Widmo (Bourget, 1901)/VIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Widmo |
Data wyd. | 1901 |
Druk | A.T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Bronisława Neufeldówna |
Tytuł orygin. | Le Fantôme |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
...Niech ona żyje.... Minęło dwanaście dni, od chwili kiedy Malclerc wyrzucił ten okrzyk z głębi dręczonej wyrzutami duszy, podedrzwiami pokoju, gdzie żona jego miała zostać matką, a gdzie jemu wejść nie było wolno; dwanaście dni od czasu, kiedy dała życie synowi i była w niebezpieczeństwie, a jemu nie było wolno jej widzieć. Niezmordowane poświęcenie d’Andiguier’a oszczędziło nieszczęśliwemu człowiekowi drobnych przykrości, jakie mogło pociągnąć za sobą to osobliwe wygnanie go z pokoju żony. Trzeba było koniecznie uniknąć pytań, których pani Muriel nie omieszkałaby zadać. D’Andiguier udał się do lekarza. Powiedział mu, że między mężem a żoną zaszła poważna sprzeczka w przededniu rozwiązania i nakłonił doktora, żeby zabronił położnicy przyjmować gości, a wyjątkowo najwyżej jedną osobę naraz. Ten wybieg powiódł się chwilowo, ale Ewelina powracała do zdrowia. Będzie żyła... Jak? Co myśli? Czego chce?... Teraz, kiedy pierwsze niebezpieczeństwo bezpośrednie było usunięte, powróciła znów sprawa przyszłego stosunku między małżonkami i stała się przedmiotem codziennych rozmów d’Andigu’iera z Malclerc’iem. Ten ostatni powtarzał przyrzeczenie, uczynione w pierwszej chwili; — „Zrobię, co ona zechce!” — i zapewniał ciągle, że będzie miał siłę, skoro nie potrzebuje już kłamać.
— Byłem słaby, bo gnębiła mnie obłuda... — mówił. — Wiedziałem dobrze, że to mój obowiązek, konieczny wynik mojej winy. Cała moja energia wyczerpywała się w tem kłamstwie. Jakże słusznemi są słynne słowa: prawda wyzwoliła moją duszę!... Od chwili, kiedy nie mam już co przed nią ukrywać, boleję niemniej nad tem, co się stało, całem sercem, ale odzyskałem energię, siłę, której w sobie nie przypuszczałem, bo oddycham swobodniej!...
D’Andiguier wyrzucał sobie, jak zbrodnię ów sen, podczas którego Ewelina zabrała klucz fatalny ale, słuchając tych słów i innych, tym samym duchem przejętych, zapytywał siebie, czy to rozdarcie wszelkich zasłon nie stało się, przeciwnie, dobrodziejstwem: jedynem, jakie mogło spotkać te dwie wraźliwe dusze, z których jedna cierpiała tyle, skutkiem własnego milczenia, a druga tak się udręczała tą tajemnicą. Odtąd przynajmniej los ich zadecyduje się ostatecznie, bez niespodzianek i zawikłań, na jakie walki wewnętrzne Malclerc’a narażały ich pożycie małżeńskie. Ale czy pożycie będzie jeszcze istniało między nimi? Odpowiedź na to pytanie zależała wyłącznie do Eweliny.
D’Andiguier sam widywał ją tylko przez kilka minut codziennie, a mówiła z nim jedynie o jego zdrowiu. Troskliwość, jaką położnica okazywała mu śród najgorszych cierpień, jak również i pragnienie, ażeby syn jej nosił imię Filipa, poruszyły najboleśniej drgającą strunę w sercu starca. W niezachwianej tkliwości Eweliny dla starego przyjaciela matki, dopatrywał się dowodu, że poznanie strasznej prawdy nie zniweczyło w niej całkowicie czci dla tej matki. Ten fanatyk miłości czuł jeszcze namiętną potrzebę przemawiania za umarłą u żywej. Nie mógł znieść myśli, że Ewelina będzie sądziła Antoninę. Przeszedłszy przez katusze zazdrości wstecznej, przynosił umarłej przyjaciółce przebaczenie zupełne, bezwzględne, które nietylko usprawiedliwia, ale rozumie, uznaje, darzy współczuciem. Jak jednak powiedzieć żonie Stefana Malclerc’a, która była zarazem córką Antoniny Duvernay, przyczyny tej pobłażliwości, tego niemal spólnictwa myśli? Dla d’Andiguiera małżeństwo Antoniny usprawiedliwiało ją, że szukała szczęścia tam, gdzie je znalazła. Nie mógł, nie powinien bronić Antoniny w ten sposób, a jednakże katuszą byłoby dla niego, gdyby musiał powiedzieć sobie: „Ewelina już jej nie szanuje, nie kocha jej, jak przedtem...”
Ocalić przyszłość tego małżeństwa, przynajmniej to, co było jeszcze w niem możliwe do ocalenia; ocalić wyobrażenie Antoniny w sercu jej córki — w tych dwóch marzeniach streszczała się teraz cała racya własnego bytu dla tego wiecznie rozkochanego wielbiciela; a taki był pochłonięty tą podwójną nadzieją, czyli raczej tą podwójną niepewnością, że nie czuł już choroby, nie czuł ciągłego uścisku pasa newralgicznego, który go dusił. Każdy ruch, każde odetchnięcie pier śmu rozrywało, a jednak chodził ciągle z mieszkania na ulicy de la Chaise do pałacyku przy ulicy de Lisbonne, i miewał nieustannie długie rozmowy z Malclerc’iem. Teraz, gdy ten ostatni znał już naturę przywiązania starca do pani Duvernay, doznawał wobec tego bohaterstwa fizycznego i moralnego tych samych skomplikowanych i spotęgowanych jeszcze uczuć, jakie go ogarnęły w pierwszej chwili świadomości; uczucia nabożnego niemal szacunku dla jego wspaniałomyślności, wyrzutów sumienia, że nie odgadł tego wszystkiego wcześniej i wreszcie uczucia zazdrości poniekąd.
Tak. Zazdrościł mu, jak zazdrości artysta mniejszy większemu — porównanie takie jest dozwolone skoro chodzi o „d’Andiguier’a des tarots” — jak zazdrościł niechybnie Verrocchio Leonardowi, gdy ten namalował oblicze Anioła, w Chrzcie Zbawiciela, znajdującym się w akademii fiorenckiej. Malclerc który tak pożądał wzruszenia, tak je ścigał, tyle się namęczył, żeby „odczuwać”, z taką zaciekłością udręczał własne serce, przejęty był podziwem na widok tej duszy takiej wspaniałomyślnej i bogatej z natury, zdolnej, pomimo wieku, do takiej gorącej, niewygasającej miłości; podziwem, niepozbawionym wszakże pierwiastku zazdrości. Suggestya tej siły miłosnej oddziaływała jednak na niego uszlachetniająco. Nie byłby mógł już dzisiaj zrobić, pomyśleć nie takiego, czegoby d’Andiguier nie uznał. Czy starzec zdawał sobie sprawę z tego hołdu, jaki rywal składał wyższym zaletom jego serca? Nie okazywał tego. Natomiast, gdyby Malclerc widział jak d’Andiguier patrzył na niego, w chwilach, kiedy nie zwracał na starca uwagi, przekonałby się, że wierny czciciel Antoniny doznawał zawsze w jego obecności dreszczu odrazy fizycznej. Jednocześnie tajemniczy i nierozerwalny węzeł wspólnej miłości zespalał ich coraz silniej. Odczuli to obaj, i z niemałą siłą, przy końcu drugiego tygodnia, gdy d’Andiguier przybył, jak zazwyczaj na ulicę de Lisbonne o godzinie drugiej, a Malclerc, z wyrazem dręczącego niepokoju na twarzy zatrzymał go i oznajmił mu:
— Dopytywała się już dzisiaj kilka razy o pana... Coś się stało... Zażądała księdza Fronteau. Był zrana...
— Nie jest gorzej? — spytał d’Andiguier — a otrzymawszy odpowiedź uspokajającą, dodał: — Ksiądz Fronteau nie mówił z panem, co?...
— Nie — odparł Malclerc z widoczną przykrością — ale w spojrzeniu jego wyczytałem, że powiedziała mu wszystko...
— Niepodobna — odparł żywo d’Andiguier i twarz jego sposępniała. — Nawet spowiadając się nie była do tego zmuszona. To nie jej tajemnica. Nie, jeśli wzywa mnie po rozmowie z księdzem, to dlatego, że zamierza powziąć jakieś postanowienie...
Jakkolwiek. ważnem mogło być dla starca to postanowienie Eweliny, chęć dowiedzenia się czy tajemnica Antoniny wyjawiona została nowemu powiernikowi, co znaczyło: nowemu sędziemu, była taka gwałtowna, że pierwsze pytanie, jakie zadał młodej kobiecie, dotyczyło odwiedzin księdza. Zresztą, d’Andiguier zauważył w pokoju, gdzie przyjmowała go położnica, szczegół, który mógł tylko powiększyć jego niepokój w tym względzie. Ściany były puste. Pani Malclerc kazała zdjąć wszystkie obrazy, pod pozorem, że gra światła na ramach i szkle ją drażni, a w istocie dlatego, ażeby już nie mieć nad łóżkiem owego portretu matki, o którym mąż tyle mówił w swoim dzienniku. Jakiż ból sprawił d’Andiguier’owi ten znak zmiany usposobienia dla umarłej, gdy go spostrzegł po raz pierwszy! Teraz zaś podwajał niepokój starca. Wszedłszy do chorej spytał tedy głosem przyciszonym, jakgdyby obawiając się budzić dziecko, śpiące w kolebce przy łóżku Eweliny, « w rzeczywistości dlatego, że wzruszenie ściskało mu gardło.
— Powiedziano mi, że ksiądz Fronteau był u ciebie?...
— Tak — odparła Ewelina — rozmowa z nim przyniosła mi dużą ulgę... — Poczem, kierowana intuicyą czysto kobiecą, dodała: — Domyśla się pan, że powiedziałam mu tylko to, co miałam prawo powiedzieć aby mógł dać mi radę... Nie usiłował dowiedzieć się nie więcej, był bardzo dobry...
D’Andiguier ujął drobną dłoń, bezbarwną jak batyst, na którym spoczywała, i przycisnął do niej usta z uczuciem bezbrzeżnej wdzięczności. Podczas tego pocałunku zauważył, że młoda kobieta miała na palcu obrączkę ślubną, ale że rubin pierścionka zaręczynowego nie iskrzył się już obok. Był to symbol tego, co chciała nadal zachować z małżeństwa: obowiązek bez nadziei, przywiązanie bez uniesień. Czy to podobna w jej wieku? Czy to wogóle ludzkie? I, chcąc zbadać do głębi ranę tego serca, aby ją zabliżnić, jeśli to było możliwe, starzec mówił dalej.
— Jeśli pytałaś o radę księdza Fronteau, pewien jestem, że powiedział ci to, co ja chciałem ci powiedzieć, gdy będziesz już miała siłę mnie słucchać. Nie powinnaś syna swego pozbawiać ojca... Ty, która tak dobrze wiedziałaś co znaczy być kochaną, która, będąc dzieckiem, otoczona byłaś tylu staraniami, rozumiesz dobrze, jakie smutki pociągnąłby dla dziecka rozdział domowego ogniska...
— Rozumiem odparła Ewelina — i nie przyznaję sobie prawa narzucenia tej doli memu dziecku.. Wspomnienia, których pan dotyka — dodała — pozostały tutaj — wskazała serce — i pozostaną na zawsze...
— Jeśli takie twoje zapatrywanie — ciągnął dalej d’Andiguier — powinnaś też zrozumieć, że położenie obecne dalej trwać nie może... Dotychczas urządzaliśmy się tak, że ciotka twoja nie domyśla się niczego. Przynajmniej mam tę błogą nadzieję... Nadal byłoby to niemożliwe... — I z takim samym niepokojem w głosie, z jakim chirurg zatapia narzędzie stalowe w ranę, niepewny, czy nie natrafi na naczynie krwionośne, spytał: — Czy nie sądzisz, że powinnabyś już widzieć się z mężem?
— Niech przyjdzie... — odparła po chwili milczenia. Powieki jej zatrzepotały, i była to jedyna oznaka wzruszenia, jakiem ją przejęły słowa d’Andiguiera. Czekała na nie, jak raniony czeka na stal chirurga, i powtórzyła: — Niech przyjdzie...
— A kiedy? — spytał d’Andiguier.
— Kiedy pan zechce — odpowiedziała. — Teraz... Tylko — i śliczna twarz zapadła, blada, w której źrenice pałały gorączkowym blaskiem, wykrzywiła się, jakgdyby chorej tchu zabrakło w piersi. — Tylko niech mi o niczem nie mówi!...
— Jak ty cierpisz — rzekł d’Andiguier — i jaki nasz żal do niego!...
— Nie — odparła, potrząsając znużoną głową — nie mam do niego żalu. Nie mam żalu do nikogo... — I ciągnęła dalej, jakby mówiąc do siebie głosem, w którym d’Andiguier odnalazł dźwięk głosu macki, gdy po śmierci Montéran’a, nosząc w łonie tę córkę właśnie, spowiadała mu się ze swojej niedoli: — Gdy kobieta oddaje się tak, jak ja mu się oddałam, już się nie odbiera. Nie mogłabym przemienić mego serca, gdybym nawet chciała i choćby było zranione śmiertelnie... Być nieszczęśliwą, to nie znaczy jeszcze mieć żal. Kochałam go z taką mocą, tak bez zastrzeżeń, że kochać go będę zawsze... I kocham go, ale ta miłość sprawia mi ból ogromny... Nie przeszkodzi mi wszakże do wypełnienia obowiązku względem dziecka i względem niego... Dotąd stało między nami coś, czego nie znałam i czego szukałam, cierpiąc bardzo. Nadal stać będzie między nami coś, co już poznałam, cierpiąc bardziej jeszcze. Oto wszystko... Czy chce pan dowodu, że kocham go ciągle? Nie mam dumy wobec pana. Podczas tych długich godzin, kiedy najrozmaitsze myśli snuły mi się po głowie, czy pan wie, co mi sprawiało ból najdotkliwszy? Przeświadczenie, że nie kochał mnie nigdy... Nie. On nie mnie kochał we mnie... Nie mnie... Och! — jęknęła z przerażeniem w oczach — nie zniewalaj mnie pan, ażebym powiedziała więcej!...
— Jakaś ty biedna!... — odparł starzec, którego wzruszenie dosięgło szczytu. W subtelnej i namiętnej podejrzliwości tego serca kobiecego, które tyle dało i tak mało otrzymało wzamian, a które mimo to kochało ciągle, bez wyrzutu, bez urazy, starzec poznawał zupełnie zbliżony do własnego sposób czucia, I mówił znów, odnajdując pod wpływem litości jedyne słowa, które mogły wlać balsam do tego ostatniego zakątka rany, jaki przed nim odsłoniła: — Gdyby jak było, miałabyś słuszność. Ale tak nie jest. Mówisz, że mąż nie kochał cię dla ciebie samej, i to nieprawda... Zkąd pochodziłyby ówczesne rozterki duchowe, gdyby ciebie nie kochał? Z czem się borykał, jeśli nie z żalem, że wyrządził ci niepowetowaną krzywdę? Jeśli chcesz, przyniosę ci jego dziennik. Przeczytasz cały i przekonasz się, jak z każdym dniem stawałaś mu się droższa i jak cierpiał nad tem, że cię okłamywał... Potępiaj go, do tego masz prawo. Ale nie mów, że cię nie kochał... — Ach! jakże ciężko było mu chwalić człowieka, którego nienawidził, mając do tej nienawiści taki potężny powód! — Od chwili, kiedy posłałaś mnie do niego i kiedy mi się zwierzył, mogłem wytworzyć sobie sąd o nim, i stwierdziłem, jak jest godny miłości, jak jej potrzebuje, jak pragnie być kochanym przez ciebie. Gdybyś wiedziała, jak ja, w jaki sposób patrzy na swego Syna, na waszego syna, nie powiedziałabyś nigdy, że cię nie kocha...
— Tak — rzekła Ewelina — wiem, że jest dobry dla dziecka... Mówiono mi, że je bierze, całuje... Ale, wszak pan wie dobrze, iż można kochać dziecko, a nie kochać matki...
— Podaj mu je tylko, gdy wejdzie do pokoju — rzekł d’Andiguier. — Zobaczysz, na które z was się spojrzy...
— Nie będę mogła... — odparła Ewelina. — Mogę go przyjąć. Niech nie żąda niczego więcej odemnie» ani pan. Mogę to tylko...
Nastała znów chwila milczenia, którą Ewelina przerwała nareszcie, zaniósłszy niewątpliwie z głębi swego obolałego serca gorącą modlitwę do Boga, i, tonem ofiary do kata, rzekła do d’Andiguier’a:
— Niech pan idzie po niego. Jestem gotowa...
Miara wielkości wysiłku, na jaki młoda kobieta zraniona tak głęboko, zdobywała się w tej chwili ujawniła się drżeniem, które wstrząsało całą jej postacią, gdy drzwi się otworzyły i wszedł Stefan. Na widok żony takiej bladej, takiej wychudłej i wstrząsanej konwulsyjnem drżeniem, gwałtowne wzruszenie zmieniło wyraz jego twarzy. W oczach odbiła się gorąca a bolesna tkliwość, dwie wielkie łzy stoczyły się z nich na policzki i, nie mówiąc słowa, cofnął się, chcąc odejść. Wobec tej oczywistości żalu występnego męża, źródło miłości wypłynęło świeżą falą w duszy Eweliny, jakkolwiek przekonała się już niejednokrotnie, że te rozczulenia, wynikłe z litości — nie mają nie wspólnego z miłością. Drżącemi rękoma wyjęła śpiące dziecko z kołyski, jakgdyby chciała podać je ojcu. Nie podała go jednak. Ale nie stawiła też oporu, gdy d’Andignier, pochyliwszy się nad nią, wziął z kolei małą istotkę i złożył ją w objęcia Malclerca. Ten dotknął ustami czoła syna i chciał go oddać starcowi, który wszakże cofnął się i popchnął łagodnie ojca do łóżka matki. Zdawało się, że Ewelina się waha. W chwilę później, przymknąwszy oczy, przyjęła dziecko z rąk męża, które dotknęły jej dłoni, a na twarzy mężczyzny odbił się wyraz wdzięczności i miłości, wobec tej przepowie: dni przebaczenia, którego nie miał prawa żądać, ani się spodziewać. Wystarczyło to d’Andiguier’owi, niememu świadkowi tej sceny niemej — dostrzegł w tem możliwość dalszego pożycia wspólnego tych dwojga ludzi, możliwość zbliżenia się, zaczerpnięcia nowych sił przy małej istotce, w której objawiała się zasada wiecznego odrodzenia. Odczuł też, że to pierwsze spotkanie nie powinno się przedłużać, wobec nadmiernego napięcia wzruszeń Eweliny i jej męża, i, głaszcząc swą starą dłonią młodziutkie lica dziecka, rzekł:
— Proszę was w jego imieniu... Trzeba chcieć zapomnieć; trzeba chcieć żyć teraz.
— Spróbuję — rzekł Malelere stanowczym głosem, opierając dłoń na ramieniu d Andiguier’a.
— Spróbuję — rzekła Ewelina głosem stłumionym, tuląc syna do serca.