Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Colbert, oddawszy list księżnie, usunął lekko krzesło, na którem siedziała pani de Chevreuse, a ona skłoniwszy się, wyszła. Colbert, poznawszy pismo Mazariniego i policzywszy listy, zadzwonił na swego sekretarza i kazał mu zawołać do siebie pana Vanel, radcę parlamentu.
Po chwili wszedł mężczyzna wysoki, otyły, z twarzą koścista, oczami nieruchomemi, nosem zakrzywionym.
— Dzień dobry, panie Vanel — odezwał się Colbert, przerywając zadumę.
— Dzień dobry, jaśnie wielmożny panie — odpowiedział Vanel.
— Trzeba mówić tylko, panie — podchwycił Colbert.
— Tytuł ten dają przecież ministrom — rzekł niezmieszany Vanel — a pan nim jesteś.
— Jeszcze nie!
— Ale z przekonania nazywam pana jaśnie wielmożnym panem; zresztą, dla mnie jesteś pan jaśnie wielmożnym panem. Jeżeli ci się nie podoba, abym dawał ten tytuł publicznie, pozwoli jaśnie wielmożny panie, abym go używał, gdy jesteśmy sami.
Colbert podniósł głowę do wysokości lampy, a, patrząc w oczy Vanelowi, chciał się przekonać, ile było szczerości w tem jego oświadczeniu. Ale radca umiał znieść to spojrzenie bez zmieszania. Colbert westchnął, nic bowiem nie wyczytał z twarzy Vanela. Vanel może był nawet uczciwym. Colbert pomyślał, że jego podwładny tem tylko wyższy jest od niego, że ma niewierną żonę. Właśnie kiedy litował się nad losem tego człowieka, Vanel wyciągnął z kieszeni pachnący bilecik, zapieczętowany, i podał go jaśnie wielmożnemu panu.
— Co to jest?
— List od mojej żony, jaśnie wielmożny panie.
Colbert zakasłał się, odebrał list, przeczytał i schował do kieszeni, gdy Vanel najspokojniej przewracał karty tomu procedury.
— Vanel — odezwał się niespodzianie protektor do protegowanego — jesteś człowiekiem, lubiącym pracę?
— Tak, jaśnie wielmożny panie.
— Dwanaście godzin pracy nie przestraszy cię?
— Ja pracuje codzień piętnaście.
— Przesadzasz. Radca nie potrzebuje pracować więcej, niż: trzy godziny dziennie.
— O! ja robię rachunki dla jednego z moich przyjaciół, a że mi jeszcze pozostaje trochę czasu, uczę się hebrajskiego.
— Czy dobrze jesteś uważany w parlamencie?
— Zdaje mi się że tak, jaśnie wielmożny panie.
— Nie powinieneś więc spleśnieć na krześle radcy parlamentu.
— Jakże temu zaradzić?
— Kupić urząd! Czy masz co napiętego?
— Co prawda, nie widzę żadnego.
— Jest jednak jeden, ale trzeba chyba być królem, ażeby za niego zapłacić. A zdaje mi się, że królowi ani przez myśl nie przejdzie chętka zostania generalnym prokuratorem.
Vanel, słysząc te słowa, wlepił w Colberta wzrok pokorny, pozbawiony wszelkiego wyrazu.
Colbert pytał sam siebie, czy został odgadnięty, czy też myśli ich spotkały się tylko, przypadkowo.
— O jakimże urzędzie prokuratora generalnego, mówisz mi, jaśnie wielmożny panie, bo ja tylko znam jeden, który piastuje pan Fouquet.
— Właśnie o tym samym, kochany radco.
— Niezły masz gust, jaśnie wielmożny panie, ale ażeby towar kupić, trzeba najprzód, ażeby był do sprzedania.
— Zdaje mi się, że ta posada wkrótce będzie do sprzedania...
— Do sprzedania prokuratorstwo pana Fouquet?
— Tak mówią!
— Urząd, który go czyni nietykalnym,, on chce sprzedać? ha, ha, ha!
I Vanel zaczął się śmiać.
— Czybyś lękał się tego urzędu? — zapytał Colbert poważnie.
— Lękać się! nie...
— Może nie masz chęci?
— Jaśnie wielmożny pan żartuje ze mnie — odpowiedział Vanel — jakże to być może, ażeby radca parlamentu nie miał chęci zostać prokuratorem generalnym?
— A zatem, panie Vanel, ponieważ ja panu mówię, że urząd ten jest do sprzedania...
— Jaśnie wielmożny pan wie napewno?
— Takie obiegają pogłoski.
— A ja powtarzam, że to niepodobna, gdyż nigdy człowiek nie rzuci tarczy, która osłania jego honor, majątek i życie.
— Czasem są tacy głupcy, panie Vanel, którym się zdaje, że nic złego dotknąć ich nie może.
