Wiedźma (Wotowski, 1932)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedźma
Podtytuł Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich
Data wyd. 1932
Miejsce wyd. Piotrków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ST. A. WOTOWSKI.



WIEDŹMA


POWIEŚĆ SENSACYJNA
Z ŻYCIA SFER TOWARZYSKICH.





Dodatek do „Głosu Ilustrowanego“





PIOTRKÓW
—  1932  —






ROZDZIAŁ I.
Dziwne mieszkanie.

Pani Marysieńka Pohorecka cisnęła z gniewem list na stół. Złośliwy żart, czy też prawda? Raz jeszcze powtórzyła w myślach słowa dziwnego ostrzeżenia, jakie widniało na pomiętej kartce:
„Twój mąż cię zdradza oddawna. Jeśli chcesz się o tem przekonać, udaj się dziś o godzinie 8 wieczór na ulicę Kopernika Nr. 58. Dozorcy o nic się nie pytaj, skręć odrazu do oficyny, po lewej stronie podwórza. Na drugie piętro. Tam odnajdziesz czternasty numer mieszkania. Zadzwoń śmiało, a dowiesz się wielu ciekawych rzeczy.“
W oczach młodej kobiety zakręciły się łzy. Nerwowo przeszła się parę razy po pokoju, a wiszące na ścianie lustro odbiło zgrabną, szczupłą sylwetkę dwudziestokilkuletniej brunetki, ubranej skromnie, lecz gustownie, której ładną twarzyczkę wykrzywił obecnie wyraz wielkiego zawodu i bólu.
Więc Tadeusz ją zdradzał? Okropne! W kilka miesięcy zaledwie po ślubie? On, który wydawał się uosobieniem wszystkich cnót, powagi i rozsądku. Czyż mogła się tego spodziewać?
Zbliżyła się do szafy, aby wyjąć okrycie, gdy wtem tuż obok niej zabrzmiał głos.
— Pani wychodzi? A kolacja?
Drgnęła. Na progu stała młoda i przystojna pokojówka, ubrana niemal elegancko, aż za szykownie, jak na mieszkanko, w którem usługiwała. Złoto blond włosy były ukarbowane starannie, czarną sukienkę zdobił śnieżno biały fartuszek, a na zgrabnych nóżkach połyskiwały lśniące lakierki.
— Pani wychodzi? — padło z jej ust powtórne zapytanie.
— Tak... tak... — Marysieńka zmieszała się nagle, jakgdyby subretka mogła odgadnąć jej myśli i ruchem pośpiesznym ukryła leżący jeszcze dotychczas na stole anonimowy list. — Wychodzę, ale za chwilę wrócę.
— A co mam powiedzieć — oczy dziewczyny świdrowały Marysieńkę, — jeśli pan przedtem nadejdzie.
— Nic... nic... panno Klaro! — mruknęła, unikając jej wzroku oraz szybko nakładając kapelusik na główkę i bez pomocy pokojówki wciągając palto. — Nic! — a w myślach dodała. — Czegoż mi się tak przygląda? Czyżby odgadła, o co chodzi? Przebrzydła dziewczyna!...
Tamta wciąż nie spuszczała wzroku.
— Niedługo powrócę! — rzekła Marysieńka na odchodnem, czując, że coś powiedzieć wypada.
Klara skinęła głową. Przeprowadziła swą „panią“, aż do wyjścia z niewielkiego trzypokojowego mieszkanka i starannie zamknęła drzwi za nią, poczem powróciła do sypialni. Z kolei spojrzała na zegarek, a jej twarz wykrzywił jakiś szatański wyraz.
— Powiadasz, że prędko powrócisz? — szepnęła jakoś mściwie. — A mnie się zdaje... nieprędko, a może i wcale...
Była zima. Padał śnieg, a wiatr siekł policzki Marysieńki. Lecz obchodziło ją to mało.
Podążyła powolnemi krokami wprost przed siebie. Wtem ogarnęła ją wątpliwość.
A jeśli to żart? Jeśli ktoś zadrwił z niej tylko, przysyłając podobne ostrzeżenie.
Marysieńka przystanęła na chwilę, smutnie potrząsając główką.
Za pięć ósma...
Szybciej zabiło jej serce, a krew czerwienią oblała policzki.
Marysieńka skręciła gwałtownie i szybko znalazła się na mrocznej ulicy Kopernika. Jeszcze chwila wędrówki... A potem... Jeden dom, drugi, trzeci... Ot, tu... Poczuła, jak w piersiach jej braknie powietrza. Więc tu... W tym przeklętym domu... Jej Tadeusz w ramionach jakiejś ohydnej rozpustnicy...
Raptownie wpadła do bramy, przebyła ją, nie zatrzymawszy się i znalazła się na dość obszernem podwórku.
Teraz, na chwilę, zabrakło jej odwagi... Co powie, gdy ich tam ujrzy? Jak się zachowa? A może jej wcale nie wpuszczą?
Lecz niechaj się dzieje, co chce!...
Jednym susem Marysieńka znalazła się na schodach. Podniecenie jej było tak wielkie, iż nie zauważyła nawet, że wbiegając na nie, otarła się o jakąś wysoką, czarno ubraną kobietę, której twarz zasłaniał welon.
Czarno ubrana kobieta! O, czemuż Marysieńka nie przyjrzała się jej bacznie.
Lecz cóż ją teraz obchodziły osoby, napotkane po drodze. Sama, nie wiedząc kiedy, wpadła na drugie piętro.... Wszystko się zgadza? Tak, mieszkanie Nr. 14...
Szybko nacisnęło dzwonek.
Ostry odgłos rozległ się wewnątrz mieszkania. Tak ostry, że Marysieńka aż drgnęła.
Ale... Przeszła jedna, druga sekunda.. Wreszcie pół minuty, a po drugiej stronie drzwi panowała martwa cisza.
Zniecierpliwiona Marysieńka jeszcze energiczniej nacisnęła dzwonek. Po tem, raz drugi i trzeci.
I znów ta sama cisza...
Więc nikt się nie odzywa, nie wpuszczą jej, udają, że nikogo w domu niema, przeczuwając niebezpieczeństwo.
Gniew, złączony z zazdrością targnął duszą Marysieńki. Nie, ona nie ustąpi, jeśli zdecydowała się tu przyjść, zbada sprawę do końca. Narobi takiego hałasu, iż tamci zmuszeni będą otworzyć.
Z wielką pasją pochwyciła za klamkę, zamierzając potrząsnąć drzwiami z całej mocy. Ale zbytecznym stał się ten wysiłek. Ledwie dotknęła klamki, drzwi rozwarły się same. Nie były zamknięte od wewnątrz...
Cóż to miało oznaczać?
Teraz miała wolne wejście do mieszkanka. Ostrożnie zerknęła do środka. Typowe jednopokojowe mieszkanko z korytarzykiem i kuchenką.
Śmiało postąpiła naprzód kilka kroków i pchnęła te drugie drzwi tajemnicze.
Nie omyliły jej przewidywania! Ukazał się oświetlony pokój. Rozejrzała się ze zdziwieniem.
Pokój był pusty...
Cóż to miało oznaczać. Opuściła go czuła parka, zapomniawszy drzwi zamknąć za sobą? Czy też wyszli na chwilę i niezadługo powrócą?
Nagle w jej głowie zaświtała myśl o czarno ubranej kobiecie, napotkanej na schodach, na którą przedtem nie zwróciła uwagi. Ona to wyszła z mieszkania? Lecz czemuż pozostawiła drzwi otwarte?
W każdym razie Tadeusza tu niema. Zdążył uciec? A może go wcale nie było? Czemu wogóle ją tu ściągnięto?
Naraz, z poza parawanu dobiegł ją jakiś szmer.
Czyżby tam zaczaił się kto, pragnąc ukryć swą obecność?
Szmer sprawiał raczej wrażenie, że tam za parawanem powoli spływa woda, a jej krople miarowo, w odstępach, uderzają o podłogę...
Źle zakręcony kran?
Marysieńka nie mogła pohamować dłużej swej ciekawości. Nie zważając na skutki jakie mógł wywołać jej postępek, przypadła do parawanu i uchyliła raptownie jedno ze skrzydeł.
A wtedy z jej piersi wydarł się zduszony okrzyk.
Okrzyk przerażenia...
Tam, w fotelu leżał bezwładnie mężczyzna, z głową zwisłą na poręcz, a z jego piersi cienką strugą sączyła się krew, powoli spływająca na podłogę...
Marysieńka drżąc cała ze strachu postąpiła naprzód.
Tak, niema najmniejszej wątpliwości... Zamordowany. W ranie tkwiła głęboko, wbita aż po główkę, rękojeść sztyletu...
Przezwyciężając lęk, pochyliła się nad zabitym — i teraz z jej gardła wydarł się już nie krzyk, a nieludzki jęk bólu...
Tadeusz... Jej Tadeusz... Jej Tadzio...
Przed nią spoczywał jej mąż, zamordowany snać zaledwie przed chwilą, w tej ohydnej spelunce... Niczem oszalała wypadła na schody.
— Ludzie! Ratunku! Morderstwo...
Po chwili mieszkanko i pokój były pełne ludzi. Zewsząd widniały twarze podniecone, niespokojne... A śród nich, Marysieńka, blada, z nieprzytomnemi oczami bełkotała jakieś słowa bez związku.
— Kto pani jest? — rozległo się naraz nad nią ostre zapytanie.
To przedstawiciel urzędu śledczego poczynał ją badać, jako pierwszą, którą zastano na miejscu zbrodni.
— Ja... żona... — ledwo wyszeptała.
— Dobra żona! — wtem zabrzmiał ostry wykrzyknik. — To ona zabiła męża!

ROZDZIAŁ II.
Zbrodniarka.

Wzrok sędziego śledczego surowo spoczywał na młodej kobiecie.
— Więc, oskarżona Marja Pohorecka, stanowczo nie przyznaje się do winy?
— Panie sędzio!
— Fakty przemawiają same za siebie...
Bezradnie załamała ręce.
— Jestem posądzona o zabójstwo męża, dlatego tylko, że się znalazłam w tem przeklętem mieszkaniu? Że pierwsza wykryłam zbrodnię?
— Prócz pani tam nikogo przedtem nie było!
— Ależ — poczęła się gorąco tłumaczyć — przysięgam, panie sędzio, że gdy weszłam do otwartego mieszkania, mój mąż już nie żył. Przed paru minutami został zamordowany.
— Przez kogo?
— Nie wiem... nie wiem!... Zbrodniarz zdążył już zbiec!.. Zresztą — nagle w jej głowie błysnęło wspomnienie — kiedy wchodziłam na schody, otarła się o mnie jakaś czarno ubrana, zawoalowana kobieta...
— Jak wyglądała?
— Bliżej określić nie potrafię! Nie zauważyłam rysów twarzy! Byłam tak zdenerwowana! Ona to może...
Sędzia uśmiechnął się lekko.
— Wszystko pięknie! Pani relację o tem, jak się miały fakty, słyszę nie po raz pierwszy i nie mogę, niestety, jej dać wiary... Może uwierzyłbym i w bajeczkę o otwartem mieszkaniu i w opowieść o tajemniczej nieznajomej, gdyby przeciw pani nie istniał pewien niezbity, a druzgocący dowód!
Marysieńka była coraz więcej zdumiona.
— Druzgocący dowód? — powtórzyła.
Sędzia śledczy, starszy, siwowłosy mężczyzna, otworzył jedną z szuflad biurka, i szybko wyjął stamtąd jakiś przedmiot i rzucił go na stół.
— Oto sztylet, którym został zamordowany mąż pani! Proszę go dokładnie obejrzeć!
Drgnęła, widząc tę ohydną broń, ledwie tłumiwszy okrzyk przestrachu. Lecz bardziej ją jeszcze przeraziło następne zapytanie:
— Cóż, nie poznaje go pani? Wszak powinien jej być dobrze znany?
Mimowoli, niby pociągnięta magnetycznym prądem, wpijała się teraz oczami w ten sztylet. Na swe szczęście, znała dobrze ten cienki nóż z połyskującej stali, zakończony złoconą, w kształcie trupiej czaszki rękojeścią. Leżał on stale na biurku męża i służył, jako nieszkodliwa zabawka do przecinania kartek papieru i książek. Więc tym nożem zabito Tadeusza? W jaki sposób? Skąd w tym mieszkaniu właśnie jego sztylet się znalazł?
— Niemożebne! — wydarł się Marysieńce zdławiony okrzyk.
— A jednak ustalone niezbicie! — zabrzmiał w odpowiedzi ironiczny głos sędziego. — Oto narzędzie zbrodni! I pani ten sztylet ze sobą przyniosła!
— Przenigdy! — zaprzeczyła. — Nic nie pojmuję... Ale... Może Tadeusz ze sobą go zabrał i ten zbrodniarz, czy zbrodniarka... Ja miałabym zabić mego męża? Dlaczego mnie spotyka podobny zarzut, panie sędzio? Ja miałabym przynieść ten sztylet ze sobą?
— Tak stwierdził świadek.
— Świadek stwierdził, że ja go ze sobą przyniosłam? Bezczelne kłamstwo! Któż taki?
— Pani służąca! Klara Pawlikówna!
— Ach, Klara!
Siwowłosy, siedzący za biurkiem mężczyzna, mówił teraz powoli i dobitnie, przeglądając leżące przed nim akta.
— Klara Pawlikówna wyraźnie zeznaje, iż widziała ten sztylet na stole jeszcze w godzinach popołudniowych, w mieszkaniu pani. Leżał, jak zwykle, na biurku. Twierdzi stanowczo, że było to po obiedzie, gdy mąż pani wyszedł powtórnie rzekomo do biura. Nie mógł go więc zabrać z sobą...
— Ależ i ja nie zabrałam...
Sędzia wzruszył tylko ramionami.
— Zapewne duch przyniósł sztylet! — odparł.Ponieważ jednak w śledztwie nie wolno mi dopuszczać do uczestnictwa duchów, muszę postawić inny wniosek. I aby pani udowodnić, że na nic się nie przydadzą jej ciągłe zaprzeczania, zdecydowałem się ją skonfrontować z Pawlikówną...
— Jak najchętniej! Toć wydawało się jej chyba...
Zimna, urzędowa kancelarja o biało pomalowanych ścianach wirowała przed oczami Marysieńki. Doznawała wrażenia, że u jej stóp rozwiera się jakaś otchłań i że ona w tę otchłań się stacza.
Tymczasem sędzia nacisnął, umieszczony na biurku dzwonek i po chwili na progu gabinetu ukazała się smukła sylwetka przystojnej dziewczyny.
— Klara Pawlikówna.
Klara była ubrana skromnie, lecz szykownie i swym wyglądem nie przypominała służącej. Jej oczy, w których igrały nieokreślone, zielonkawe ogniki, nie spoczęły teraz na „pani“. Trzymała je wbite uporczywie w podłogę, a najlżejsze drgnięcie twarzy nie zdradzało, jakie uczucia obecnie przeżywa.
— Panno Pawlikówno! — oświadczył sędzia śledczy poważnie. — Jej zeznanie posiada dla sprawy pierwszorzędne znaczenie i dlatego zawezwałem ją powtórnie! Proszę raz jeszcze nam powiedzieć, o której godzinie widziała panienka sztylet — uniósł nóż nieco do góry — w mieszkaniu państwa Pohoreckich?
— Popołudniu! — twardym głosem, nie podnosząc oczu, wyrzekła Klara. — Może około godziny szóstej.
— Ach, tak. Gdy pan wyszedł już z domu!
— Napewno! — jeszcze mocniej podkreśliła Klara. — Ten sztylet zwrócił dlatego moją uwagę, że pan porozrzucał papiery na stole, ja je uporządkowałam, a na wierzchu położyłam nóż! Nie może więc być najlżejszej wątpliwości.
Marysieńkę ogarniało zdumienie. Klara twierdzi, że porządkowała jakieś papiery na biurku, które mąż porozrzucał. Ależ, najprzód Tadeusz żadnych w domu nie przeglądał papierów, tylko zjadł obiad i wyszedł, a powtóre ona a nie Klara zajmowała się porządkami.
— Nie przypominam sobie... — bąknęła.
Sędzia tymczasem dalej nalegał.
— Czy panienka nie myli się, co do dnia? Może te szczegóły, o których nam opowiada działy się wcześniej więc w przeddzień?
— Nie panie sędzio! — padła kategoryczna odpowiedź. — Nie! To o czem mówię, miało miejsce w dzień zabójstwa...
Straszliwe podejrzenie zrodziło się nagle w duszy Marysieńki. Stale coś odpychało ją od Klary i napawało nieokreślonym lękiem.
Kiedy przed paru miesiącami przyjęła tę dziewczynę odrazu uderzyło ją, że Klara nie wygląda na „służącą“. Zlitowała się jednak nad nią, tembardziej, że Klara twierdziła, iż pochodzi z lepszej rodziny, a tylko z powodu ciężkich warunków obecnych, zmuszona jest podjąć się każdej pracy. Później jednak Marysieńka pożałowała swego kroku. Bo choć Klara wszystkie swe obowiązki spełniała nienagannie, w zachowaniu się „pokojówki“ było coś tak dziwnego i zagadkowego, że nieraz to raziło i różne domysły nasuwało Marysieńce.
Zadrżało w niej wszystko.
— Czemu kłamiesz? — krzyknęła ostro, zrywając się ze swego miejsca.
Sędzia śledczy ruchem ręki nakazał jej milczenie.
— Proszę nie obrażać świadka! — rzekł. — Świadek mówi prawdę!
W tejże chwili opuszczone do dołu oczy Klary podniosły się, uderzając z mocą w Marysieńkę.
— Nie kłamię! — wydarł się z jej piersi okrzyk. — Nie kłamię! A skoro mnie do tego pani zmusza, więcej jeszcze powiem!
Sędzia drgnął radośnie.
— Więcej? — powtórzył.
— Tak! — mówiła teraz dobitnie dziewczyna. — Wahałam się, czy zgubić ostatecznie panią Pohorecką, czy też zataić, to co wiem! Lecz nie warta aby ją oszczędzać i grzechu nie wezmę na swe sumienie!
— Krócej... Krócej... — naglił sędzia.
— Kiedy pani moja wyszła po siódmej wieczór z domu — wyrzuciła z siebie — znów przeszłam koło biurka i spostrzegłam, że sztyletu na miejscu, na którem go położyłam, nie było. Zniknął... Zdziwiło mnie to bardzo, lecz później dopiero zrozumiałam wszystko! Pani Pohorecka wzięła go ze sobą...
Marysieńka nie mogła powstrzymać się dłużej.
— Czemu mnie gubisz — zawołała — ty podła dziewczyno? Czyż uczyniłam ci jaką krzywdę?
Iskierki okrucieństwa, niby u drapieżnej tygrysicy zapłonęły w oczach służącej.
— Spełniam tylko swój obowiązek! — twardo odrzekła.
— Żmijo! Ty.. Ja pojmuję...
Ale sędzia śledczy znów energicznie powstrzymał Marysieńkę.
— Oskarżona zechce zachowywać się spokojnie, gdyż zmuszony będę zastosować represje...
Poczem zwrócił się w stronę Klary, kończąc niemiłą konfrontację:
— Świadek Pawlikówna jest wolna! Dziękuję panience za zeznanie!
Skinął lekko głową. Dziewczyna, jakgdyby tylko oczekiwała na ten znak, również odpowiedziała pełnym szacunku pochyleniem głowy i szybko opuściła gabinet, nie rzuciwszy nawet okiem na swą „panią“.
Marysieńka, która pod wpływem ostrych słów sędziego na chwilkę umilkła, znów dała folgę swemu oburzeniu.
— Panie sędzio!... Przysięgam... Nie brałam noża!... Ta Klara... umyślnie. Zawsze ją podejrzewałam... Niepojęta intryga...
Gorące słowa nieszczęsnej kobiety odbiły się o chłód urzędnika.
— Podejrzewa pani — oświadczył zimno — swą pokojówkę, iż umyślnie fałszywie zeznaje, aby panią zgubić? Jakież dane pani ma na to?
— Dane? dane? ... — wypowiedziała niepewnym głosem.
Istotnie, jakie miała dane, aby oskarżyć Klarę. A jednak była przekonana, że dziewczyna jest narzędziem jakiegoś niezrozumiałego, wokół osoby Marysieńki uknutego spisku, lecz czyż posiada, prócz wewnętrznego przekonania, najlżejsze choćby dowody?
— Przeszłość tej... Klary... przeszłość — wyrzuciła gorączkowo. — Ona nie wygląda na służącą, ona coś ukrywa...
Sędzia znów skrzywił się ironicznie.
— Stara się pani — rzekł — podważyć wszelkiemi możliwemi sposobami moje zaufanie do świadka! Niestety, trud daremny! Sprawdziłem dokładnie przeszłość służącej Pawlikówny i nic jej zarzucić nie można! Pochodzi ona, istotnie, z lepszej sfery, a nie mogąc nigdzie znaleźć zajęcia, zgodziła się zostać służącą... To nie grzech! Dziś są takie czasy, że inżynierowie wykonywują wszelkie roboty w fabryce, a prawnicy zostają akwizytorami ogłoszeniowymi... Praca nie hańbi i z tego tytułu pannie Pawlikównie o stronnicze zeznania, lub chęć intrygi posądzać nie wolno!
Marysieńka poczuła, jak dokoła niej zacieśnia się coraz mocniej niewidzialna sieć.
— Och, jakaż ja nieszczęśliwa! — nagle wybuchnęła płaczem.
Łkała coraz silniej, coraz gwałtowniej. Tak łka małe dziecko, które znalazło się niespodziewanie w jaskini lwa; rozumie, że oczekuje je nieuchronna zguba, a znikąd nie może się spodziewać ratunku. Konwulsyjne dreszcze wstrząsały jej drobną postacią, a ładną twarzyczkę wykrzywiał wyraz straszliwego bólu.
Rozpacz młodej kobiety była tak wielka i niekłamana, że uczyniła ona nawet wrażenie na sędziu śledczym, przywykłym do niejednej dramatycznej sceny.
— Rozumiem! — szepnął, tłomacząc sobie po swojemu ten wybuch rozpaczy. — Rozumiem... Wyrzuty sumienia! Czyż nie lepiej było przyznać się, wszystko szczerze opowiedzieć od początku!
— Kiedy... ja... naprawdę!... — jęknęła wśród szlochów.
Nie zwrócił uwagi na wykrzyknik.
— A całą sprawę tak łatwo odtworzyć — mówił, chodząc teraz po pokoju. — Widzę ją jasno, jak na dłoni. Pobraliście się przed pół rokiem, poznawszy się w instytucji, w której pracowaliście wspólnie. Pani mąż, jako referent, pani, jako maszynistka. Znała pani swego męża, jako człowieka statecznego, solidnego i była przekonana, że nic nie zakłóci spokoju waszego świeżo uwitego gniazdka. Choć mąż był tylko o kilka lat starszy od pani, na życie zapatrywał się niezwykle rozważnie, a na kobiety, pozornie nie zwracał uwagi. Wtem otrzymuje pani od kogoś złośliwego anonimowy list, pisany na maszynie, — autora listu nie udało się odszukać — że mąż panią zdradza. Oburzona do głębi, iż w parę już miesięcy po ślubie w tak niegodny sposób on z panią postępuje, pałając zemstą, pędzi pani do wskazanego mieszkania, aby z niewiernym się rozprawić. Z domu zabiera pani sztylet, chcąc wymierzyć sobie na niewiernym, a może na kochance jego, sprawiedliwość. Pani gniew potęguje jeszcze ta okoliczność, że gdy weszła pani do bramy, sprawdziła, że mieszkanie, do którego pani się udawała figuruje na liście lokatorów pod nazwiskiem jej męża.
— Co? — zawołała Marysieńka, pod wpływem zdumienia, ocknąwszy się na chwilę ze swego bólu. — To... to... mieszkanie... było własnością Tadeusza. Toć tam znajdowało się tyle kosztownych sprzętów. Skąd wziął na nie pieniądze?
— Nie wiedziała pani o tem? — zdziwił się sędzia z kolei. — A ja sądziłem, że ta właśnie okoliczność spotęgowała pani oburzenie! Tak, wynajął je pan Pohorecki, mniej więcej przed miesiącem i urządził, przyznać należy, bardzo luksusowo. I ja się nad tem zastanawiałem, skąd wziął na to środki...
— Ależ u nas w domu wszystko urządzone było więcej, niż skromnie — zawołała. — Trzymanie służącej uważałam za zbytek! Toć Tadeusz zarabiał około pięciuset złotych miesięcznie, a ja, w biurze, po obcięciu płac, niecałe dwieście!
— Tu właśnie — uderzył się sędzia śledczy w czoło, jakby go dręczyła uporczywa myśl — jest zagadka, której rozwiązać nie umiem! Skąd nieboszczyk wziął środki na podobne życie nad stan! Bo w biurze nie miał on styczności z pieniędzmi i o żadnej defraudacji nie może być mowy...
— Kto, kto mu dał na to? — zawołała w podnieceniu Marysieńka. — Kochanka? Ta z którą spędzał miłe chwile w tej jaskini rozpusty? Panie sędzio! Błagam, powiedz pan! To są nieznane dla mnie szczegóły! Co znaleziono w tem mieszkaniu?
— Mogę zaspokoić pani ciekawość, a właściwie wcale jej nie zaspokoję! Nic nie znaleziono. Przybory tualetowe, należące do pani męża, bieliznę, kosztowną piżamę. Pozatem nic! Ani listu, ani fotografji, ani najdrobniejszego nawet świstka, który mógłby naprowadzić na ślad, kto w tej garsonierze bywał. Również dozorca nie umie określić wyglądu osób, niewiast szczególnie, jakie to mieszkanko odwiedzały...
— Dziwne, bardzo dziwne!... — bąkała, zamyśliwszy się Marysieńka. — Straszliwa zagadka!
Ale sędzia śledczy, odbiegłszy na chwilę, znów stawał się surowym a nieubłaganym urzędnikiem.
— Są to szczegóły ciekawe, lecz, niestety, nie zmniejszające w niczem pani winy. Wpadła pani do mieszkania i widząc męża w tej atmosferze, tchnącej zmysłowym wyuzdaniem, w przystępie szału i zazdrości, może po gwałtownej scenie, wbiła pani w jego piersi sztylet, przyniesiony ze sobą. Jak ściśle odbyła się scena zabójstwa, nie wiem i jedna pani mogłaby coś bliższego w tej sprawie powiedzieć...
Marysieńka nerwowo poderwała się ze swego miejsca:
Nie zabiłam! Klnę się na Boga, nie zabiłam! — Wszystkie wnioski pana sędziego są fałszywe! Przysięgam, że wypadki odbyły się tak, jak je panu opisałam. Drzwi stały otwarte i...
Sędzia wykonał jakiś nieokreślony ruch ręką.
— Nie będziemy — przerwał — wciąż powtarzać w kółko jedno i to samo! Nie chce pani się przyznać, to jej rzecz! Nie mogę jej zmusić do przyznania się! Ale w oczach prawa jest pani winna i nie potrafi pani niczem obalić zebranych przeciw sobie dowodów! Uporczywe zaprzeczanie tylko pogarsza sytuację! Wobec tego, zmuszony jestem zastosować, jako środek zapobiegawczy, aż do czasu rozpatrzenia sprawy dalsze osadzenie w więzieniu, o ile nie złoży pani kaucji w wysokości dwudziestu tysięcy złotych.
Załamała ręce.
— Dwadzieścia tysięcy złotych! To majątek! Ależ ja nie mam grosza!
— Trudno! — mruknął i znów nie patrząc na Marysieńkę nacisnął dzwonek. — Wiem, że kaucja wysoka, ale i pani przestępstwo należy do najcięższych...
Marysieńka spojrzała nań błagalnie.
— Panie sędzio... Ja mam wrócić do tej strasznej celi?... Okropne...
Dalsze słowa zamarły na jej ustach. Na progu gabinetu ukazał się policjant, ten sam, który ją tutaj przyprowadził. Dalej miała przekonywać, błagać, poniżać się?... Tłomaczyć to, czemu nie chciano dać wiary? Daremnie...
Po chwili ponura, okratowana karetka więzienna wiozła Marysieńkę do groźnego gmachu, który, niestety, dobrze już jej był znany z parodniowego tam przedtem pobytu.
Podczas, kiedy w jednym z pokojów pierwszego piętra, w gabinecie sędziego śledczego, odbywała się ta tragiczna konfrontacja Marysieńki i Pawlikówny, na ulicy, nieopodal tego domu, stał jakiś starszy mężczyzna, otulony w bogate futro. Był to wysoki, nieco szpakowaty pan, o wygolonej starannie i dumnej twarzy, który niby to obojętnie spozierał przed siebie, lecz ktoby go lepiej znał odgadłby wnet że ta pozorna obojętność pokrywa podniecenie i niepokój. Z poza monokla w złotej oprawie, osadzonego w lewem oku, padały niecierpliwe błyski, a trzymana w ręce cieniutka laseczka raz po raz uderzała w płyty chodnika. Choć dnia tego szczypał porządny mróz, nie poruszał się on ze swego miejsca i wszystko świadczyło o tem, że oczekuje on na jakąś wiadomość, którą mu mają przynieść lada chwila.
Wreszcie drgnął. Z gmachu sądowego wyłoniła się wysoka sylwetka Klary i pośpiesznie poczęła się oddalać. Lecz nieznajomy nie podążył w ślad za dziewczyną, a tylko nieokreślony grymas twarzy zaznaczył, że jej widok budzi w nim dziwne uczucie.
Dalej pozostał na swym posterunku. Dopiero, gdy w kilkanaście minut potem, znów z sądu wysunęła się postać jakiegoś niepozornego jegomościa, uśmiechnął się radośnie.
Jegomość śpiesznie zbliżał się w stronę nieznajomego. Ten, gdy się zrównali, szepnął:
— Udawaj pan, że mnie nie znasz! Skręcimy do pierwszej bramy!
Niepozorny człeczyna, ubrany w wyszarzałe paletko i wykoszlawione buty, z wyglądu sądząc jakiś trzeciorzędny pośrednik, czy emerytowany woźny, pośpiesznie spełnił rozkaz, a wślad za nim udał się elegancki szpakowaty mężczyzna.
— Pan hrabia tak sam na ulicy — począł uniżenie kłaniać się człeczyna. — Bez swego auta?
— Nie chciałem zbytecznych świadków! — mruknął, nazwany hrabią. — Szoferzy mają zbyt długie języki!
— Słusznie, słusznie, panie hrabio!
Wykwintny pan, nerwowo poprawiając monokl rzucił szybkie zapytanie:
— Co z tamtem?
— Ze sprawą Pohoreckiej?
— Jest decyzja?
Człeczyna nachylił się blisko i poufale szeptał:
— Ta Klara pogrążyła Marysieńkę ostatecznie! Wszystko zdołałem wywąchać! Kosztowała sporo, ale wiem....
— Więc?
— Sędzia wyznaczył kaucję w wysokości dwudziestu tysięcy złotych!
— Ho... ho... — mruknął hrabia i trudno było odgadnąć czy zadowolenie, czy przykrość mu sprawiła ta wiadomość.
— Zaraz Marysieńkę powiozą do więzienia! — gadał dalej stary, mrużąc ironicznie oko. — I nieprędko stamtąd się wydostanie!
— No, tak! — mruknął elegancki pan, a monokl znów ukrył dziwny błysk oka.
— Czy pan hrabia ma dla mnie nowe zlecenia?
— Chwilowo żadnych, panie Dziurdziszewski.
Elegancki dżentelmen wsunął rękę do kieszeni, wyciągnął zwitek banknotów i niedbale, podał je swemu pomocnikowi. Poczem, odwróciwszy się, odszedł, nie skinąwszy mu nawet na pożegnanie głową, jak gdyby się nigdy nie znali.

ROZDZIAŁ III.

Marysieńka znalazłszy się z powrotem w więziennej celi, odetchnęła z ulgą. Nareszcie jest sama i może skupić myśli. Choć celka jest malutka i ledwie kawałek nieba przez okratowane okno świta, a na stojącym w rogu stołku wygodnie usiąść można z trudem, nikt jej tu nie dręczy, nie śledzi, nie bada. Szczęście, że Marysieńki nie zamknięto, z jedną z wielu kobiet, o zepsutych i obrzękłych z pijaństwa twarzach, jakie spotykała na przechadzkach i korytarzach więzienia.
O, bo Marysieńka pragnęła się zastanowić. Od kilku dni, które minęły od chwili tragicznej śmierci męża, żyła niby w półśnie, sama nie wiedząc na jakim świecie się znajduje. Chwilami wydawało jej się, iż to koszmar tylko który wnet zakończyć się musi. I to zabójstwo Tadeusza i rzucone na nią niesprawiedliwie oskarżenie i niezrozumiałe zeznanie Klary...
A jednocześnie przychodziła dręcząca wątpliwość, kim był w rzeczy samej jej mąż, kim był Tadeusz?
Kochała go przedtem tak bardzo, a teraz...
Bo cóż, właściwie było jej wiadome o nim? Że cieszył się zaufaniem zwierzchników i uchodził za wzorowego urzędnika? Że w czasie kilkumiesięcznego ich pożycia stworzył pozory, iż jest najuczciwszym człowiekiem? A przeszłość? Czy zbadała kiedy przeszłość Tadeusza?
Twierdził, że pochodzi z bogatej rodziny, lecz z tą rodziną nie utrzymuje stosunków. Wogóle o swych krewnych mówił niechętnie i nikt z nich nie pojawił się na ślubie. Czyżby istniała jaka plama na poprzedniem życiu Tadeusza? Zagadka, straszna zagadka.
Skąd wziął pieniądze na urządzenie luksusowego mieszkania? On, który każdy grosz starannie obejrzał zanim go wydał, a z Marysieńką spierał się długo o najdrobniejszy domowy wydatek. Ten oszczędny Tadeusz, noszący w domu najtańszą bieliznę, „tam“ w swej garsonierze sadził się na drogie przybory tualetowe i pyjamy...
Za czyje pieniądze utrzymywał jaskinię rozpusty? Swoje? Kochanki? I kto go zabił, kto zabił?
Może kochanka, znudzona podwójną grą, może zazdrosny mąż? Może... może... Bo przecież ktoś wiedział o tajemnicy Tadeusza, skoro jej nadesłał anonimowy list. Teraz rozumiała cel tego listu. Wyznaczono umyślnie godzinę ósmą, chcąc ją tam ściągnąć, gdy jego wcześniej zamierzano zamordować. Zabito go i drzwi zostawiono otwarte... aby rzucić na Marysieńkę podejrzenie, aby ją opleść siecią potwornego spisku, aby ją zaprowadzić tam, gdzie rzeczywiście się teraz znalazła. Okropne! A Klara? Zapewne jest jednem z narzędzi intrygi, bo całe zeznanie o sztylecie zostało od początku do końca zmyślone... Zeznanie, które ostatecznie pogrążyło Marysieńkę.
Ujęła w drobne rączki swą biedną, zbolałą główkę, szepcząc z rozpaczą:
— Straszne!... Straszne...
Tak, pojmuje, że jest zgubiona bezpowrotnie. Po oświadczeniu Klary, nikt nie uwierzy jej zaprzeczeniom. Sędzia śledczy wyznaczył kaucję w wysokości dwudziestu tysięcy — sumę o której nawet nie śmiała pomyśleć — i Marysieńka nigdy nie wyjdzie z więzienia. Obecnie, to dopiero początek, a na ile lat opiewać będzie wyrok? Skażą ją na zasadzie poszlak, na pewno. Bo któż się za nią ujmie, kto udowodni jej niewinność, kto dopomoże?
Jest sama, zupełnie sama na świecie...
Rozejrzała się bezradnie po maleńkiej celce, w której już zapadał mrok długiego zimowego wieczoru, a dwie wielkie łzy spłynęły po policzkach.
Załkałaby spazmatycznym płaczem, gdyby w tejże chwili nie rozległ się zgrzyt zasów u drzwi jej celi. Drgnęła... Widocznie nadchodził dozorca, aby podać posiłek, lub też wydać jakie zlecenie.
Istotnie drzwi się rozwarły, a z za nich zabrzmiał ostry głos:
— Nr. 114 do kancelarji! Wzywa naczelnik!
Marysieńka już wiedziała, że „Nr. 114“ to ona, aresztantka Pohorecka. Lecz w jakim celu miała się stawić u zwierzchnika więzienia?
— Do naczelnika? — powtórzyła z przestrachem, gdyż wszystko obecnie napełniało ją lękiem. — Po co?
— Nie moja rzecz! — padła opryskliwa odpowiedź. — Tam się pani dowie!
Poprawiwszy
machinalnie włosy i obciągnąwszy sukienkę (w najbardziej dramatycznych nawet momentach kobieta pozostaje kobietą) Marysieńka podążyła pokornie za dozorcą.
Mijając długi szereg korytarzy, o groźnych kratach i sygnałach alarmowych, rozmyślała nad tem w jakim celu ją wiodą do kancelarji i jaka to nowa przykrość tam ją czeka. Bo tylko spodziewać się może przykrości. A nuż dodatkowe badanie!
Po każdem badaniu czuła się tak, jak gdyby z niej całą wyssano krew. A może sama nie wiedząc o tem, popełniła wykroczenie przeciw przepisom więziennym i za to chcą ją obecnie ukarać? Zamkną do ciemnicy o chlebie i wodzie, bo i o takiem obostrzeniu słyszała Marysieńka.
Drżąc cała przystanęła na progu kancelarji, nie śmiąc podnieść oczu na naczelnika, starszego już mężczyznę, o wojskowej postawie, w ciemno bronzowym mundurze z zielonemi naszywkami.
Lecz ku jej zdziwieniu, naczelnik odezwał się do niej więcej niż uprzejmie.
— Mogę pani powinszować! — rzekł.
— Powinszować? — powtórzyła, nie pojmując.
— Tak! Jest pani wolna! Otrzymałem przed chwilą pismo od sędziego śledczego!
— Wolna? — zawołała, nie wierząc własnym uszom. — Więc sędzia cofnął swe poprzednie postanowienie?
Naczelnik potrząsnął głową.
— Bynajmniej nie cofnął! Lecz za panią złożono kaucję w kwocie dwadzieścia tysięcy złotych! Posiada pani widocznie bogatych przyjaciół! W dzisiejszych czasach dwadzieścia tysięcy złotych gotówką, to nielada pieniądz.
Oczy Marysieńki ze zdumieniem rozszerzyły się niepomiernie.
— Ale kto?... kto?.. — wyszeptała.
— Powinna tego pani się domyśleć prędzej odemnie! — odrzekł. — Ktoś zapewne, komu na pani zależy a przytem człowiek skromny!... Bo, składając kaucję, jak widzę z akt, nie podał swego nazwiska!
— Nie podał nazwiska?
Stała, niczem przykuta, do miejsca. Naczelnik uznał za stosowne zakończyć rozmowę.
— O ile więc pani chce, może natychmiast opuścić więzienie. Chyba — zażartował, — że tak dobrze u nas się czuje, iż woli przenocować?
— Nie! Już idę! — z przestrachem wymówiła Marysieńka.
Była wolna.
Marysieńka dążyła pośpiesznie w stronę domu...
Była już siódma wieczór, kiedy otwarto przed nią bramy więzienia. Dwie sprawy zaprzątały jej myśl.
Kim był ów nieznany wybawca, który obdarzył ją niespodzianie chwilową wolnością? Oraz zagadnienie drugie, bodaj jeszcze ważniejsze. Rozmowa z Klarą.
O, zamierzała porządnie przyprzeć Klarę do muru. A nuż pokojówka, ujrzawszy ją na swobodzie, zmieni swe zeznanie, wyzna, że pomyliła się, lub skłamała, albo pod gradem zapytań Marysieńki zechce powiedzieć, kto ją do podobnie fałszywych oświadczeń nakłonił.
Nagle drgnęła. Głośne okrzyki sprzedawców gazet ulicznych przerwały tok jej myśli. To biegli chłopcy z jakimś dodatkiem nadzwyczajnym, a śród ich wywoływań donośnie brzmiało dobrze znane Marysieńce nazwisko.
„Dodatek nadzwyczajny! Zwolnienie Marji Pohoreckiej za kaucją, oskarżonej o zabójstwo męża, w tajemniczych okolicznościach....“
Cała krew zbiegła jej do serca. Więc już wiedziano o tem, już tę wieść niosły jako najnowszą sensację pisma.
Wydało jej się nagle, że wszyscy ją znają, wszyscy zwracają na nią uwagę, a gdy wsiądzie do elektrycznego wozu, dziesiątki niedyskretnych spojrzeń, jak żądła os, wbija się w jej twarz.
Nie, woli na piechotę odbyć tę daleką drogę. Wtuliwszy twarz w wysoko postawiony kołnierz futra i unikając bardziej ludnych ulic, zmęczona i spocona zarówno długą wędrówką, jak i nerwowem podnieceniem, Marysieńka, po upływie trzech kwadransów, dobrnęła na Koszykową.
Szybko weszła do wnętrza i na chwilę przystanęła na podwórku.
O, tam na drugiem piętrze w oficynie jest ich mieszkanko. Małe, trzypokojowe mieszkanko, w którem, niestety, tak krótko trwało jej szczęście! Ciemno w niem teraz. Ciemno, nawet w kuchence. Czyżby Klara wyszła?
— O, to panią puścili? — zabrzmiał koło Marysieńki wtem jakiś zdziwiony kobiecy głos. — Już pani wyszła z wiezienia?
Odwróciła się. Koło niej stała dozorczyni domu i patrzyła na Marysieńkę, szeroko wytrzeszczywszy oczy, jakgdyby ujrzała samego djabła.
— Już puścili? — powtórzyła.
— Tak! — odrzekła, strapiona nieco tem powitaniem. — Jestem na wolności! A czy u mnie w mieszkaniu — zmieniła temat — nikogo niema? Klara jest nieobecna?
— Panna Klara wyprowadziła się! — mruknęła dozorczyni.
— Wyprowadziła?
— Pewnie! — zabrzmiała złośliwa odpowiedź. — Nie będzie przecie służyć u takiej pani, co... Ani też czekać, póki ją z aresztu zwolnią...
Marysieńka jeszcze nie pojęła obraźliwości tonu dozorczyni. Zaniepokoiło ją niespodziane zniknięcie Klary.
— Złota pani! — poczęła prosić. — Nie wie pani, dokąd ta Klara się przeniosła? Może zna pani jej nowy adres?
Dozorczyni wzruszyła ramionami.
— A może miała się przedemną wyspowiadać? Skąd mam wiedzieć! Wczoraj w południe wyjechała i kwita!
Co powiedziawszy, odeszła, mamrocząc coś pod nosem. Mamrotanie to jednak na tyle było wyraźne, że Marysieńka je posłyszała dobrze:
— Wstydu taka niema! — zabrzmiały uwagi pani dozorczyni. — Męża zabiła i do domu się taska! I już ją puścili! Gdzie sprawiedliwość na świecie? Jedna obraza Boska...
Policzki Marysieńki zapłonęły szkarłatem. Wydawało się, że za chwilę krew z nich tryśnie. Zbrodniarka! Wszyscy poczytują ją za zbrodniarkę! Nawet dozorczyni! Gdziekolwiek się pokaże, wytykać poczną palcami, odsuną się, niczem od trędowatej. Jak w takich warunkach myśleć o udowodnieniu swej niewinności, szczególniej po ucieczce Klary? Bo nie ulega wątpliwości, że Klara spełniwszy zdradziecką rolę, uciekła i trudno będzie ją teraz odszukać.
Nisko opuściwszy główkę i, modląc się w duszy, aby nie napotkać nikogo z sąsiadów, powoli wstępowała na schody. Na szczęście, schody były puste i Marysieńka bez przeszkód dotarła na drugie piętro. W woreczku, prócz drobnych monet, znajdował się klucz od mieszkania. Przekręciła go w zamku i weszła do wnętrza, szybko zatrzaskując drzwi za sobą.
Chwila szukania po omacku — i zabłysło elektryczne światło.
Jest z powrotem w tem mieszkaniu, które niedawno jeszcze stanowiło jej radość i dumę. Lecz, jakże ono się wydaje obecnie ponure i smutne. Choć, zdawałoby się, na pozór, nic się nie zmieniło.
Krążyła po pokoikach, rozglądając się dokoła uważnie. Władze policyjne nie robiły, zapewne, tu rewizji, bo wszystko leżało na swem miejscu, jak w chwili, kiedy stąd odchodziła, udając się do tej przeklętej spelunki.
W sypialni spoczywa na krześle, zrzucony w pośpiechu szlafrok Marysieńki. Na tualecie flakony, rozstawione w nieładzie.
Och, ileż wspomnień nasuwają te ściany! Jak często w tej sypialni powtarzał jej Tadeusz, że ją uwielbia i kocha, że jest jedynem jego szczęściem na świecie. W stołowym tyle razy wyczekiwała na niego z obiadem, gdy spóźniał się z biura, nie pozwalając Klarze dotknąć się do potraw, byle był zadowolony z ich maleńkiego gospodarstwa. A w gabinecie, jeszcze widzi głowę Tadeusza, pochyloną nad biurkiem, gdzie wieczorami pracował, chcąc powiększyć, jak mówił, ich niewielkie, domowe fundusze. A teraz? Sama nie wie, czy ma rozpaczać po stracie męża, czy też znienawidzieć jego pamięć.
Marysieńka pogasiła w innych pokojach światła i, zasiadłszy w gabinecie, na fotelu przed biurkiem, znów pogrążyła się w niewesołe dumy.
Co dalej robić? Co postanowić? Przecież w tem mieszkaniu, w tym domu nie pozostanie, mogąc być w każdej chwili narażona na pogardliwe odezwania się dozorczyni i sąsiadów. Najmądrzej byłoby zabrać najkonieczniejsze przedmioty i wynająwszy sobie gdzieindziej pokoik, postarać się o dobrego obrońcę. Lecz za co? Posiada w woreczku niecałą złotówkę, bo kasę domową stale trzymał Tadeusz i jej wydzielał codziennie na wydatki. Nawet dziś na kolację nie starczy. Oczekiwać, póki nieznany przyjaciel się nie zjawi, ten, który złożył za nią kaucję? Ale, czy zechce on się nadal interesować Marysieńką i czy wogóle się zjawi?
Więc? Przebiegła w myślach swój niewielki majątek. Posiada obrączkę, jakiś skromny pierścionek, złoty zegarek. Jeśli to jutro sprzeda otrzyma najwyżej kilkadziesiąt złotych... A może Tadeusz gdzieś pozostawił pieniądze...
Machinalnie poruszyła szufladą biurka. Tego samego, na którem miał spoczywać ów nieszczęsny sztylet. Biurko było staroświeckie z bronzowemi okuciami o jednej środkowej i kilku bocznych szufladach. Tadeusz mówił o niem, że jest to pamiątka rodzinna i nie pozwalał nikomu doń się dotykać. Ku wielkiemu zdziwieniu Marysieńki, szuflada ustąpiła, a na wierzchu znajdujących się w niej papierów, spostrzegła wiązkę kluczy. Widocznie musiał je Tadeusz w pośpiechu zapomnieć, udając się na spotkanie, które mu przyniosło śmierć.
Teraz w głowie Marysieńki zaświtała myśl. Już nie o pieniądze chodziło. Przetrząśnie biurko, do którego za życia męża nie miała dostępu, sprawdzi, co zawiera. Może szczęśliwym trafem odnajdzie tam jakikolwiek ślad, mogący rozświetlić mroki potwornej tajemnicy.
Lecz nadzieja szybko ustąpiła zniechęceniu. Bo choć Marysieńka przekładała papier po papierze i list po liście, nic nie znajdowało się w biurku takiego, coby ją mogło dłużej zatrzymać. Same papiery treści obojętnej, banalne listy od dalszych i bliższych znajomych. Wreszcie wysunęła ostatnią, dalszą szufladę. I tu oczekiwał ją tenże sam zawód. Rozczarowana, podejrzewając już Klarę, iż ta znalazłszy się ostatnio bez świadków w mieszkaniu, powyciągała z biurka co ciekawsze papiery, chciała Marysieńka zaprzestać swych bezowocnych poszukiwań — gdy wtem jej palce natrafiły na jakiś ukryty w głąb szuflady guziczek.
Nacisnęła odruchowo. Rozległ się suchy trzask — i Marysieńka pochyliła się, chcąc poznać przyczynę, jaka go spowodowała.
W głębi szuflady znajdowało się świetnie ukryte maleńkie schowanko. Za dotknięciem sprężyny, maskująca je deseczka odpadła i teraz widniał tam niewielki, ciemny otwór.
Palce Marysieńki zagłębiły się w nim nerwowo... Nie wiele wyciągnęła. Medaljon i arkusik papieru. Lecz widok i tych przedmiotów napełnił ją drżeniem.
Przedewszystkiem medaljon. Był on złoty, zakryty i należało górną pokrywkę podważyć, aby przekonać się, czyją podobiznę wewnątrz zawiera. Odkładając to na później, Marysieńka pochwyciła łapczywie arkusik, zapełniony szczelnie drobnem, męskiem pismem.
Spojrzała nań i zbladła.
Wszak to pismo jej męża, a list adresowany jest do niej! Czytała:
Marysieńko!
Są rzeczy straszne, w które nie wiem, czy cię mam wtajemniczać! Jeśli kładę ten list nie na wierzchu biurka, a do schowanka, to dlatego, że przypuszczam, iż może uda mi się ocalić życie. O ile go jednak, zaniepokojona moją długą nieobecnością, tu odnajdziesz, wiedz o tem, że zginąłem. Nie płacz! Nie wart byłem ciebie! Ukrywałem bardzo wiele przed Tobą!... Lecz nie czas teraz na żale! Czytaj uważnie, co masz dalej mówić, aby mnie pomścić, a ocalić siebie. Bo i na Ciebie, moje maleństwo, zastawiono groźne sieci! Pamiętaj...“
Marysieńka czytałaby może dalej, drżąc całem ciałem z podniecenia, słowa dziwnego listu, gdyby w tejże chwili jej uwagi nie zwrócił jaki trzask.
Jakby ktoś skradał się po cichu z sąsiedniej sypialni w stronę gabinetu.
Niemożebne! Toć w mieszkaniu jest sama. Pamięta doskonale, że drzwi wejściowe starannie zamknęła za sobą.
Chciała podjąć z powrotem przerwane odczytywanie listu — lecz trzask się znowu ponowił.
Dziwne...
Wtem wzrok Marysieńki padł na wiszące w pobliżu biurka lustro. Znajdowało się ono na ścianie przeciwległej do sypialni i rozróżnić w nim można było znakomicie co się tam działo.
Spojrzała w to lustro, a z gardła jej wydarł się zduszony okrzyk przestrachu.
— Kto tu?...
Bo oto spostrzegła w zwierciadle najwyraźniej postać jakiejś kobiety. Obraz ten trwał jeno sekundę, lecz zdołała rozróżnić pasmo siwych włosów, spadających na czoło i straszliwą nienawiścią wykrzywione oblicze. A nad głową, wysoko podniesioną rękę ze sztyletem...
Siwowłosa kobieta z tym przeklętym sztyletem? Ależ to chyba halucynacja, wytwór wzburzonych nerwów Marysieńki?!
— Kto tu? — powtórzyła, podnosząc się ze swego miejsca.
Lecz zanim zdołała postąpić choć o jeden krok naprzód, stało się najgroźniejsze.
Nagle w gabinecie światło zgasło i w całem mieszkanku zapanowały ciemności.
Marysieńka poczuła, jak chłodne krople potu roszą jej czoło. Więc nie fantazja? To ta ohydna wiedźma popsuła elektryczność, by w mroku tem bezkarniej na nią się rzucić.
— Ratunku! — zawołała, ile w piersi starczyło sił. — Ratunku!
Lecz czy posłyszą? Czy nadbiegną na pomoc? Może głos Marysieńki nie zdoła się przedrzeć po za grube mury?
A tu znowu skrzypnęła podłoga. Wróg nieubłagany, trzymając śmiercionośną broń w ręku zbliżał się powoli.
Przerażenie Marysieńki było tak wielkie, że nie miała nawet czasu się zastanawiać kim jest ta nieznajoma, która w podobnie tajemniczy sposób wtargnęła do mieszkania. Obecnie widziała jeden dla siebie ratunek. Przedostać się do okna, wybić szybę, krzykiem zwołać ludzi na pomoc.
Okno było odległe o kilka kroków od biurka. Lecz nieznajoma czaiła się w ciemnościach. Czaiła się, by zadać śmiertelny cios; bo to oznaczał sztylet, podniesiony do góry. Marysieńce się zdawało, że przestąpiła przez próg i o parę kroków od siebie słyszała przytłumiony oddech.
Bez namysłu rzuciła się przed siebie.
Już miała dosięgnąć okna, już jej palce dotykały szyby, gdy wtem upiorna, koścista dłoń pochwyciła ją za szyję. Ale nie ta dłoń była najgroźniejsza, lecz ta druga, która trzymała sztylet, niosący śmierć...
Marysieńka, wiedziona instynktem, wyciągnęła odruchowo rękę i w ciemnościach pochwyciła czyjeś ramię.
Udało się! To właśnie ta ręka trzymała morderczą broń!
Walcząc rozpaczliwie o życie, ściskała teraz z całej mocy pochwycone ramię, pragnąc je obezwładnić.
Lecz nie na wiele to się zdało. Bo dłoń, która pochwyciła szyję, oplotła gardło, niby żelazną obręczą.
Daremnie szarpnęła się Marysieńka, chcąc się wyrwać ze straszliwego uścisku. Daremnie pragnęła wyrzucić głos z siebie. Z jej piersi wydobył się tylko zduszony jęk, a kościste palce dusiły coraz mocniej i coraz bezwzględniej...
Wreszcie poczuła Marysieńka, że jej braknie tchu...
Za sekundę ulegnie i puści tę okropną, niosącą niechybną śmierć dłoń...
— Koniec! — prześwidrowała jej mózg ostra myśl.
Wtem, gdy już sądziła, że nie uniknie śmierci, a groźny sztylet zatopi się w jej piersi, jak kilka dni temu się zatopił w sercu Tadeusza, u wejściowych drzwi rozległ się ostry dzwonek.
Ostry, niecierpliwy. Tak dzwoni ktoś, kto pragnie prędko wejść do mieszkania. Czyżby sąsiedzi posłyszeli jej krzyki oraz odgłos walki i śpieszyli z pomocą?
Żelazne kleszcze, ściskające gardło Marysieńki, raptownie oderwały się od szyi ofiary. Był już po temu najwyższy czas, bo nieszczęsna, prawie nieprzytomna, usuwała się na podłogę.
— Ratujcie! Zbrodniarka... — wykrztusiła teraz, zbierając resztki sił.
W odpowiedzi zabrzmiało w pokoju stłumione przekleństwo, później ciche, oddalające się kroki — i nagle zapanowała martwa cisza.
— Ucieka!... Zbrodniarka ucieka! — wykrztusiła Marysieńka.
Lecz dokąd mogła zbiec? Przecież przy frontowych drzwiach są ludzie! A może ucieka w równie tajemniczy sposób, jak się zakradła?
A dzwonki u wejścia stawały się coraz natarczywsze, coraz gwałtowniejsze.
Licząc na to, że zaczajona w dalszych pokojach nieznajoma, nie ośmieli się napaść powtórnie, Marysieńka, po omacku, chwiejąc się na nogach i potrącając meble, śród ciemności, dotarła do przedpokoju. Szybko otworzyła drzwi.
Sądziła, że ujrzy tłum niespokojnych, rozgorączkowanych sąsiadów, tymczasem...
Przed nią stał tylko szpakowaty mężczyzna, ubrany wytwornie. W jego lewem oku połyskiwał monokl.
— Pani Pohorecka? — począł, skłoniwszy się na jej widok.
— Ja!.. ja... — jęła mówić gorączkowo, — samo niebo mi pana zesłało, choć nie wiem kim pan jest! Przed chwilą chciano mnie zamordować! Zbrodniarka jeszcze znajduje się w mieszkaniu!... Proszę wezwać policję!
Błysk zadowolenia przebiegł po twarzy wytwornego pana.
— Więc zdążyłem na czas! — szepnął. — Powiada pani, zbrodniarka? O, to obejdziemy się bez pomocy policji!
Wyciągnąwszy browning z tylnej kieszeni, śmiało wszedł do wnętrza mieszkania.

Rozdział IV.
WYBAWCA.

Nieznajomy polecił Marysieńce zaczekać w przedpokoju, a sam zaświecił elektryczną latarkę i udał się w głąb mieszkania.
Drżąc z niepokoju, oczekiwała, że lada chwila posłyszy rewolwerowy wystrzał lub okrzyk iż schwytał zbrodniarkę. Nie nastąpiło to jednak. Do jej słuchu dolatywały przytłumione kroki, odgłos przesuwanych sprzętów — i po upływie kilku minut znów ukazał się nieznajomy.
— Uciekła! — oświadczył. — Albo schowała się znakomicie! Nigdzie jej nie mogę odnaleźć!
— W jaki sposób by uciekła? — zdziwiła się Marysieńka. — Pewnie ukrywa się za którą szafą w mroku!
— Może! Czy światło w mieszkaniu zepsute?
— Nie mam pojęcia! Siedziałam sama, nagle w lustrze ujrzałam straszliwą twarz siwowłosej wiedźmy, a potem światło zgasło...
— Obejrzymy wyłączniki! Gdzież one są?
— O, tu! W przedpokoju...
Mężczyzna podszedł do instalacji, coś w niej poprawiał i wnet potoki elektryczności znów napełniły mieszkanko.
— Wykręciła je! — rzekł. — Wykręciła, by w ciemnościach łatwiej napaść na panią! No, teraz wspólnie przeprowadzimy rewizję.
Zamknąwszy drzwi wejściowe na klucz, i włożywszy klucz do kieszeni, razem z Marysieńką udał się na powtórny przegląd pokojów. Lecz, choć zarówno w sypialni, jak i w stołowym i w gabinecie zaglądali w każdy kąt, przesunęli każdą szafę, poruszyli każdy mebel — poszukiwania te pozostały bezowocne. Nie było nikogo. Wreszcie, kiedy znaleźli się w kuchence, której drzwi prowadziły na tylne schody, nieznajomy zbliżył się do tych drzwi i je otworzył.
— Ot! — zawołał. — Mamy rozwiązanie zagadki! Uciekła kuchennemi schodami! Drzwi są zamknięte tylko na zatrzask! Musiała mieć wytrych, lub dorobione klucze...
— Uciekła! Uciekła! — szepnęła z rozpaczą. — Więc znów kiedy na mnie napadnie! Och, bo ona chce mnie zamordować!
— Chwilowo — odparł nieznajomy z wielką mocą — nie grozi pani niebezpieczeństwo, bo tu jestem! A od dalszych napaści, które i ja przewiduję, postaram się panią uwolnić!
Teraz dopiero przypomniała sobie Marysieńka, że nawet nie wie, kim jest jej wybawca, który tak nieoczekiwanie, w samą porę przybył na ratunek. Obrzucając wytworną sylwetkę szpakowatego mężczyzny, pełnym wdzięczności wzrokiem, wymówiła:
— Ale, pan?... Skąd pan się zjawił? Wszak nie znamy się wcale!..
Wykwintny pan i tym razem okazał się człowiekiem o manierach salonowca. Już zdążył schować browning do kieszeni, a w jego oku z powrotem świecił monokl.
— Istotnie! — rzekł z lekkim uśmiechem, kłaniając się szarmancko. — Bardzo ze mnie źle wychowany człowiek! Jeszcze nie zdążyłem się pani przedstawić! — Jestem Wazgird... Hrabia Wazgird! — powtórzył z naciskiem.
Marysieńce nazwisko to było całkowicie obce. To też zagadnęła go:
— Pan hrabia, pewnie posłyszał moje wołania o ratunek na schodach i dlatego począł dzwonić do mieszkania? Dziwię się tylko, że inni sąsiedzi....
Potrząsnął głową.
— Nie, nic nie było słychać na schodach! Nie przedarł się tam najlżejszy okrzyk... Zamordowanoby panią i niktby o tem nie wiedział, i nie pospieszył na ratunek...
— Więc?.. — wymówiła, zdziwiona.
— Szedłem umyślnie do pani!
— Pan hrabia, do mnie? — coraz większe zdumienie przebijało w głosie Marysieńki.
Z poza monokla w złotej oprawie padł wesoły błysk.
— Tak jest! I więcej jeszcze pani powiem! Jestem właśnie tym, który przed paru godzinami złożył za panią kaucję.
— Pan? Pan?... — wybełkotała. — Nie znamy się przecież wcale!... Łamałam sobie głowę, aby się domyśleć, kim jest mój nieznany wybawca! Cóż skłoniło pana hrabiego, aby wyłożyć za mnie tak wielką sumę? Toć...
Po twarzy Wazgirda przebiegł nieokreślony cień. Szybko przerwał:
— Wnet pozwolę sobie pani wszystko powiedzieć i wyłuszczyć względy, jakie mnie skłoniły, aby jej pośpieszyć z pomocą! Przódy jednak, pragnąłbym z ust pani usłyszeć szczegółową opowieść o zbrodniczym zamachu, który miał miejsce przed chwilą, a jaki z wielu względów jest dla mnie niezrozumiały. Tylko, może przejdziemy dalej, bo w tej kuchence niezbyt wygodnie rozmawiać!
Marysieńka, oszołomiona szeregiem przygód, które spadły na nią jedna po drugiej, zapomniała nawet o miejscu, w którem się znajdują. Teraz dopiero, posłyszawszy słowa Wazgirda, zmięszała się nieco i poszła przodem do gabinetu, gdzie wnet oboje zajęli miejsca.
— Pragnie, pan hrabia — wymówiła, odpowiadając na poprzednie pytanie — poznać szczegóły tej napaści? Niestety, nie wiele dodać mogę. Powróciłam właśnie z więzienia, odzyskawszy wolność, do domu i przeglądałam w szufladach biurka papiery, gdy wtem rozległ się w sypialni cichy skrzyp podłogi, a później...
— Przeglądała pani papiery? — przerwał szybko Wazgird opowieść Marysieńki i wydawało się, że ten okrzyk wydarł mu się mimowolnie. — Czy wśród nich znalazło się coś ciekawego?
Marysieńki nie uderzyły niezwykłe słowa hrabiego. Drgnęła gwałtownie. Teraz dopiero przypomniała sobie list męża i medaljon, odnalezione w skrytce na biurku. Toć dzięki temu odkryciu jej los się zmieni, będzie w stanie udowodnić swą niewinność.
— Tak! tak... — odrzekła pospiesznie, nie zamierzając owych szczegółów ukrywać przed swym wybawcą. — Znalazłam przypadkowo list mego nieszczęsnego męża, pisany, zapewne, na parę godzin przed śmiercią! List, który wyjaśnia wszystko.... Pisze w nim Tadeusz, iż jacyś wrogowie czyhają na jego życie. Prócz listu, medaljon...
— Wrogowie czyhają na życie? — powtórzył Wazgird, a w głosie zadrżał tłumiony niepokój. — Jacy? Wymienił ich nazwiska?
— Nie zdążyłam listu przeczytać! Bo zaledwie przebiegłam oczami parę wierszy, napadła na mnie ta kobieta!
— Gdzie ten list?
— Tutaj — wskazała ręką w kierunku biurka. — Rzuciłam go wraz z medaljonem w ciemnościach na stół! Ale musi tam leżeć! Zaraz go przyniosę i przeczytamy wspólnie! Bo przed panem hrabia nie mam żadnych sekretów.
Powstawszy z fotela, skierowała się w stronę biurka. Naraz zbladła. Choć pamiętała dobrze, że list i medaljon leżał na stole, choć zajrzała pod biurko i sprzęty najbliższe — listu i medaljonu brakło.
— Zginęły — zawołała z rozpaczą.
Hrabia pospiesznie zerwał się z miejsca i z kolei rozpoczął poszukiwania. Czynił to niezwykle gorliwie, jakgdyby mu jeszcze bardziej, niżli Marysieńce, zależało na odzyskaniu zguby. Ukląkł nawet na podłodze i pochylony zaglądał pod meble, pod stoły. Wszystko daremnie.
— Tam do licha! — zaklął, powstając z klęczek.
— A jednak leżały na pewno na biurku! — powtórzyła.
— Porwała je przeklęta wiedźma — mruknął. — Rozumiem nareszcie....
— Co rozumie pan Hrabia?
Począł powoli tłomaczyć.
— Cała sprawa jest jasna, jak na dłoni. Ta zbrodniarka przybyła tutaj, aby przetrząsnąć mieszkanie, przekonać się, czy po pani mężu nie pozostały papiery, mogące ją lub tę szajkę w imieniu której działała skompromitować, a zapewne, przedewszystkiem chodziło jej o medaljon. Przerachowała się tylko trochę. Sądziła, że nieprędko panią zwolnią z więzienia i zastanie mieszkanie puste. Kiedy wślizgnęła się do kuchenki za pomocą podrobionego klucza czy wytrychu, uderzyło ją zapalone światło w gabinecie. Podeszła po cichu na palcach i poczęła panią obserwować a pani tak była przejęta odnalezieniem medaljonu i odczytywaniem listu, iż nie posłyszała jej kroków. Nieznajoma nagle spostrzegła, że trzyma pani w ręce medaljon, ten sam, na którym jej tak bardzo zależało. W tejże chwili zaskrzypiała pod stopami zbrodniarki podłoga. Nie było czasu do stracenia. Postanowiła z panią się załatwić jak najprędzej, obawiając się, że pani zbyt wiele wie i list męża przeczytała do końca. Zgasiła światło... i wywiązała się walka. Uległaby pani, zapewne w tej nierównej walce, gdyby zbrodniarki nie spłoszyły moje natarczywe dzwonki. Wtedy uciekła, lecz przódy porwała z biurka, leżący tam list i medaljon pragnąc usunąć kompromitujące dowody...
— Wszystko stracone! — zawołała z rozpaczą Marysieńka, bezsilnie opadając w fotel. — Stracone! A ja byłam już pewna, że na zasadzie tego listu nietylko udowodnię własną niewinność, ale i pomszczę śmierć męża!
— Coś, niecoś chyba pani jednak zdążyła przeczytać? — zagadnął Wazgird, jakby pragnąc się upewnić, czy daleko sięga „wtajemniczenie“ Marysieńki, choć z poprzednich jej słów mógł wywnioskować, że dowiedziała się niewiele. — I to wykorzystać można...
— Wykorzystać? — jęknęła. — Co? Powtarzam, że przebiegłam oczami ledwie parę wierszy, gdy ta... O zbrodniczej szajce, o grożącem i mnie niebezpieczeństwie... Lecz, nie dotarłam do nazwisk, do bliższych wskazówek...
Hrabia, który obecnie zajmował miejsce w fotelu, obok Marysieńki, odetchnął z ulgą.
— Istotnie, mało!... — mruknął.
W głowie młodej kobiety tymczasem zrodziło się postanowienie.
— Musimy natychmiast zawiadomić policję! — energicznie wyrzekła. — Gdy władze dowiedzą się o napaści jakiej przed chwilą stałam się ofiarą, rzuci to nowe światło na moją sprawę, oczyści z straszliwego oskarżenia, pod brzemieniem którego pozostaję!
Po twarzy Wazgirda przebiegł nieuchwytny cień.
— Wątpię! — odparł. — Zbrodniarka uciekła i niema pani żadnych na to dowodów, iż wogóle zamach miał miejsce. Władze pomyślą, iż chce pani sprytną bajeczką o znalezionym liście, medaljonie i kobiecie ze sztyletem, pogmatwać tylko śledztwo i zepchnąć winę z siebie. Toć nawet ja, jako świadek, mogę zeznać, że słyszałem o napaści jedynie z jej słów...
— Więc nie wierzy mi pan hrabia? — wymówiła z oburzeniem.
— Ja widzę najzupełniej, że wszystko tak się odbyło jak pani twierdzi! Ale czy władze uwierzą?
Załamała ręce.
— Cóż mam robić? Jak się bronić? — wykrzyknęła. — Posiadam, na to niezbite dowody, że mego biednego męża zamordowali jacyś podstępni zbrodniarze, może nawet ta wiedźma, która tutaj wtargnęła. Że obecnie mnie chcą zgładzić, rzuciwszy poprzednio potworne oskarżenie. Mam milczeć? Do władz po opiekę mi się udać nie wolno? Nadal w oczach wszystkich mam uchodzić za tą, która zabiła Tadeusza? Okropne!...
Na twarzy hrabiego leżała teraz kamienna maska. Tylko lekkie błyski, z poza monokla świadczyły, iż wytrawny ten dyplomata, zręcznie pragnie swą grę doprowadzić do końca.
— Któż powiada — rzekł — by nie miała pani się bronić? Lecz, przódy należy postawić się w takie warunki, aby ta obrona stała się skuteczna. Zabezpieczyć się samemu i wtedy zaatakować. Ja pani w tem dopomogę!
— Pan hrabia?
Teraz dopiero uświadomiła sobie Marysieńka, że pod wpływem toczących się w błyskawicznem tempie wypadków, zapomniała o początkowym celu wizyty Wazgirda. Wymówiła z zaciekawieniem:
— Nie dowiedziałam się jeszcze, jakie względy skłoniły pana hrabiego do złożenia za mnie wysokiej kaucji?
— Jestem dalekim krewnym pani męża — odparł hrabia.
— Pan? Nigdy nie słyszałam o tem! — powiedziała Marysieńka.
— Nie moja wina — zauważył, jakby ze smutkiem — że Tadeusz wiele spraw ukrywał przed panią! Napewno niechętnie mówił o swej rodzinie, lub nie wspominał o niej wcale...
— Istotnie! — przytwierdziła.
— Tymczasem Tadeusz pochodził z bardzo starego rodu, spokrewnionego z wielu arystokratycznemi familjami. Między innemi i z naszą. Wielkie rody mają czasem swe groźne, niebezpieczne tajemnice. Lepiejby było, żeby Tadeusz wszystko pani opowiedział szczerze. Ha, trudno... Dziś moim obowiązkiem jest panią ratować... Może wiem więcej, niżli pani przypuszcza i o medaljonie i o łotrowskiej szajce i o tajemnicy, która czyhała na życie Tadeusza...
— Hrabia wie? — poruszyła się na swem miejscu gwałtownie. — Więc cóż to jest? Bezradnie rozłożyła ręce.
— Niestety, nie tylko to moja tajemnica, ale chodzi i o inne osoby! Pieczęć milczenia skuwa moje usta! Gdyby dziś najsilniej pani na mnie nalegała, więcej nic powiedzieć mi nie wolno!
— Czemu?
— Powtarzam, są różne względy! Ale za parę dni się dowie pani o wszystkiem i o ile Bóg da, nie tylko ją oczyszczę z wszelkich zarzutów, ale i ukarzę zbrodniarzy. Bo ta siwowłosa wiedźma, to pionek tylko! Drudzy wchodzą w grę! Oto dlaczego nie mogłem pozwolić, aby pani choć godzinę dłużej spędziła w więzieniu. A teraz, zanim w pełni zatriumfuje sprawiedliwość, postaram się ją od wszelkich napaści ubezpieczyć!
— W jaki sposób?
— Zamieszka pani u mnie.
Propozycja ta nastąpiła na tyle nieoczekiwanie, że Marysieńka aż drgnęła.
— Ja, u pana hrabiego?
— Tak! — mówił, niestropiony jej zdziwioną miną. — W mojej podmiejskiej willi, w okolicach Warszawy, w której sam przebywam! Do niej nie wtargnie nikt z tych, którzy czyhają na pani życie! Wszędzie indziej, uprzedzam, grozi wielkie niebezpieczeństwo!
— Kiedy...
W mózgu Marysieńki zawirowały sprzeczne myśli. Z jednej strony poczuła się słaba, opuszczona i otuchą ją napełniała świadomość, że znalazł się nareszcie ktoś, kto stanie w jej obronie. Jeśli urazi Wazgirda odmową, cóż pocznie dalej sama bez pieniędzy, bez krewnych, bez przyjaciół? W tym domu, gdzie ją wszyscy wytykają palcami, nadal pozostać nie może, a gdziekolwiek się przeniesie, wrogowie ją wytropią i nie pozostawią w spokoju. Lecz, z drugiej strony... Kim jest ten hrabia Wazgird? Toć nie zna go wcale. Czemu i on otacza się tajemniczością?
Wazgird, który niby obojętnie spozierając przez monokl, w rzeczy samej śledził uważnie wahania, odbijające się na twarzyczce Marysieńki, wycedził powoli:
— Sądziłem, że po tem, com uczynił dla pani, większem powinienem się cieszyć zaufaniem! Bardzo mi przykro, że tak nie jest... Nie nalegam... Widocznie, woli pani zamiast znaleźć się w bezpiecznej willi, być narażoną na napaści siwej wiedźmy, albo po stokroć brutalniejszych zbirów...
— Nie, nie... — wyszeptała, przejęta znów lękiem.
Nagle zrobiło się jej przykro. Jakżeż może nie zaufać swemu dwukrotnemu wybawcy, człowiekowi, który i nadal chce ją ratować? Obraża go bez powodu.
— Nie — zaprotestowała słabo — tylko, czy to wypada? Ja u pana?...
Wazgird zrozumiał, że opór został przełamany. Roześmiał się szczerze.
— Jestem, coprawda, starym kawalerem! — rzekł. — I zamieszkuję w willi tylko w towarzystwie kamerdynera i sekretarza! Ale, zapewniam panią, że wypada! Starszy już ze mnie człowiek i za ojca pani mógłbym uchodzić, zresztą nie sądzę, by pobyt jej u mnie przeciągnął się ponad parę dni.
Choć Marysieńka była młodą i ładną kobietą, a hrabia, mimo swego oświadczenia, iż jest „starszym człowiekiem“, mógł uchodzić za wcale przystojnego mężczyznę — nie miała ona teraz żadnych zastrzeżeń.
— Czy zaraz pojedziemy? — zapytał hrabia. — Mój samochód oczekuje na dole.

ROZDZIAŁ V.
W WILLI HRABIEGO WAZGIRDA.

Mijał już trzeci dzień, odkąd Marysieńka zamieszkała w Pałacyku Wazgirda.
Była to niewielka willa w okolicach Mokotowa, mały jednopiętrowy domek, umieszczony w sporym ogrodzie. Składał się on z kilku pokojów na dole i dwuch na górze. Te właśnie przeznaczył hrabia dla Marysieńki.
Lecz, choć pałacyk nie odznaczał się dużemi rozmiarami, wewnątrz urządzony był z przepychem. Nie brakło tam ani stylowych mebli, ani kosztownych dywanów, ani cennych obrazów, — a gabinet Wazgirda stanowił, jakby maleńkie muzeum. Ściany pokrywały wspaniałe makaty, płótna starych mistrzów, kolekcje najprzeróżniejszej dawnej broni, a dwaj zakuci w stal rycerze, ustawieni przy wejściu do pokoju, niby strzegli tego sanktuarjum.
— Lubię ładne rzeczy — oświadczył Wazgird Marysieńce, gdy pierwszego dnia ją oprowadzał po pałacyku — i chętnie się niemi otaczam! Aczkolwiek rzadko kiedy mieszkam w tej willi, większą część czasu spędzając zagranicą...
Jedna rzecz tylko dziwnie uderzyła Marysieńkę. Wszystkie okna domu zaopatrzone były w grube kraty, a przy frontowych drzwiach spostrzegła szereg łańcuchów i skomplikowanych zasuw. Czyżby i hrabia obawiał się napaści? Bo sztachety, otaczające ogród i willę, były gęste, wysokie i ostro zakończone.
— Okolice Warszawy nie zawsze są bezpieczne, — rzekł, wyczytawszy we wzroku Pohoreckiej nieme zapytanie — i lepiej być przygotowanym na nieoczekiwaną wizytę. A teraz te ostrożności przydadzą się nam wielce i dzięki nim, może pani nie lękać się niczego!
Służbę trzymał zapewne hrabia dość liczną, lecz nie pojawiała się ona prawie w pokojach. Zgodnie z zapowiedzią, najbliższe jego otoczenie stanowili sekretarz i zaufany kamerdyner, Antoni.
Był to starszy sześćdziesięcioletni lokaj, o wygolonej i otoczonej siwemi bokobrodami twarzy, na którego obliczu osiadł, jakby na zawsze kamienny, zimny wyraz. W milczeniu spełniał wszelkie zlecenia i wydawało się, że nic na świecie nie jest w stanie wyprowadzić go z równowagi. Na Marysieńkę patrzył obojętnie, jakby wcale go nie dziwiła jej obecność w willi. Wiele lat spędzić on musiał w służbie u Wazgirda i łatwo wyczuć było można, że jest do hrabiego bezgranicznie przywiązany i bez wahania spełni każdy jego rozkaz.
O ile odpychający kamerdyner Antoni nie spodobał się Marysieńce, o tyle do sekretarza Wazgirda poczuła natychmiast sympatję. Choć i ten, na pierwszy rzut oka, przedstawiał się trochę niezwykle. Miał lat trzydzieści, wielką, stale zwichrzoną czuprynę, niedbale zawiązany krawat i swem zachowaniem się przypominał cygana-literata, albo też „wiecznego“ studenta.
Wciąż kopcił ogromną fajkę i wobec Wazgirda nie zdradzał bynajmniej uniżoności, był z nim raczej na poufałej stopie. Nazywał się Dezydery Gwiżdż i wygłaszał takie dzikie i wywrotowe teorje, że gdy pierwszego dnia, przy obiedzie, który wraz z hrabią spożywali wspólnie, Marysieńka posłyszała je, aż z przerażenia drgnęła. — Wnet jednak uspokoiła się, ujrzawszy jego oczy, które, mimo, że starał się im nadać wyraz ironiczny, wyrażały wielką dobroć.
Hrabia, który to spostrzegł, uśmiechnął się lekko.
— Pan Gwiżdż — rzekł — jest z przekonania anarchistą i najchętniej wyrżnąłby wszystko i wszystkich! Ale tylko w teorji. Bo w życiu nie napotka pani lepszego i łagodniejszego człowieka. Zgadza się pracować nawet z takim, jak ja, wstrętnym arystokratą! I jest mi w moich studjach historycznych bardzo pomocny, bo trzeba pani wiedzieć, że poświęcam się przeważnie pracom naukowym. Mam wrażenie, że pan Gwiżdż, w gruncie, mnie nawet nie lubi. Prawda, panie Gwiżdż?
Sekretarz w odpowiedzi tylko coś mruknął. Mruknięcie to było niewyraźne, lecz mogło ono oznaczać:
— Trzymam się ciebie, bo nie chcę zdechnąć z głodu! A o naszej „przyjaźni“ lepiej nie wspominaj...
Gwiżdż, w przeciwieństwie do kamerdynera Antoniego, bardzo uważnie, choć ukradkiem obserwował Marysieńkę. Może ciekawiło go, skąd ta młoda, przystojna kobieta nagle się tu znalazła, którą Wazgird przywiózł tajemniczo do willi i przedstawił, jako swoją kuzynkę. Bo i Gwiżdż zamieszkiwał w pałacyku. Może znał on lepiej swego patrona, niźli Marysieńka i łamał sobie głowę teraz nad tem, jakie wobec niej hrabia ma zamiary. Nie śmiał jednak o nic zapytywać. Tylko jego wzrok czasami, na zmianę badawczo utkwiony to w hrabiego, to w Pohorecką, świadczył, że stara się on rozwiązać jakieś trudne zagadnienie, a w jego mózgu świdruje uporczywa myśl:
— Oj, czy ty, moja pani, dobrowolnie w paszczę lwa nie wlazłaś?
Odkąd Marysieńka zamieszkała w pałacyku, Wazgird nie wspominał zupełnie o sprawach, które stanowiły treść jej życia. Ani o śmierci Tadeusza, ani o niesłusznie rzuconem na nią oskarżeniu, ani o walce, którą zamierzał podjąć z przestępcami. Traktował Marysieńkę, jak wyjątkowo miłego i pożądanego gościa, rozmawiając z nią jednak wyłącznie na obojętne tematy. Kiedy, parokrotnie, nagabywała go nieśmiało o dręczące tajemnice, sądząc, że może nareszcie powie jej o zagadkowych stosunkach rodzinnych Tadeusza, stale odpowiadał z uśmiechem.
— Pani Marysieńko! Cierpliwości! Jeszcze parę dni. Teraz nie pora...
— Ciągle te zwłoki. A czyż nie obiecywał jej wówczas w mieszkaniu, że wszystko najdalej za trzy dni się wyjaśni? Wszak one minęły...
Hrabia często opuszczał pałacyk. Wyjeżdżał na kilka godzin, a nieraz i na pół dnia znikał. Czasami sam, czasami w towarzystwie sekretarza. Marysieńka przypuszczała, że udaje się on dokądciś właśnie w jej interesach — lecz za każdym powrotem Wazgird nic nie opowiadał o wyniku swych wycieczek, milczał.
Tymczasem, gdy Marysieńka pozostawała samotnie w willi, doznawała dziwnego uczucia, że jest pilnowana i śledzona przez kamerdynera Antoniego. Bo, kiedy z nudów krążyła po pałacyku, oglądając piękne obrazy, rzeźby i porcelanę, gdy przerzucała książki, których całe stosy, nie wyłączając najnowszych powieści, znajdowały się w gabinecie, lokaj nagle, niby z pod ziemi wyrastał i świdrował ją ostrym nieprzyjemnym wzrokiem, jakby badał czy nie dotyka ona rzeczy, których jej dotykać nie wolno, czy nie zadaleko posuwa swej ciekawości.
Innym znów razem miała jeszcze dziwniejsze zdarzenie.
Spacerując po niewielkim ogródku, otaczającym pałacyk, niespodziewanie nabrała dziwnej chęci, wyjścia poza wysokie, okalające willę, żelazne sztachety, znalezienia się na szerokiej drodze, wiodącej do domku do Warszawy. Podeszła do furtki znajdującej się w sztachetach i nią potrząsnęła. Była zamknięta, w tejże chwili znów ukazał się Antoni i oświadczył jej dość ostro, że hrabia zabiera klucz od furtki ze sobą, a gdy go w domu niema, nikomu, poza obręb pałacyku wychodzić nie wolno.
Traktowano ją jako więźnia? Krępowano jej swobodę?
Nieco rozgoryczona, poskarżyła się Wazgirdowi wieczorem przy kolacji na to zarządzenie. Ale hrabia swoją odpowiedzią, zbił ją całkowicie z tropu.
— Droga, pani Marysieńko! — rzekł, patrząc na nią porozumiewawczo. — Strasznie mi przykro, że jestem tak niegościnnym gospodarzem! Ale sama pani wie chyba najlepiej czemu tu przebywa!
Kiedy Marysieńka powróciła do swego pokoiku na górę, oczekiwała ją tam jeszcze jedna niespodzianka. O ile to niespodzianką nazwać można, bo nie wiedziała co sama ma sądzić o tym fakcie.
Na nocnym stoliku tuż koło łóżka leżała otwarta książka, niby umyślnie tam umieszczona. Był to sensacyjny romans, ale w żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć kiedy go z dołu przyniosła i wiedziała doskonale, że podobnej książki nie zaczęła jeszcze czytać. Ujęła ją do ręki ze zdziwieniem. Ale o ile większe stało się jej zdziwienie gdy spostrzegła, że na otwartej stronie widnieje zdanie, podkreślone czerwonym ołówkiem:
„Nie wierz nikomu i niczemu“.
Było to ostrzeżenie, czy zwykły zbieg okoliczności? Lecz któżby miał ją ostrzegać? I przed czem? Zapewne ktoś przed nią tę książkę czytał i wiersze, ot tak sobie zaznaczył ołówkiem.

— ✕ —

Nazajutrz Marysieńka zbudziła się wcześnie z mocnem postanowieniem szczerego rozmówienia się z hrabią i zażądania od niego odpowiedzi, kiedyż nareszcie, jej niepewność się skończy. Toć szósty dzień już mijał pobytu Marysieńki w willi a tajemnicze dociekania, widocznie nie posuwały się naprzód.
Była godzina siódma rano, a że działo się to w zimie, w pokoju panował jeszcze mrok. Zaświeciła lampę i powoli zaczęła się ubierać. Wazgird wstawał koło ósmej, szybko spożywał śniadanie — Marysieńka jadała sama — i prawie natychmiast potem opuszczał pałacyk. Postanowiła przyłapać go jeszcze przed śniadaniem i zmusić do decydującej rozmowy.
Tualeta Marysieńki nie trwała długo. W kwadrans już była gotowa. Ponieważ jednak hrabia mógł nie być jeszcze ubrany, zadecydowała zaczekać kilkanaście minut w swym pokoju zanim zejdzie na dół a chcąc skrócić chwilę oczekiwania przystanęła przy oknie.
Na dworze ledwie zaczynało świtać i wszystko tonęło, spowite w szarej mgle. Tylko sylwetki drzew w ogródku i ostre kontury wysokich żelaznych sztachet odcinały się na tem tle.
Marysieńka patrzyła na tę walkę dnia z nocą, patrzyła, jak powoli świt rozpraszał mroki, jakgdyby zdejmował jedną po drugiej zasłony, gdy wtem pewien szczegół zwrócił jej uwagę.
Z bocznego wyjścia pałacyku wysunęła się jakaś kobieca postać i ostrożnie, niby ukrywając się i korzystając z mroku, jęła się zbliżać do sztachet.
— Służąca? — pomyślała Marysieńka. — Lecz, czemuż ona idzie tak dziwnie?
Nieznajoma przystanęła przy furtce i trzymanym w ręce kluczem otworzyła ją powoli. Nie, to stanowczo nie była służąca. Nazbyt wykwintne miała na sobie futro a w dłoni miast koszyczka widniał elegancki woreczek. Gdy przez chwilę stała, otwierając furtkę, Marysieńka mogła jej lepiej się przyjrzeć i naraz coś w wyglądzie kobiety wydało się jej znajome.
— Klara! — zawołała nagle.
Tak, nie ulegało najlżejszej wątpliwości, z pałacyku wychodziła Klara! Jej wzrost, jej rysy, jej ruchy! Wydało się nawet Marysieńce, że wychodząc rzuciła w stronę okna, przez które ona patrzyła, złe i pełne nienawiści spojrzenie.
Klara w willi? Klara otwiera furtkę własnym kluczem? Cóż to znaczy!
— Trzymajcie ją! — wykrzyknęła i pędem wybiegła z pokoju.
Sama nie wiedząc, kiedy, znalazła się na dole. Chciała znowu zawołać, aby spieszono pochwycić Klarę i dążyła do frontowych drzwi willi, zamierzając niemi wydostać się do ogródka, gdy wtem ktoś mocno pochwycił ją za ramię.
Był to Wazgird, już starannie ogolony i uczesany, z monoklem w oku, ale jeszcze w piżamie.
— Cóż się stało — zapytał zdziwiony, przytrzymując Marysieńkę. — Czemu podniosła pani alarm?
— Klara... Klara ucieka! — wymówiła gorączkowo — starając się wyswobodzić. — Prędzej... Prędzej... jeszcze ją złapiemy...
Ale hrabia nie zwalniał uścisku.
— Jaka Klara? — zapytał.
— No... ta moja służąca (przedtem opowiedziała już Wazgirdowi o dziwnej roli pokojówki) która oskarża mnie fałszywie... Proszę mnie puścić!.. Biegnijmy! Niema chwili do stracenia!
Wazgird w rzeczy samej, puścił ramię Marysieńki, lecz miast rzucić się w pogoń za Klarą, począł się tylko śmiać.
— Ha! ha! ha!.... A to się pani udało! — wyrzucił z siebie śród wybuchów śmiechu.
— Nie pojmuję....
— Przyjęła pani moją niewinną kucharkę za ową zdradziecką Klarę!
— Kucharkę? — wykrzyknęła oburzona. — To nie była kucharka! Kucharki nie noszą tak wykwintnych futer...
— Cóż mam na to poradzić.... ha... ha.. — śmiał się jeszcze głośniej — że stroją się one dziś więcej od księżniczek!
Marysieńka poczuła się oburzona do głębi.
— Nie, to przechodzi wszelkie pojęcie! — z jej piersi wyrwał się ostry protest. — Twierdzę stanowczo, że widziałam tę podłą dziewczynę, gdy wychodziła z willi i bramę otwierała kluczem, a pan to w żart obraca?
Wazgird spojrzał na zaczerwienione od gniewu policzki Pohoreckiej i pojął, że przeholował.
— Ścigamy więc, ją! — oświadczył.
Wzruszyła ramionami.
— Za późno pan się namyślił! Pogoń obecnie nie ma celu! Klara dawno zdążyła się skryć!
Drżąc cała z tłumionej pasji i nie wiedząc, co sądzić o postępowaniu Wazgirda, odwróciła się, chcąc odejść do siebie na górę, gdy ten znów ją zatrzymał.
— Pani Marysieńko! Pragnąłbym porozmawiać z panią!
Było to jej najgorętszem życzeniem. Przystanęła.
— Ale, oczywiście, nie tutaj. Przejdźmy do gabinetu!
A gdy znaleźli się w gabinecie i zajęli tam miejsca w wielkich, skórą okrytych, rzeźbionych fotelach, Wazgird gorąco i serdecznie począł tłomaczyć:
— Poczuła się pani dotknięta mojem zachowaniem się! Uraził ją mój śmiech i to, że jej nie wierzę! Naprawdę, przepraszam panią, pani Marysieńko, jeśli sprawiłem przykrość...
— Nie; — przerwała, zachmurzona. — Lecz przeszkodził pan w pochwyceniu Klary, która jest bezwzględnie jednym z członków szajki! Mniemałam, że inaczej zareaguje hrabia na wiadomość, iż Klara potajemnie odwiedza pański pałacyk i z którymś z domowników prowadzi konszachty!
Na twarzy Wazgirda zaigrały nowe wesołe błyski, lecz opanował się i dalej mówił:
— Przysięgam pani, że się pomyliła! Uległa pani jakiejś halucynacji! Nikt obcy nie mógł wychodzić z willi, prócz pomocnicy kucharza, po ranne zakupy. Willa jest tak strzeżona, że mysz się nawet nie wślizgnie i ręczę za wszystkich moich służących! A mnie chyba pani nie posądza o zmowę z Klarą? Powstrzymałem panią, bo gdybyśmy tak oboje wybiegli z krzykiem przed pałacyk, narazilibyśmy się na śmieszność!
— Ależ...
Hrabia rzucił najbardziej przekonywujący argument.
— Proszę mieć do mnie trochę zaufania, bo ja przecie odpowiadam za pani bezpieczeństwo! — Tyle stanowczości zabrzmiało w głosie Wazgirda, że Marysieńka sama poczęła już przypuszczać, że uległa jakiemuś omamowi swych podnieconych nerwów.
Lecz, czyż aż tak dalece się pomyliła? Pierwsze wzburzenie minęło i teraz trochę zażenowana, nie śmiała dłużej nalegać. Natomiast, bezzwłocznie przystąpiła do rozmowy, do której szykowała się od rana.
— Panie hrabio! — rzekła. — Jeśli pan twierdzi, że się omyliłam, czy też uległam halucynacji, nie zamierzam spierać się z panem dłużej. Widocznie tak jest....
— Zaręczam...
— Ale stan niepewności, w jakim się znajduję przyprawić mnie może o szaleństwo! Tydzień już mija, odkąd znalazłam się w tej willi, a moja sprawa, ani na krok nie posunęła się naprzód!
Hrabia nagle spoważniał.
— Myli się pani! — odparł energicznie.
— Jakto, mylę, się? — zawołała znów podniecona. — Czyż nadal nie muszę tu ukrywać się, w obawie zamachów? Czy zbrodniarze zostali pochwyceni, lub też ujawniono ich nazwiska? Czyż nie uchodzę w oczach świata za kobietę, pozbawioną czci i dobrego imienia? Przecież sądzę, że gdyby nastąpił jakikolwiek zwrot, w poszukiwaniach, gdyby panu hrabiemu udało się coś ważnego ustalić nie omieszkałby zawiadomić mnie o tem?
— Cierpliwości! — zabrzmiała w gabinecie spokojna odpowiedź.
— Długo mam pozostać cierpliwą? — wymówiła ze zwątpieniem. — Wciąż dręczyć się niepojętemi zagadkami? Nie dowiedzieć się nawet, jakie były tajemnice rodzinne Tadeusza?
Z poza monokla hrabiego, wybiegło spojrzenie pełne triumfu.
— Nie lubię nigdy — oświadczył dobitnie — przystawać w pół drogi, ani też opowiadać o tem, co nie zostało zakończone. Choć, przez te kilka dni, które spędziła pani pod moim dachem, uczyniłem bardzo wiele, nie uważałem za stosowne jej o tych wynikach informować. Takim już jest mój zwyczaj! Ale łańcuch, zarzucony przeze mnie wokół zbrodniarzy powoli się zamyka i, jeśli Bóg da, dziś zamknie się ostatecznie, bo zamierzam pochwycić brakujące ogniwa.
— Dziś jeszcze? — wykrzyknęła z wstępującą w serca otuchą.
Wazgird powstał z miejsca i wyrzekł mocno!
— Tak! Znów zniknę na cały dzień, lecz wieczorem pozna pani wszystko! Daję na to słowo honoru! Cokolwiek się stanie, odkryję pani tajemnicę Tadeusza!
— Wieczorem!... Tajemnicę Tadeusza? — Nie mogła pohamować swej radości. Podbiegła do Wazgirda i pochwyciła go za rękę.
— O, jakaż niesprawiedliwa byłam względem pana!
Hrabia
nic nie odparł na ten gorący wykrzyknik, tylko w milczeniu ucałował drobną rączkę Marysieńki.
Wazgird, zgodnie z zapowiedzią, wyjechał wnet po śniadaniu samochodem. Marysieńka pozostała w willi tylko z Gwiżdżem. Ale sekretarz, zajęty pracą w gabinecie, nie dotrzymywał jej towarzystwa i błąkała się sama po pokojach, nie wiedząc czem skrócić czas. Nawet Antoni, jakby wypuścił ją ze zwykłej opieki, gdyż nie ukazywał się wcale. Próbowała czytać, lecz nie mogła skupić uwagi nad żadną książką, bo wzrok machinalnie krążył po literach, a w głowie wirowała jedna myśl:
— Dziś, wieczorem...
Pałacyk ożywił się dopiero, w czasie obiadu. Antoni pojawił się i oświadczył z powagą, że podano do stołu, a Gwiżdż wypłynął z gabinetu. Zerkał on jakoś niepewnie na Marysieńkę, może zażenowany, że posiłek ma spożywać, w towarzystwie damy, i z początku uporczywie milczał, potrząsał tylko swą czupryną nerwowo, poprawiając krawat. Gdy jednak kamerdyner znikł, ustawiwszy półmiski, doszedł on widocznie do przekonania, że tak zachowywać się nie wypada, bo jął Marysieńkę zabawiać rozmową. Zrazu rzucał oderwane banalne zdania, lecz pod koniec obiadu rozgadał się na dobre. Szczególnie, kiedy wpadł na swój ulubiony temat o tem, jaka niesprawiedliwość zapanowała na świecie, oraz, że konieczna jest gwałtowna reforma socjalna. Twierdził on stanowczo, że obecne pokolenie jest zgangrenowane do szczętu i najmądrzejby było, żeby je wyrżnięto do szczętu.
— Bo — kończył swój wykład, patrząc znacząco na Pohorecką — nikt obecnie nie jest pewien ani dnia ani godziny, kiedy jaki rekin go połknie... Najwięksi bogacze polują na małe płotki i te nie wiedzą nawet, że sieci zastawiono na nie... Nie wolno wierzyć nikomu i niczemu.
Marysieńka, początkowo tylko jednem uchem, słuchała wywodów Gwiżdża, zaprzątnięta własnemi myślami. Ale, stopniowo, pesymistyczne słowa sekretarza, nie wiedząc czemu i na nią wywarły swój wpływ. Naraz, znów zwątpiła w Wazgirda. Czy jest z nią szczery, czy dotrzyma obietnicy i o wszystkiem wieczorem opowie, czy też nadal zechce ją łudzić? Co, właściwie, ma sądzić o rannej scenie i czy istotnie przyjęła jakąś pokojówkę za Klarę? A gdy Gwiżdż wymówił zdanie, że nie wolno ufać nikomu, w jej wyobraźni, zarysował się nagle, nieco zapomniany obraz, — otwartej książki, znalezionej wczoraj na nocnym stoliku.
— Panie Gwiżdż! — wyrzekła Marysieńka, patrząc mu prosto w oczy. — Wszystko to bardzo pięknie, co pan mi tu wykłada, ale czy nie zechciałby pan odpowiedzieć szczerze na jedno pytanie?
Sekretarz zmieszał się trochę.
— Na jakie pytanie? — zapytał.
Marysieńka nie spuszczała wzroku z twarzy Gwiżdża.
— Czy to pan, położył wczoraj u mnie w pokoju, otwartą książkę, z pewnem zakreślonem zdaniem?...
Gwiżdż pochylił głowę i wydawało się, że silny rumieniec zalewa jego policzki. Szybko począł zapalać fajkę.
— Nie! — bąknął nagle. — Nie mam zwyczaju wchodzić do sypialni samotnych kobiet!
— Pozostawmy samotne kobiety w spokoju! — zawołała. — A ja mam wrażenie, że to pan! Nikt przecież inny nie mógł przynieść tej książki! Ja napewno, nie zabrałam jej z dołu!
Oblicze Gwiżdża już zasłonił gęsty obłok tytuniowego dymu.
— Myli się pani! — zaprotestował z poza tej zasłony.
Tak jednak słabo zabrzmiał ten protest, a zażenowanie sekretarza było takie widoczne, że Marysieńka nalegała dalej:
Panie Gwiżdż! — Proszę mi wytłomaczyć, co to wszystko znaczy? Chciał mnie pan ostrzec? Przed kim? Komu mam nie wierzyć?
Pyknął kilka razy z fajki, poczem, jakby po pewnem wahaniu, wyrzucił z siebie:
— Doprawdy, nie wiem, o co pani chodzi! Skoro powtarzam, że nie położyłem w jej pokoju książki, to czemuż mnie posądzać o myśli ukryte? Chyba tłomaczę się jasno. Lecz, twierdzi pani, że znalazła w tej powieści bardzo ciekawe zdanie? Hm... hm... Czasem z uważnego czytania książki, wiele można odnieść korzyści!... tem...
Mimo zaprzeczeń Gwiżdża, Marysieńka jeszcze dalej chciała go przypierać do muru, gdyby w tem nie nastąpiła niespodziewana przeszkoda.
Na progu sali jadalnej ukazał się kamerdyner Antoni, niosąc coś na tacy.
Podszedł do Podhoreckiej.
— List od pana hrabiego! — oświadczył. — Przysłał go pan hrabia, umyślnie z miasta, przez szofera, dla pani.
— List, od hrabiego? — powtórzyła Marysieńka a jej serce ścisnęło złe przeczucie.
Szybko rozerwała kopertę.
Wazgird, gdy opuścił swój pałacyk, rzucił szoferowi jakiś adres i auto pomknęło błyskawicznie w kierunku Warszawy. Przebiegło przez najruchliwsze dzielnice, później skręciło w boczne uliczki i po dość długiej śród nich wędrówce, naraz się zatrzymało.
Hrabia wysiadł, wydał kierowcy ciche zlecenie, a gdy ten odjechał, rozejrzał się przezornie, czy nie jest śledzony. Dopiero, kiedy upewnił się, że nikt na niego uwagi nie zwraca, powoli, niby spacerując, przebył jeszcze kilkadziesiąt kroków, poczem wszedł do małej, niepozornej kamienicy. Droga dobrze musiała mu być znana, bo minął podwórze i rychło się znalazł na drugiem piętrze, w jednej z bocznych oficyn. Zastukał trzykrotnie, w umówiony sposób do drzwi małego mieszkania. Jakby oczekiwano na ten sygnał. Drzwi wnet się rozchyliły a hrabia śmiało wszedł do wnętrza mieszkania.
— Jest? — rzucił prędkie zapytanie.
— Jest! Jest — potwierdził z zadowoleniem w głosie ten, który mu drzwi otworzył. — Pan hrabia pozwoli dalej.
— Brawo, panie Dziurdziszewski!
Dziurdziszewski, gdyż on to był właścicielem tajemniczego lokalu, kłaniając się uniżenie przeprowadził Wazgirda z przedpokoiku do małej izdebki, niechlujnej i nędznie urządzonej. Stało tam łóżko z brudną pościelą, stary stół, okryty zniszczoną ceratą, fotel i kilka kulawych krzeseł.
— O tu, pan hrabia zajmie miejsce! — mówił, zrzucając z fotela jakieś dziecinne ubrania i dawno nieprane koszule. — Tu panu hrabiemu będzie najwygodniej.
Nie spodziewałem się tak wcześnie wizyty!
Ale Wazgirda mało obchodziło otoczenie, w jakiem się znalazł. Prawie machinalnie zająwszy miejsce w fotelu, który mu uprzejmie podsunął gospodarz, zapytał nerwowo:
— Znalazł pan dokumenty i plan?
— Tak! — wyprostował Dziurdziszewski swą niepokaźną figurkę i z dumą wysadził szyję z brudnego kołnierzyka. Wszystko znalazłem!
— Gdzież one były? Toć tyle dni szukaliśmy daremnie!
Dziurdziszewski zaśmiał się cicho.
— Proste skrytki, — oświadczył — są zwykle najcięższe do odnalezienia! Opukiwaliśmy ściany, łamaliśmy stoły i meble, a papiery leżały prawie przed nosem!
Pohorecki wsadził je za obraz, zawieszony nad łóżkiem Marysieńki! Biedaczka, sypiała pod nim, nie wiedząc nawet, co on kryje...
— Tam, do licha! — zaklął Wazgird — gapiłem się na ten obraz i nigdy na myśl mi nie przyszło, aby go poruszyć. Sądziłem, że już wszystko stracone i tamta przeklęta banda w niezrozumiały sposób pochwyciła papiery...
— Wczoraj przypadkowo mi się udało! — począł opowiadać Dziurdziszewski. — Kiedy wieczorem, zgodnie z poleceniem pana hrabiego, chyba po raz dziesiąty, przetrząsałem mieszkanie Pohoreckich, nagle potrąciłem o obraz i...
Lecz hrabia nie był ciekaw dalszej opowieści.
— Prędzej!... Proszę mi dać te papiery!
Dziurdziszewski podskoczył do łóżka i wyciągnął z pod poduszki, spory pakiet zawinięty w bibułę i obwiązany sznurkiem.
— Służę, panu hrabiemu!
Wazgird pochwycił paczkę, niecierpliwie rozerwał sznurek i odsunął bibułkę. Wyciągnął z poza niej kilka arkuszy pożółkłego papieru, złożonych we czworo, które napewno, pamiętały nie jeden lat dziesiątek. Następnie niewielki kartonik, zapełniony rysunkami i cyframi.
Pochylił się nad dokumentami i począł je odczytywać gorączkowo, raz po raz porównywując z trzymanym w ręku kartonikiem.
— Znakomity plan! — wykrzyknął nagle radośnie. — Wszystko jest widoczne, jak na dłoni! Trafiłbym tam nawet po ciemku.
Dziurdziszewski kiwnął w odpowiedzi łysą czaszką i chrząknął z zadowoleniem.
— Znakomity! — powtórzył hrabia i dalej czytał. Lecz nagle jakaś myśl musiała go uderzyć. Podniósł głowę i podejrzliwie zerknął na swego pomocnika.
— Czy i pan czytał papiery? — spytał Wazgird Dziurdziszewskiego.
Tamten wzruszył ramionami.
Tylko, pobieżnie, panie hrabio! — odparł. — Mało mnie interesowała ich treść! Toć i tak bez pana hrabiego nic uczynić nie jestem w stanie i całkowicie mnie zadawalnia przyobiecane wynagrodzenie!
Wazgirda widocznie zadowoliła ta odpowiedź, bo znów zagłębił się w dokumenty. Może mniej byłby ucieszony, gdyby zauważył utkwione w siebie spojrzenie Dziurdziszewskiego. W spojrzeniu tem malowała się taka chciwość i chytrość, iż przestraszyć się było jej można. Ale hrabia tego nie spostrzegł. Wreszcie, po przeczytaniu tych papierów, schował je do bocznej kieszeni marynarki, kieszeń zapiął na guzik i mruknął.
— Teraz nikt nam nic już nie zrobi! Mając planik, posiedliśmy wszystko! Niechaj tamci się cieszą, że złapali medaljon. Daruję im go chętnie... Niewiele się dowiedzą!
Ale Dziurdziszewski, z którego oblicza znikł już bazyliszkowaty wyraz, naraz pobladł, jakby przypomniawszy sobie o jakiemś niebezpieczeństwie i znać było, że jego lęk nie jest udany.
— Mamy, to mamy... — wymówił niepewnie — ale czy uda się nam zdobycz tę utrzymać? Tamci nie zrezygnują z walki, nie przebierają w środkach! Sam pan hrabia wie, że nie możemy się udać pod opiekę do władz i w każdej chwili grozi nam śmierć? Wczoraj wieczorem, kiedy byłem w mieszkaniu Pohoreckich i odnalazłem papiery, znów zdawało mi się, że ktoś usiłuje dostać się do wnętrza, ale, na szczęście, pozakładałem łańcuchy. Nie jestem pewny ani dnia, ani godziny... Wciąż czuwam dokoła zasadzki. O ile nie znikniemy, albo ich nie zniszczymy, oni się z nami załatwią... Nie pomoże i Klara...
Twarz Wazgirda widocznie na moment sposępniała. Wyjął nawet z oka, monokl. Lecz, wnet się ożywił.
— Do, djaska! — wyrzekł energicznie. — Cóż to za strach pana obleciał? Dotychczas, dawałem sobie radę z tymi bandytami i na przyszłość ich się nie ulęknę! Wiem, do czego są zdolni, ale w razie potrzeby, potrafię walczyć z niemi ich własną bronią! Na Klarę nawet nie liczę. Popełnia coraz większe nieostrożności...
— Nieostrożności?
— Tak! Dziś, zamiast ze mną się spotkać w umówionem miejscu, weszła o siódmej rano do pałacyku, sądząc, że nikt jej tam nie zobaczy. Zbeształem ją zato porządnie i miałem słuszność! Bo, kiedy wychodziła Pohorecka spostrzegła Klarę i wszczęła taką awanturę, że ledwie udało się mi ją udobruchać. Ale, obawiam się, że coś podejrzewa...
Dziurdziszewski przymrużył oko.
— Cóż może podejrzewać? — zachichotał. — Taka głupia gęś.
— Najgłupsza gęś, — odparł Wazgird sentencjonalnie, — przeczuwa czasem instynktownie grożące niebezpieczeństwo! Coś podobnego dzieje się z Marysieńką. Poczytuje ona mnie nadal za swego zbawcę, ale postępowanie tego zbawcy zaczyna się wydawać jej dziwne. Musiałem zaręczyć słowem honoru, że dziś wieczór opowiem Marysieńce wszystko o „rodzinnej tajemnicy“.
Dziurdziszewski roześmiał się głośno.
— Cóż pan hrabia zrobi? — zapytał poufale.
— Mam pewien plan... — mruknął Wazgird i nagle urwał, widocznie uważając, że Dziurdziszewskiego nie we wszystko wtajemniczać należy.
Ale tamten nie dał za wygraną.
— Wogóle trudna sprawa będzie z Marysieńką? — zauważył, pragnąc Wazgirda wysondować. — Jest teraz niepotrzebna i należy jej się pozbyć! Genjalny był plan ze złożeniem za nią kaucji i zabraniem do willi. Mieliśmy, jakby zakładnika. Mogliśmy swobodnie przetrząsnąć całe mieszkanie i zdobyć upragnione papiery. Prócz tego tamci bandyci są przekonani, że Marysieńka działa z nami wspólnie i wie wszystko, gdyż przeczytała do końca list męża. Sądzą, że jesteśmy tem silniejsi i zdziwiliby się bardzo, gdyby im ktoś powiedział, że pan hrabia, pierwszy, oddałby im chętnie Marysieńkę na łup... Bo przeszkadza ona panu hrabiemu, bardzo...
— Oj, przeszkadza! — mimowolny okrzyk wyrwał się z piersi Wazgirda.
— A gdyby tak.... — Dziurdziszewski chytrze przymrużył oko — naprawdę ją wtajemniczyć... Może się zgodzi i za cenę znaczniejszej sumy zachowa milczenie? Wtedy bylibyśmy całkowicie kryci...
— Nigdy! — zawołał Wazgird. — Poznałem jej charakter przez te kilka dni. Jest naiwna, ale do przesady uczciwa! Nie połaszczy się na pieniądze! Przenigdy! Oskarżałaby nas jeszcze o zamordowanie Tadeusza!
Dziurdziszewski bezradnie rozkrzyżował ręce.
— Widzę, cóż dalej?
Wazgird nie dał wprost odpowiedzi na to zapytanie. Powstał z miejsca, zamierzając odejść. Ale dziś, widocznie w nagrodę za położenie zasługi, wyciągnął do niepokaźnego swego pomocnika rękę.
A gdy ten ją ściskał z przesadnym respektem, wyrzekł!
— Co dalej? Hm, drogi panie Dziurdziszewski! Czasem trudne sytuacje są najprostsze do rozwiązania!
Dziurdziszewski nie nalegał dłużej i w milczeniu odprowadził go aż na schody.
Lecz kiedy hrabia znikł i zamknął on za nim starannie drzwi swego małego i biednego mieszkanka, skrzywił się złośliwie:
— Takiś ty tajemniczy? — mruknął. — Zaczynasz się mnie wystrzegać? Myślisz, że się pozbędziesz byle ochłapem! Oj, żebym ja nie rozpoczął z tobą gierki, bo gdy chodzi o milijony wszelkie sposoby są dobre!
Z zadowoleniem zatarł ręce. A w jego głowie, niby na kinematograficznem płótnie, poczęły się przesuwać obrazowo przeczytane w dokumentach informacje.
Planik zdążył też przerysować.
Tymczasem Wazgird, wyszedłszy z domu, w którym zamieszkiwał Dziurdziszewski, zdążał przed siebie, w stronę sąsiedniej ulicy, gdzie oczekiwało nań jego auto.
Gdy szedł, pogwizdywał cicho a wyraz zadowolenia coraz więcej rozlewał się po jego twarzy.
Wreszcie, przystanął na chwilę.
— Hm... — mruknął. — Za bardzoś ty ciekawy, mój Dziurdziszewski i za bardzo cię obchodzą losy Marysieńki! Sprawy delikatne najlepiej załatwiać bez świadków! A Marysieńka? Marysieńce dziś zgotujemy maleńką przejażdżkę...
Kiedy hrabia wymawiał te słowa, na sąsiednim zegarze wybiła pierwsza po południu.

NIEBEZPIECZNY SPACER.

Marysieńka, otrzymawszy list, w pierwszej chwili zaniepokoiła się mocno. Była przekonana, że Wazgird ją zawiadamia, iż wypadła jakaś nieoczekiwana przeszkoda i tyle upragnione wyjaśnienie ulegnie odwłoce.
Z biciem serca rozdarła kopertę i przebiegła oczami wiersze biletu. Lecz, wnet na jej twarzyczce wykwitł rumieniec zadowolenia.
Najmilsza pani Marysieńko!
Wszystko idzie znakomicie! Ale, ponieważ, jak zresztą przewidywałem, nie powrócę przed wieczorem, posyłam Pani moje auto, proponując Jej małą niem przejażdżkę, aby się Pani w mojej nieobecności zbytnio nie znudziła. Szofer jest wolny do siódmej. Skoro ukończy Pani spacer, proszę mi go odesłać, on już będzie wiedział, gdzie mnie odnaleźć. Łączę najpiękniejsze ucałowanie rączek i do wieczora! Szczerze oddany —

Wazgird.

— Jakżeż miły jest ten hrabia! — wyrwał się Marysieńce mimowolny okrzyk.
Gwiżdż, który cały czas śledził uważnie zmieniające się na twarzyczce Pohoreckiej uczucia i teraz, skoro ukończyła się jego indagacja, nie krył oblicza za kłęby tytuniowego dymu, zapytał:
— Cóż się stało?
— Hrabia — mówiła ucieszona — przysyła swój samochód, proponując, abym odbyła nim przejażdżkę! Widocznie dlatego, że dziś rano mu się skarżyłam, iż czuję się w tym pałacyku, jak więzień i nigdzie mi wychodzić nie wolno.
— Pojedzie, pani? — rzucił trochę głuchym głosem.
— Czemuż nie miałabym pojechać! — odparła. — Toć prawdziwa przyjemność dla mnie! Panie Antoni — zwróciła się do kamerdynera, który wciąż stał na progu sali jadalnej, spozierając przed siebie obojętnie i niby wyczekując rozkazów. — Proszę powiedzieć szoferowi, że za kwadrans będę gotowa!
Istotnie, obiad miał się ku końcowi. Marysieńka dojadała pośpiesznie deser, myśląc, ten dowód uprzejmości hrabiego, oznacza zapewne szczęśliwe zakończenie wszystkich interesów. Na dalszy plan zeszły nieokreślone przeczucia i ostrzeżenie, zawarte w otwartej książce i niedawna rozmowa z Gwiżdżem. Zresztą sekretarz zaprzeczał kategorycznie. Nagle przypomniała sobie o jego obecności.
— Panie Gwiżdż! — wymówiła, pragnąc wypełnić obowiązek grzeczności. — A może pan zechce mi towarzyszyć? W niczem mi to nie przeszkodzi a pogawędzimy sobie po drodze...
— Niestety! — potrząsnął przecząco głową. — Jestem zajęty! Mam pilną robotę dla hrabiego! — wskazał ręką w kierunku gabinetu.
— Tylko na godzinkę...
— Stanowczo, nie...
Odmowa Gwiżdża była obojętna Marysieńce i nie nalegała dłużej. Powstając od stołu, wyciągnęła tylko doń rączkę, którą on ucałował i na chwilę zatrzymał w swej dłoni.
— Szczęśliwej przejażdżki! — rzekł. — Cóż, nie posądza mnie pani już obecnie, że to ja położyłem na jej stoliku w sypialni, tę książkę?...
— Przecież pan twierdzi...
— Oczywiście! — przerwał. — Oczywiście! Ale jednocześnie zaznaczyłem, że w powieściach przeczytać można wiele ciekawych zdań...
Puścił jej rączkę i prędko wyszedł z jadalni. Zdziwiona popatrzyła za nim wślad.
— Hrabia ma rację — przebiegło w jej myślach — że z tego Gwiżdża to porządny oryginał! Co to wszystko ma znaczyć? Położył książkę, a obecnie się wypiera? Będę musiała o tej całej historji też opowiedzieć Wazgirdowi!
Pobiegła na górę, do swego pokoju i poczęła się ubierać. Och, jak jej na sercu lekko! Hrabia, naprawdę jest przyjacielem i za parę godzin wyświetli dręczącą tajemnicę!
Niezadługo, Marysieńka, otuliwszy się w ciepłe futro, zajęła miejsce w oczekującym na nią przed pałacykiem samochodzie.
— Dokąd mam jechać? — zapytał szofer, uprzejmie uchylając czapki.
— Obojętne! — odrzekła. — Dokąd pan chce... Byle, nie w stronę Warszawy... Wolę napawać się widokiem zimowego krajobrazu, niźli znaleźć się śród gwarnych ulic! Pan chyba najlepiej zna tutejsze okolice.
W rzeczy samej, w ostatnich czasach, Marysieńka czuła, niby lęk przed ludźmi. Póki jej niewinność nie została udowodniona, wydawało się jej, że nawet w samochodzie ją poznają i poczną wytykać palcami.
Szofer kiwnął w milczeniu głową i zerknął nieco zukosa na Pohorecką, jakby jej odpowiedź wypadła mu bardzo na rękę, poczem ruszył z miejsca.
Pałacyk Wazgirda mieścił się w okolicach Mokotowa. To też rychło się znaleźli śród pól, zasłanych białą, gęstą pokrywą śniegu. Tylko gdzie niegdzie widniał jakiś domek, lub też kępka, okrytych szronem drzew.
Kiedy wyruszyli z willi, było już po czwartej i zmierzch zapadał.
Marysieńka, wtulona w róg samochodu, z rozkoszą wchłaniała w siebie roztaczający się przed jej oczami widok. W tych małych domkach, które mijali, a w których tu i ówdzie zapalono światełka, żyli ludzie szczęśliwi, nie znający, co to splot zbrodni i intryg, jaki się dokoła jej osoby zacisnął. Lecz, da Bóg intryga wyda się, a wtedy ona...
Zatapiała się w swych myślach coraz bardziej, układając w główce swe życie na przyszłość. Przestał ją obchodzić krajobraz i droga, jaką jechali. Sprzyjały temu rozmarzeniu wciąż wzrastające ciemności, nadciągającej nocy. Nie spostrzegła nawet, gdy niespodzianie znaleźli się w jakimś dość gęstym lasku. Dopiero, kiedy szofer gwałtownie zahamował samochód, drgnęła, niby zbudzona, ze snu.
— Cóż się stało? — ze zdziwieniem zapytała.
Kierowca nie odrazu odparł na zapytanie. Wychylony z auta, przyglądał się czemuś uważnie.
— Co się stało? — powtórzyła.
Odwrócił się. Minę miał niewyraźną.
— Jakieś drzewo zwalone leży na drodze! — rzekł. — Jakgdyby je umyślnie ktoś tam położył! O mało nie wpadłem na nie!
— Drzewo zwalone? — zdumiała się Marysieńka.Uniknęliśmy katastrofy? Pech, widocznie mnie ściga! Trudno wracajmy....
Szofer zajął zpowrotem miejsce przy kierownicy i już miał nacisnąć na pedał, aby się cofnąć, gdy wtem jakieś ciemne postacie wyłoniły się z za drzew w lasku i jęły prędko się zbliżać do samochodu.
— Stać! — padła zdala szorstka komenda.
Marysieńka drgnęła.
— Napad! — wyszeptały jej pobladłe wargi. — Umyślnie zwalono drzewo! Panie! — zawołała w stronę szofera. — Bandyci chcą mnie porwać, lub zabić! Brońmy się!
Wykonał nieokreślony ruch, lecz wnet znieruchomiał w bezwładzie. Bo w tejże chwili jeszcze ostrzej przeszył powietrze groźny wykrzyknik któregoś z napastników.
— Żadnego oporu! Inaczej strzelamy!
Widziała teraz wyraźnie ich sylwetki. Było ich trzech. Dwóch w ciemnych, skórzanych kurtkach, których twarze zasłaniały maski, zdążało do auta, trzymając w rękach wyciągnięte browningi — trzeci pozostał na skraju lasku. Tym trzecim, była kobieta. Choć Marysieńka nie mogła dobrze dojrzeć jej oblicza, wydało jej się, iż z ogólnych zarysów ją poznaje. Kobieta ze sztyletem. Siwowłosa wiedźma!
— Boże! — jęknęła. — Czyż zbliża się moja ostatnia godzina?
W jej wyobraźni zarysowały się obrazy najstraszliwsze. Czegóż może się spodziewać po tych zbirach, po tej siwowłosej zbrodniarce? Raz już chciano ją uśmiercić i dziś, zapewne, napastnicy mają to samo na widoku.
Co robić? Jak się ocalić? Szofera steroryzowały całkowicie wyciągnięte lufy browningów.
Bez namysłu, ogarnięta panicznym strachem, szarpnęła Marysieńka drzwiczki samochodu i wyskoczywszy zeń, naoślep jęła biec przed siebie. Lecz, niedługo trwała ta ucieczka. Rychło pochwyciły ją mocne, żylaste dłonie.
— Pomocy! — zdążyła jeszcze wykrzyknąć.
Był to jej ostatni okrzyk, bo czyjaś ręka pchała jej już chustkę w usta. Widocznie, napastnicy, nie chcąc wystrzałami zwracać uwagi, pragnęli uprzednio obezwładnić swą ofiarę.
Ale, ona postanowiła drogo sprzedać swe życie. Szarpała się teraz, kopała, a jej palce, zagłębiwszy się pod maskę jednego z napastników, zaryły się tak głęboko w ciało, że ten aż syknął z bólu.
Nie na wiele zdałby się jednak opór Marysieńki i prędko dwóch rosłych drabów, dałoby sobie radę z wątłą młodą kobietą, gdyby w tymże momencie, śród ciszy śnieżnych pól, nie rozległ się zdala warkot jakiegoś zbliżającego się motoru.
— Psiakrew! — zaklął nagle drab, zatykający chustką usta Marysieńce i puścił rękę. Wykorzystała tę chwilę.
— Pomocy! — krzyknęła, ile w piersiach starczyło sił.
Obejrzała się jednocześnie. Zmierzał w ich stronę pełnym pędem ktoś na motocyklu i coraz bliżej świeciły wielkie ślepia latarni. Musiał on zauważyć napad i śpieszył z ratunkiem, bo raptem przeszyły powietrze dwa odgłosy, następujących po sobie rewolwerowych wystrzałów, a kule śmignęły tuż nad głowami napastników. To ten, który nadjeżdżał, wystrzelił.
— Uciekajmy! — zawołał wyższy z zamaskowanych mężczyzn i wraz z towarzyszem rzucił się w głąb lasku.
Marysieńka odetchnęła głęboko. Po raz drugi była uratowana. Tymczasem, niespodziewany wybawca znalazł się tuż przy niej.
— Nic się pani nie stało? — zagadnął z niepokojem, zeskakując z motocyklu. — Gdzież są te zbiry?
Otworzyła
szeroko ze zdumienia oczy.
— Pan Gwiżdż? — wyrzekła, on to bowiem stał przed nią. — W jaki sposób pan tu się znalazł, aby mnie ocalić? Przecież, nie chciał pan udać się ze mną na przejażdżkę?
— Mniejsza z tem! — mruknął, zaprzątnięty inną myślą. — Dokąd uciekły łotry? — powtórzył. — Oj, jak chętnie pochwyciłbym którego z nich!
Ale, nie było już ani śladu napastników. Zdążyli się ukryć korzystając z mroku, w gęstym lasku. Znikła również, oczekująca zdala tajemnicza kobieta.
Gwiżdż postąpił kilka kroków naprzód.
— Poszukam! — mruknął. — Muszą znajdować się niedaleko. Wnet jednak, za drzewami rozległ się hałas a ten turkot starczył za odpowiedź. Był to odgłos oddalającego się pośpiesznie samochodu.
— Rozumiem! — wykrzyknął, przystając. — Rozumiem! Próżna będzie pogoń! Tam za drzewami, oczekiwało na nich auto, którem teraz uciekli! Do tego auta panią miano zawlec...
Szofer Wazgirda, który teraz dopiero wygramolił się z samochodu i dzięki obecności Gwiżdża, widocznie ochłonął z przestrachu, potwierdził to przypuszczenie:
— Tak! Tam chcieli zaciągnąć...
Gwiżdż spojrzał nań surowo i ostro wymówił.
— A pan, panie Kasprzyk, bo zdaje się tak pan się nazywa, drżał tylko, jak baba, ukryty w głębi samochodu w czasie napadu? Nie mógł pan pośpieszyć pani z ratunkiem? To nie postępowanie, godne mężczyzny! Wstyd!
Kasprzyk poczerwieniał mocno i niepewnie wybełkotał:
— Kiedy... oni... celowali do mnie z rewolwerów!
Gwiżdż skrzywił się z pogardą i odwrócił się plecami od niego. W tejże chwili pochwyciła go za rękę Marysieńka i poczęła ją ściskać gorąco.
— Nie wiem, jak panu mam dziękować! — zawołała serdecznie. — Sam pan nawet nie przypuszcza z jak straszliwego niebezpieczeństwa pan mnie wybawił!
— Może i przypuszczam... — mruknął do siebie na tyle niewyraźnie, że nie mogła go posłyszeć.
— Ale — mówiła dalej, nie zwróciwszy na pomruk Gwiżdża uwagi. — Skąd pan się tu znalazł? Czyżby przeczuwał pan, że mi coś grozi i wślad za mną pośpieszył??
Twarz Gwiżdża, z której znikło poprzednie podniecenie, znów była obojętna i bez wyrazu. Niepatrząc na Marysieńkę i rozgniatając nogą jakąś grudkę śniegu, odparł spokojnie:
— Nic nie przeczuwałem i nie śpieszyłem wślad za panią! Zwykły zbieg okoliczności! Pragnąłem, istotnie, uporządkować rękopisy, ale znużyła mnie praca w gabinecie. Wsiadłem więc na motocykl, aby się odświeżyć przejażdżką. A dziwnym trafem, wybraliśmy tę sama drogę...
Choć to wyjaśnienie niezbyt przekonywało Marysieńkę, nie chciała dalej nalegać. Zresztą z takim oryginałem, jak Gwiżdż ciężko było dojść do ładu.
— Niechaj będzie zbieg okoliczności! — wyszeptała. — Nie zmienia to w niczem postaci rzeczy, że pan ocalił mi życie!
Lecz Gwiżdż odwrócony, rozglądał się dokoła, jakby go niezwykle interesował otaczający ich, zimowy krajobraz.
— Cóż — oświadczył nagle — powracamy do domu, czy pani chce kontynuować przerwany spacer?
Marysieńka potrząsnęła główką. I białe pola i ciemne drzewa i gęsty lasek, nabierały teraz w jej oczach niesamowitego, upiornego charakteru.
Wzdrygnęła się.
— Nie! Odeszła mi już ochota do spaceru!
Gwiżdż wsiadał na motocykl.
— W takim razie wracajmy!
Gdy, bez przeszkód dotarli do pałacyku, Pohorecka zdala już spostrzegła wysmukłą sylwetkę męską, stojącą na tarasie. Był to hrabia, otulony w futro, który jakby czegoś wyglądał. Zdziwiła się bardzo, poznawszy Wazgirda. Dochodziła siódma, auto o tej porze miało dopiero po niego powrócić do miasta, a on już znajdował się w willi? Widocznie szczęśliwie zakończył wszystkie swoje sprawy i wcześniej się zjawił, niźli zamierzał.
— Pan hrabia, tu? — zawołała, wyskakując z auta.
Wazgird, który z widocznem zdziwieniem obserwował Gwiżdża, eskortującego samochód, zmięszał się, ujrzawszy Pohorecką.
— Pani Marysieńka? — wybełkotał.
Ani jedna latarnia nie oświetlała tarasu pałacyku. Dzięki panującym tam ciemnościom, nie zauważyła niewyraźnej miny hrabiego, ani jego niepokoju.
— Tak, ja! — odparła żywo. — Powracam ze spaceru, jaki odbyłam, lecz, niestety, niezbyt udał się ten spacer...
— Cóż się stało?
— Napadnięto na mnie w lasku! Prawdopodobnie, chciano mnie porwać lub zamordować! Gdyby pan Gwiżdż nie pośpieszył z niespodziewaną pomocą, może nie byłoby mnie już śród żyjących!
Wazgird wykonał nieokreślony ruch ręką.
— Pan Gwiżdż? — powtórzył. — Skądże pan Gwiżdż tam się znalazł?
Sekretarz, który zdążył już zeskoczyć z motocykla, oprzeć go o mur i przyłączyć się do grupy, utworzonej na tarasie przez Marysieńkę i Wazgirda, spokojnie wyjaśnił:
— Zwykły przypadek, panie hrabio! Zmęczyła mnie praca przy biurku, zachciało mi się wybrać na przejażdżkę. Przypadkiem natrafiłem, na tę samą drogę, którą jechała pani Marysieńka. Zdala spostrzegłem, jak jacyś ludzie zaatakowali auto. W pierwszej chwili, nie wiedziałem nawet, że wyskoczyła z niego jakaś dama i pragnie uciec, ale pochwycili ją napastnicy i gdzieś wloką... Bez namysłu, popędziłem całą szybkością, strzelając na postrach... Bandyci przestraszyli się moich wystrzałów i puścili ofiarę... Wówczas przekonałem się że to była pani Marysieńka...
Hrabia rzucał w czasie tej opowieści, jakieś nieokreślone spojrzenia na swego sekretarza, w których wyczytać wszystko było można, prócz wdzięczności za ocalenie pupilki. Na szczęście i one utonęły w mroku. Gdy jednak Gwiżdż ukończył swą relację, hrabia uznał za stosowne się oburzyć.
— Co za łajdactwo! — wykrzyknął podniesionym głosem. — Widzi pani sama, pani Marysieńko, że miałem rację, wspominając, iż na krok nie wolno jej wydalić się z willi! Napad o szóstej popołudniu! Prawie w dzień! I cóż z nią się dalej stało? Napastnicy uciekli?
— Uciekli! — przytwierdziła — samochodem, który oczekiwał po drugiej stronie lasku! Do niego zamierzano mnie zawlec?
— A nie dojrzała pani twarzy którego z nich? — Ukryty niepokój zadźwięczał w głowie hrabiego. — Jak wyglądali?
— Niestety! — odrzekła. — Nie potrafię określić ich wyglądu! Nosili, nałożone na twarze maski. Było ich dwóch, dość rosłych drabów. Przepraszam, więcej. — Bo na skraju lasku oczekiwała jakaś kobieta. Wydało mi się nawet, że ją poznaję.
— Poznała ją pani?
— Tak! Musiała to być bezwzględnie owa siwowłosa wiedźma! Kobieta ze sztyletem!
Pierś hrabiego poruszyła się tak, jakby z niej spadł ciężar. Ale nie krępując się obecnością Marysieńki, począł kląć głośno.
— Do stu djabłów! — zawołał z pasją. — Wiecznie ta wiedźma ze sztyletem! Czyż nigdy z nią nie będzie końca?
Gwiżdż nagle wmieszał się do rozmowy.
— Może natychmiast zameldować o napadzie policji?
Gniew Wazgirda ostygł, widocznie.
— Nie! — odparł spokojniejszym głosem. — To nie miałoby celu! Są pewne względy, dla których nie należy wtajemniczać policji w całą sprawę. Prawda, pani Marysieńko?
Choć Marysieńce niezbyt zrozumiały wydawał się wstręt Wazgirda do władz bezpieczeństwa, nie śmiała zaprzeczyć. Opiekun musiał we wszystkiem lepiej orjentować się od niej. W milczeniu skinęła główką.
— Przejdźmy do pokojów! — oświadczył hrabia. — Pocóż marznąć na dworze! Zresztą, słuszny należy się pani odpoczynek!
Pohorecka nie myślała obecnie o wypoczynku. Skoro znalazła się wraz z Wazgirdem wewnątrz pałacyku. Gwiżdż poszedł do garażu, aby tam wstawić swój motocykl, odrazu przystąpiła do interesującego ją zagadnienia.
— Panie hrabio! — rzekła. — Opatrzność widocznie, czuwa nade mną bo po raz drugi uniknęłam groźnego niebezpieczeństwa! Zapomnijmy teraz o napadzie! Szczególnie, że łączy się on i z pozostałemi wypadkami. Ale, obiecał mi pan hrabia wyjaśnić dzisiaj wieczorem tajemnice, jakie oplatają moje życie! Skoro powrócił pan wcześniej, przypuszczam, że udało mu się zakończyć dotychczasowe dociekania?
Wazgird, który postępował przodem o parę kroków, dążąc do swego gabinetu, jakby zamierzał tam zniknąć, nagle przystanął i spojrzał na Marysieńkę niepewnie.
— Tak... tak — Bąknął. — Udało mi się zakończyć...
— Więc kiedyż wszystkiego się dowiem? Zaraz?
Odwrócił wzrok i całą jego uwagę pochłonęła jakby wielka sewrska waza, stojąca obok na stoliku.
— Oczywiście, zaraz... — odrzekł powoli, nie podnosząc oczów i wodząc palcem po barwnych wzorach wazonu. — To jest; chciałem powiedzieć... za parę godzin.
Na twarzy Pohoreckiej odbiło się wielkie rozczarowanie.
— Za parę godzin? Czemu nie zaraz?
— Bo... bo... — zastanowił się nad czemś. — Muszę zebrać potrzebne papiery!
— To pan hrabia nie ma jeszcze tych papierów?
— Właściwie mam, ale...
Długo może trwałaby jeszcze ta rozmowa, z której, znać było, Wazgird nie wiedział, jak wybrnąć, gdyby nagle na progu saloniku, nie ukazał się kamerdyner Antoni.
Twarz miał dziwnie zmienioną i po raz pierwszy spostrzegła Marysieńka, że stracił swój zwykły spokój.
— Panie hrabio!... Panie hrabio... — wyrzucił z trudem z siebie. — W tej chwili był telefon.
Wazgirdowi wypadł monokl z oka. Zbladł widocznie.
— Cóż takiego?
— Dziurdziszewski zabity!... Podstępnie zamordowany...
Wazgird porwał się oburącz za głowę.
— Zamordowany!... — powtórzył. — Spełnili swą pogróżkę! A teraz ze mną zechcą się rozprawić! Niema chwili do stracenia. Jadę tam na miejsce...
Niczem oszalały wypadł z pokoju, zapomniawszy nawet o obecności Marysieńki.
W kilka minut później Wazgird pędził swym samochodem, w stronę przedmieścia, gdzie zamieszkiwał Dziurdziszewski. Rychło znalazł się na miejscu.
Zdala już poznać było można, że w kamienicy zaszło coś niezwykłego. Stały przed nią grupki gapiów, rozprawiających między sobą z ożywieniem. Dozorca usuwał z bramy ciekawych, lecz widocznie zaimponował mu wielkopański wygląd Wazgirda i luksusowe auto, którem ten przybył, bo wpuścił go do wewnątrz domu bez słowa.
Hrabia wbiegł na drugie piętro...
Och, jakżeż inaczej wyglądało teraz nędzne mieszkanko, niźli przed paroma godzinami, gdy opuszczał je z rana. W mieszkaniu było pełno ludzi, a nieład i brud występował jeszcze jaskrawiej. Podłogę zaściełało pierze, wypadłe z podartych i poprutych poduszek, a tu i owdzie leżały wielkie kupy niepranej bielizny, starych ubrań i rzeczy, snać w pośpiechu wyrzucone z rozbitej szafy i szuflad od stołu.
A pośrodku pokoju leżał trup. Zwłoki Dziurdziszewskiego. Oczy miał jeszcze szeroko rozwarte z zastygłym w nich wyrazem śmiertelnego przerażenia, a na szyi widniała wielka krwawa rana, zadana prawdopodobnie nożem, lub innem ostrem narzędziem.
Nad zwłokami pochylał się obecnie komisarz policji oraz jakiś siwy pan, w cywilnem ubraniu, lekarz zapewne.
Komisarz, spostrzegłszy przybyłego, spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Jestem Wazgird! — oświadczył, odwracając głowę od okropnego widoku, a pragnąc przedstawicielowi policji wytłumaczyć swą obecność. — Hrabia Wazgird! Zmarły pracował u mnie! Był moim administratorem! Zawiadomiono mnie przed chwilą o tej straszliwej zbrodni i przybyłem, bez zwłoki, na miejsce... Czy mógłbym z ust pana komisarza, posłyszeć bliższe szczegóły morderstwa?
Komisarza, widocznie, zadowolniło to wyjaśnienie i usprawiedliwioną mu się wydała ciekawość Wazgirda, dowiedzenia się bliższych szczegółów o tragicznej śmierci swego pracownika, bo uprzejmie odrzekł:
— Właściwie nie dopuszczamy nikogo z obcych do śledztwa! Ale, skoro pan hrabia był chlebodawcą zamordowanego, uczynię wyjątek, tem bardziej, że może pan, znając nieboszczyka, będzie w stanie dostarczyć nam wskazówek. Bo, dotychczas, sprawa przedstawia się, więcej niźli zagadkowo?
— Zagadkowo?
— Tak! Morderca bezwzględnie poszukiwał czegoś w mieszkaniu o czem świadczy nieład: rozbita szafa i porozrzucane rzeczy, ale celu poszukiwań nie stanowiły pieniądze. Znaleźliśmy na podłodze sporą paczkę banknotów, zapewne oszczędności Dziurdziszewskiego. Pozostały nietknięte. Cóż, więc, chciał zdobyć?
— Nie mam pojęcia! — bąknął Wazgird, choć doskonale pojmował, że morderca pragnął posiąść dokumenty, przez niego dziś rano zabrane. — Nie mam najlżejszego pojęcia! Dziurdziszewski wyglądał na tak spokojnego, mało tajemniczego człowieka!
Komisarz skinął głową.
— I ja, na zasadzie zeznań sąsiadów, zdążyłem sobie wyrobić o nim takie zdanie! Cichy, skromny pracownik! Ale jest tu jakaś tajemnica! Gdyż, jeśli nie szukano pieniędzy, szukano papierów. Czy pan hrabia nie umie nic bliższego powiedzieć o życiu nieboszczyka?
— Nic! — odparł Wazgird, siląc się na naturalną odpowiedź. — Nic! Tylko oficjalne stosunki łączyły mnie ze zmarłym!
Przedstawiciel policji zmarszczył czoło.
— Lecz to jeszcze nie koniec! — rzekł. — Morderstwa dokonano długim, wąskim nożem, albo też sztyletem.
— Sztyletem?
— Tak! A ten, co uderzał, uczynił to z wielką siłą, bo śmierć nastąpiła momentalnie! Tymczasem dozorca zeznaje, że nie widział nikogo, ktoby, mniej więcej, w tym czasie wchodził, lub schodził ze schodów, prowadzących do mieszkania nieboszczyka. Przepraszam! Spostrzegł jakąś, otuloną w chustkę siwowłosą kobietę! Ale przecież stara kobieta nie mogła popełnić tej zbrodni?
Wazgird aż wpił paznokcie w ciało dłoni, aby zapanować nad swem wzruszeniem i nie zdradzić się czemkolwiek.
— Przypuszczalnie... — mruknął, przeklinając w duchu, że z różnych względów nie może komisarzowi opowiedzieć szczerze o wszystkiem. — Skądby, stara kobieta... Choć...
— Więc w niczem nie może pan nam dopomóc?
Przez chwilę Wazgird starannie poprawiał monokl w oku. Wreszcie, jakby zastanowiwszy się, odparł:
— Głowę sobie łamię, ale...
Komisarz z rozczarowaniem, rozkrzyżował ręce.
— W takim razie... — rzekł i odwrócił się w stronę policyjnego lekarza.
Hrabia zrozumiał. Skoro nie mógł udzielić żadnych pożytecznych informacyj, stawał się zbyteczny. Pozostawiwszy tylko, gwoli urzędowych formalności swój adres, wybiegł z mieszkania, w którem wszystko napełniało go zgrozą.
— Biedny Dziurdziszewski! — mruknął do siebie, śpiesząc do auta. — Zabiła go ta siwowłosa wiedźma! Myśleli, że jeszcze ma papiery! Sprawa poczyna się stawać poważna!
Samochód oczekiwał na Wazgirda, o parę kroków opodal od tragicznej kamienicy. Jakież było zdziwienie hrabiego, gdy szofer podał mu list.
— List do mnie? — zapytał zdumiony.
— Jakiś chłopak przyniósł list — wyjaśniał kierowca — i powiedział wyraźnie: „dla hrabiego Wazgirda“. Z początku nie chciałem go nawet brać! Ale rzucił mi na kolana i zmięszał się z tłumem. Nie mam pojęcia, w jaki sposób tu odszukał pana hrabiego!
Wazgird spojrzał na kopertę. Widniało tam, w rzeczy samej jego nazwisko. Szybko ją rozdarł i czytał:
„O ile nie zwrócisz nam dobrowolnie dokumentów, spotka cię to samo, co i Dziurdziszewskiego. Nie żartujemy nigdy. Ostrzeżenie pierwsze i ostatnie. Masz dwadzieścia cztery godziny do namysłu.“
Twarz Wazgirda postarzała nagle o lat dziesięć. Z oka wypadł monokl i bezsilnie zachybotał się na sznurku.
Wazgird stał kilka sekund, trzymając list w ręku i zapominając nawet zająć miejsce w samochodzie. Lecz naraz, jakby oprzytomniał.
— Oddać dobrowolnie? — mruknął. — Miljonów nie oddaje się bez walki! Ano, zobaczymy. Nie powiedziałem jeszcze swojego ostatniego słowa.

ROZDZIAŁ VII.
WYJAŚNIENIA WAZGIRDA.

Hrabia powróciwszy do pałacyku, tym razem nie uniknął Marysieńki. Widocznie powziął jakieś postanowienie i zależało mu samemu na jaknajszybszej z nią rozmowie.
Ponieważ Pohorecka bawiła w swym pokoju na górze, bezzwłocznie wysłał do niej Antoniego, prosząc, aby zechciała zejść doń, do gabinetu.
— Widzi pani! — zawołał, ujrzawszy ją. — Jaka sieć dokoła nas się zaciska!
Wazgird nie udawał, naprawdę był wzburzony. Nie wiadomo co poruszyło go bardziej do głębi, czy straszliwa śmierć pomocnika i ten okropny trup z wytrzeszczonemi z przerażenia oczami, czy też otrzymane niedawno ostrzeżenie.
— Zabito jakiegoś Dziurdziszewskiego? — wymówiła, przypominając sobie posłyszane nazwisko. — Czy to ma związek z naszą sprawą?
— Jakto, czy ma? Dziurdziszewski był moim zaufanym człowiekiem! Miał dostarczyć potrzebne papiery! Wiem, że je miał! Prawdopodobnie, dlatego go zamordowano, aby je odebrać! Bo dokumenty znikły! Przepadły...
— Przepadły! — powtórzyła z rozpaczą Marysieńka...
— Tak! I niema chwili do stracenia! Musimy coś postanowić!
Wazgirdowi, śmierć Dziurdziszewskiego była pod jednym tylko względem na rękę. Mógł nadal zwodzić Pohorecką, że papiery nie zostały odnalezione, choć właśnie te dokumenty spoczywały u niego w bocznej kieszeni. Ale przecież ich treść musiała stanowić tajemnicę dla Marysieńki. Z dokumentów poznałaby łatwo oś intrygi, zrozumiałaby prawdziwą rolę Wazgirda.
Tymczasem w głowie hrabiego już zrodził się pewien plan. Wciąż migał mu przed oczami potworny sztylet, ten sam, którym zabito Dziurdziszewskiego, którym zabito Tadeusza. Uciec, za wszelką cenę, uciec... Jaknajprędzej. Uciec wraz z Marysieńką. Lecz, wprzódy trzeba wzbudzić zaufanie w ofiarze.
— Więc wszystko zginęło! — wyszeptała Marysieńka, nie wiedząc dobrze nawet o jakie papiery chodzi. — Nigdy nie wybrnę z tego splotu zagadek...
Uznał za stosowne ją pocieszyć.
— Nie traćmy nadziei! Musimy odnieść zwycięstwo!
Ale Marysieńka była naprawdę zniecierpliwiona. Poprzednie dziwne zachowanie się Wazgirda i jego nieokreślone odpowiedzi, dawały jej coraz więcej do myślenia. Postanowiła jednem uderzeniem przeciąć splątany węzeł.
— Panie hrabio! — oświadczyła. — Przyznaję się, że dość mam tych niedomówień! Zginął jakiś pański człowiek, podobno w mojej sprawie! Bardzo mi przykro, ale nie mam pojęcia, o co on walczył. Wspomina pan wciąż o różnych dokumentach, papierach, lecz czegoż one się tyczą? Mają dopomóc do rozsiania mroków, otaczających moją osobę? Pięknie! Ale jakaż ich treść, bo jeśli pan hrabia nawet ich nie posiada, to napewno domyśla się treści, skoro chce je zdobyć. Poza tem, ciągle nie mogę się dowiedzieć ani słówka o tajemnicy, jaka ciążyła nad życiem mego męża Tadeusza. Kto go zabił? Za co? Co zawierał medaljon? Wspominał pan, że wie o tych sprawach, więcej od innych, ale wyjaśnienia odkładał stale na później. Czyż śmierć Dziurdziszewskiego znowu stanie na przeszkodzie i dzisiejszy wieczór, mimo obietnicy pana hrabiego, nie przyniesie mi rozwiązania dręczących zagadnień?
Wazgird zdążył tym razem się przygotować.
— Nie! — odparł. — Zaraz opowiem pani wszystko. Przynajmniej to co wiem... Powtórzę, o zebranych pisemnie danych i o moich przypuszczeniach...
— Opowie pan?
— Pragnąłem przypuszczenia poprzeć dowodami, lecz skoro się nie udało, nie będę pani cierpliwości dłużej narażał na próbę.
Marysieńka aż zadrżała z wewnętrznego podniecenia. Więc już za chwilę... Głębiej wtuliła się w fotel.
— Słucham! — wyrzekła, starając się próżno nadać swemu głosowi obojętne brzmienie.
Hrabia zajął miejsce za biurkiem, wsparł głowę na ręku, tak, że mu twarzy prawie nie było widać i począł mówić przyciszonym głosem, niby człowiek, który wie, że swą opowieścią drugiemu przykrość sprawić musi.
— Daruje pani, pani Marysieńko, o ile niektóre ustępy z mej relacji ją dotkną. Szczególniej, że rzuci ona pewien cień na Tadeusza...
Zagryzła wargi.
— Każda prawda jest bolesną!
— Tadeusz — mówił dalej Wazgird, łącząc nieco prawdy z ogromnem kłamstwem — choć uchodził za Pohoreckiego, ale, w rzeczy samej, był synem nieślubnym pewnego magnata. Pragnie pani poznać jego nazwisko? Służę... Książę Gorayski. Również i ja jestem z Gorayskimi skuzynowany.
— Synem nieślubnym księcia Gorayskiego!
— Ukrywał to przed panią! Tem bardziej, że ze swym ojcem poróżnił się przed wielu laty i nie utrzymywał z nim żadnych stosunków. Ale książę wciąż pamiętał o Tadeuszu. Zmarł obecnie stary przed paru miesiącami, lecz przed śmiercią pozostawił mu duży spadek.
— Spadek Tadeuszowi? — Marysieńka nie wierzyła własnym uszom.
— Spadek miljonowej wartości! — poważnie potwierdził Wazgird. — Tylko pozostawił go w sposób dosyć oryginalny, gdyż zmarły był wielkim dziwakiem. Posiadał on spadkobiercę, swego bratanka, nazwijmy go baronem X. pełnego nazwiska dziś jeszcze wymienić nie chcę, którego nie cierpiał, ponieważ Tadeusz był tylko jego nieślubnym synem i Gorayski nie zdążył go zaadoptować.
Posprzedawał on, czując zbliżającą się śmierć wszystko, co mógł zamienić na pieniądze i umieścić to wraz z kosztownościami, w sobie tylko wiadomej skrytce, aby jaknajmniej baronowi X. się dostało. Później zawezwał do siebie na wieś Tadeusza i doręczył mu plan znakomicie ukrytego schowanka, do którego dostać się jest niezwykle trudno, oświadczając, iż po jego śmierci, wszystko to należy do niego i w każdej chwili ma prawo to zabrać. Przypomina pani sobie chyba, że mniej więcej przed półtora miesiącem pani mąż wyjeżdżał na kilka dni z Warszawy?
— Tak! — Zawołała, uderzając się w czoło. — Wyjeżdżał! Ale mówił, że to w sprawach biurowych.
— Skłamał! Bawił u ojca swego, księcia Gorayskiego i przywiózł z tamtąd pewne papiery, ów plan i złoty medaljon!
— Medaljon zawierał minjaturę jego naturalnego ojca...
Twarz przyoblekła się coraz większym smutkiem, a serce napełniało się goryczą. Ten Wazgird podawał tak ścisłe szczegóły, wiedział, kiedy Tadeusz opuszczał Warszawę, że cała opowieść musiała być prawdą. Czemuż mąż taił to wszystko przed nią? Czyżby ją tak mało kochał? Brakło mu do niej zaufania?
— Zawinił bardzo Tadeusz względem pani — mówił dalej Wazgird, jakby odgadując jej myśli — lecz sam najwięcej za to odpokutował!
Marysieńka milczała, tłumiąc cisnące się do oczów łzy.
Wazgird, który z za monokla śledził uważnie wrażanie, jakie czynią jego słowa, mówił dalej:
— Sam wyszedł na tem najgorzej! Bo, choć to, co będę teraz powtarzał, jest tylko moim domysłem, mam wrażenie, że cała sprawa w ten sposób, właśnie, się odbyła...
— Mianowicie? — szepnęła Marysieńka.
— O tem, że stary książę Gorayski w ten niezwykły sposób przekazuje większość swego majątku Tadeuszowi, wiedział tylko jeden człowiek... Tym człowiekiem, byłem ja! Bo Gorayski blisko ze mną spokrewniony, nie miał przedemną tajemnic. Pochwalałem nawet ten krok, uważając, że spadek słusznie Tadeuszowi się należy, a bezpośredni spadkobierca baron X. uczyni zeń najgorszy użytek. Człowiek to bowiem, wyzuty z czci i wiary, o najniższych instynktach, jak zresztą z dalszego mojego opowiadania pani się przekona...
— On byłby osią intrygi?
Skinął głową.
— Zgadła pani! Teraz następują moje przypuszczenia a wypadki, które przeżywamy od kilku tygodni potwierdzają je całkowicie. Więc... O spadku, prócz Gorayskiego, Tadeusza i mnie nikt nie był powiadomiony. Stanowiło to wielki sekret... Jeszcze większą tajemnicą było otoczone miejsce, w którem znajduje się skrytka i nikt bez szczegółowego planu nie mógł się tam dostać. Strzegą jej rozmaite przyrządy i maszynerje, a obcy, poszukując skarbu, narazi się tylko na wielkie niebezpieczeństwo i nic nie znajdzie. Nawet ja, bez szczegółowych wskazówek, nigdybym nie trafił... Ale... Baron X.. przeczuwał, widocznie, że stryj chce go wydziedziczyć na rzecz Tadeusza. Kiedy Tadeusz bawił u Gorayskiego musiał on przez przekupioną służbę szpiegów coś nie coś pochwycić z prowadzonych wówczas rozmów. Pojął o co chodzi, do pasji doprowadzała go myśl, że wyślizgną mu się miljony ale, nie posiadając planu skrytki, był bezsilny. Wówczas to, zapewne, w jego głowie zrodził się szatański projekt. Wyczekać na śmierć księcia, następnie zwabić Tadeusza w pułapkę, zanim ten podejmie skarby i odebrać mu plany... Jak zamierzał, tak wykonał, a lekkomyślność pani męża tylko ułatwiła zadanie...
— Zaczynam pojmować! — zawołała Marysieńka, przed którą roztwierały się jakieś zasłony. — Lecz czemuż wspomina pan o lekkomyślności Tadeusza?
— Powtarzam, że jego lekkomyślność i brak lojalności wobec pani, ułatwiły zadanie! Tadeuszowi, odkąd poczuł się w posiadaniu miljonów, przewróciło się w głowie! Może, inaczej chciał sobie ułożyć życie... dość, że nie był z panią szczery. Wykorzystał to baron X., nasłał na niego, tak przynajmniej mi się wydaje, jakąś bardzo przystojną a przewrotną kobietę, która poczęła go uwodzić.
— Stąd ta garsoniera!
— Oczywiście! Bo, jakiż inny byłby jej cel! A Tadeusz mógł zaciągnąć długi, wiedząc, że oczekuje go fortuna. Niestety, owa niewiasta miała za zadanie tylko wykraść plany Tadeuszowi, bo przypuszczano, że nie rozstaje się on z niemi i nosi je stale przy sobie, w kieszeni. Zapewne, owa siwowłosa wiedźma była wspólniczką zbrodniczej uwodzicielki a całą tą szajką kierował zdala baron X. Co dalej się stało, nie wiem! Ale mąż pani poniósł śmierć. Przyczem, zabito go bez żadnego dla siebie pożytku, bo planów przy sobie nie nosił...
— Ach! — wyrwał się Pohoreckiej mimowolny okrzyk. — Gdzież on przechowywał te plany? A ja nic nie wiedziałam o tem?
Wazgird nie patrzał teraz na Marysieńkę. Jego opuszczony wzrok błądził po biurku.
— I tu mogę zaspokoić pani ciekawość! — odrzekł. — Tadeusz, snać przeczuwając niebezpieczeństwo, złożył je, w formie depozytu, w pewnem miejscu poza granicami Warszawy. Prócz planów znajdowały się tam i dokumenty bardzo kompromitujące barona X., które doręczył książę Gorayski Tadeuszowi, chcąc go zabezpieczyć przed intrygami barona, gdyby ten zechciał później kwestjonować formę otrzymania spadku...
Jeśli przedtem Wazgird opowiedział Marysieńce zręcznie ułożoną bajeczkę, w której jednak część prawdy była pomieszana z fałszem, to teraz już kłamał bezczelnie.
Jak wiadomo, papiery, choć treści odmiennej od tej, o której nadmieniał hrabia, ukrył Pohorecki za ramą obrazu, wiszącego nad łóżkiem Marysieńki, wcale ich nie wywożąc z Warszawy.
Zdziwiłaby się ona bardzo, gdyby ją poinformowano, że Dziurdziszewski tam właśnie je znalazł, doręczył hrabiemu i że przeklęte dokumenty, stanowiące cenę życia ludzkiego, spoczywają w kieszeni Wazgirda, w tej samej kieszeni, na jaką teraz mimowolnie spoglądała.
Ale Wazgird bynajmniej nie miał zamiaru jej o tem opowiadać, natomiast z szeregu swych łgarstw wybrnął niezwykle sprytnie.
— Domyślałem się — oświadczył — gdzie się znajdują papiery! Domyślałem się, lecz nie miałem pewności! A chciałem najprzód wyświetlić całą sprawę, aby później dopiero panią w nią wtajemniczyć! Zdemaskować na zasadzie niezbitych danych barona i tę djabelską szajkę! Poleciłem więc Dziurdziszewskiemu przeprowadzić poszukiwania! Szło mu to z trudem i to był dowód ciągłych zwłok, które tak denerwowały panią! Zdawało się, że już pochwycił trop, gdy ten wtem się urywał.. Wreszcie, kiedy już byliśmy prawie u celu, tamci bandyci, okazali się silniejsi odemnie. Bo wczoraj telefonował Dziurdziszewski, że sprawę załatwił pomyślnie, umawiając się ze mną na dziś wieczór, przed paru zaś godzinami dowiedziałem się o jego śmierci. Został w bestjalski sposób zamordowany... A dokumentów w jego mieszkaniu nie znaleziono, bo przecież aby to sprawdzić, jeździłem na miejsce... Albo odebrano mu je, albo też wprost usunięto go, bo wiedział za wiele... Teraz, chyba wszystko jest zrozumiałe pani!...
Ciche westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Wazgirda. Wybrnął. A śmierć Dziurdziszewskiego nadawała jego historji pozory prawdy.
— Niestety! Wszystko zrozumiałe... — głuchym głosem powtórzyła Marysieńka.
Obecnie, wydawało się jej, że pojmuje... Była tak spragniona uchylenia choć rąbka z otaczających ją tajemnic, że nie zwróciła nawet uwagi, iż wyjaśnienie Wazgirda jest chwilami chaotyczne i że opowiada on ogólnikami, chwilami nie podając nawet nazwisk... Przedewszystkiem jako kobietę bolała ją najwięcej rola Tadeusza. Postępował z nią nieszczerze, tyle przed nią ukrywał, może otrzymawszy miljony, nawet zamierzał ją porzucić...
Nagle pewna wątpliwość zrodziła się w jej biednej główce.
— Ale, czegoż oni chcą ode mnie? — wyszeptała. — Czemuż mnie prześladują? Co ja im zawiniłam?
Wazgird nie potrzebował teraz kłamać.
— Przecież przeszkadza im pani! — odparł. — Jest pani spadkobierczynią Tadeusza! Miljony przechodzą na panią! Kiedy przypuszczali, że pani nie zna treści dokumentów, gdyż nic pani nie wspominała o nich sędziemu śledczemu, zamierzali unieszkodliwić panią fałszywem oskarżeniem, unieszczęśliwić. Obecnie mniemają, że przeczytała pani list męża i wie wszystko i zbiera przeciw nim dowody... Wobec tego, chcieli postąpić z Dziurdziszewskim, jak z Tadeuszem.
— Przeklęte pieniądze! — zawołała. — Przyczyna nieszczęść! Sądzą, że ubiegam się o spadek po Tadeuszu? Jabym przecież w każdym razie, go się zrzekła!
W pojęciu Wazgirda nie rozwiązywało to bynajmniej sytuacji. Odparł z mocą:
— Pragnie pani, aby śmierć jej męża pozostała niepomszczona? Aby, nad nią ciążył straszliwy zarzut? A, nawet, gdyby pani zrzekła się spadku po Tadeuszu, nie przyda to się na wiele!
— Nie przyda się na wiele?
— Oczywiście! Bo dla nich będzie pani zawsze tą, która zna treść listu męża, więc ich tajemnicę! Widocznie Tadeusz powziął sam od jakiegoś czasu podejrzenia, począł przypuszczać, że owa „zakochana“ niewiasta ma plany ukryte, a udając się na spotkanie, jakie mu przyniosło śmierć, pod wpływem obawy, albo wyrzutów sumienia, opisał pani wszystko szczerze. Wspomniał w nim o szajce która nie tylko na niego, ale i na panią czyha...
— Tak... tak... — wymówiła.
— Widzi więc, pani... Musimy walczyć do ostatka, albo oboje zginiemy! Bo i mnie, natychmiast po śmierci Dziurdziszewskiego, przysłano coś w rodzaju wyroku śmierci!
Marysieńka załamała w bezsilnej rozpaczy ręce.
— I panu? — powtórzyła, całkowicie teraz przekonana. — Nie dość ofiar jeszcze? Tadeusz! Tadeusz!... Ten pański pomocnik!... Co robić?
Wazgird chodził obecnie wielkiemi krokami po gabinecie, a wyraz jego twarzy świadczył, że nie straszy jej daremnie. Wielkie krople potu występowały mu chwilami na czoło, a po wygolonej, rasowej twarzy przebiegał od czasu do czasu nerwowy skurcz. W wyobraźni rysował się obraz otrzymanej kartki wraz z zawartemi w niej słowami:
— Masz tylko dwadzieścia cztery godziny przed sobą!
— Co robić? — raz jeszcze wyszeptała Pohorecka.
— Uciec! — odrzekł krótko.
— Uciec? Dokąd?
Choć hrabia nie udawał przerażenia, bo czuł, że zawisło nad nim groźne widmo śmierci, prowadził jednak rozmowę do ułożonego zgóry celu. Ukryć się i dopiero z bezpiecznego miejsca, na zasadzie posiadanych w kieszeni dokumentów, wykonać wszystkie plany. Ale, skryć się razem z Marysieńką. Gdyż, nie mogąc się pozbyć jej inaczej, wolał nie wypuszczać Pohoreckiej ze swych rąk, obawiając się stracić cennego zakładnika.
Lecz, wprzódy należało upozorować te zamiary.
— Oni się nie uspokoją, — rzucił — dopóki, które z nas pozostanie przy życiu! Pani, bo za wiele wie, — ja, gdyż stanąłem w jej obronie! Jedyna rada, wyjechać zagranicę!
— Wyjazd zagranicę?
— Tak! Nikt nas zagranicą łatwo nie wytropi i unikniemy zamachów, na jakie tu wciąż jesteśmy narażeni! Poza tem, właśnie rozegram ostateczną walkę! Bo, o ile jest mi wiadome, baron X. przebywa w Paryżu, skąd, dla niepoznaki, kieruje tą całą djabelską szajką. Posiadam przeciw niemu niektóre atuty i mniemam, że na ich zasadzie, uda się zwyciężyć go ostatecznie! Pani wyjedzie ze mną!
— Mam wyjechać z panem?
— Toć nie pozostawię tu pani na pewną zgubę!
Marysieńka czuła się obecnie tak, jak wówczas, kiedy sztylet siwowłosej wiedźmy unosił się nad nią. I ten nieudany napad dziś po południu i śmierć Dziurdziszewskiego i niekłamane przerażenie Wazgirda! Rozumiała doskonale, że zewsząd czai się niebezpieczeństwo. Ale projektowany wyjazd nie uśmiechał się jej z wielu względów.
— Panie hrabio! — odparła. — Jakżeż to będzie wyglądało? Władze pomyślą, że naprawdę jestem winna i zbiegłam!
— Niechaj się pani o to nie troszczy! — wymówił przekonywująco. — Adwokat, który prowadzi jej sprawę bo nie zdążyłem nawet pani wspomnieć, że uprosiłem jednego z wybitnych mecenasów stołecznych, aby się podjął jej obrony, zajmie się wszystkiem i nie padnie na nią najlżejszy cień podejrzenia... Również i paszport wydobędę jutro w przeciągu kilku godzin...
— Tak! — szepnęła z wahaniem. — Ale...
Gdyby jeszcze przed tygodniem, zaproponował jej Wazgird wyjazd zagranicę, to po tem co dla niej uczynił ufała mu tak bezgranicznie, że natychmiast wyraziłaby swą zgodę. Lecz, obecnie, ten instynkt — instynkt, o którym ongi wspominał sam hrabia w rozmowie z Dziurdziszewskim, nie wiedzieć dlaczego, mówił jej, aby się wystrzegła Wazgirda. Bo, choć ten, opowiedział jej nareszcie i o tajemnicy, ciążącej nad życiem Tadeusza i o niciach zawikłanej intrygi, pojąć nie mogła, czemu z wyjaśnieniami zwlekał tak długo. Mógł to uczynić znacznie wcześniej. Twierdził, że nie posiadał dokumentów, mogących poprzeć jego słowa? Przecież i teraz ich nie posiada! A te wykrętne odpowiedzi, ta niezrozumiała historja z Klarą?
— Ale — wyrzuciła, zdobywszy się nagle na odwagę. — Wciąż zrozumieć nie mogę jednej rzeczy!... Jesteśmy otoczeni wrogami, ludzie dokoła nas giną, nam grozi na każdym kroku śmierć! Czemu, zamiast walczyć po omacku z daleko silniejszym przeciwnikiem, lub przed nim uciekać nie zwrócić się po pomoc do tych, którzy są jedynie powołani, aby stanąć w naszej obronie? Myślę, o władzach! Toć, sądzę, że jeśli posłyszą opowieść, której przed chwilą z ust pana hrabiego wysłuchałam, nietylko uwierzą jej całkowicie, ale bardzo szybko pochwycą i zbrodniczą szajkę...
Owo „zwrócenie się do władz”, było najsłabszą stroną Wazgirda i wiele potrzebował on sprytu, aby wytłumaczyć Marysieńce logicznie to, co w żaden sposób rozsądnie wytłumaczyć się nie dawało. Ale tak samo, jak nakłamał jej o poszukiwaniu dokumentów, które w rzeczy samej leżały u niego w kieszeni, tak samo, jak nakłamał o „adwokacie, prowadzącym obronę“, bo ze względów zrozumiałych nie zwracał się w sprawie Pohoreckiej do żadnego z warszawskich mecenasów — tak samo i teraz starał się ją oszołomić, uknutemi w swej głowie, fałszywemi argumentami.
— Pięknie. — rzekł. — Lecz zachodzi jedna obawa! Przestępcy są tak sprytni i tak dobrze poinformowani o wszystkiem, że jeśli się dowiedzą, że działamy wspólnie z władzami, zniszczą i nigdy nie uda się nam ich pochwycić. A baron X. ma duże stosunki i nietylko sam się wykręci, ale i zatrze starannie wszelkie ślady. Proszę nie zapominać, że nie posiadam przeciwko niemu żadnych stanowczych dowodów! A wtedy, co zrobimy? Pozostaniemy z nieokreślonemi oskarżeniami, z posądzeniami, opartemi li tylko na moralnem przekonaniu. Bo, prócz barona X. czy jestem w stanie wskazać na kogokolwiek z tej szajki? A zależeć nam chyba powinno na tem, aby ich zdemaskować i pochwycić...
Marysieńka milczała. Słowa Wazgirda brzmiały, na pozór przekonywująco.
On tymczasem, chcąc ostatecznie rozproszyć jej wątpliwości, mówił:
— Zresztą, czynią ostatnią próbę! Wyjedziemy zagranicę na dwa tygodnie najdłużej. O ile w tym czasie, nie uda się zwyciężyć barona X. środkami, będącemi w mojem posiadaniu, zrezygnuję z prowadzenia walki, bez pomocy władz i pierwszy zwrócę się do policji! Czy to pani, wystarcza?
Wzrok Marysieńki błąkał się teraz po wspaniałem urządzeniu gabinetu, po pięknych obrazach zdobiących ściany, po wzorzystych, tkanych złotem makatach, zatrzymywał się na zakutych w stal rycerzach, ustawionych przy drzwiach, niby na warcie a na jej usta cisnęły się jakieś słowa... Wydawało się, że konieczny jest ten wyjazd, a tak się lękała podróży z Wazgirdem.
Już miała coś rzec, gdy wtem ozwało się lekkie stukanie w drzwi pokoju, a wślad za niem wsunęła się do gabinetu szczupła, wysoka figura Gwiżdża. Sekretarz zdążył zmienić ubranie ze sportowego na zwykłe i stał obecnie na progu, śledząc z wyraźnem zaciekawieniem podniecone ożywioną rozmową twarze Marysieńki i hrabiego.
— Przepraszam! — wymówił, niby zamierzając się cofnąć. — Czy nie przeszkodziłem?
Wazgird, jakby ucieszył się nawet z pojawienia się swego sekretarza.
— Bynajmniej! — odparł uprzejmie. — W samą porę pan przybywa! W naszem dotychczasowem życiu zajdzie nieoczekiwana zmiana! Wyjeżdżamy jutro z panią Marysieńką zagranicę. Pan, również pojedzie z nami!
Ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy Gwiżdża.
— Cóż? — wymówił, na pozór nie zaskoczony tą decyzją. — Skoro taka wola pana hrabiego! I zagranicą niejedną rzecz ciekawą zobaczyć można!
Jeśli Gwiżdż wiadomość o swym wyjeździe przyjmował obojętnie, to na Marysieńce wywarła ona inne wrażenie. Wazgird, chcąc zdobyć z powrotem zaufanie Pohoreckiej, nie mógł postąpić zręczniej, niżli oznajmiając, że Gwiżdż udaje się wraz z nimi. Bo, w miarę, jak odpychało ją coś od hrabiego, sympatja Marysieńki do sekretarza rosła, a po ocaleniu jej dzisiejszego po południa od napaści, uważała Gwiżdża, w głębi duszy, za najpewniejszego obrońcę. To też, choć hrabia mówił o ich wyprawie, jako o rzeczy postanowionej, nie uzyskawszy nawet ostatecznie zgody Marysieńki — skoro uczestniczył Gwiżdż, nie zamierzała się sprzeciwiać.
— Pan hrabia uważa — rzekła, spozierając uważnie na Gwiżdża — że na obczyźnie łatwiej uniknąć niebezpieczeństw, na jakie tu jestem narażona!
Ale Gwiżdż był znów niewzruszony:
— I tam różnie wydarzyć się może! — odparł krótko.
Wazgird, w odpowiedzi na ten aforyzm, posłał mu z za monokla spojrzenie pełne złości. Niby pragnął niem przebić swego sekretarza. Ale na swoje szczęście czy nieszczęście, odwrócony nieco bokiem Gwiżdż, nie zauważył tego przepojonego gniewem wzroku, zresztą, prawie w tejże sekundzie, na progu gabinetu pojawił się Antoni, oznajmiając, iż w sali jadalnej podano kolację.
Podczas wieczerzy nastrój zmienił się radykalnie. Hrabia, widocznie zadowolony, że udało mu się urzeczywistnić swoje plany, był niezwykle rozmowny i ugrzeczniony. Rozprawiał na obojętne tematy, widocznie ze względu na obecność kamerdynera, rzucając od czasu do czasu nawet jakiś żarcik. Niby zapomniał na chwilę i o śmierci Dziurdziszewskiego i o otrzymanem groźnem ostrzeżeniu. Niekiedy tylko, spozierał ukradkiem niezbyt przyjaźnie na Gwiżdża. Ten, wsadziwszy nos w talerz zajadał zawzięcie, a Marysieńka, nie słuchając prawie słów Wazgirda, myślała, dokąd ją zaprowadzi ten cały splot przygód tajemniczych. Jakże pragnęła rozmówić się szczerze z Gwiżdżem, lecz obecnie było to niemożliwe.
Dopiero, po kolacji, gdy Antoni znikł, powstano od stołu i poczęto się żegnać, aby się udać każde do siebie na spoczynek. Pohorecka pochwyciła stosowną chwilę. Korzystając z tego, że hrabia odszedł pierwszy z sali jadalnej i znaleźli się sam na sam, obcesowo zaczepiła Gwiżdża.
— Co pan myśli o tem wszystkiem?
Również on kierował się do wyjścia. Posłyszawszy zapytanie Pohoreckiej przystanął. Obejrzał się wokoło, jakby sprawdzając, czy nikt ich nie podsłuchuje, poczem zbliżył się do Marysieńki i przyciszonym głosem rzucił:
— Rozpoczyna się nowy akt tragedji i kurtyna idzie do góry! Uczynię jednak, co w mojej mocy, aby ten akt był ostatnim i skończyły się pani udręki!
Po raz pierwszy przemawiał do niej prawie otwarcie ciepło i serdecznie.
— Panie Gwiżdż! — poczęła błagać szeptem. — Powiedz mi pan wszystko! Zaklinam! Pan lepiej orjentuje się odemnie... Czy mam wierzyć Wazgirdowi?
— Skoro wyjeżdżamy razem — znów odparł ogólnikowo — sądzę, że nic pani nie grozi!
— Tak... ale... — mówiła w podnieceniu, z wypiekami na policzkach. — Opowiedział mi niedawno historję, która posiada cechy prawdopodobieństwa... Lecz, nadal pojąć nie mogę, na co ten wyjazd zagranicę potrzebny?
Skinął głową.
— Potrzebny! — potwierdził.
— I pan tak mniema! Przecież nie zna pan, zapewne, wcale mego życia, nie wie, kim jestem, co znaczy ten cały splot wypadków?
Gwiżdż drgnął niespodzianie. Wydawało się, że spłoszył go jakiś niepochwytny w sąsiednim pokoju szelest, który nie dobiegł nawet do słuchu Marysieńki.
— Wiem, więcej niźli pani sądzi! — wymówił szybko. — A teraz kończymy rozprawę! Ściany też mają uszy! I to dobre uszy! Proszę nie troszczyć się o nic, bo ja czuwam!
Choć szelest się nie powtórzył, odskoczył raptownie od Pohoreckiej, na palcach uczynił w kierunku drzwi kilka kroków i z miną obojętną wyszedł z pokoju, jakgdyby z sobą wcale nie rozmawiali.

Nazajutrz, prawie cały dzień Marysieńka spędziła sama, w pałacyku. Wyjazd naznaczony został na wieczór, bo o tej porze odchodzi express zagranicę. Wazgird już zrana udał się do miasta samochodem, aby załatwić niezbędne formalności, a towarzyszył mu Gwiżdż, którego hrabia zabrał z sobą. Widocznie był mu potrzebny przy załatwianiu w gorączkowem tempie różnych spraw, związanych z nagłym wyjazdem, raczej podobnym do ucieczki. Ale jakież było ździwienie Marysieńki, kiedy po południu hrabia sam powrócił do willi, bez sekretarza.
Miał minę zmartwioną.
— Duża przykrość nas spotyka! — oświadczył, ujrzawszy Pohorecką.
— Cóż takiego? — zapytała, przeczuwając niedobrą wiadomość.
— Gwiżdż nagle zachorował!
— Zachorował?
Wazgird począł tłomaczyć, unikając swoim zwyczajem wzroku Marysieńki. Mówił krótkiemi, urywanemi zdaniami.
— Jechaliśmy razem w samochodzie... Raptem zrobiło mu się słabo... Zemdlał... Przestraszyłem się bardzo... i odwiozłem natychmiast Gwiżdża do lekarza... Ten orzekł, że jest przemęczony, wyczerpany i zalecił parodniowy wypoczynek w łóżku...
— Ależ Gwiżdż — przerwała — był wczoraj jeszcze pełen siły i energji! Wyglądał doskonale!
— Serce! — odrzekł jakimś tajemniczym tonem. — Serce nie w porządku! Często ono podobne płata figle! Człowiek wygląda niczem atleta, a w rzeczy samej jest ciężko chory... Tak samo, sprawa ma się z Gwiżdżem... Będzie musiał bardzo uważać na siebie...
— Czemuż, pan hrabia, nie odwiózł go do willi?
— Bo — rozłożył bezradnie ręce — nie miałby się kto tu nim zaopiekować! My wyjeżdżamy, a na czas naszej nieobecności, zezwoliłem Antoniemu udać się na wieś, do krewnych! Pałacyk pozostanie prawie pusty. Wolałem przeto umieścić Gwiżdża w lecznicy.
— W lecznicy?
— Tam ma zapewnione wszelkie wygody! Zresztą, ta cała historja nie potrwa dłużej, niźli trzy, cztery dni, bo taki wypoczynek wyznaczył doktór. A po tym terminie, Gwiżdż przybędzie do nas, zagranicę!
— Nie możemy zaczekać na niego, skoro o tak krótki czas chodzi?
— Niemożliwe! Nasz wyjazd musi nastąpić bezwzględnie dzisiaj...
Marysieńka chciała jeszcze coś dodać, bo w mózgu świdrowała niespokojna myśl, że ubył jej najpewniejszy obrońca, ale hrabia, niby przewidując obawy Marysieńki dorzucił chytrze ukute zdanie:
— Sam Gwiżdż nie życzyłby sobie tej zwłoki! Ma pani w nim naprawdę przyjaciela! Po wczorajszym napadzie tak lękał się o jej bezpieczeństwo, że jeszcze w lecznicy powtarzał z naciskiem, abyśmy nie odkładali podróży. Prosił, żebym panią pozdrowił serdecznie i zapewnił, że najdalej za tydzień ujrzy go zagranicą!
Słowa hrabiego zbiegały się całkowicie z tem, co Gwiżdż mówił wczoraj Marysieńce. To też rozczulona jego troskliwością, wyszeptała:
— Poczciwy ten Gwiżdż! Martwi się o mnie nawet wtedy, gdy sam jest chory!
Wazgird pochylił głowę a po jego szczupłej, rasowej twarzy przebiegł jakiś skurcz. Przypominał on bardzo ironiczny śmiech, hamowany z całej siły. Ale Pohorecka nie dostrzegła tego grymasu.
Och, jakby zadrżało jej serce, gdyby go dostrzegła...
Bo Wazgird zaprosiwszy swego sekretarza na butelkę wina, do tego wina dosypał nie pozostawiającej po sobie śladów trucizny...
Spokojny był, że Gwiżdż nie wyzdrowieje nigdy — i nie stanie z „ostrzeżeniami“ na jego drodze. Za kilka godzin najdalej, Gwiżdż już nie będzie należał do grona ludzi żywych...
W kilka godzin później, hrabia wraz z Marysieńką opuścili Warszawę.

ROZDZIAŁ VIII.
ZAGRANICĄ.

Hrabia, uciekając z Polski, przed swemi wrogami, zgóry, widocznie, obmyślił sobie miejscowość, w której nikt nie mógłby go odszukać. Bo, skierowawszy się do Francji, po jednodniowym zaledwie pobycie w Paryżu, podążył do małej miejscowości kuracyjnej, nad brzegiem morza, w pobliżu Nicei. Miejscowość ta, w której podczas sezonu, zamieszkiwali zwykle mniej zamożni kuracjusze, aby stamtąd czynić wycieczki nad „lazurowy brzeg Riviery“ i do kasyna w Monte Carlo, była obecnie, w zimowej porze, cicha i obumarła. Znajdował się tam wprawdzie dość luksusowy hotel „Terminus“, zaopatrzony we wszelkie nowoczesne wygody, ale większość numerów stała w nim niezajęta, a nieliczni lokatorzy, przeważnie starsi i schorowani ludzie, nie opuszczali swoich pokojów, rzadko kiedy schodząc do restauracyjnych „table l’hote’ów“. To też, przez pierwsze dni pobytu, Marysieńka dość głupio się czuła w wielkiej jadalnej sali, pełnej pustych stolików o śnieżnobiałych obrusach, gdzie prócz niej i Wazgirda nikt nie spożywał posiłków, a za całe towarzystwo im służył nadzwyczaj ugrzeczniony kelner, wciąż nadbiegający z zapytaniem:
— Madame desire? Co pani rozkaże?
Natomiast Wazgird czuł się znakomicie. Sądził zapewne, że tu nie grozi niebezpieczeństwo i niejednokrotnie z zadowoloną miną, powtarzał Pohoreckiej:
— Nie łatwo nas znajdą!
Bo nietylko wyszukał on dziurę, której istnienie było mało znane obcym. Postarał się również, aby zatrzeć za sobą i Marysieńką wszelkie możliwe ślady. Nawet swój wygląd zewnętrzny zmienił dla niepoznaki. Miast eleganckiego monokla, z którym przedtem nie rozstawał się nigdy, nosił wielkie amerykańskie okulary, a eleganckie garnitury zastąpiło ciemne, nie zwracające uwagi ubranie. Były to nie wiele znaczące, napozór szczegóły, ale w wyglądzie hrabiego nastąpiła metamorfoza. O ile przedtem powierzchowność Wazgirda rzucała się w oczy, świadczyła, iż każdy ma przed sobą wytwornego wielkiego pana, o tyle teraz postarzał się on, zgarbił i przypominał zewnętrznie całkowicie emerytowanego urzędnika, czy też średniego przemysłowca, który, wycofawszy się z interesów, tu w tej zapadłej miejscowości kuracyjnej, szuka wypoczynku. Również i na liście hotelowej widniało inne nazwisk. Bo, Wazgird, nie idąc śladem niektórych Polaków, jacy ledwie jedną nogą znalazłszy się na obczyźnie, wnet z skromnych Wątorków i Maciaków zmieniają się w baronów i hrabiów, nie tylko zataił swój prawdziwy tytuł i nazwisko, ale figurował, korzystając z łatwości meldunków we Francji, jako demokratyczny monsieur Schultz, kapitalista. Pan Schultz, rentier, ze swą siostrzenicą Marją Schultzówną. Przybyli ze Lwowa i tu zamierzają spędzić czas nieokreślony.
Postępowanie Wazgirda, wobec Marysieńki, było pod każdym względem bez zarzutu, jakby chcąc jej osłodzić tę narzuconą podróż, nadskakiwał i otaczał uprzejmościami młodą kobietę.
Nie poznawała wprost Wazgirda. Nawet pewnego dnia powiózł ją wynajętym samochodem do sąsiedniej Nizzy i znakomicie z tą miejscowością obeznany, zapewne, z poprzednich wycieczek pokazywał jej wspaniałe wille, rosnące śród egzotycznej roślinności.
Czyżby śmiała ona marzyć, skromna urzędniczka, iż ujrzy kiedykolwiek ów „raj na ziemi“, gdzie sztuka ludzi doprowadziła przepych przyrody do zenitu.
Niekiedy, Wazgird na kilka godzin opuszczał Marysieńkę. Jeździł, jak mówił do pobliskiego miasteczka, aby odbierać na poste-restante listy, bowiem gwoli całkowitej konspiracji, polecił nadsyłać sobie z kraju tam korespondencję. Tam również jakoby, wydawał w ich sprawach telegraficzne zlecenia.
Lecz, o ile przedtem Wazgird, niechętnie wtajemniczał Pohorecką w przebieg „walki“, lub też na jej zapytania dawał niejasne odpowiedzi, o tyle teraz postępował zupełnie inaczej. Za każdym razem po powrocie, nie omieszkał jej powiadomić o poczynionych krokach. Twierdził więc, że udało mu się ustalić prawdziwy adres barona X., który przebywa w Paryżu, że jeden z oddanych hrabiemu ludzi, jaki zastąpił podstępnie zamordowanego Dziurdziszewskiego przecisnął się do otoczenia barona i o wszystkiem mu donosi, co się tam dzieje, że baronowi X. lada dzień mają przywieźć z Polski zrabowane dokumenty, a wtedy Wazgird przystąpi do decydującej rozgrywki.
Jedna rzecz tylko martwiła Marysieńkę. Wiadomości, jakie nadchodziły od Gwiżdża. Stan jego zdrowia, widocznie się nie poprawiał. Bo hrabia donosił Marysieńce, choć nie pokazując jej listów, że Gwiżdż nadal czuje się niedobrze i doktór przedłużył jego pobyt w łóżku. Podobno, był tak osłabiony, że nie pisywał sam, a czynić to musiał za niego jeden z sanitarjuszów lecznicy.
— Inaczej nie omieszkałby i do pani paru słów skreślić! — dodawał Wazgird, na zakończenie swej niewesołej relacji. — Ale nie traćmy nadziei! Da Bóg wszystko się poprawi, albo też powrócimy rychło do kraju.
Ciężko wzdychała, współczując z całej duszy biednemu Gwiżdżowi, ale pocieszała się jedną myślą. Zapewne, niezadługo go ujrzy! Bo, jeśli Gwiżdż do nich zagranicę nie przyjedzie, pod żadnym pozorem nie zgodzi się na dalsze, ponad dwutygodniowy termin, wyznaczony przez Wazgirda, przewlekanie sprawy i sama zwróci się do policji.
Tak upłynął tydzień...
Nagle, monotonję tego życia w cichym obumarłym hoteliku przerwał nieoczekiwany wypadek.
Marysieńka oraz Wazgird zamieszkiwali w dwóch oddzielnych, nawet nie sąsiadujących ze sobą numerach i spożywali śniadania każde u siebie w pokoju. Ale do drugiego śniadania, które podawano około pierwszej, schodzili na dół do restauracyjnej sali. Zwykłej, bawili tam sami, w towarzystwie pustych stolików, bo większość kuracjuszów spożywała posiłki u siebie w pokojach.
Kiedy tego dnia zeszli, jak zwykle razem do sali, oczekiwała ich niespodzianka. Zdala już słychać było gwar zmieszanych głosów, śród których przeważały angielskie wykrzykniki: Och i o, yes...
W rogu pokoju siedziało za stolikiem towarzystwo, składające się z trzech osób. Dwóch pań i mężczyzny. Byli ożywieni i rozprawiali o czemś z przejęciem. Marysieńka, zająwszy zkolei miejsce, mogła im się dobrze przyjrzeć, bo znajdowali się prawie na wprost niej, a zaprzątnięci swą głośną paplaniną, nie zwrócili, początkowo, uwagi na nowoprzybyłych.
— Turyści? — szepnął Wazgird i obrzucił nieznajomych podejrzliwym wzrokiem, jakgdyby obecnie nie ufał nikomu i niczemu, a gotów był w najniewinniejszym człowieku dopatrywać się zamaskowanego wroga.
Choć wesołe towarzystwo rozmawiało po angielsku, ze swobody ich ruchów i zachowanego łatwo wywnioskować było można, że są to amerykanie. Rozmawiali głośno, popierając tak słowo energiczną gestykulacją. Marysieńka, oczywiście, nie pojęła z tego nic, o czem mówili, ale Wazgird, znakomicie władający angielskim, wnet oświadczył, uspokojony.
— Et, jankesi! Przybyli tu na jakiś czas, bo znudziła im się Nizza! Zapewnie panie zgrywały się zanadto w Monte Carlo i sądzą, że tu będą dalej od pokusy.
Marysieńka obserwowała towarzystwo ukradkiem. Amerykanin był wysokim, szerokim w barkach czterdziestoletnim wygimnastykowanym mężczyzną, o wygolonej, ogorzałej od sportów i wichrów morskich twarzy, ubrany w modny, nienaganny garnitur. Śmiał się wciąż, ukazując szereg zdrowych, nieco pożółkłych zębów. Obok niego siedziała młoda szczupła kobieta, o wyglądzie osoby, której żadne ćwiczenia fizyczne też nie są obce, ale i jakiej nieźle powodzić się musi w życiu, bo choć figurę jej obciskał tylko skromny sweaterek, na palcu połyskiwał wielki brylant. Dopełniało to towarzystwo trzecia jeszcze dama, której powierzchowność najwięcej bodaj zwracała uwagę. Typowa pięćdziesięcioletnia amerykanka, przybyła do Europy, aby się bawić i imponować swem bogactwem.
Amerykanie, nieco odwróceni tyłem od stolika Marysieńki i Wazgirda i zajęci swą hałaśliwą rozmową, początkowo nie zauważyli ich obecności.
Lecz, gdy przypadkowo wzrok mężczyzny padł na Pohorecką, trącił on bezceremonjalnie łokciem starszą damę, wskazując w kierunku Marysieńki i nagle cała ta trójka jęła im się przyglądać z zaciekawieniem, niby obserwując nieznane widowisko.
— Wzbogacone rzeźniki! — mruknął Wazgird ze złością. — Dorobi się to miljonów, ale na zawsze pozostanie chamem! Nikt ich nie nauczy dobrego wychowania! Jak nadal będą się tak na nas gapić, słowo daję, powiem im coś do słuchu!
Ale amerykańska trójka, aczkolwiek nie grzeszyła taktem, nie zdradzała również nieprzyjaznych zamiarów. W ich wzroku nie przebijała złośliwość, ani ironja, raczej słali spojrzenia pełnia sympatji. A mężczyzna widząc, że i Wazgird na niego spoziera podniósł do góry swój napełniony winem kieliszek, przepijając w jego stronę.
Hrabia w odpowiedzi lekko skinął głową.
— Taki już ich zwyczaj! — mruknął, nieco udobruchany. — Nudzą się i zawierają znajomości, z kim mogą! Chociaż... Zagranicą jest to powszechnie przyjęte! Przekona się pani, że i do nas wnet przyczepią...
Rzeczywiście, Wazgird przewidział tę możliwość. Bo, choć przez dalszy ciąg śniadania towarzystwo nie zaczepiało ich wprost, rzucając tylko od czasu do czasu w stronę Marysieńki uśmiechy, ledwie powstali od stołu, amerykanie podnieśli się prawie jednocześnie ze swych miejsc a mężczyzna zbliżył się ku nim.
— Good day! — rzekł — przeplatając język francuski angielskiemi zwrotami i poufale klepnąwszy Wazgirda po ramieniu, jakgdyby co najmniej od dzieciństwa się znali. — Dzień dobry! How are you? Jak się państwu powadzi?
Poczem pochwycił za rękę Pohorecką i potrząsnął nią mocno. A gdy stali w milczeniu, nieco oszołomieni tak obcesowem powitaniem, jął dalej przemawiać.
— Jestem Hopkins... I. E. Hopkins z Bufallo. — Może państwo słyszeli? Największe fabryki smalcu...
Wazgird uśmiechnął się lekko.
— Niestety, nie słyszeliśmy! — odparł również po francusku. — Ale tem nie mniej miło mi uścisnąć pańską dłoń! Moje nazwisko brzmi Schultz — wymienił swój pseudonim — skromny przemysłowiec ze Lwowa.
— A ta przystojna lady? — zagadnął znów po swojemu mister Hopkins — to pańska córka?
— Nie! — zaprzeczył Wazgird, nieco zły, go posądzają o wiek poważny i ojcostwo. — Moja siostrzenica... A właściwie bratanica... Miss Mary Schultz...
Hopknis zastanawiał się nad czemś.
— Lwów? — powtórzył. — To leży gdzieś w Turcji!
— W Polsce tylko! — odrzekł Wazgird ubawiony przysłowiową nieznajomością geografji Amerykanów.
W tejże prawie chwili podeszły do nich i panie, które dotychczas pozostawały nieco na uboczu.
Starsza, która widocznie pochwyciła zdaleka „mądre“ zapytanie Hopkinsa, ze śmiechem jęła tłómaczyć.
— Ależ Lwów jest w Polsce! Przecież mamy w fabryce nawet jednego inżyniera ze Lwowa! Polacy to wogóle bardzo mili ludzie, wszak i państwo Polacy? Tylko, o ile dosłyszałam, mają jakieś zupełnie inne nazwisko? Schultz, prawda? Bo ci nasi, w Ameryce, to tak się nazywają, że wymówić nie sposób! Kszy... ski... przedrzeźniła.
Tymczasem, mister Hopkins doszedł do przekonania, że należy uzupełnić prezentację... Rzekł, wskazując na młodszą, szczupłą blondynkę.
— It is my wife! Oto moja żona. Maud Hopkins. A ta pani — dodał, zwracając się w stronę starszej damy, — matka żony. Teściowa. Mistress Jane Carlson! Też z Bufallo. Koncern wyrobów żelaznych.
Ponieważ jednak te wszystkie szczegóły mówiły niewiele, począł bliżej wyjaśniać.
— Moja teściowa jest już oddawna wdową i nudzi się w Ameryce. My również. Bo ja poświęcam się więcej sportowi, niźli przemysłowi. Mistress Carlson też na brak dolarów skarżyć się nie może. Wybraliśmy się więc w małą podróż po Europie.
Umalowana i ubrylantowana dama szybko przerwała:
— Kręcimy się już pół roku! Wciąż między Paryżem, Dauville, Victy, Cannes, Nizzą i Monte Carlo... Ale, wreszcie zmęczył nas ten ruch! Tu przyjechaliśmy wypocząć, bo do Ameryki nam się nie spieszy.
Hopkins parsknął głośnym śmiechem.
— Niech mamunia powie szczerze — zawołał — jak zgrywała się w ruletkę w Monaco, że musiałem mamunię siłą przywieść do tej dziury, aby ochłonęły namiętności. Ten fordancer łajdak, do którego mama „sypała“ czułe oczko; też mi koło biżuterji zanadto się wiercił...
Rumieniec pokryłby, zapewne na te słowa twarz podstarzałej piękności, gdyby jej nie zasłaniała gęsta warstwa szminki. Żachnęła się, wzruszyła ramionami, a z ust padł angielski wykrzyknik, trochę zachrypniętym od coctail‘ów głosem.
— Inough! Przestań!
Ale nieubłagany zięć, skoro raz się rozgalopował pędził dalej.
— To też, kiedy mamunia na jednem posiedzeniu przewinęła piętnaście tysięcy dolarów, uważam, że najwyższy czas interwenjować...
— Stać mnie na to! — przerwała, energicznie potrząsnąwszy ubrylantowaną dłonią.
— Stać, to stać! Ale w ten sposób największą fortunę przepaskudzić można! A, u nas w Ameryce też zaczyna się kryzys... Pozatem...
Wazgird, przysłuchujący się w milczeniu, lekko uśmiechnięty, tej rozmowie dowiedziałby się wnet i o innych popisach mistress Carlson zagranicą, gdy żona Hopkinsa, pani Maud, najbardziej taktowna z całej trójki nie uznała za wskazane zabrać głos:
— Jednem słowem — rzekła — znaleźliśmy się tutaj! Przyjechaliśmy, przed kilku godzinami zrana i zamierzamy w „Terminusie“ spędzić około tygodnia. Faktycznie, pusto tu i smutno, niczem na biegunie północnym. Więc, kiedy mój mąż państwa zobaczył...
Rubaszny a gadatliwy Amerykanin znów nie dał dokończyć małżonce.
— Jak was zobaczyłem, odrazu powiedziałem do Maud. Słuchaj Maud, kiedy ludzie spotykają się w takiej dziurze, to zupełnie to samo, jakgdyby się spotkali na dalekiej pustyni. Trzeba się z niemi zapoznać, to łatwiej będzie razem nudę znosić! Tem bardziej, że lady jest bardzo milutka, a starszy pan w wielkich okularach wygląda na solidnego dżentelmena.
Klepnięcie w łopatkę Wazgirda, klepnięcie od którego jęknąłby nawet byk, znów potwierdziło ten swoisty komplement.
Choć hrabia aż zgiął się od tej pieszczoty i skrzywił trochę, nie mógł się obrazić za ten dowód czułości, znając obyczaje Jankesów.
— I nam będzie bardzo miło — odparł uprzejmie. — Zapewne, spotkamy się przy posiłkach nieraz...
— O tak, tak! — wykrzyknęła pani Maud z emfazą. Oh, yes! Pragnę się zaprzyjaźnić z miss Mary...
Po paru zdawkowych jeszcze frazesach, Amerykanie odczepili się wreszcie, od Marysieńki i Wazgirda, oświadczając, że są zmęczeni, pragną się przespać i idą do swoich numerów.
A kiedy znikli, hrabia rzekł do Pohoreckiej, spozierając w ślad za niemi.
— Są znakomici! Byliby nieznośni, gdyby nie byli tacy zabawni! Ujrzała pani, przynajmniej, typy oryginalne!
Marysieńka również odniosła to samo wrażenie. Lecz szczerze mówiąc, nie zachwycała się zbytnio hałaśliwemi sąsiadami.

ROZDZIAŁ IX.
NOWI ZNAJOMI.

Jeśli poprzedniego dnia rubaszni jankesi niezbyt przypadli do smaku Pohoreckrej, to nazajutrz była z tej znajomości prawie zadowolona. Bo Wazgird zastukał do niej wcześnie rano do pokoju i oznajmił, że na cały dzień pozostawia ją samą, gdyż musi w pilnych a jej wiadomych interesach wyjechać.
— Proszę nie zapominać — zawołała przez drzwi — o nadaniu depeszy, z zapytaniem, jak się miewa Gwiżdż i czy do nas przyjedzie?
— Oczywiście! Oczywiście! — potwierdził, a ponieważ widzieć go nie mogła, bo stał po drugiej stronie drzwi, po jego twarzy przebiegł jakiś złośliwy uśmiech.
Kiedy Pohorecka zeszła na dół do śniadania — czyli lunche‘u, jak to nazywali Amerykanie, całe towarzystwo już znajdowało się w komplecie. Hopkins przywdział dziś sportowy kostjum, szary w czerwone kraty z krótkiemi spodniami, w którym jeszcze atletyczniej rysowała się jego postać, pani Carlson była też ubrana turystycznie, choć niemniej ubrylantowana, tylko Maud zatrzymała swój skromny sweterek. Rozprawiali, oczywiście o czemś z ferworem i zdala już rozbrzmiewały ich krzykliwe głosy.
Na widok Marysieńki, przybyłej bez Wazgirda, przy stoliku powstało widoczne poruszenie. Hopkins porwał się z miejsca i podbiegł ku niej.
— Pani sama? — zapytał w języku francuskim, potrząsając na powitanie jej ręką, jakby chciał ją urwać. — Cóż się stało z pani papą... pardon... chciałem powiedzieć stryjem, tym poczciwym mister Schultzem?
— Stryj wyjechał — skłamała Marysieńka — za interesami do Nizzy! Powróci dopiero wieczorem!...
— To prosimy!... Prosimy do nas, do stolika! — ozwały się zgodnie głosy pań.
Marysieńka, sama nie wiedząc kiedy, bo początkowo nie miała zamiaru usiąść z Amerykanami, znalazła się w ich towarzystwie. Hopkins, ująwszy ją pod ramię, siłą prawie pociągnął do stołu i zaraz otoczył troskliwą opieką.
— O, to zastąpimy mister Schultza! — powtarzał. — Będzie miss Mary czuła się z nami, jak w rodzinie. Grzecznie przysuwał potrawy, napoje. Również Amerykanki prześcigały się w uprzejmościach. O ile wczoraj, wydawali się oni wszyscy rubaszni, a chwilami grubiańscy, obecnie nic nie raziło w ich zachowaniu. Przy stole padały tylko dowcipy, wesołe uwagi, komplementy, skierowane pod adresem Marysieńki.
Gdy śniadanie się skończyło Marysieńka powstała z miejsca, sądząc, że uda jej się pozbyć niedelikatnych towarzyszów.
Ale zawiodła się srodze.
Zaczerwieniony od licznych szklanek wina i nieco rozmarzony Hopkins, pożegnał ją natychmiast a niezadługo później uczyniła to i pani Carlson. Lecz pozostała Maud, która ująwszy czule Marysieńkę pod ramię, zagadnęła, czy ta pozwoli się odprowadzić do numeru na górę i tam chwilę spędzić na pogawędce.
— Czuję się zmęczona! — wyrzekła dość sucho, przeklinając chwilę, w której związała się Amerykanami. — Boli mnie trochę głowa! Skoro pani jednak koniecznie sobie życzy, proszę.
Maud puściła mimo uszów dość wyraźną aluzję i rychło znalazła się w hotelowym pokoju Pohoreckiej. Tam rozsiadła się wygodnie w fotelu, założyła nogę na nogę i wyciągnąwszy ze złotego etui cieniuchnego papierosa, zapaliła go i głęboko zaciągając się dymem rzekła:
— Droga Mary. Jesteśmy wyjątkowo szczere. Gdy pragniemy z kimś się zaprzyjaźnić, a sądzę, że właśnie przyjacielski stosunek nas złączy, wypytujemy się o różne szczegóły z jego życia...
Nie gniewaj się na mnie, a powiedz otwarcie... Czy czujesz się szczęśliwa w życiu?
Marysieńka drgnęła. Zapytanie było więcej, niż niedyskretne, lecz czyżby Amerykanie domyślali się czego?
— Czemu nie miałabym być szczęśliwa?
— Chwilami, wydajasz się zamyślona i smutna... Chwilami, wyglądasz tak, jakgdyby cię gnębiły poważne troski...
— Jestem tylko poważna z natury — odrzekła, czerwieniąc się lekko. — Nie gnębią mnie żadne troski.
Lecz Maud nalegała!
— A mnie się wydaje, inaczej! Może przykrości z opiekunem, to jest chciałam powiedzieć, stryjem? Bo jakiś dość sztywny jest wasz stosunek!
— Mało serdeczny! — Skąpy pewnie, bo nie posiadasz ani drogich sukienek, ani nie nosisz kosztownej biżuterji! — wzrok Maud pobiegł w kierunku wspaniałego brylantu, jaki zdobił jej palec.
Pohorecka mimowolnie dała się wciągnąć w rozmowę, choć początkowo było jej zamiarem, prędko pozbyć się Amerykanki.
— Przybyliśmy tu — oświadczyła kłamiąc z konieczności — nie dla zabawy, a dla wypoczynku. Nie zabrałam ze sobą strojów, gdyż tu niema nawet dla kogo być szykowną! A co się tyczy klejnotów, to nie przepadam za błyskotkami...
A twój stryj jest zamożnym człowiekiem?
Słowa
te niemile uderzyły Marysieńkę. Odparła wyjątkowo ozięble.
— Sądzę, że w Polsce uchodzi za zamożnego człowieka! Zresztą, my nie mamy zwyczaju, badać zawartości niczyjej kieszeni!
Wzrok Maud, pozornie dobroduszny, cały czas świdrował Pohorecką, niby zamierzał zbadać ją do dna. Posłyszawszy jednak odpowiedź, pojęła, widocznie, że przeholowała, bo wybuchnęła głośnym śmiechem, pragnąc nim zatrzeć niemiłe wrażenie.
— Ha — ha... ha... — jęła wyrzucać z siebie. — Znów się obraziłaś? Ho... ha — ha... Wy, europejki, jesteście strasznie drażliwe! Naprawdę, nie było o co! Bo, my Amerykanki, wtajemniczamy się zawsze w interesy naszych małżonków i opiekunów...
Marysieńka powzięła podejrzenie, że Amerykanka chce od niej wyłudzić jakąś tajemnicę. Udzielała przeto swej znajomej lakonicznych odpowiedzi. Amerykanka, widząc, że źle trafiła, wkrótce opuściła jej pokój.
Ale zaraz po jej wyjściu znów rozległo się u drzwi pukanie, a z za nich zabrzmiał głos Wazgirda.
— To ja! Wróciłem! Pragnąłbym rozmówić się z panią!
Hrabia był przygnębiony i zmieniony. Lecz Marysieńka, podniecona jeszcze rozmową z Amerykanką, nie zdążyła tego zauważyć.
— Niech pan sobie wyobrazi — jęła opowiadać — jacy dziwni są ci jankesi! Tacy dziwni, że aż zaczyna to wydawać się podejrzane.
— Cóż się stało? — zapytał zaintrygowany.
— Przyczepili się dzisiaj tak do mnie, że ledwie zdołałam się ich pozbyć! Ale, nie o to chodzi. Już w czasie śniadania pani Carlson razem z panem Hopkinsem rozpoczęli coś w rodzaju indagacji... A skąd jestem, a co robię... Było to jeszcze pół biedy, bo choć pytali niedyskretnie, ale względnie przyzwoicie. Potem dopiero Maud...
— Maud?
— Ta żona Hopkinsa, udając, że zapałała do mnie ogromną przyjaźnią, przyszła do mojego numeru i jak sędzia śledczy jęła badać. Czemu jestem czasami zamyślona i smutna, jaki mnie łączy z panem stosunek...
Wazgird zdumiewał się coraz więcej.
— Co pani mówi?
— Bo za mało, jako siostrzenica i stryj, okazujemy sobie serdeczności, wreszcie czy pan jest bogaty i czy nie powierzył mi przechowanie pieniędzy i papierów, jak to u nich, podobno, jest w zwyczaju...
— Dopytywała się o dokumenty?
— Tak! I właśnie, ten rodzaj indagacji wzbudził moją nieufność!
Wazgird począł chodzić po pokoju wielkiemi krokami.
— Wypytywała się — mówił sam do siebie, jakby zastanawiając się nad czemś — chciała się dowiedzieć kim jesteśmy, gdzie przechowujemy pieniądze i papiery... Czyżby... Czyżby...
Nagle przystanął.
— Nie! — rzekł do Marysieńki. Pani obawy są zbyteczne! To zwykła ciekawość źle wychowanych Amerykanów... Może pani być zupełnie spokojna, co do tego, gorzej natomiast...
— Co gorzej? — podchwyciła jego słowa.
— Wszystko idzie jaknajgorzej — odrzekł, nie patrząc na Marysieńkę. — Choroba Gwiżdża się przedłuża...
— Przedłuża?
— Tak! Moi ludzie nie mogą zdobyć potrzebnych papierów... Prócz tego...
— Co, prócz tego?
Wazgird podniósł raptem na Pohorecką swe oczy. W oczach tych, które zazwyczaj patrzyły na świat wyzywająco i dumnie, malował się obecnie niekłamany lęk.
— Widziałem siwowłosą wiedźmę! — wyrzucił z siebie zduszonym głosem.
Marysieńkę aż coś poderwało na miejscu.
— Siwowłosą zbrodniarkę? Gdzie?
— Tu!... Gdym zbliżał się samochodem do willi, zauważyłem ją... Chciałem ją zatrzymać, ale szybko znikła.
— Zdołała nas wytropić!
— Zdołała! A właściwie, oni zdołali! Mimo wszelkich ostrożności, zmiany nazwiska, zamieszkania w zapadłej dziurze! Niepojęte!...
— Więc nam grozi niebezpieczeństwo! — krzyknęła ze zgrozą Marysieńka.
— Nieunikniona śmierć! — rzucił wzruszonym głosem.
Tymczasem w numerze amerykanów odbywała się też niezwykła rozmowa.
Siedział tam rozwalony na kanapie Hopkins, obok niego Pani Carlson i wyczekiwali na kogoś z niecierpliwością.
Wreszcie, rozwarły się drzwi, a na progu ukazała się Maud.
— Cóż, udało się? — padły dwa jednobrzmiące okrzyki, ledwie ta zdążyła się znaleźć wewnątrz pokoju.
Amerykanka miała niezadowoloną minę, a oczy jej błyszczały gniewem.
— Ta Polka — oświadczyła, — jest chytra, niczem lis! Albo też nauczył ją opiekun, jak odpowiadać na pytania. Pomimo, że pod pozorem przyjaźni starałam się ją wybadać, wszystko spełzło na niczem. Odpowiadała półsłówkami a później jakby połapawszy się, że ją sonduję, poczęła mi prawić impertynencje...
— Niemożebne! — mruknął ze złością mężczyzna. — A nam ją opisywano, jako naiwną istotkę... Hm... Nie dowiedziałaś się nawet, kto przechowuje papiery... Ona, czy też tamten...
Maud potrząsnęła głową.
— Poczęłam nawet, niby przez figle, ostukiwać walizki, aby wyczytać coś z jej twarzy... Nic... Odrzekła mi ze zniecierpliwieniem, że u nich w Polsce niema zwyczaju dopytywania się o zawartość walizek... Ledwie obróciłam całą historję w żart, aby jej nie zrazić i nie zepsuć dobrych stosunków.
Pani Carlson poruszyła z pasją wargami i wydawało się, że tłumi jakieś przekleństwo. Hopkins tymczasem zmarszczywszy czoło zastanawiał się nad czemś poważnie.
— Jeśli nie udało się po dobroci — wymówił nieco ochrypłym głosem. — Będziemy musieli postąpić inaczej. Bo tamci napierają i chcą, abyśmy skończyli z niemi jaknajprędzej.
— Oczywiście! — potwierdziła Maud.
— A znacie mnie chyba, że żartować nie lubię i przed byle czem się nie cofnę.
Zły śmiech pani Carlson zawtórował pogróżce mężczyzny.
— Wobec tego — prawił dalej Hopkins — dobrze się stało, Maud, że umiałaś zachować pozory! Zgotujemy mister Schultzowi, kapitaliście ze Lwowa i jego siostrzenicy taką niespodziankę, że wystarczy im ona na zawsze.
Cała trójka wybuchnęła teraz niemiłym, przytłumionym chichotem.
— Mister Schultzowi i jego siostrzenicy? — wyrzekła raptownie pani Carlson, zwracając się do Hopkinsa. — Czemu nie powiesz zwyczajnie... hrabiemu Wazgirdowi oraz pani Marysieńce Pohoreckiej z Warszawy.

ROZDZIAŁ X.
OŚWIADCZYNY WAZGIRDA.

Aczkolwiek nie podejrzewał Wazgird, jak groźne zawisło niebezpieczeństwo nad jego głową oraz Marysieńki, ze strony tych, których poczytywał za spokojnych turystów i miljonerów z Bufallo — samo wspomnienie o groźnej siwowłosej wiedźmie całkowicie wyprowadziło go z równowagi. Sam jeszcze nie wiedział, czy nie uległ halucynacji i spokojnej siwowłosej kobiety, przypadkiem kręcącej się w pobliżu hotelu, nie przyjął za najgorszego wroga. Lecz, jeśli zdołała go odszukać? Wrogowie są wszechpotężni. Nie wymknie się im. Spotka go los, jaki spotkał Tadeusza, jaki spotkał Dziurdziszewskiego?
Podczas, kiedy Marysieńka z rozszerzonemi z przestrachu oczami, siedziała wtulona w róg kanapy, hrabia w dalszym ciągu niespokojnie chodził po pokoju, a w jego mózgu wirowały przeróżne myśli.
Sam czuje obecnie, iż jest zbyt słaby, aby podołać tamtej piekielnej szajce! Zbyt słaby... Nie poradzi im i bez obcej pomocy zginie. Jedyna byłaby tu rada, zwrócić się o pomoc do władz, jak to już dawno należało uczynić. Ale tu zachodzi pewien szkopuł — a tą przeszkodą jest Marysieńka. Swego czasu już proponował mu Dziurdziszewski opowiedzieć jej wszystko szczerze i zaproponować znaczną pieniężną sumę za zgodę. Boć, walka idzie o miljony i tem by swego skarbu bardzo nie uszczuplił. Ale, Marysieńka nie przystanie nigdy. Poznał ją na tyle, że jest przekonany, iż oburzyłaby się tylko i wywołałaby awanturę, co pogorszyłoby znacznie sprawę. Dla tego, próżno usiłował usunąć ją ze swej drogi... Lecz, obecnie, niema chwili do stracenia, należy działać wspólnie z Marysieńką. O ile nie udało się wprost uskutecznić planów, może dojdzie się do tego samego celu okólną drogą.
— Pani Marysieńko? — zapytał, zatrzymując się nagle przy niej, jakimś uroczystym głosem. — Czy zgodziłaby się pani zostać moją żoną?
Plan Wazgirda był niezwykle prosty. Gdyby Pohorecka wyraziła chęć wyjścia zań za mąż, uciekłby się natychmiast pod opiekę władz, następnie poślubiłby ją i na zasadzie otrzymanej od niej plenipotencji, załatwiłby po za jej plecami, wszystkie skomplikowane sprawy.
Liczył na to, że Marysieńka przerażona wieścią o nowych prześladowaniach, nie zechce zrażać go, jako swego opiekuna i na rzucony projekt małżeństwa, pod wpływem strachu, przystanie.
— Czy zgodziłaby się pani zostać moją żoną? — powtórzył.
Jeśli Marysieńka nie zdążyła jeszcze ochłonąć z poprzedniego wstrząsu, wywołanego wiadomością o pojawieniu się w pobliżu hotelu siwowłosej wiedźmy, to niespodziewane oświadczyny Wazgirda przyprawiły ją o ostateczne oszołomienie.
Uniosła się z otomany.
— Pan hrabia... pragnie... mnie... poślubić? — ledwie wymówiła, nie wierząc uszom własnym. — Cóż skłania pana do podobnego kroku?
Wazgird rozumiał dobrze, że musi swą „ofertę“ należycie upozorować.
— Jest pani kompletnie opuszczona i sama na świecie! — wymówił melancholijnym tonem. — Prócz mnie, niema pani żadnego opiekuna, a ja czuję, że lada dzień, z ręki tych skrytobójców zginę! Nie posiadam spadkobierczyni! A pragnąłbym, żeby po mojej śmierci znalazła się pani w możności nietylko pomszczenia jej, ale i doprowadzenia walki z tą djabelską bandą do pomyślnego końca. Na to są potrzebne pieniądze. Oto, cel moich oświadczyn. Rozumiem, że w sensie normalnym, nie możemy być mężem i żoną, ale w ten sposób pragnę przekazać pani swój majątek.
— Ależ, panie hrabio...
Przekonywał dalej!
— Sama powinna pani zrozumieć, że jest to jedynie możliwa forma zabezpieczenia pani...
— Ależ, panie hrabio! — odrzekła, ledwie ochłonąwszy ze zdumienia — po śmierci Tadeusza, nie mam zamiaru wychodzić powtórnie zamąż.
Bruzda zasępiła czoło Wazgirda.
— Zupełnie się zgadzam — wymówił — jeśli chodzi o prawdziwe małżeństwo. Lecz, takie, jak nasze? Tylko troska o dobro pani kieruje moim postępkiem! Inaczej...
Wymierzył celnie. Choć Marysieńce ani przez myśl nigdy nie przeszło powtórne zamążpójście, a niespodziewane oświadczyny przyprawiły ją o osłupienie, rozumiała, że jeśli odmówi wręcz, urazi hrabiego. Był obecnie jedynym jej opiekunem, śród obcych ludzi i niebezpieczeństw w jakich się znaleźli. Należało sprawę przewlec, udzielić nieokreślonej odpowiedzi.
— Tak niespodziewanie na mnie to spada! — oświadczyła. — Wdzięczna jestem panu za zaszczyt, jaki mi czyni proponując, bym została jego żoną! Ale muszę się zastanowić...
— Tu niema nad czem się zastanawiać! — nalegał.
— Owszem... Owszem... Może za parę dni, może już jutro odpowiem panu hrabiemu ostatecznie...
Mówiąc tak, sądziła, że bardzo mądrze czyni. Pomimo całej troskliwości Wazgirda i jego postępków, świadczących pozornie o przyjacielskiem oddaniu, wciąż coś odpychało ją od niego. Mniemała, że jutro zdoła go nakłonić, aby, poniechawszy małżeńskich zamiarów, zwrócił się bezpośrednio do policji.
Niestety, wypadki, jakie się potoczyły, zadały kłam tym przewidywaniom.
Tymczasem Wazgird, który stał przed Marysieńką, posłyszawszy tę odpowiedź, uśmiechnął się lekko. W jego przekonaniu, Pohorecka ociągała się tylko, nie chcąc przez kobiece fochy, natychmiast wyrazić swej zgody. Był pewny zwycięstwa.
— Więc do jutra! — rzekł. — Dobrze! Nie będę pani dłużej nudził...
Odszedł do swojego numeru. A gdy się tam znalazł, znów ogarnęło nim podniecenie. Czyżby znakomicie ułożony plan psuł się, czy też uległ tylko swym rozigranym nerwom. Skąd tu, siwowłosa wiedźma? Lecz, czemuż tamta kobieta, na jego widok, rzuciła spojrzenie, pełne nienawiści i uciekła? Tak nie postępują spokojni przechodnie!
Zapalił papierosa, zaciągnął się dymem i dalej snuł swe myśli.
A tak wszystko zostało ułożone znakomicie. Zdobył papiery i nosi je wciąż w bocznej kieszeni marynarki. Na ich zasadzie przez zaufanych ludzi zdobyć może miljony, lub uczyni to zupełnie jawnie, jeśli poślubi Marysieńkę. I Gwiżdża usunął ze swej drogi... Widzi, jeszcze bladą twarz swego sekretarza, leżącego na kanapie, z zamkniętemi oczami. Wazgird zaprosił go pod pozorem posiłku do pewnego zacisznego gabinetu i tam mu do wina dosypał trucizny. Proszku, który nie pozostawia śladów i po którym człowiek choruje parę dni i umiera. Gwiżdż dawno, pewnie, już nie żyje, gdy on łudzi Marysieńkę, że lekko tylko „zaniemógł“ i powoli powraca do zdrowia. Lecz, coś zanadto poczynał węszyć ten Gwiżdż i wcale niedwuznacznie ostrzegał Pohorecką.
— Tam, do djabła!
Nagle wzrok Wazgirda spoczął na biurku. Dojrzał tam kartkę, której stanowczo przed tem nie pozostawił. Czyżby ktoś tu zaszedł, w jego nieobecności i o czemś pragnął go zawiadomić? Spiesznie pochwycił arkusik białego papieru, zapewne wyrwany z notesiku i przeczytał:
„Nikt nie ujdzie swego losu! Zobaczymy się dziś jeszcze!“
Słowa zostały skreślone po francusku, ale aż nadto jasno przemawiały same za siebie.
Wazgird wypadł na korytarz.
— Kto był w moim numerze. — rzucił gorączkowe zapytanie służącemu.
— Nikt, monsieur Schultz! — odparł tamten, uderzony zmienioną twarzą Wazgirda.
— A jednak ktoś zachodził — mówił hrabia podnieconym tonem, potrząsając kartką. — Znalazłem bilet na stole!
Służący wzruszył ramionami.
— Nic nie rozumiem! — oświadczył. — Klucz od numeru monsieur cały czas znajdował się u mnie! Któż może przeniknąć do zamkniętego pokoju? Może portjer na dole będzie coś wiedział w tej sprawie!
Ale i portjer nic nie wiedział. Żaden obcy nie dopytywał się o pana Schultza, ani też nie udawał się do niego na górę.
Teraz Wazgirda ogarnęło naprawdę przerażenie.
Jeśli przedtem mniemał, że lęka się zbytecznie, nadal nie mógł wątpić.
Pobiegł w kierunku pokoju Pohoreckiej i gwałtownie zastukał. Otworzyła po pewnym ociąganiu, dość niechętnie, sądząc, że znowu przybywa, aby nastawne na zamiary małżeńskie.
Ale jeden rzut oka na szaro ziemnistą twarz hrabiego przekonał ją, że zaszło coś niezwykłego i że czem innem hrabia ma myśl zaprzątniętą.
— Pani Marysieńko! — zawołał trochę drżącym głodem, znalazłszy się w numerze i starannie zamykając drzwi na klucz za sobą, jakby wślad za nim goniło groźne niebezpieczeństwo. — Spełniły się moje, niestety, przewidywania! Oni są tu! Niech pani czyta!
Wyciągnął w jej stronę kartkę. Zapoznawszy się z jej treścią zbladła.
On tymczasem pośpiesznie tłomaczył.
— Znalazłem na biurku... A nikt w hotelu nie widział, żeby ktoś wchodził do mojego numeru! Niepojęte! Oni przenikają przez mury...
Marysieńka tymczasem powoli powtórzyła treść kartki.
— Zobaczymy się dziś jeszcze!... Więc dzisiaj, pragną się z nami rozprawić! Co pan myśli uczynić?
Wazgird był tak oszołomiony, że pierwszy wyrzucił:
— Pobiegłbym do posterunku policyjnego, ale już noc i nie wiem nawet, jak go odszukać! Zresztą...
Zresztą, rozumiał sam, że skoro nie był mężem Marysieńki, niezbyt było roztropnie wtajemniczać policję we wszystko.
Ale, nagle ogarnęła go pasja. Poczem przypływ energji. Czyż z temi zbójami nikt sobie nie poradzi?
— Pani Marysieńko! — wyrzekł stanowczo. — Dziś musimy sami się bronić! Toć ci bandyci są ludźmi, a nie duchami, i choć czasem działają w sposób niepojęty, jednak chyba w sposób widoczny nadchodzą.[1] Zamkniemy się na całą noc u pani w pokoju, a ja będę czuwał z browningiem w ręku. Toć nie sposób aby pojawili się niespostrzeżenie. W razie najdrobniejszego szmeru, strzelam... A jutro zobaczymy, co robić dalej.
Przerażenie Marysieńki było tak wielkie, że obecność hrabiego, w innych warunkach uciążliwa, wydawała jej się więcej, niż pożądaną.
— Tak! tak! Niech pan zostanie! — zawołała.
Wazgird
uderzył się po tylnej kieszeni, jakby sprawdzając, czy posiada broń przy sobie.
— Co za bezczelność! — zawołał. — Zapowiadają swą wizytę na dziś jeszcze! Więc w nocy... O, bo w nocy najchętniej lubią, oni działać, pod osłoną mroku... Znakomicie! Przyjmiemy ich godnie!
Wazgird sprawdziwszy, czy drzwi są dobrze na klucz zamknięte jął wydawać zlecenia, niby wódz przygotowywujący się do obrony.
— Pani położy się na kanapie i tam pozostanie, ja zaś zajmę miejsce w fotelu, który znajduje się w rogu pokoju. Stamtąd jednakowo dobrze będę mógł obserwować drzwi i okno. Bo, o ile w numerze nie ma jakiego potajemnego przejścia, inną drogą tu nadejść nie mogą.
Posłusznie spełniła zlecenie, a gdy i on znalazł się na swem posterunku, w pokoju zaległa cisza.
Jakby, za zobopólną zgodą oboje milczeli.
Wyczekiwali.
Hrabia zerknął na zegarek. Było już około północy.
Rychło zamrze życie w hotelu. Jeśli wrogowie pragną wykorzystać tę okoliczność, to niezadługo ich należy się spodziewać.
Ale skąd?... Z jakiej strony?....
Zamarł w bezruchu, łowiąc starannie uchem najdrobniejsze szmery.
Daremnie....
Biegły kwadranse za kwadransami, zegar na dole w hotelowym hall‘u wydzwonił pierwszą, później wpół do drugiej, dokoła panowała martwa cisza.
Wazgird podniósł swój wzrok na Marysieńkę i spostrzegł, że zasnęła. Siedziała w rogu otomany z zamkniętemi oczami. Niechaj śpi! Nie zamierzał jej budzić.
A tu nadal martwa cisza.
Powstał z fotela, zbliżył się do kontaktu elektrycznego i zagasił światło.
W pokoju zaległy ciemności.
W mroku na wprost niego rysowało się duże weneckie okno. Zasłonięte było roletą, ale księżyc, który srebrzył się na dworze wyjątkowo jasno, oświetlał tę roletę, niby znakomity ekran, sącząc swe promienie do wewnątrz pokoju i pozwalając rozróżnić, co się w numerze działo.
Znów nadsłuchiwał — lecz żaden szelest nie zmącił ciszy.
Nagle rozległ się cichy szmer...
Zamienił się cały w słuch... Ale szmer się nie powtórzył.
Czyżby mu się wydało?
Lecz, nie... Od strony okna dobiega najwyraźniej, niby chrobotanie myszy...
— Pani Marysieńko! — zawołał przyciszonym głosem. — Proszę się obudzić! Niech pani posłucha!
Spała lekko, widocznie, i wnet się ocknęła, bo po chwili dobiegł Wazgirda jej szept:
— Tak! Ktoś najwyraźniej dobiera się od strony okna! Jakby paznokciem wodził po szybie!
Ścisnął mocno rączkę browninga.
— Cokolwiek się stanie, zechce pani zachować całkowity spokój i nie odzywać się ani słówkiem!
Teraz minęło kilka sekund naprężonego oczekiwania, w czasie którym, zdawało się, że słychać w pokoju przyśpieszone uderzenia ich serc.
Nie ulegało najlżejszej wątpliwości! Włamywacz tam od zewnątrz, powoli, ostrożnie, z niebywałą wprawą wygniatał okno, aby tą drogą dostać się do nich...
— Br... — zabrzmiał nieprzerwanie cichusieńki szmer, szyba opadła gdzieś bezszelestnie a zimny powiew wiatru, jaki z poza rolety uderzył twarze Marysieńki i Wazgirda, świadczył, że szczęśliwie zostało ukończone zdradzieckie zadanie.
— Proszę się nie bać! — wyszeptał w kierunku Pohoreckiej i podniósł broń, gotową do strzału.
Na tle rolety zarysował się obecnie cień nieokreślony. Rzekłbyś, wysunięte ramię. Ramię to powoli uchylało zasłonę, a była to jakaś upiorna, koścista, krogulcza ręka. W ślad za nim powoli posuwała się głowa...
Już miał Wazgird wystrzelić, gdy wtem nieznana siła, przykuła go do miejsca a z piersi wydarł się tylko chrapliwy bełkot:
— A... a... a...
Bo miast ludzkiej twarzy, ujrzał coś ohydnego. Niekształtną głowę, której rysów nie można było rozróżnić, lecz w której gorzały fosforycznym blaskiem dwa straszliwe ślepia.
Nic w nich nie było z ludzkiego wyrazu, a niby obdarzone niepojętą mocą, wpijały się teraz w Wazgirda, odgadłszy w pokoju jego obecność. Wpijały się z taką potęgą, że niczem zahypnotyzowany, z opuszczonym do dołu browningiem, stał przykuty do miejsca.
Tegoż samego wrażenia musiała doznać i Marysieńka, gdyż z jej piersi, pomimo poprzednich zakazów Wazgirda, wyrwał się zduszony okrzyk.
— Potwór! Potwór... Ach, te djabelskie oczy...
Krzyk ten otrzeźwił hrabiego. Szarpnął się gwałtownie naprzód i uniósł rękę do góry.
— Buum... — rozległ się odgłos rewolwerowego wystrzału.
Głowa raptownie znikła bez szelestu, jak przedtem bez szelestu się ukazała. Wazgird podbiegł teraz do okna i strzelał w ciemności, raz za razem.
Ale najmniejszy jęk, najmniejszy okrzyk nie rozległ się w odpowiedzi, by zaświadczyć, że strzały były trafne.
Na dworze panowała martwa cisza, jakgdyby nigdy nic się nie stało.
Wazgird wychylił się przez okno, ale niczego nie dostrzegł w nocnym mroku. Ten, który wdzierał się do pokoju, zdążył się już skryć, korzystając z ciemności.
Natomiast, na korytarzu hotelowym zawrzało, a do drzwi numeru rozległo się gwałtowne stukanie.
— Co się tu stało? — zapytał dyrektor „Terminusa“, gdy hrabia mu otworzył. — Pan strzelał?
Za nim widać było zaniepokojone twarze służby.
— Potwór... potwór tu się wdzierał! — bełkotała Marysieńka, wciąż pod wpływem okropnego widoku.
Hrabia bliżej wyjaśnił.
— Jakiś włamywacz usiłował się dostać do numeru mojej siostrzenicy! Wyciął szybę... Znalazłem się tu przypadkiem i wystrzeliłem... Ale, zdaje się, moje strzały chybiły celu.
Niezadługo znaleźli się na dole. Leżała tam, w rzeczy samej, na trawniku wyciśnięta z okna szyba. Dalej widniały ślady stóp jednej, lub też paru osób. Najbardziej zaś były ciekawe, oddalające się od hotelu odcinki nieokreślonego kształtu, jakby znaki, wytłoczone w ziemi kopytem. Czyżby ów potwór tem zaznaczył swą ucieczkę?
— Dziwne! — rzekł dyrektor hotelu, spoglądając to na leżącą szybę, to na niezwykłe ślady. — Dziwne! Odkąd pracuję w „Terminusie“, nigdy nie było tu włamania!
I czemu, właśnie pana, monsieur Schultz, wybrano na ofiarę?

Rozdział XI.
AMERYKANIE PROPONUJĄ WYCIECZKĘ.

Nazajutrz, zbudziło Wazgirda mocne stukanie do drzwi hotelowego numeru. Ktoś dobijał się gwałtownie. Spojrzał na zegarek. Było już po drugiej. Zaspał, zmęczony przygodami nocy i długiem czuwaniem.
— Kto tam? — zapytał.
Z za drzwi rozległ się głos Hopkinsa.
— To ja! Ja, mister Schultz... Proszę mnie wpuścić.
Wazgird pośpiesznie narzucił na siebie piżamę i otworzył.
— Przyszedłem się dowiedzieć, co się z wami dzieje? — mówił Hopkins, wchodząc do numeru. — Nie byliście na lunche‘u, śniadaniu! Domyślam się, że to wskutek niezwykłej przygody, jaka miała miejsce w nocy. Ktoś usiłował wtargnąć do numeru miss Mary!
— Próbowano dokonać włamania — odrzekł Wazgird, wskazując Amerykaninowi na kanapę, aby tam zajął miejsce. — Lecz spłoszyłem włamywacza wystrzałami!
Właściwie, nie wiem czego szukano w pokoju mej siostrzenicy? — dodał, chcąc powstrzymać dalsze zapytania Amerykanina, poczem żartem dorzucił. — Właściwie powinni byli odwiedzić takiego miljonera jak pan, panie Hopkins.
Tamten trochę się zmięszał.
— Dziwna historja! — wyrzekł szybko. — Na trawniku widniały odciski kopyta...
Wazgird pobladł mimowolnie. Przed oczami zamajaczyły mu potworne, ohydne ślepia.
— Tak! — mruknął.
Ale Hopkins już zmienił temat i począł wyłuszczać to, z czem przybył.
— Ponieważ nie przyszliście dzisiaj do śniadania, a w całym hotelu nie gadają o niczem innem, jak o waszej historji, myślę sobie, trzeba odwiedzić mojego przyjaciela, drogiego mister Schultza ze Lwowa... Przytem, Maud powiada do mnie... Idź zaproś ich na wspólną wycieczkę... Muszą trochę ochłonąć, otrząsnąć się z wrażenia.
Wazgird jeszcze nie rozumiał, ale Amerykanin bliżej tłomaczył.
— Pojedziemy wieczorkiem do Nizzy, w restauracji zjemy kolację a potem odwiedzimy pewien kabarecik... Bardzo tam wesoło! My was zapraszamy! No, cóż zgoda?
Hrabia spojrzał w pierwszej chwili zdziwiony, a później uśmiechnął się przyjaźnie. Niespodziewane zaproszenie Hopkinsa wypadało mu więcej, niźli na rękę. Tak był przedenerwowany wczorajszym wieczorem, że rad był rozerwać się śród ruchu i ludzi. Obawiał się samotności. Pozatem, przewidywał długie policyjne dochodzenia i badania a nie posiadając jeszcze zgody Marysieńki, że zechce ona zostać jego żoną, obawiał się, że ta z czemś niepotrzebnem się wygada.
— Dobrze! — odparł krótko. — Chętnie wybierzemy się z państwem.
Hopkinsa widocznie ucieszyła ta odpowiedź.
— All right! — zawołał. — Więc za kilka godzin zajdziemy po was, bo miss Mary chyba też wyrazi swą zgodę! Widzi pan, mister Schultz, wczoraj pańska siostrzenica czuła się nieco urażona naszemi zapytaniami, bo jesteśmy ciekawi z natury, ale chcemy ją naprawdę przekonać, że jesteśmy przychylnie dla was usposobieni...
— Więc, za parę godzin! — powtórzył Hopkins.
Wazgird, nie przewidując oporu ze strony Marysieńki skinął głową.

— Cóż, powiodło się? — zapytała go pani Carlson, ledwie znalazł się w jej numerze.
Siedziała przed lustrem, starannie poprawiając „maquillage“ swej twarzy.
— Czemuż nie miało się powieść? — roześmiał się ordynarnym śmiechem. — Ptaszek jest tak wystraszony po wczorajszym napadzie, że aby nie zostać tam, djabłu nawet rzuciłby się w objęcia!
Odwróciła się od lustra i pokiwała głową.
— I ten Wazgird, taki chytry, taki przebiegły nic nie przeczuwa? Nawet po niezręcznych zapytaniach Maud? Toć Marysieńka musiała mu powtórzyć?
— Żywi do nas jak największe zaufanie. Jest święcie przekonany, żeśmy miljonerzy z Buffalo...
— Znakomicie!
Hopkins, z rozjaśnioną twarzą spacerował po pokoju. Ale pani Carlson przyszło na myśl pewne zastrzeżenie.
— A Marysieńka — wyrzekła — nie pocznie stroić fochów? W ostatniej chwili gotowa zepsuć cały plan?
Lecz on wzruszył ramionami.
— Nie przewiduję tego! — mruknął.
Przewidywania Hopkinsa okazały się słuszne. Marysieńka zgodziła się na wycieczkę do Nizzy. Może i ona pragnęła śród ludzi i gwaru zapomnieć o przeżyciach straszliwej nocy, może sądziła, że hrabia pod pozorem rozrywki pragnie udać się do wielkiego miasta pod opiekę władz.
Dość, że nad wieczorem, ubrana w wizytową sukienkę wraz z Wazgirdem, znalazła silę w towarzystwie Amerykanów. Ci już oczekiwali ich w hotelowym hall‘u a na ich widok zabłysły im oczy, niczem u drapieżników, pewnych, że teraz ofiary już się nie wymkną.
— Jesteście!... Świetnie!..
Zarówno pani Carlson, jak i Maud przywdziały wspaniałe tualety, a cenne kolje na ich szyjach i klejnoty na palcach mieniły się tysiącem iskier, Hopkins, jak i Wazgird, przystroił się w smoking.
— Siadajmy!
Zajęto miejsca w luksusowym Chryslerze, prywatnym samochodzie Amerykanów, którym ci stale odbywali swe wycieczki.
— Do Nizzy...
Po krótkiej przejażdżce, śród rojnych i gwarnych ulic Nicei, szofer, znać z góry otrzymawszy zlecenia, skierował się przed jeden z wspaniałych Palace‘ów i przed nim przystanął.
Olbrzymia restauracyjna sala o białych ze złoceniami kolumnach, tonąca w powodzi egzotycznych kwiatów i światła, z rumuńską orkiestrą w czerwonych frakach i szeregiem nadskakującej służby, w pierwszej chwili oszołomiła Marysieńkę. Do podobnego przepychu nie była przyzwyczajona, jak również nie była przyzwyczajona do widoku tylu wystrojonych pań i wytwornych panów, którzy zajmowali miejsca przy stolikach. Była to istna wystawa luksusowych tualet, przebajecznych pereł i brylantów, przy których zbladła nawet biżuterja pani Carlson.
Ale Hopkins czuł się, jak u siebie w domu.
— O, siadajmy! — wskazał ręką na jeden z dalszych a nie zajętych stolików, który lśniąc wspaniałą zastawą, niby wyczekiwał na gości. Amerykanin musiał zamówić go telefonicznie zrana, bo maitre d‘hotel w ukłonach tam zaprowadził całe towarzystwo.
Rychło przy stoliku, pod wpływem wyszukanych potraw i drogich trunków oraz orkiestry, przygrywającej przyciszone ale wesołe, najswobodniejsze melodje, zapanował nastrój beztroski. Hopkins sam pił sporo i namawiał Wazgirda do picia, a ten jakgdyby pragnąc się oszołomić wychylał kieliszek za kieliszkiem. W pewnym jednak momencie Marysieńka zauważyła, że siedzący obok niej hrabia zbladł i nad czemś się zamyślił.
— Co się panu stało? — zapytała cicho po polsku, bo oczywiście dotychczas wyłącznie w języku francuskim toczyła się rozmowa.
— Pani Marysieńko — odparł równie cicho, tak, że posłyszeć go nie mogli Amerykanie. — Nigdy nie zawodzą mnie przeczucia! Przeczuwam nieszczęście...
— Jakie? — badała zaniepokojona. — Przypomniał pan sobie tego potwora, który usiłował wtargnąć do pokoju? Ową straszliwą maszkarę? I mnie na samą myśl o tem dreszcz przenika, choć odpędzam ten obraz z całej mocy od siebie... Owe odciski kopyt zwierzęcych? Brr...
— Nie tylko... — wyszeptał. — Doznaję dziwnego niepokoju... Wydaje mi się, że za chwilę nastąpi coś, czego bliżej nie umiem określić...
— Ale, co? Znajdujemy się w przepełnionej restauracyjnej sali — powiodła wzrokiem po rojnych stolikach — śród przyjaciół! Sam pan twierdził przecież, że ci Amerykanie to bardzo przyzwoici ludzie. Nowa chwilowo napaść nam nie grozi...
— Tak, lecz....
Kelner, który zmieniał talerze, przerwał dalsze słowa Wazgirda. Dopiero, gdy się oddalił Marysieńka zaniepokojona do najwyższego stopnia poczęła prosić:
— Widzi pan, że tu postokroć gorsze grożą nam niebezpieczeństwa, niźli w kraju! Wracajmy do Warszawy! Choć jutro!
Wazgird lekko kiwnął głową.
— Jestem tegoż zdania! Niefortunny miałem pomysł z tym wyjazdem zagranicę. Wracajmy! A w Polsce, szczególnie, o ile zechce pani zostać moją żoną, damy sobie radę...
Opuściła oczy i nie odrzekła nic, nie chcąc ani urażać Wazgirda, ani zobowiązywać się do niczego.[2] On tymczasem nie zwróciwszy na to uwagi, mówił dalej:
— Lecz do jutra może nastąpić bardzo wiele! Co? Nie mam pojęcia! Ale, jakiś głos wewnętrzny wciąż mi powtarza, aby się mieć na baczności! To tu, niech pani zapamięta...
— Mam zapamiętać?
— Że, o ile cośkolwiek złego stałoby się ze mną, ważne papiery noszę w lewej kieszeni.
Może jeszcze dodałby co hrabia, pod wpływem nerwowej depresji, jaka go ogarnęła, lub też nagłych wyrzutów sumienia, gdyby w tejże sekundzie Hopkins, podsłuchujący od paru chwil rozmowę, prowadzoną w niezrozumiałym dlań języku, nie zawołał głośno:
— O, to bardzo nieładnie, tak się oddzielać od towarzystwa i rozprawiać po polsku! Wszyscy chcemy się bawić. I czemu, mój drogi przyjaciel mister Schultz tak posmutniał nagle? Obawia się, że znów djabeł go odwiedzi? Niema strachu! My, tu jesteśmy... Hallo! Wszelkie obawy najlepiej rozprasza szklaneczka szampana!
Zaśmiał się i wyciągnął w kierunku Wazgirda kieliszek, napełniony musującym trunkiem.
— Jestem w jak najlepszym humorze! — odrzekł hrabia, przymuszając się do uśmiechu i wychylając wino.
Odtąd przy stole potoczyła się ogólna rozmowa, a Amerykanie, jakby nie chcąc dopuścić do dalszych zwierzeń Wazgirda i Pohoreckiej, wprost zasypywali ich żarcikami i zapytaniami.
Mijała godzina za godziną. Gdy Marysieńka spojrzała niespodzianie na wielki ścienny zegar, znajdujący się w sali, wyrwał się jej mimowolny okrzyk:
— Już pierwsza po północy! Czas powracać do domu!
Maud zaprotestowała.
— Do domu? Kiedy dopiero rozpoczyna się zabawa?
Poparł ją Hopkins. Rzuciwszy pani Carlson porozumiewawcze spojrzenie, wymówił:
— Kto widział, aby o tej porze udawać się na spoczynek! Porządni ludzie nie kładą się spać przed czwartą nad ranem! Ale, natomiast zaproponuję, co innego! Zmianę knajpy!... Pojedziemy do „Złotej papugi“!
— „Złotej papugi“? — powtórzył zdziwiony Wazgird, który, znając z poprzednich pobytów znakomicie Niceę, nigdy nie słyszał o podobnym lokalu. — Nowy jakiś dancing?
— Tak.. tak... dancing-kabaret! — potwierdził Hopkins szybko, nie patrząc mu w oczy. Szalenie tam wesoło! Ubawicie się świetnie! Jedziemy!...
Very well! Jedziemy! — zawołała prawie jednocześnie pani Carlson, jakby nie chcąc dać Wazgirdowi czasu do namysłu. — Przenieśmy się do „Złotej papugi!“ Bo, tu sztywno i nudno!
Wzrok jej ukradkiem wpijał się w twarz Wazgirda, ale ten nie myślał się sprzeciwiać. Na rękę nawet mu było spędzić tę noc nie w hotelu. Mniemał, że w ten sposób uniknie zasadzek i niebezpieczeństw, a jutro powróci do Warszawy.
— Skoro państwo tak namawiają — rzekł, mrugnąwszy Marysieńce. — Nie chcemy psuć ogólnej zabawy...
I jej główkę nawiedzić musiały te same myśli, co i hrabiego, bo na dalszą wycieczkę zgodziła się bez oporu.
Znów znaleziono się w luksusowym samochodzie. Hopkins rzucił szoferowi przyciszonym głosem jakiś adres i po dłuższem kołowaniu po ciemnych ulicach Nizzy, auto przystanęło przed jakimś niepozornym domkiem na krańcach miasta. Domek był cichy i uśpiony i z zewnątrz sądząc, nie można było przypuszczać, że mieści się tam jakiś kabaret. To też, Marysieńka, pamiętając szumne zapowiedzi, wygłaszane niedawno o „Złotej papudze“ ze ździwieniem zapytała.
Tu?
Hopkins
nie odrzekł nic, wyskoczył tylko z auta, podbiegł do drzwi i zastukał w szczególny sposób.
— Gdzież on nas zawiózł — pomyślał Wazgird, niemniej zdziwiony, niźli Pohorecka.
Wydało mu się, że narwany Amerykanin prowadzi ich do jakiejś podejrzanej spelunki, których nie brak nigdzie dla żądnych wrażeń cudzoziemców. Niezbyt zachwycony perspektywą zabawy w podobnym lokalu, już zamierzał się cofnąć, gdy wtem rozwarły się drzwi a pani Carlson i Maud szybko wbiegły do wewnątrz, pociągając za sobą Marysieńkę.
Cofać się teraz już było zbyt późno.
— Trudno! — stwierdził w duchu. — Trzeba wejść! Ale Hopkins wie chyba dokąd prowadzi i w jego towarzystwie żadna przykrość nas nie spotka!
Tymczasem Amerykanin, stojąc na progu, niecierpliwie naglił.
— Prędzej, mister Schultz! Czemu pan marudzi! Damy pozostały same...
Tłumiąc niemiłe uczucie, wszedł do środka, a drzwi wnet zatrzasnęły się za nim.
Ujrzał długi, słabo oświetlony korytarz, jaki bywa w drugorzędnych knajpach. Dalej niewielką salkę z ustawionym w rogu bufetem i kilkoma lożami po bokach.
Kilka stolików było, w rzeczy samej, zajętych. Siedziały przy nich jakieś umalowanie dziewczyny oraz mężczyźni o podejrzanym wyglądzie. Daleko jednak tu było do zapowiadanego przez Hopkinsa wesela, a zarówno całe otoczenie, jak i gospodarz, olbrzymi zezowaty drab, stojący za bufetem, wydali się Wazgirdowi na tyle podejrzani, że nie mógł się powstrzymać od okrzyku:
— Przecież to istna mordownia! Dokąd pan nas zaprowadził, panie Hopkins?
Hopkins roześmiał się na głos.
— Może pan być bez obawy, mister Schultz! — odparł wesoło. — Nie jest to żadna mordownia, tylko potajemny kabarecik nocny, na który policja patrzy przez palce! Ale zato, co pan tu zobaczy, nigdzie pan nie ujrzy tego! Nadzwyczajne tańce i przeróżne „spektakle“! Poza tem gospodarz ma do dyspozycji, co pan chce: opjum, kokainę, haszysz... Bywa tu bardzo dobre towarzystwo i nikomu krzywda się nie dzieje! Tylko, widocznie przyjechaliśmy za wcześnie i publiczność niedługo się zbierze!
Wazgird, niezbyt żądny podobnych wrażeń, a zły, że się znalazł w dziwacznej spelunce, mruknął w odpowiedzi coś nieokreślonego i zajął miejsce w loży, w której się całe towarzystwo rozsiadło.
W tejże chwili, snać chcąc ożywić nastrój, zabrzmiały tony dość podłej muzyki a jakaś para tancerzy, powstawszy od stolika, jęła wykonywać apaszowski taniec. Ruchy ich mimika, przybierane pozy, były tak wyuzdane i bezczelne, że nawet Wazgird który w swem życiu widział niejedno, wzruszył ramionami z oburzeniem:
— No, no! — pomyślał. — Ależ wynajdują sposoby żeby wyciągnąć z kieszeni pieniądze cudzoziemcom!...
Amerykanki z widocznem przejęciem śledziły nieprzyzwoite, podniecające widowisko. Ale Marysieńka gwałtownie poczerwieniała i szepnęła do Wazgirda:
— Wstrętne paskudztwo!... Uciekajmy stąd jak najprędzej!....
I on był tego samego zdania. Ponieważ jednak w tejże sekundzie kelner, we fraku, ale w brudnej koszuli, nalewał im obstalowane przez Hopkinsa wino, odparł:
— Dobrze! Wypijemy dla przyzwoitości, jeszcze tę szklaneczkę szampana i opuścimy wstrętny lokal! Naprawdę, niewybredne mają gusta ci jankesi, aby się lubować w podobnych brzydotach!
Wypił szklaneczkę, ale Marysieńka nie umoczyła nawet ust. A gdy ukończył się taniec i ucichły tony hałaśliwej muzyki, już chciał powstać z miejsca i oświadczyć, że stanowczo powraca wraz z Pohorecką do domu, gdy wtem poczuł, że robi mu się słabo.
— Czyżby zaszkodził mi ten szampan? — przebiegło w jego głowie. — A może to skutki zdenerwowania?
Widoczną bladość Wazgirda spostrzegł i Hopkins.
— Cóż się stało, mister Schultzowi? — zawołał. — Siedzi taki zmieniony?
— Niedobrze mi! — wymówił z trudem. — Chciałbym wyjść na powietrze!
Marysieńka porwała się z krzesła.
— Pójdę z panem!
— Nie! — oświadczył Hopkins energicznie. — Pani pozostanie! Sam zaopiekuję się stryjaszkiem i wnet go przyprowadzę z powrotem, w jak najlepszem zdrowiu!
Słowa te zabrzmiały tak stanowczo, że nie śmiała dalej nalegać, tem bardziej, że z ust Maud padły słowa:
— Tak będzie najlepiej! Mój mąż zaopiekuje się biednym mister Schultzem! Przecież to chwilowe tylko niedomaganie!
Wazgird, chwiejąc się na nogach, podtrzymywany pod ramię przez Hopkinsa, opuścił salę. Czuł się obecnie słaby, jak małe dziecko i zupełnie nie pojmował, co się z nim działo.
Amerykanin wyprowadził go na korytarz i wskazał na jedne ze znajdujących się tam drzwi.
— O, tu jest gabinet! Zdaje się zajęty! Tam wejdziemy i położy się pan na otomanie!
Pchnął drzwi. Pokój w rzeczy samej był choć oświetlony lecz pusty.
Podprowadził Wazgirda do kanapy, a gdy ten padł na nią, wyrzekł:
— Opuszczę pana na kilka sekund! Przyniosę wody, — wyszedł, rzucając na Wazgirda jakieś dziwne spojrzenie i zamykając drzwi na klucz za sobą.
Hrabia pozostał sam. Leżał na otomanie, a przed jego oczami wirowały czerwone i żółte koła. W ustach czuł okropną zgagę. Niby ołów. Lecz mózg jeszcze pracował, a w nim krążyły niespokojne zapytania:
— Co to ma znaczyć? Czemu tak nagle się rozchorowałem? Pocóż na klucz zamknął mnie ten Hopkins?
Wykonał ruch, aby powstać, ale opadł na kanapę z powrotem.
Nagle...
Tuż koło otomany znajdowała się kotara. Czerwona, pluszowa kotara, zasłaniająca prawdopodobnie wejście do sąsiedniego pokoju, z którym łączył się gabinet.
Z za tej pluszowej, czerwonej kotary niespodzianie wysunęła się ręka.
Sucha, koścista, krogulcza ręka, o palcach zakrzywionych, niczem szpony sępa.
Zawisła nad Wazgirdem...
Zawisła, a później jęła błądzić, zbliżając się wyraźnie w kierunku kieszeni marynarki. Tam zagłębiły się palce i powoli jęły wyciągać portfel i papiery.
Lecz, Wazgird, choć już na pół nieprzytomny, dostrzegł tę podejrzaną wędrówkę krogulczej dłoni. Poczuł, że zabierają mu to, o co tyle czasu walczył z takim wysiłkiem.
— Co to? Zasadzka? — wybełkotał, starając się resztką sił poderwać ze swego miejsca. — Wpadłem w pułapkę?
Drogocenne dokumenty już znikły za kotarą. Natomiast wysunęła się druga dłoń a kościste palce pochwyciły hrabiego za szyję.
— A... a... a... — zdążył tylko wycharczeć, zduszony potężnym uściskiem.
Oczy jego, błądziły teraz bezradnie, szukając ratunku. Gdy w tem spotkały inne spojrzenie. Bo w ślad za ręką z za portjery wychyliła się i czyjaś głowa. Spojrzenie to, przepojone było taką nienawiścią, że Wazgird zrozumiał, iż liczyć nie może na żadną litość...
Napróżno szarpał się jeszcze parę razy, a później...

Tymczasem Marysieńka siedziała pełna niepokoju na sali. Cóż się stało hrabiemu? Czemu tak zaniemógł nagle? Byle to nie była dłuższa choroba, ba, bo cóż pocznie sama, bez niego, zagranicą, śród tylu niebezpieczeństw, szczególniej, gdy jutro mieli powrócić do Warszawy.
A kiedy upłynęło kilkanaście minut a Wazgird nie pojawiał się z powrotem, już zamierzała zerwać się ze swojego miejsca i wybiec, aby się dowiedzieć, co się z nim dzieje, gdy w tem barczysta figura Hopkinsa ukazała się na sali.
— Jakże się mój stryj czuje? — wyrwał się jej gorączkowy okrzyk, gdy Amerykanin znalazł się w loży.
Hopkins miał twarz pogodną, prawie uśmiechniętą.
— Bagatela! Głupstwo! — odrzekł swobodnie. — Atak migreny! Pozostawiłem mister Schultza w gabinecie i posłałem po proszki! Za pół godziny stryjaszek będzie zdrów, jak ryba! Prosił, żeby pani się nie niepokoiła i zaczekała na niego!
Choć odpowiedź ta nieco uspakajająco oddziałała na Marysieńkę, perspektywa dalszego pobytu w ohydnej spelunce nie uśmiechała się jej wcale. Nie mając jednak innego wyboru, bo bez Wazgirda niemożliwy był powrót do hotelu, zrezygnowana, przeklinając w duchu wycieczkę z Amerykanami, obojętnym wzrokiem jęła wodzić po sali.
Tymczasem pani Carlson, korzystając z tego, że Marysieńka siedziała odwrócona tyłem, rzuciła po angielsku szybkie zapytanie. Język ten, jak wiadomo, był Pohoreckiej całkowicie obcy.
— Have you make the end? Czy zrobiliście koniec?
— O, yes! Tak! — odparł nie mniej prędko Hopkins. — Wszystko poszło znakomicie...
— Więc?
— Nie gadaj przy niej! Bo jeszcze czego się domyśli, choć nie rozumie ani słowa! Zresztą, znasz plan...
Amerykanka skinęła głową i zamilkła. Tylko jej oczy zabłysły drapieżnie.
Tymczasem, niewielka salka, w rzeczy samej poczynała się zapełniać publicznością. Od czasu do czasu przybywały towarzystwa, złożone z mężczyzn przeważnie. Lecz zbierała się jakaś dziwna publiczność, swoista. Bo, jeśli nawet z wykwintnych wieczorowych strojów nowych gości wnosić było można, że należą do warstw bogatych, lecz blade, wymokłe twarze, cechowało takie zepsucie, taka degeneracja, że Marysieńka, obserwująca mimowolnie ten widok, wciąż powtarzała sobie w duchu:
— Dokąd ja wpadłam! Jaskinia zboczeńców? Ach, żeby ten Wazgird jaknajprędzej wrócił!
Znów zabrzmiały takty muzyki, Tym razem przytłumionego, lubieżnego tanga. Ściemniło się światło na sali. Zaczynał się, widocznie, następny numer programu.
— Jaka ohyda! — przemknęło w jej myślach. — A ja z konieczności, to podziwiać muszę!
Raptem, na niewielką wolną przestrzeń pomiędzy stolikami, wypadła w podskokach kobieta. Młoda, świetnie zbudowana tancerka. O twarzy ładnej, lecz nacechowanej bezgranicznem wyuzdaniem.
Pohorecka ledwie stłumiła okrzyk oburzenia, kiedy spojrzała na nią.
Bo tancerka była całkowicie naga, a za cały strój jej służyły tylko srebrne pantofelki. Żadna przepaska nie przesłaniała jędrnych piersi, żadna zasłona nie ukrywała bezwstydu tego wspaniałego ciała.
Jęła tańczyć, w takt zmysłowego tanga, powoli, wyzywająco, jakby pragnąc podniecić zmysły znajdujących się na sali.
Tu i owdzie ozwały się zduszone, pożądliwe szepty, a tuż za Pohorecką zabrzmiał cichy wykrzyknik pani Carlson.
— Beautiful! Świetnie.
Coraz szybciej migały śmigłe, niby utoczone nogi tancerki, coraz lubieżniejsze stawały się jej ruchy a raptem ręce wyciągnęły się, jakby w oczekiwaniu...
W tejże chwili, znów wypadł mężczyzna. Tancerz. I on był całkowicie nagi, a tylko biodra otaczała mu srebrzysta opaska.
Co dalej się działo, dobrze nie wiedziała Marysieńka. Taniec stawał się coraz zawrotniejszy, tancerka niby uciekała, a tancerz uganiał się za nią... Nagle dopadł nagą kobietę, pochwycił w swe ramiona i począł osypywać gradem pocałunków... Coraz lubieżniejszych, coraz bardziej wyuzdanych... Wtem światło całkowicie zgasło a powiew niby rozpasanej orgji pobiegł dokoła.
— Wychodzę! — wyszeptała Pohorecka, z zaczerwienionemi policzkami ze wstydu, daremnie szukając drogi w zmroku.
Lecz z powrotem zabłysło światło. Tancerz spoczywał teraz, niby nieprzytomny na podłodze, a tancerka z wyrazem triumfu stała, wspierając swą obutą w srebrny pantofelek nóżkę na nim.
Tu i ówdzie zabrzmiały oklaski.
Kobieta ruszyła z miejsca i trzymając jakieś przedmioty w dłoni, powoli jęła zbliżać się do stolików. Oczy jej płonęły dziwnie i wyciągała rękę do siedzących mężczyzn, niby im coś proponując. Raz po raz ktoś pochwytywał z jej palców owe przedmioty łapczywie i ze zdziwieniem spostrzegła Marysieńka, że na to miejsce wsuwał grube banknoty. A kiedy naga tancerka zbliżyła się do ich stolika, stwierdziła, iż są to niewielkie flakoniki, napełnione białym proszkiem.
— Kokaina! — wycharczała pani Carlson, pochwytując flaszkę ze zwierzęcem zadowoleniem. — Może i pani spróbuje?
Ale Marysieńka miała tego wszystkiego dość.
— Nie! — wyrzekła podnieconym głosem, nie tłumiąc oburzenia i odpychając obnażone ramię dziewczyny. — Bawcie się dalej, jeśli wam to sprawia przyjemność! Ale ja tu dłużej nie pozostanę ani chwili! — zwróciła się do swego towarzystwa.
I zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, wyskoczyła z loży i wybiegła z sali.
Znalazła się w długim korytarzu. Był on chwilowo pusty i nie kręcił się tam obecnie nikt ze służby.
Rozejrzała się bezradnie, szukając wyjścia, lub też gabinetu, w którym miał znajdować się chory Wazgird.
Przed nią widniało kilkoro drzwi. Do których zastukać?
— Ot, te! — rozległ się nagle głos, obok Marysieńki.
Obejrzała się i drgnęła. O parę kroków za Pohorecką podążał Hopkins, a zdala widać było sylwetkę pani Carlson. Jedna Maud pozostała tylko w loży, przy stoliku. Śpieszyli dogonić ją widocznie, zaniepokojeni jej nagłą ucieczką.
W tym pokoju znajduje się pani stryj! — tłumaczył Amerykanin i wskazał w kierunku sąsiednich drzwi, zbliżywszy się do Marysieńki. — Skoro pani pragnie natychmiast powrócić do domu, trudno, nie zatrzymamy jej siłą! Lecz, przódy wypadałoby sprawdzić, co się dzieje z tym biednym mister Schultzem...
— Więc, tu? — powtórzyła, zadowolona, że Amerykanie nie nalegają na dalszy jej pobyt w przebrzydłej spelunce. — Można wejść? Zastukam.
Hopkins wyciągnął klucz z kieszeni.
— Sam otworzę! Bo żeby nikt nie niepokoił pani stryja, zamknąłem gabinet i klucz zabrałem przezornie ze sobą!
W innych okolicznościach słowa te powinny były się wydać dziwne Marysieńce. Wszak niedawno jeszcze oznajmił Hopkins, że ktoś ze służby pobiegł po proszki dla Wazgirda i ten sam do ich loży powrócił. Trudno zaś było wyjść bez klucza z zamkniętego pokoju. Obecnie jednak, tak była zaprzątnięta myślą wydostania się co rychlej z obrzydliwej knajpy, że puściła mimo uszu te podejrzane wyjaśnienie.
Rozwarły się drzwi i Pohorecka wbiegła do gabinetu. Był on jasno oświetlony a na otomanie, blady z zamkniętemu oczami spoczywał hrabia..
Wydawał się głęboko uśpiony.
— Proszę się obudzić! — wymówiła po polsku, zbliżając się do kanapy i pochwytując go za rękę. — Ja tu chwili nie pozostanę dłużej!
W tejże prawie sekundzie, puściła sztywną dłoń, tłumiąc okrzyk przerażenia. Ręka Wazgirda była bezwładna i zimna.
Umarł! — wykrzyknęła z rozpaczą.
Do gabinetu zdążył już wejść i Hopkins i pani Carlson. Amerykanka nietylko starannie zamknęła drzwi za sobą, ale i zpowrotem przekręciła klucz w zamku.
— Co, umarł? — powtórzył Hopkins, z świetnie udanym przestrachem, również zbliżając się do otomany. — Niemożebne?
— Napewno, nie żyje! — Marysieńka siłą stłumiła łzy. — Śmierć musiała nastąpić nagle, kiedy my na sali...
Hopkins kiwał teraz, niby ze współczuciem, głową nachylał się nad leżącym i dotykał jego ręki.
— Niestety! — wymówił zbolałym głosem. — Nie ulega najlżejszej wątpliwości! Nie żyje! Zapewne nagły atak serca!
Ale w Pohorecką, niby piorun uderzyła nagła myśl. W jej pamięci, z całą mocą, zarysowały się słowa Wazgirda, wypowiedziane, niedawno tam w restauracji:
— Pani Marysieńko! Jeśli kiedy cokolwiek złego mi się stanie, w lewej kieszeni marynarki mam ważne papiery!
Toć te papiery, prawdopodobnie, tyczyły się jej sprawy!
Przezwyciężając siłą woli odrobinę lęku, jaką ją napawał martwy Wazgird, wsunęła rękę do kieszeni.
Najprzód do jednej. Po tem do drugiej. Obie były puste. Brakło tam, nie tylko dokumentów, ale nawet portfela.
— Panie Hopkins! — wykrzyknęła nagle ostro. — Mego stryja ograbiono! Podejrzana wydaje mi się ta śmierć.
Ale tamten grał jeszcze komedję. Tylko na twarzy pani Carlson już igrał zły, drapieżny uśmiech.
— Ograbiono? — wymówił z powątpiewaniem. — Któż mógł go ograbić?
Marysieńkę coraz większe ogarniało podniecenie.
— Zabrano portfel, zabrano papiery! Proszę natychmiast zawiadomić policję!
Ani Hopkins, ani pani Carlson krokiem nie ruszyli się z miejsca.
— Skoro, nie chcecie mi pomóc — zawołała — sama udam się do władz! Bo i pańska rola, panie Hopkins w tej całej historji, wydaje mi się trochę dziwna!
Postąpiła naprzód kilka kroków, kierując się w stronę drzwi.
— Ach, wydaje ci się dziwna! — jakimś jadowitym głosem wymówiła pani Carlson, raptownie rzucając się naprzód..
Zanim Marysieńka zdołała się zorjentować, jakaś chustka niespodzianie spadła na jej głowę. Poczuła słodki i mdły zapach. Chciała zrzucić tę chustkę, wyswobodzić się z rąk, które teraz przytrzymywały ją mocno. Daremnie. Woń stawała się coraz bardziej dusząca. Jeszcze kilka sekund... Marysieńka straciła przytomność...
— All right! — mruknął Hopkins.

Niezadługo potem, z bocznego wejścia spelunki, wysunęły się ciemne postacie, niosąc ostrożnie jakiś długi pakunek. Umieściły go przezornie w oczekującym w mroku samochodzie, poczem znikły, jak gdyby ich wcale nie było. Samochód natychmiast ruszył z miejsca. Obserwował tę scenę Hopkins, z widocznem zadowoleniem, stojąc na dworze. Później skinął głową i powrócił do pamiętnego gabinetu.
Znajdowały się tam pani Carlson i Maud, już ubrane w płaszcze. Obok nich na fotelu, nieruchomo leżała Marysieńka. W rogu pokoju stał gospodarz knajpy, zezowaty drab i liczył sporą paczkę dolarowych banknotów.
— Wszystko odbyło się jak najlepiej! — wyrzekł Hopkins do gospodarza. — Nikt nie poweźmie najlżejszych podejrzeń! Wywieźliśmy ciało Polaka i zostanie porzucone w szczerem polu! Zresztą, dzięki temu, że był osłabiony narkotykiem, doduszono go poduszką tak zręcznie, że władze mogą uwierzyć, iż zmarł na anewryzm serca. A ponieważ zabraliśmy mu papiery, długo nagłowi się policja, zanim stwierdzi jego tożsamość. Toć przebywał nawet we Francji, pod fałszywem nazwiskiem! Mister Schultz... ze Lwowa...
— Z nią też nie będzie wiele kłopotu — wskazał na bezwładnie spoczywającą Marysieńkę — wyniesiemy ją do drugiego auta i jazda!
— Więc, do Marsylji? — rzuciła Maud.
Hopkins błysnął oczami.
— Do Marsylji! — powtórzył. — Jest to jedno z najlepszych miast w Europie, w którem można tak zgubić człowieka, że go żadna siła ludzka nie odnajdzie! Marsylskich spelunek nie odwiedza nawet policja. Są zbyt niebezpieczne!
— W drogę! — wymówiła pani Carlson, kierując się do wyjścia.
— Bezzwłocznie! — odparł. — Długa oczekuje nas podróż!

ROZDZIAŁ XII.
W SPELUNKACH MARSYLJI.

Kiedy Marysieńka, po szeregu godzin uśpienia, nagle rozwarła oczy, pojąć z początku nie mogła, ani, co się z nią stało, ani, gdzie się znajduje...
Zdziwiony jej wzrok błądził dokoła, nie poznając otoczenia.
Leżała ubrana, na łóżku, w jakimś niewielkim pokoiku. Pokoik ten musiał się znajdować w starej kamienicy, bo sufit miał sklepiony i okopcony, a gdzieś u góry, widniało małe, nie wiedzieć czemu okratowane okienko. Również i drzwi były dziwne — masywne, dębowe, o żelaznych okuciach. Prócz łóżka, umeblowanie izdebki stanowiło zniszczony stół, nadżarta przez robaki szafa i parę krzeseł.
— Gdzież jestem? Jak tu trafiłam? — Pohorecka zbierała z trudem wspomnienia. — Przecież to nie mój numer w „Terminusie“!
Nagle, z całą wyrazistością, zarysowały się w mózgu potworne obrazy...
Znajdowała się w jakiejś ohydnej spelunce. Naga dziewczyna tańczyła bezwstydnie. Chciała uciec. — A później ten gabinet i trup Wazgirda...
— Zamordowali go, a mnie porwali! — groźny wykrzyknik wydarł się z jej ust. — Uśpili chloroformem i porwali.
Czuła jeszcze mdły i odurzający zapach narkotyku, kiedy przepojona nim chustka spadła na jej głowę. Ależ, ci Amerykanie, to zwykli zbóje!
Wykonała z trudem parę ruchów, usiłując powstać. Niby nalana ołowiem ciążyła głowa i bolało ją całe ciało, jakby od długiej, niewygodnej a męczącej jazdy.
— Dokąd mnie wywieźli? Cóż to za pokój? — w głowie jej krążyły przeróżne spostrzeżenia. — Do innego jakiegoś miasta, czy też jestem uwięziona w Nizzy?
Nareszcie, podniosła się z łóżka i, chwiejąc się na nogach, podeszła do drzwi. Poruszyła klamką. Były one zamknięte.
Ale Marysieńka spodziewała się tego. Z kolei zbliżyła się do okna. Było one tak wysoko umieszczone i tak gęste zasłaniały je kraty, że nie spostrzegła nic, prócz kawałka szarego nieba.
— Prawdziwie więzienna cela! — wyszeptała.
Może zbliżyłaby się powtórnie do okutych żelazem drzwi i mocno poruszyła za klamkę, chcąc hałasem wywołać czyjąś obecność i dowiedzieć się, jakie żywią względem niej zamiary wrogowie, gdyby w tejże chwili od zewnątrz nie rozległ się zgrzyt przekręconego w zamku klucza i drzwi rozchyliły się powoli.
Ustąpiła mimowolnie parę kroków tłumiąc gniewny wykrzyknik:
— Ach, to pan!...
Na progu ukazał się Hopkins. Przybywał widocznie, aby sprawdzić, co się dzieje z jego ofiarą.
— Ja! — odrzekł swobodnie, wchodząc do izdebki i zamykając starannie drzwi za sobą. — Jak się pani czuję, miss Mary? Mam nadzieję, zdążyła pani wypocząć po nieco męczącej podróży?
Podobna bezczelność do głębi poruszyła Pohorecką. Nie hamując się już dalej, zawołała z gniewem:
— Pan śmie się zapytywać, jak się czuję?... Pan, który, prawdopodobnie zamordował mego stryja i ograbił go z pieniędzy i papierów, a później mnie porwał? Bo cóż innego ma oznaczać zdradzieckie uśpienie mnie narkotykiem w ohydnej spelunce i osadzenie w tym pokoju, przypominającym więzienną celę? Tak postępują uczciwi Amerykanie, miljonerzy? Może zechce pan mi udzielić odpowiedzi na te zapytania?
Hopkins, w czasie przemowy Pohoreckiej, nie zmieszał się nawet na sekundę. Był starannie ogolony i uczesany i wydawało się, że żaden wypadek niezwykły, nie zmącił dotychczasowego jego trybu życia, zamożnego na pozór, dotychczas podróżnika. Wyjął powoli z kieszeni cygaro, obciął je starannie, zapalił, poczem, wcale nie prosząc nawet o pozwolenie, usiadł na jednem z krzesełek. Natomiast protekcjonalnie przemówił do Marysieńki.
— Proszę, niech i pani zajmie miejsce! Bo oczekuje nas dłuższa pogawędka, a od jej wyniku zależy wiele...
Marysieńka jednak nie zajęła miejsca.
— Zechce pan mi przedewszystkiem odpowiedzieć — wykrzyknęła oburzona, — kto zabił mego opiekuna — to jest stryja, pana Schultza?
Hopkins spozierał teraz na nią ironicznie.
— Powoli... Powoli... — wyrzekł. — Zacznijmy od początku!
— Jakto, od początku?
— Najprzód, mister Schultz, wcale nie był pani stryjem i nie nazywał się Schultzem! Prawdziwe jego nazwisko brzmiało hrabia Wazgird... Pani zaś, choć nadal pragnie uchodzić za jego bratanicę, jest Marją Pohorecką z Warszawy...
Drgnęła.
— Wszystko wiecie?...
— Oczywiście! — odparł, zaśmiawszy się nieprzyjemnym głosem. — Bo specjalnie dla was przyjechaliśmy do tej dziury! Naprawdę byłem zdumiony, że taki stary lis, jak Wazgird, nie poznał się na podstępie i nie powziął co do nas, żadnych podejrzeń. Bo, choć, w rzeczy samej jesteśmy Amerykanami, daleko nam do miljonów, a pani Carlson nigdy nie była moją teściową. Również i Maud nie zdążyłem jeszcze poślubić... Ha... ha... ha... — śmiał się dalej. — Zmyliła was, nasza pozorna dobroduszność i łatwość, z jaką wyrzucaliśmy pieniądze. A, prawdę rzec to biżuterja pani Carlson była przeważnie fałszywa... Ha... ha... ha...
A gdy Marysieńka milczała, oszołomiona niespodzianem wyjaśnieniem, dorzucił:
— Chyba wystarczy? Czy mam jeszcze nadmienić, że ciąży na pani oskarżenie o morderstwo męża...
Trochę zbladła.
— Skoro jesteście tak dobrze poinformowani — odrzekła z mocą — to również powinniście wiedzieć, iż zostałam oskarżona niewinnie! Może to nawet wasza sprawka! Pozatem nie zmienia to w niczem postaci rzeczy, że pan zabił hrabiego Wazgirda!
Nie zmieszał się bynajmniej. Puścił wielki kłąb dymu z cygara.
— Czy ja go zabiłem, czy też kto inny, mniejsza z tem! Dość, że nie żyje! Zresztą, nie powinna pani przejmować się zbytnio jego śmiercią! Nie był pani przyjacielem, lecz wrogiem!
— Wrogiem? — powtórzyła mimowolnie.
— Oczywiście!... I gdyby mógł, dawno byłby się z panią rozprawił! Myśmy mu częściowo w tem przeszkodzili!
— Wy?
Hopkins puścił nowy kłąb tytoniowego dymu i skinął głową.
— My! — powtórzył. — Proszę sobie przypomnieć nieudane porwanie, w przeddzień wyjazdu zagranicę! Napad urządził Wazgird, a ocalała pani tylko dzięki niespodzianej odsieczy jego sekretarza Gwiżdża. Zapewne, niezadługo potem zorganizowałby hrabia nowy napad, bo przeszkadzała mu pani bardzo i chciał jej się pozbyć za wszelką cenę, gdyby nie to, że w tymże czasie załatwiliśmy się z jego pomocnikiem Dziurdziszewskim! Wtedy, przerażony, uciekł zagranicę, a, nie mogąc postąpić inaczej, zabrał i panią ze sobą. Lecz wprzód usunął ze swej drogi Gwiżdża, bo ten domyślał się za wiele i przenikał jego grę wobec pani osoby!
— Usunął Gwiżdża? Ale przecież Gwiżdż lekko zaniemógł i miał lada dzień przybyć do Francji?
Hopkins zaśmiał się ironicznym śmiechem.
— Miał przybyć do Francji? Dawno, zapewne, już nie żyje, bo przed wyjazdem otruł go Wazgird! Okłamywał on panią stale, lecz my byliśmy powiadomieni o najdrobniejszym jego kroku!
Gdyby w tejże chwili sufit runął u stóp Marysieńki, nie uczyniłoby to na niej większego wrażenia. Jakaś zasłona spadała z jej mózgu, a dzięki brutalnym wyjaśnieniom Hopkinsa, szereg niezrozumiałych faktów łączyły się w jedną logiczną całość.
Och, czemu wcześniej nie przejrzała, gry Wazgirda. A ileż razy jego postępowanie budziło w niej dziwne podejrzenia! I ten tajemniczy pobyt Klary w pałacyku oraz napad i niedwuznaczne przestrogi Gwiżdża. Więc, Gwiżdż nie żył! Przez nią zginął. Dwie wielkie łzy, dawno hamowane, stoczyły się po policzkach Pohoreckiej.
Tymczasem Hopkins, jakby rozkoszując się oszołomieniem swej ofiary, dalej opowiadał:
— Wazgird uczynił jedno genjalne posunięcie! Złożył kaucję za panią! Dzięki temu zdobył nie tylko pani zaufanie, ale coś o co mu daleko więcej chodziło! Swobodny dostęp do pani mieszkania...
— Dostęp do mego mieszkania? — wyszeptała, tłumiąc płacz. — A nacóż potrzebny mu był tam dostęp?
Amerykanin pokręcił głową, niby dziwiąc się jej niedomyślności.
— Te papiery! — zawołał. — Papiery, o które toczyła się cała zażarta walka, właśnie znajdowały się w pani mieszkaniu...
— Niemożebne!
— A jednak niezbicie stwierdzone! Odnalazł je tam Dziurdziszewski i doręczył Wazgirdowi! Sprzątnęliśmy Dziurdziszewskiego, nie wiedząc o tem, że już dokumenty znajdują się w rękach hrabiego! Ale i to nie na wiele mu się zdało! Jak pani widzi, dopadliśmy Wazgirda zagranicą i odebraliśmy mu papiery! Bo dokumenty, o które chodziło, znajdują się obecnie w mojej kieszeni!
Wyciągnął jakieś pożółkłe arkusze i zdala je pokazywał Marysieńce. Nie mogła ona powstrzymać gniewnego, pełnego oburzenia okrzyku!
— Bandyci! Mordercy!
Wykrzyknikiem tym Hopkins nie przejął się zbytnio.
— Tylko bez wymysłów! — odrzekł spokojnie. — Jeśli to wszystko pani opowiadam, to tylko dla tego, aby jej wyjaśnić, jaką Wazgird odgrywał wobec niej rolę! Niema kogo żałować!
— Jeśli Wazgird nawet był skończonym łotrem, — Pohorecka drżała nadal z podniecenia — to wy, jesteście po stokroć gorszemi zbrodniarzami! Wszystko pojmuję! Należycie do szajki, w skład której wchodzi siwowłosa wiedźma, kobieta ze sztyletem, ta sama, która zabiła mego męża! I ów potwór, który usiłował przeniknąć do mego pokoju...
Hopkins z nieokreślonym uśmiechem słuchał słów Marysieńki, podczas, gdy ona namiętnie wyrzucała z siebie.
— Działacie z polecenia owego barona — daremnie usiłowała wymienić nieznane jej nazwisko — barona, o którym wspominał Wazgird, kuzyna Tadeusza... Wasza droga usłana jest trupami! Na cóż dalej czekacie? Przeszkadzam wam? Zamordujcie mnie prędzej! Niechaj raz już skończą się moje męki!
Nagle, po spokojnej twarzy Hopkinsa, przebiegł cień zdziwienia.
— Jakiego barona? — powtórzył. — Nie słyszałem o żadnym baronie i musiało to być jedno z licznych kłamstw Wazgirda! Jeśli zaś pani o szczerą odpowiedź chodzi, to jesteśmy ludźmi, którzy tak samo, jak i hrabia, pragną zawładnąć miljonami...
— Jaką drogą? Miljonami, które należały do Tadeusza!
— Pozostawmy gromkie frazesy w spokoju! Pragniemy zawładnąć miljonami i nie przebieramy w środkach! Życie jest walką i każdy sposób jest dobry, byle dojść do celu. Co zaś się pani tyczy, to moglibyśmy panią uśmiercić bezkarnie, gdy leżała nieprzytomna pod wpływem narkotyku przed paru godzinami, a jednak nie uczyniliśmy tego!
— Więc?... — wyrzekła Marysieńka, zmarszczywszy brwi.
— Zaciekawia panią, jakie są nasze względem niej zamiary? Chętnie odpowiem i właśnie po to do pani tu przybyłem! Otóż, choć znaleźliśmy się w posiadaniu dokumentów, pozostają nam, tak samo, jak swego czasu Wazgirdowi dwie drogi...
— Mianowicie?
— Albo usunąć panią całkowicie — wykonał jakiś nieokreślony ruch ręką — albo dojść z nią do porozumienia!
— Wątpię, czy możliwe jest jakiekolwiek pomiędzy nami porozumienie!
Hopkins popatrzył bystro na Marysieńkę.
— A ja radziłbym — odparł — wznieść się nieco ponad zwykły poziom i potraktować wszystko, po amerykańsku, z punktu widzenia bussinnes‘u... Tembardziej, że upór nie wyjdzie pani na pożytek!
— Słucham! — odparła, opanowywując się z trudem a pragnąc się przekonać, do czego Hopkins zmierza.
Tamten, nie spuszczając wzroku z Marysieńki, tłomaczył!
— Powtarzam, nie pozostaje nam nic innego, jak, albo panią „usunąć“, albo z nią się ułożyć... Dość jednak, mam już trupów i krwi a nie pragnę jej krzywdy. O ile więc, przyjmie pani nasze warunki, włos z jej głowy nie spadnie!
— Jakie? — chciała poznać zamiary Hopkinsa do końca.
Uczynił pauzę, poczem twardo wyrzekł:
— Podpisze nam pani plenipotencję, że mamy prawo działać w jej imieniu!
— Tylko tyle...
Skinął głową.
— Że mamy prawo działać w jej imieniu — raz jeszcze podkreślił — i że zgóry akceptuje pani wszelkie nasze zarządzenia w jej sprawach majątkowych. Tekst deklaracji posiadam zgóry ułożony! Za tę cenę, nie tylko gwarantuję pani całkowite bezpieczeństwo, ale jednocześnie gotów jestem pani zaofiarować pewną okrągłą sumkę, która pozwoli wieść beztroskie nadal życie w kraju, lub zagranicą...
— No... no...
— Oczywiście zostanie tu pani przez pewien czas uwięziona, to jest chciałem powiedzieć, pod naszą troskliwą opieką, dopóki nie powrócę z Polski. Bo muszę tam wyjechać i na zasadzie jej plenipotencji „załatwić“ wszelkie interesy.
Hopkins mówił dalej do Pohoreckiej:
— Później, może pani powrócić do Warszawy i udawadniać swą niewinność, ale gdy już my będziemy daleko! Zdaje się, niezbyt uciążliwe są to warunki?
Choć Marysieńka dotychczas jeszcze nie wiedziała dobrze, ani jakie sumy miały przypaść jej mężowi, ani też w jakim stopniu, ona miała prawo niemi dysponować, bo Wazgird udzielał nie tylko ogólnikowych wyjaśnień, ale przeważnie kłamał, odparła napozór spokojnie:
— Więc chcecie zagrabić właściwie moje miljony, bo sam pan wspominał, że tu o miljony chodzi, aby pozbyć się mnie ochłapem oraz zapewnieniem, iż żadna krzywda mi się nie stanie? Świetnie obmyślony plan! Wzamian, mam przymknąć oczy na wszystkie wasze zbrodnie i stać się milczącą waszą wspólniczką! Doskonale! Lecz, może również zechce pan mnie poinformować, panie Hopkins, co nastąpi, o ilebym się na ten „znakomity“ projekt nie zgodziła?
Powoli zapalał wygasłe podczas poprzedniej swej przemowy cygaro.
— Hm — odrzekł z jakimś dziwnym błyskiem w oczach — gdyby się pani nie zgodziła? Znowu panią chętnie poinformuję, a właściwie uprzedzę o jej losie! Przedewszystkiem, musi pani wiedzieć, że znajduje się pani obecnie w Marsylji...
— W Marsylji! Czemuż tu mnie wywieziono?
— