Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XLIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLIV.
STAROŚĆ ATHOSA.

Kiedy te wypadki rozdzielały na zawsze czterech muszkieterów, niegdyś tak ściśle ze sobą połączonych, Athos, pozostawszy samotnym po odjeździe Raula, zaczął już wypłacać dług śmierci, skutkiem słabości, jaką sprowadza nieobecność miłych nam osób. Powróciwszy do Blois i nie mając nawet Grimauda przy sobie, aby choć spojrzeć na miłą jego twarz, Athos codziennie czuł niknąca siłę żywotną, niegdyś tak wielką. Hrabia de la Fere, zachowawszy młodość aż do sześćdziesiątego drugiego roku, pomimo trudów wojen, utrzymawszy czerstwą siłę, i pomimo cierpień moralnych — tęgość umysłu i słodki spokój duszy, teraz w przeciągu niewielu dni zestarzał się i podupadł na siłach.
Przez pierwsze dni po przybyciu hrabia nie mówił ani słowa, nie przyjmował odwiedzających go, a w nocy widziano, jak przy świetle lampy pisał, lub przerzucał jakieś stare papiery. Athos pisał listy do Vannes i do Fontainebleau, lecz pozostały bez odpowiedzi! wiemy dlaczego: Aramis opuścił Francję, d‘Artagnan był w podróży z Nantes do Paryża, a z Paryża do Pierrefonds.
Athos, który dawniej długie godziny spędzał w lesie, ogrodzie lub na polach, teraz wychodził niechętnie.
Służący jego spostrzegł, że codzień skraca przechadzkę.
Widziano hrabiego, z trudnością dochodzącego do środka alei, tam siadał na ławce z darniny i czekał powrotu sił, albo raczej nadejścia nocy.
Wkrótce sto kroków już go męczyło; w końcu Athos nie chciał już wcale wstawać, nie przyjmował pożywienia, a chociaż się nie uskarżał, chociaż zawsze z uśmiechem na ustach, miłym głosem przemawiał, ludzie jego przestraszeni udali się do Blois do nadwornego lekarza ś. p. księdza i przywieźli go do hrabiego, urządzając rzecz tak, że lekarz mógł widzieć chorego, nie będąc widzianym, bo prosili go, aby się nie pokazywał ich panu, gdyż tenże mógłby to wziąć im za złe, że sprowadzili lekarza bez jego wiedzy i woli.
Lekarz wiec z ukrycia zgłębiał to złe, które codzień niszcząc więcej, zbliżało do grobu człowieka, niedawno tak pełnego życia i chęci do życia. Poznał na twarzy Athosa rumieniec gorączki, wolnej, nielitościwej, zrodzonej w zakątku serca, i stamtąd grożącej cierpiącemu niechybną śmiercią. Hrabia nietylko do nikogo, ale nawet do siebie nic nie mówił; myśl jego, bojąc się najmniejszej przerwy, dotykała ostatnich krańców najwyższego uniesienia. Zadumany, znajdował się pomiędzy niebem a ziemią. Lekarz kilka godzin zgłębiał tę bolesną walkę woli z siłą wyższą. Przestraszył się, widząc te oczy, zwrócone ciągle ku niewidzialnemu przedmiotowi, przeląkł się tego jednostajnego bicia serca, oznaczającego ból, bez żadnego westchnienia; niekiedy bowiem ostra boleść wzbudza nadzieje w lekarzu. Pół dnia tak upłynęło; lekarz, jako człowiek szlachetny i stałego umysłu, wyszedł nagle z ukrycia i przystąpił śmiało do Athosa, który jakby nawet nie zauważył tak niespodziewanego przybysza.
— Przepraszam, panie hrabio — rzekł — ale muszę ci zrobić wyrzut, który zaraz usłyszysz.
I usiadł obok Athosa, który z trudnością przerwał swe zamyślenie.
— Cóż to takiego, doktorze? — zapytał hrabia po chwili milczenia.
— A jesteś pan chory, a nie dajesz się leczyć.
— Ja chory! — rzekł Athos, uśmiechając się.
— Cierpisz na gorączkę trawiącą, osłabienie i widoczny zanik sił żywotnych, panie hrabio.
— Osłabienie? być może? bo nie wstanę już z łóżka.