— Prawda, jaśnie wielmożny panie, ale ci głupcy nie zrobią tej niedorzeczności dla wszystkich na świecie Vanelów.
— A to dlaczego?
— Bo Vanelowie są ubodzy.
— Prawda, urząd pana Fouquet gruboby kosztował. Cobyś też dał za niego?
— To, co tylko posiadam, jaśnie wielmożny panie.
— Czyli?
— Około 40,000 liwrów!
— A urząd ten wart jest?....
— Najmniej półtora miljona. Znam takich, co już dawali za niego miljon siedemkroć, a pan Fouquet nie sprzedał. Gdyby przypadek zrządził, żeby pan Fouquet chciał sprzedać, w co nie wierzę, chociaż o tem wspominano...
— Aha! mówił ci ktoś o tem; i któż to taki?
— Pan de Gourville, pan Pellisson, ale to tylko tak nawiasowo.
— A gdyby pan Fouquet istotnie chciał sprzedać...
— To i wówczas nie kupiłbym, gdyż pan nadintendent sprzedałby go tylko za gotówkę, a któż jest w stanie odrazu miljon liwrów położyć na stół?
— Więc czy chcesz być, panie Vanel, prokuratorem generalnym? — rzekł Colbert najspokojniej.
— Ja? — krzyknął tenże. — Ależ przecie miałem zaszczyt przedstawić jaśnie wielmożnemu panu, że do tego brakuje mi najmniej miljona stu tysięcy liwrów.
— Pożyczysz tej sumy od przyjaciół!
— Nie mam bogatszych ode mnie przyjaciół.
— W potrzebie zaręczę za ciebie.
— Strzeż się przysłowia, jaśnie wielmożny panie!
— Jakiego?
— Kto ręczy, ten i płaci.
— Mniejsza o to.
Vanel powstał, cały wzruszony tak nagłą i niespodziewaną ofiarą, uczynioną mu przez człowieka, który nigdy prawie nie żartował.
— Nie naigrawaj się ze mnie, jaśnie wielmożny panie!
— No, kończmy prędko, panie Vanel. Mówisz, że pan Gourville wspominał ci coś o tym urzędzie pana Fouquet?
— I pan Pellisson również!
— A więc, panie Vanel, pójdźże zaraz poszukać albo pana Gourville, albo pana Pellisson, a może znasz kogo z przyjaciół pana Fouquet?
— Znam dobrze pana de la Fontaine.
— La Fontaine, wierszopisarza.
— Tego samego, on robił wiersze dla mojej żony, wtenczas, kiedy pan Fouquet był naszym przyjacielem.
— Udaj się więc do niego, aby wyrobić sobie rozmowę z panem nadintendentem.
— Dobrze, ale pieniądze?
— Już się o to nie turbuj; na dzień i godzinę oznaczoną będziesz je miał.
— Jaśnie wielmożny panie, taka wspaniałomyślność przyćmi królewską, a o wiele przewyższa pana Fouquet!
— Chwilkę, panie... nie uwodźmy się słowami. Ja nie robię darowizny z miljona czterech kroć stu tysięcy liwrów, panie Vanel, ja mam dzieci.
— A, panie!... rozumiem, pożyczasz mi tylko, to dosyć.
— Tak, pożyczam tylko.
— Żądaj procentu i pewności, jakiej ci się spodoba, Jaśnie wielmożny panie, jestem gotów, a i wtenczas powtórzę, że wspaniałomyślnością przewyższasz króla i pana Fouquet. Jakież są pańskie warunki?...
— Zwrot sumy w ciągu lat ośmiu.
— O!... bardzo dobrze.
— Gwarancję stanowić będzie sam urząd.
— Doskonale, i to wszystko?...
— Czekaj, zawaruję sobie prawo odkupienia urzędu, dając ci 500,000 liwrów zysku, gdybyś przy tem urzędowaniu postępował przeciw interesom króla i moim zamiarom.
— A!... a!... — rzekł Vanel, trochę wzruszony.
— Czy warunek ten ma w sobie coś, co ci się nie podoba, panie Vanel? — rzekł Colbert ozięble.
— Nie, bynajmniej — odpowiedział Vanel z pośpiechem.
— A więc podpiszemy umowę, kiedy zechcesz. Ale idź do przyjaciół pana Fouquet.
— W tej chwili.
— I staraj się widzieć z nadintendentem.
— Dobrze, Jaśnie wielmożny panie.
— I nie rób trudności.
— Rozumiem.
— A jak się ułożysz?
— Będę się starał, ażeby układ podpisał.
— Strzeż się tego... nie mów nigdy z panem Fouquet, ani o podpisie, ani o możności zerwania, nie żądaj od niego nawet słowa, rozumiesz?... inaczej wszystko będzie stracone.
— Ale cóż robić, Jaśnie wielmożny panie?... to bardzo trudno...
— Staraj się tylko, ażeby pan Fouquet dotknął twej ręki, to dosyć. Idź.