szambelanowi, będącemu na służbie u Jej Królewskiej Mości, ażeby wpuścił Beginkę, przynoszącą niezawodne lekarstwo na cierpienia Jej Królewskiej Mości. Pani masz mój list, a lekarstwo i tłumaczenie się do pani należy. Ja w razie wypadku przyznam się, żem posłał Beginkę, ale wyprę się księżny de Chevreuse.
— O, to najmniejsze.
— Proszę, oto list, który panią wprowadzi.