— Porzuć, panie hrabio, to zwątpienie! wszakże jesteś dobrym chrześcijaninem.
— Zdaje mi się! — rzekł Athos.
— Czyż chciałbyś zadać śmierć sam sobie?
— Nigdy! doktorze!
— A więc, panie! tak postępując, dobrowolnie się zabijasz; ulecz się z tego, panie hrabio! ulecz!
— Ale z czegóż? dowiedz mi pan najrpzód, żem chory. Co do mnie, nigdy nie miałem się lepiej, jak teraz, nigdy niebo nie wydawało mi się piękniejszem, nigdym więcej nie lubił swoich kwiatów.
— Masz jakiś ukryty smutek?
— Ukryty?... bynajmniej, cierpię nad nieobecnością mego syna, i oto cała moja choroba i wcale jej nie ukrywam.
— Twój syn żyje, panie hrabio, silny, ma przed sobą cała przyszłość ludzi swego rodu i zasług, żyj więc dla niego!...
— Ależ żyję, doktorze! o! bądź spokojnym — dodał ze smutnym uśmiechem — będziemy wiedzieli, jak długo Raul żyć będzie, bo dopóki on żyje, póty i ja będę żył.
— Co pan mówisz?
— Rzecz bardzo prosta. W tej chwili, doktorze, utrzymuję jeszcze życie w sobie, ale byłoby to nad siły moje prowadzić życie wesołe, zapominające, obojętne, kiedy niema Raula obok mnie. Nie możesz żądać, aby lampa zapaliła się kiedy ogień nie dotknął knota; nie żądaj więc, abym i ja żył wesoło i silnie, jak dawniej. Trwam, przygotowuję się i oczekuję. Słuchaj, doktorze, przypomnij sobie żołnierzy, których nieraz widzieliśmy razem, jak oczekiwali w porcie chwili wsiadania na okręt, leżąc, obojętni, z myślą w połowie o jednym, w połowie o drugim żywiole, a nie byli myślą ani na miejscu, dokąd ich morze zanieść miało, ani na miejscu skąd opuszczali ziemię, lecz przygotowani z natężonym umysłem oczekiwali przyszłości. Powtarzam te słowa, bo są one wiernym obrazem mojego teraźniejszego życia. Leżąc, jak ci żołnierze, z wytężonem na każdy szelest słuchem, chcę być gotów na pierwsze zawołanie. Kto mnie zawoła?... czy Bóg, czy Raul, śmierć lub życie?... jestem gotów dusza i ciałem, i czekam znaku. Czekam, doktorze!... czekam!...
Doktór znając stanowczy umysł hrabiego, zamyślił się chwilę, przekonał się, że słowa nie tu nie pomogą, a każde lekarstwo będzie niedorzecznością, odjechał więc, zalecając domownikom aby na chwilę nie opuszczali pana swego.
Athos, po odjeździe doktora, nie okazał nic gniewu, ani nieukontentowania, że mu przerwano; nie zalecił nawet, aby mu co prędzej oddawano listy, jakie nadejdą, wiedząc dobrze, że każde przerwanie myśli jest dla niego radością, pociechą, jakąby jego domownicy kosztem krwi okupili, byleby mu ją sprawić.
Pewnej nocy śniło mu się, że Raul ubierał się w namiocie do bitwy, dowodzonej osobiście przez księcia de Beaufort.
Młodzieniec był smutny i zwolna przypinał zbroję i oręż.
— Co ci jest?... — zapytał go z czułością ojciec.
— Martwi mię śmierć naszego dobrego przyjaciela Porthosa:. — odpowiedział Raul — dręczy mnie ta sama boleść, jaką i ty tam czujesz!...
I marzenie znikło razem ze snem Athosa.
Zaledwie zaczęło świtać, służący wszedł i oddał hrabiemu list, przybyły z Hiszpanii.
— Pismo Aramisa — pomyślał Athos.
I zaczął czytać.
— Porthos nie żyje!... — zawołał hrabia, przeczytawszy kilka wierszy. — O Raulu!... Raulu!... dziękuję ci!... dotrzymujesz przyrzeczenia!... ostrzegasz mię!...
I Athos, oblany śmiertelnym potem, zemdlał.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.