Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XLVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLVII.
WIADOMOŚĆ.

Książę de Beaufort pisał do Athosa. List, przeznaczony dla żyjącego, przybył do trupa. Bóg zmienił adres.

— „Kochany hrabio! — pisał książę wielkiemi, jak niewprawny uczeń, literami — wpośród wielkiego triumfu wielkie dotknęło nas nieszczęście.
Król stracił najwaleczniejszego żołnierza; ja — przyjaciela, a ty straciłeś pana Bragellona.
Umarł chwalebnie i tak chwalebnie, że nie mam siły, abym mógł, tak, jakbym chciał, opłakiwać go.
Przyjmij smutne me powinszowanie, kochany hrabio!... Bóg udziela nam boleści, według wielkości serc naszych. Tak, jest ona niezmierną, lecz nie silniejszą od twej odwagi.“

Twój dobry przyjaciel
Książę de Beaufort.“

Do listu tego dodany był szczegółowy opis, skreślony przez jednego z sekretarzy księcia.
Było to wzruszające opowiadanie, prawdziwie smutnego wypadku, które kończyło się śmiercią dwóch ludzi.
D‘Artagnan, przywykły do wzruszeń bitwy, i uzbroiwszy serce przeciw rozczuleniu, nie mógł jednakże nie zadrżeć, odczytując imię Raula, imię ukochanego dziecięcia, które tak jak i jego ojciec, był już tylko cieniem.
— „Rano — pisał sekretarz księcia. — Jaśnie oświecony pan nakazał ogólny atak. Pułki Pikardji i Normandji, zajęły pozycję między szaremi skałami, na których pochyłości wznosiły się szańce Dżidżeli.
— Wystrzał działowy rozpoczął bitwę. Pułki, mając broń do ataku, szły naprzód z odwagą. Książę z rezerwą postępował, bacząc na wszystko, aby w potrzebie wzmocnić natarcie.
— Obok księcia byli najstarsi dowódcy, jego adjutanci, i pan wicehrabia de Bragelonne, który otrzymał rozkaz nie opuszczania ani na chwilę Jego wysokości.
— Tymczasem działa nieprzyjacielskie, które z początku strzelały do ogólnej masy wojska, lepiej skierowały ogień, a kule, lepiej celowane, zabity kilku ludzi koło księcia. Pułki, idąc w kolumnach ku szańcom, także ucierpiały trochę, a nadto, widząc niekorzystne działanie naszej artylerji, zachwiały się.
— Książę, widząc zły skutek dział oblężniczych, rozkazał fregatom, stojącym na kotwicy w przystani, rozpocząć silny ogień przeciw twierdzy.
— Pan de Bragelonne chciał zanieść ten rozkaz, lecz książę sprzeciwił się temu.
— Książę miał słuszność, kochał bowiem i chciał oszczędzić młodziana, a wypadek sprawdził jego przewidywanie i odmowę, gdyż zaledwie podoficer, którego Jego wysokość w miejsce pana de Bragelonne wysłał, przybył nad brzeg morza, został trafiony dwoma wystrzałami z dział nieprzyjacielskich i padł trupem na mokry piasek.
— Co widząc, pan de Bragelonne uśmiechnął się do księcia, który mu rzekł:
— Patrz wicehrabio, ocaliłem ci życie, powiedz o tem później hrabiemu de la Fere, ażeby, dowiadując się o tem z ust twoich, był mi wdzięcznym!
— Młodzieniec roześmiał się smutnie i odpowiedział księciu:
— To pewne. Jaśnie oświecony panie, że, gdyby nie twoja życzliwość, byłbym tam zabity, gdzie leży ten podoficer, zupełnie już spokojny.
— Pan de Bragelonne wyrzekł to takim tonem, że książę odezwał się z żywością:
— Na Boga, młodzieńcze!... mówisz to jakbyś do tego tęsknił, ale na dusze Henryka IV, przyrzekłem twemu ojcu zwrócić cię żywego, i jeżeli się Bogu podoba, dotrzymam tego przyrzeczenia.
— Pan de Bragelonne zarumienił się — i rzekł ciszej:
— Przebacz mi, Jaśnie oświecony panie, błagam cię, mam chęć ciągłe znajdować się w ogniu, gdyż jakże to miło odznaczyć się w oczach swego generała, a nadewszystko kiedy tym generałem jest książę de Beaufort.
— Książę ułagodził się trochę i, zwróciwszy się do oficerów, stojących wkoło niego, dawał im rozmaite zlecenia.
— Grenadjerzy dwóch pułków przybyli blisko fosy i rzucili granaty, które dały rezultat.
— Tymczasem pan d‘Estrees, dowódca floty, widząc usiłowania podoficera, zbliżającego się do okrętów, domyślił się, o co idzie i rozpoczął silny ogień.
— Wówczas arabowie, widząc, że są wzięci w dwa ognie, widząc walące się mury, wydawali przeraźliwe okrzyki. Jeźdźcy ich w całym pędzie rzucili się na naszą piechotę, lecz odepchnięci przez nią, z wściekłością zwrócili się ku głównemu sztabowi, który w tej chwili wcale nie był broniony. Niebezpieczeństwo było wielkie! Sam książę dobył szpady, a znajdujący się przy nim oficerowie rozpoczęli z tymi szaleńcami bitwę. Tu pan de Bragelonne mógł zaspokoić chęć, jaką okazywał od początku bitwy, bo walczył obok księcia z nadzwyczajną odwaga; własną ręką zabił trzech arabów. Widocznem wszakże było, że odwaga jego nie pochodzi z własnej dumy walczących. Gwałtowna była, przymuszoną, nawet udaną, i starał się upoić siebie widokiem rzezi. Tak się zapalił, że aż książę rozkazał mu, aby się powstrzymał! Musiał zapewne usłyszeć głos księcia, gdyż my, będąc obok niego również słyszeliśmy. Jednakże nie zatrzymał się i pędził ciągle ku szańcom.
— Wicehrabia przybył do okopów na wystrzał pistoletowy, a wówczas strzał ręcznej broni z twierdzy okrył go chmurą dymu. Straciliśmy go z oczu, lecz kiedy dym ustąpił, dostrzegliśmy go, idącego piechotą, koń bowiem był zabity.
— Arabowie wezwali wicehrabiego, aby się poddał, lecz ten dając im poruszeniem głowy znak odmowny, szedł dalej ku okopom.
— Była to najwyższa nieroztropność. Lecz kiedy nieszczęście zaprowadziło go tak blisko, całe wojsko było mu wdzięczne za ten zaszczyt.
Uszedł jeszcze kilka kroków, a oba pułki klaskały w ręce.
— Znowu zatrzęsły się mury od powtórnego wystrzału, wicehrabia de Bragelonne znikł w tumanie dymu, a gdy się dym rozwiał, już się Bragelonne nie podniósł, leżał rozciągnięty na ziemi.
Arabowie już mieli wyjść z okopów, aby zabrać ciało jego lub uciąć głowę, według ich barbarzyńskiego zwyczaju. Lecz książę de Beaufort, patrząc z boleścią na ten wypadek i widząc Arabów, biegnących dla porwania ciała, krzyknął:
— Grenadjerowie!.. czy pozwolicie zabrać to szlachetne ciało?
— Tak zacięta bitwa wszczęła się przy ciele pana de Bragelonne, że sześćdziesięciu Arabów padło trupem obok pięćdziesięciu naszych.
— Porucznik pułku Normandzkiego, porwawszy ciało Bragelonna, wrócił z niem do nas szczęśliwie.
— Oddychał jeszcze, co niezmiernie uradowało księcia, który był obecnym przy pierwszem opatrzeniu ran jego i naradzie lekarzy. Dwóch z nich ręczyło za jego życie. Książę uściskał ich serdecznie, obiecując każdemu, jeżeli go wyleczą, po tysiąc luidorów.
— Trzeci przybyły lekarz był to brat Sylwester, zakonnik, najbieglejszy ze wszystkich; obejrzał rany i zamilkł.
— Pan de Bragelonne otworzył osłupiałe oczy, jakby usłyszeć albo wyczytać chciał z twarzy zdanie uczonego doktora.
— Ten, zapytany przez księcia, odpowiedział, że z ośmiu ran trzy są prawie śmiertelne, ale ufny w miłosierdzie boskie i silną młodość chorego ma nadzieję, że wyjdzie szczęśliwie, jeżeli nie uczyni najmniejszego poruszenia.
— Brat Sylwester, obracając się do felczerów, dodał:
— Nadewszystko ani go palcem nie ruszcie, bo skona.
— Wyszliśmy wszyscy, cokolwiek pocieszeni.
— Sekretarz, wychodząc spostrzegł smutny uśmiech na ustach wicehrabiego, kiedy książę wyrzekł do niego z czułością:
— O! ocalimy cię, wicehrabio!
— Lecz wieczorem, kiedy mniemano, że chory obudził się już, jeden z chirurgów wszedł do jego namiotu i natychmiast wybiegł, krzycząc przeraźliwie.
— Wszyscyśmy przybiegli wraz z księciem, i ujrzeliśmy ciało Bragelonna na ziemi, ściągnięte z łóżka i broczące w resztce krwi, jaka w niem była jeszcze.
— Prawdopodobnie, konwulsyjny ruch, zrzucił go z łóżka, a upadek ten spowodował śmierć, przepowiedzianą przez brata Sylwestra.
— Podniesiono wicehrabiego już nieżywego i zimnego; w prawej ręce trzymał promień jasnych włosów, i ręka ta przyciśnięta była do serca.
D‘Artagnan zatrzymał się, po przeczytaniu szczegółów śmierci biednego Raula.
— Oh!.. — szepnął — nieszczęśliwe dziecię!... samobójstwo!..
I, zwracając wzrok ku pokojowi, gdzie Athos spoczywał snem wiecznym, rzekł zcicha:
— Dotrzymali sobie słowa!... Teraz zapewne są szczęśliwi!... bo już się połączyli!...
I zaczął przechadzać się zwolna.
Dziedziniec i ulice napełniać się zaczęły zasmuconymi sąsiadami, którzy, przygotowując pogrzeb, opowiadali sobie to podwójne nieszczęście.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.