Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wiedźma |
Podtytuł | Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich |
Data wyd. | 1932 |
Miejsce wyd. | Piotrków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeśli poprzedniego dnia rubaszni jankesi niezbyt przypadli do smaku Pohoreckrej, to nazajutrz była z tej znajomości prawie zadowolona. Bo Wazgird zastukał do niej wcześnie rano do pokoju i oznajmił, że na cały dzień pozostawia ją samą, gdyż musi w pilnych a jej wiadomych interesach wyjechać.
— Proszę nie zapominać — zawołała przez drzwi — o nadaniu depeszy, z zapytaniem, jak się miewa Gwiżdż i czy do nas przyjedzie?
— Oczywiście! Oczywiście! — potwierdził, a ponieważ widzieć go nie mogła, bo stał po drugiej stronie drzwi, po jego twarzy przebiegł jakiś złośliwy uśmiech.
Kiedy Pohorecka zeszła na dół do śniadania — czyli lunche‘u, jak to nazywali Amerykanie, całe towarzystwo już znajdowało się w komplecie. Hopkins przywdział dziś sportowy kostjum, szary w czerwone kraty z krótkiemi spodniami, w którym jeszcze atletyczniej rysowała się jego postać, pani Carlson była też ubrana turystycznie, choć niemniej ubrylantowana, tylko Maud zatrzymała swój skromny sweterek. Rozprawiali, oczywiście o czemś z ferworem i zdala już rozbrzmiewały ich krzykliwe głosy.
Na widok Marysieńki, przybyłej bez Wazgirda, przy stoliku powstało widoczne poruszenie. Hopkins porwał się z miejsca i podbiegł ku niej.
— Pani sama? — zapytał w języku francuskim, potrząsając na powitanie jej ręką, jakby chciał ją urwać. — Cóż się stało z pani papą... pardon... chciałem powiedzieć stryjem, tym poczciwym mister Schultzem?
— Stryj wyjechał — skłamała Marysieńka — za interesami do Nizzy! Powróci dopiero wieczorem!...
— To prosimy!... Prosimy do nas, do stolika! — ozwały się zgodnie głosy pań.
Marysieńka, sama nie wiedząc kiedy, bo początkowo nie miała zamiaru usiąść z Amerykanami, znalazła się w ich towarzystwie. Hopkins, ująwszy ją pod ramię, siłą prawie pociągnął do stołu i zaraz otoczył troskliwą opieką.
— O, to zastąpimy mister Schultza! — powtarzał. — Będzie miss Mary czuła się z nami, jak w rodzinie. Grzecznie przysuwał potrawy, napoje. Również Amerykanki prześcigały się w uprzejmościach. O ile wczoraj, wydawali się oni wszyscy rubaszni, a chwilami grubiańscy, obecnie nic nie raziło w ich zachowaniu. Przy stole padały tylko dowcipy, wesołe uwagi, komplementy, skierowane pod adresem Marysieńki.
Gdy śniadanie się skończyło Marysieńka powstała z miejsca, sądząc, że uda jej się pozbyć niedelikatnych towarzyszów.
Ale zawiodła się srodze.
Zaczerwieniony od licznych szklanek wina i nieco rozmarzony Hopkins, pożegnał ją natychmiast a niezadługo później uczyniła to i pani Carlson. Lecz pozostała Maud, która ująwszy czule Marysieńkę pod ramię, zagadnęła, czy ta pozwoli się odprowadzić do numeru na górę i tam chwilę spędzić na pogawędce.
— Czuję się zmęczona! — wyrzekła dość sucho, przeklinając chwilę, w której związała się Amerykanami. — Boli mnie trochę głowa! Skoro pani jednak koniecznie sobie życzy, proszę.
Maud puściła mimo uszów dość wyraźną aluzję i rychło znalazła się w hotelowym pokoju Pohoreckiej. Tam rozsiadła się wygodnie w fotelu, założyła nogę na nogę i wyciągnąwszy ze złotego etui cieniuchnego papierosa, zapaliła go i głęboko zaciągając się dymem rzekła:
— Droga Mary. Jesteśmy wyjątkowo szczere. Gdy pragniemy z kimś się zaprzyjaźnić, a sądzę, że właśnie przyjacielski stosunek nas złączy, wypytujemy się o różne szczegóły z jego życia...
Nie gniewaj się na mnie, a powiedz otwarcie... Czy czujesz się szczęśliwa w życiu?
Marysieńka drgnęła. Zapytanie było więcej, niż niedyskretne, lecz czyżby Amerykanie domyślali się czego?
— Czemu nie miałabym być szczęśliwa?
— Chwilami, wydajasz się zamyślona i smutna... Chwilami, wyglądasz tak, jakgdyby cię gnębiły poważne troski...
— Jestem tylko poważna z natury — odrzekła, czerwieniąc się lekko. — Nie gnębią mnie żadne troski.
Lecz Maud nalegała!
— A mnie się wydaje, inaczej! Może przykrości z opiekunem, to jest chciałam powiedzieć, stryjem? Bo jakiś dość sztywny jest wasz stosunek!
— Mało serdeczny! — Skąpy pewnie, bo nie posiadasz ani drogich sukienek, ani nie nosisz kosztownej biżuterji! — wzrok Maud pobiegł w kierunku wspaniałego brylantu, jaki zdobił jej palec.
Pohorecka mimowolnie dała się wciągnąć w rozmowę, choć początkowo było jej zamiarem, prędko pozbyć się Amerykanki.
— Przybyliśmy tu — oświadczyła kłamiąc z konieczności — nie dla zabawy, a dla wypoczynku. Nie zabrałam ze sobą strojów, gdyż tu niema nawet dla kogo być szykowną! A co się tyczy klejnotów, to nie przepadam za błyskotkami...
— A twój stryj jest zamożnym człowiekiem?
Słowa te niemile uderzyły Marysieńkę. Odparła wyjątkowo ozięble.
— Sądzę, że w Polsce uchodzi za zamożnego człowieka! Zresztą, my nie mamy zwyczaju, badać zawartości niczyjej kieszeni!
Wzrok Maud, pozornie dobroduszny, cały czas świdrował Pohorecką, niby zamierzał zbadać ją do dna. Posłyszawszy jednak odpowiedź, pojęła, widocznie, że przeholowała, bo wybuchnęła głośnym śmiechem, pragnąc nim zatrzeć niemiłe wrażenie.
— Ha — ha... ha... — jęła wyrzucać z siebie. — Znów się obraziłaś? Ho... ha — ha... Wy, europejki, jesteście strasznie drażliwe! Naprawdę, nie było o co! Bo, my Amerykanki, wtajemniczamy się zawsze w interesy naszych małżonków i opiekunów...
Marysieńka powzięła podejrzenie, że Amerykanka chce od niej wyłudzić jakąś tajemnicę. Udzielała przeto swej znajomej lakonicznych odpowiedzi. Amerykanka, widząc, że źle trafiła, wkrótce opuściła jej pokój.
Ale zaraz po jej wyjściu znów rozległo się u drzwi pukanie, a z za nich zabrzmiał głos Wazgirda.
— To ja! Wróciłem! Pragnąłbym rozmówić się z panią!
Hrabia był przygnębiony i zmieniony. Lecz Marysieńka, podniecona jeszcze rozmową z Amerykanką, nie zdążyła tego zauważyć.
— Niech pan sobie wyobrazi — jęła opowiadać — jacy dziwni są ci jankesi! Tacy dziwni, że aż zaczyna to wydawać się podejrzane.
— Cóż się stało? — zapytał zaintrygowany.
— Przyczepili się dzisiaj tak do mnie, że ledwie zdołałam się ich pozbyć! Ale, nie o to chodzi. Już w czasie śniadania pani Carlson razem z panem Hopkinsem rozpoczęli coś w rodzaju indagacji... A skąd jestem, a co robię... Było to jeszcze pół biedy, bo choć pytali niedyskretnie, ale względnie przyzwoicie. Potem dopiero Maud...
— Maud?
— Ta żona Hopkinsa, udając, że zapałała do mnie ogromną przyjaźnią, przyszła do mojego numeru i jak sędzia śledczy jęła badać. Czemu jestem czasami zamyślona i smutna, jaki mnie łączy z panem stosunek...
Wazgird zdumiewał się coraz więcej.
— Co pani mówi?
— Bo za mało, jako siostrzenica i stryj, okazujemy sobie serdeczności, wreszcie czy pan jest bogaty i czy nie powierzył mi przechowanie pieniędzy i papierów, jak to u nich, podobno, jest w zwyczaju...
— Dopytywała się o dokumenty?
— Tak! I właśnie, ten rodzaj indagacji wzbudził moją nieufność!
Wazgird począł chodzić po pokoju wielkiemi krokami.
— Wypytywała się — mówił sam do siebie, jakby zastanawiając się nad czemś — chciała się dowiedzieć kim jesteśmy, gdzie przechowujemy pieniądze i papiery... Czyżby... Czyżby...
Nagle przystanął.
— Nie! — rzekł do Marysieńki. Pani obawy są zbyteczne! To zwykła ciekawość źle wychowanych Amerykanów... Może pani być zupełnie spokojna, co do tego, gorzej natomiast...
— Co gorzej? — podchwyciła jego słowa.
— Wszystko idzie jaknajgorzej — odrzekł, nie patrząc na Marysieńkę. — Choroba Gwiżdża się przedłuża...
— Przedłuża?
— Tak! Moi ludzie nie mogą zdobyć potrzebnych papierów... Prócz tego...
— Co, prócz tego?
Wazgird podniósł raptem na Pohorecką swe oczy. W oczach tych, które zazwyczaj patrzyły na świat wyzywająco i dumnie, malował się obecnie niekłamany lęk.
— Widziałem siwowłosą wiedźmę! — wyrzucił z siebie zduszonym głosem.
Marysieńkę aż coś poderwało na miejscu.
— Siwowłosą zbrodniarkę? Gdzie?
— Tu!... Gdym zbliżał się samochodem do willi, zauważyłem ją... Chciałem ją zatrzymać, ale szybko znikła.
— Zdołała nas wytropić!
— Zdołała! A właściwie, oni zdołali! Mimo wszelkich ostrożności, zmiany nazwiska, zamieszkania w zapadłej dziurze! Niepojęte!...
— Więc nam grozi niebezpieczeństwo! — krzyknęła ze zgrozą Marysieńka.
— Nieunikniona śmierć! — rzucił wzruszonym głosem.
Tymczasem w numerze amerykanów odbywała się też niezwykła rozmowa.
Siedział tam rozwalony na kanapie Hopkins, obok niego Pani Carlson i wyczekiwali na kogoś z niecierpliwością.
Wreszcie, rozwarły się drzwi, a na progu ukazała się Maud.
— Cóż, udało się? — padły dwa jednobrzmiące okrzyki, ledwie ta zdążyła się znaleźć wewnątrz pokoju.
Amerykanka miała niezadowoloną minę, a oczy jej błyszczały gniewem.
— Ta Polka — oświadczyła, — jest chytra, niczem lis! Albo też nauczył ją opiekun, jak odpowiadać na pytania. Pomimo, że pod pozorem przyjaźni starałam się ją wybadać, wszystko spełzło na niczem. Odpowiadała półsłówkami a później jakby połapawszy się, że ją sonduję, poczęła mi prawić impertynencje...
— Niemożebne! — mruknął ze złością mężczyzna. — A nam ją opisywano, jako naiwną istotkę... Hm... Nie dowiedziałaś się nawet, kto przechowuje papiery... Ona, czy też tamten...
Maud potrząsnęła głową.
— Poczęłam nawet, niby przez figle, ostukiwać walizki, aby wyczytać coś z jej twarzy... Nic... Odrzekła mi ze zniecierpliwieniem, że u nich w Polsce niema zwyczaju dopytywania się o zawartość walizek... Ledwie obróciłam całą historję w żart, aby jej nie zrazić i nie zepsuć dobrych stosunków.
Pani Carlson poruszyła z pasją wargami i wydawało się, że tłumi jakieś przekleństwo. Hopkins tymczasem zmarszczywszy czoło zastanawiał się nad czemś poważnie.
— Jeśli nie udało się po dobroci — wymówił nieco ochrypłym głosem. — Będziemy musieli postąpić inaczej. Bo tamci napierają i chcą, abyśmy skończyli z niemi jaknajprędzej.
— Oczywiście! — potwierdziła Maud.
— A znacie mnie chyba, że żartować nie lubię i przed byle czem się nie cofnę.
Zły śmiech pani Carlson zawtórował pogróżce mężczyzny.
— Wobec tego — prawił dalej Hopkins — dobrze się stało, Maud, że umiałaś zachować pozory! Zgotujemy mister Schultzowi, kapitaliście ze Lwowa i jego siostrzenicy taką niespodziankę, że wystarczy im ona na zawsze.
Cała trójka wybuchnęła teraz niemiłym, przytłumionym chichotem.
— Mister Schultzowi i jego siostrzenicy? — wyrzekła raptownie pani Carlson, zwracając się do Hopkinsa. — Czemu nie powiesz zwyczajnie... hrabiemu Wazgirdowi oraz pani Marysieńce Pohoreckiej z Warszawy.