Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XLV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLV.
WIDZENIE ATHOSA.

Po przejściu omdlenia, Athos, wstydząc się wrażenia, jakie sprawił na nim tak nadnaturalny wypadek, ubrał się i kazał sobie podać konia, postanowiwszy udać się do Blois, aby stamtąd zawiązać pewniejszą korespondencję bądź z Afryką, bądź z d‘Artagnanem lub Aramisem.
List Aramisa opisywał hrabiemu nieszczęśliwe skutki wyprawy do Belle-Isle i zarazem tak szczegółowo opisywał śmierć Porthosa, że czułe jego i poświęcające się serce było nawskroś wzruszone. Athos chciał oddać ostatnie pożegnanie Porthosowi. Ażeby dopełnić hołdu, należnego dawnemu towarzyszowi broni, miał nadzieję, że, zawiadamiając o tem d‘Artagnana, namówi go do podróży z sobą do Belle-Isle i dopełni w jego towarzystwie smutnej pielgrzymki do grobu Porthosa, którego tak ukochał, poczem wróci do domu i będzie posłuszny temu tajemniczemu wpływowi, prowadzącemu go do wieczności tak skrytemi drogami. Lecz zaledwie uradowani służący ubrali go, widząc ukontentowanie wyryte na twarzy pana, z zamierzonej podróży, która miała choć w części rozpędzić jego czarne myśli, zaledwie najspokojniejszy koń przyprowadzony został przed ganek, Athos, czując zawrót głowy i zdrętwienie nóg, przekonał się, że kroku nie będzie mógł zrobić. Zażądał, aby go wyniesiono na słońce; położono go na ulubionej ławce z darniny, gdzie przepędził dobrą godzinę, zanim odzyskał siły. Osłabienie to, po przepędzonych tylu dniach bez ruchu, było naturalnem.
Wzmocniony trochę i weselszy, kazał sobie podać konia, ale potrzebował pomocy ludzi, i z trudnością wsiadł na niego.
I zaledwie przejechał sto kroków, kiedy jakiś dreszcz go przeszedł.
— To szczególne — rzekł do towarzyszącego mu sługi.
— Zatrzymajmy się!... zaklinam pana!... — rzekł wierny sługa — pan bardzo zbladł.
— Kiedym się już wybrał, to pojadę dalej — odpowiedział hrabia.
I pojechał dalej.
Lecz raptem koń zatrzymał się.
Poruszenie, którego Athos nie mógł sobie wytłumaczyć, ściągnęło cugle.
— Coś chce, abym dalej nie jechał. Przytrzymaj mnie — rzekł, wyciągając ręce — prędko, czuję osłabienie i spadnę z konia.
Służący dostrzegł to, zanim otrzymał rozkaz.
Przybiegł prędko i przytrzymał hrabiego, a że niedaleko jeszcze byli od zamku, służący pozostali na ganku, i przypatrujący się odjazdowi, spostrzegli to zamieszanie, a wezwani znakiem i głosem służącego, będącego przy Athosie, przybiegli z troskliwością.
Zaledwie Athos zbliżył się kilka kroków ku domowi, uczuł się lepiej.
Siły i rzeźkość zdawały się wracać, a razem i chęć pojechania do Blois; zwrócił więc konia, lecz za pierwszym krokiem znów wpadł w odrętwienie.
— No!... — rzekł do siebie — widocznie mam pozostać w domu.
Ludzie zsadzili go z konia i z troskliwością zanieśli do domu; tam położyli go na przygotowanem łóżku.
— Pamiętajcie — rzekł, przygotowując się do snu — że dziś oczekuję listów z Afryki!
— Syn Błażeja pojechał do Blois konno, ażeby o godzinę pierwej od zwyczajnego posłańca przywieźć listy — rzekł kamerdyner.
— Dziękuję!... — odpowiedział Athos ze zwykłym uśmiechem dobroci.
Hrabia usnął; sen jego był niespokojny. Czuwający przy nim widział na jego twarzy piętnujące się wewnętrzne cierpienie. Może mu się śniło coś przykrego.
Dzień przeszedł. Syn Błażeja wrócił, nie było żadnych listów. Hrabia z rozpaczą liczył minuty i godziny. Przypuszczenie, że tam o nim zapomniano, okropną sprawiało mu boleść. A nie spodziewał się przybycia kurjera, bo godzina, o której tenże przybywał zawsze, dawno już przeszła. Cztery razy posłaniec jeździł do Blois i nic nie przywiózł dla hrabiego. Nadeszła noc. Wszystko, co tylko człowiek chory, wzburzony cierpieniem, dodać może do smutnej rzeczywistości ze smutniejszej jeszcze wyobraźni, wszystko to w myślach zgromadziło się w pierwszych godzinach tej okropnej nocy. Gorączka wzmogła się, jak oświadczył lekarz, przywieziony w ostatniej podróży Błażeja do Blois. Lekarz po dwakroć puścił krew choremu, lecz to osłabiło tylko ciało, pozostawiając całą siłę gorączki w głowie. Jednakże stopniowo gorączka zmniejszała się i o północy ustąpiła zupełnie. Doktór, wioząc niezaprzeczone polepszenie, wrócił do Blois, zostawiając jakąś receptę i zaręczając, że hrabia jest ocalony.
Athos, wpadł w szczególny, nie dający się opisać stan. Mając myśl wolną, uleciał nią do Raula, swego najukochańszego syna. Wyobraźnia jego przedstawiła mu pola Afryki w bliskości Dżidżeli, te właśnie, na których powinien był z wojskiem wylądować pan de Beaufort. Były tam szare skały, podobne do mogił, a za niemi wznosiło się w kształcie amfiteatru, pośród drzew mastyksu i kaktusów, miasto, pełne dymu, ruchu i niewyraźnej wrzawy. Raptem buchnął płomień; czołgając się, objął całą powierzchnię mieściny, a zwiększając się, pochłonął w swych wirowych zwojach, płacze, krzyki i ręce wzniesione ku niebu. Przez chwilę był to okropny chaos walących się domów, kamieni rozpalonych, i upadających od pożaru drzew. Rzecz dziwna! w tym zamęcie, w którym Athos widział wzniesione do góry ręce, słyszał krzyki, płacz i narzekania, nawet westchnienia, nie dostrzegł nigdzie ludzkiej twarzy.
Noc pokryła ten krajobraz, noc ciemna na ziemi, jasna na niebie; duże i świetne gwiazdy nieba afrykańskiego, jasno błyszczały, oświecając tylko same siebie. Księżyc łagodny i jasny, wschodząc z poza gór, oświecił najprzód morza spokojne, i rozlał swe brylantowe światło na przyległe domy i krzaki. Szare skały, jak milczące widziadła, zdawały się, wznosząc zielonawe głowy, przypatrywać się przy świetle księżyca polu bitwy, i Athos także dostrzegł, że pole to, zupełnie próżne podczas bitwy, pokryte teraz było niezliczonymi trupami. Zobaczył ziejące rany, zimno patrzące na błękitne niebo, jakby żądały zwrotu dusz, które tam uleciały. Wtem spostrzegł w pierwszym szeregu białego konia pana de Beaufort z potrzaskanym łbem. Kto zdoła odmalować okropne cierpienie, z którem czujna jego dusza jakby bystrem okiem oglądała każdego trupa, czy w nim nie pozna ukochanego Raula? Któż znowu potrafiłby powstrzymać upajająca radość Boską, z jaką Athos ukorzył się przed Bogiem, dziękując mu, że nie znalazł tego, kogo szukał pomiędzy nieżyjącymi? Doszedł już do tego stopnia złudzenia, że widzenie ono było dlań rzeczywistością, podróżą, przedsięwzięta przez ojca do Afryki, aby otrzymać pewne wiadomości o synu. Nagle spostrzegł białą postać za krzakiem mirtu.
Postać ta miała na sobie mundur oficera; trzymając w ręku złamaną szpadę, zbliżyła się zwolna do Athosa, który, zatrzymawszy się i patrząc na nią wytężonym wzrokiem, nie mógł ani mówić, ani się ruszyć, a chciał jednak wyciągnąć ręce, bo w tej postaci milczącej i bladej, poznał Raula. Hrabia chciał krzyknąć, lecz głos zamarł mu w piersiach. Raul, położywszy palec na ustach nakazał mu milczenie i cofał się powoli, chociaż Athos nie dostrzegł nóg jego. Hrabia drżący i bardziej od syna blady postępował z trudnością za nim, przez pola, kamieniami zasłane, krzaki i parowy. Raul ciągle dawał mu znaki, by szedł za nim. W końcu dostali się na wierzchołek góry i Athos spostrzegł na czarnych chmurach, oświeconych światłem księżyca, powietrze i poetyczne kształty Raula. Athos wyciągnął rękę, aby zbliżyć się do ukochanego dziecięcia, a Raul także podawał mu rękę, lecz zarazem jakby mimowolnie ciągnięty, cofał się ciągle, opuszczał ziemię i Athos spostrzegł pomiędzy ziemią i postacią syna błyszczące niebo. Raul, wznosząc się ciągle ku niebu, wzywał go znakami i uśmiechem.
Athos wydał okrzyk przerażonej miłości, i spojrzał w dół; spostrzegł zniszczony obóz i jakby białe trupy wojsk królewskich.
A potem, podnosząc głowę, widział ciągle syna, wznoszącego się i wzywającego go ku sobie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.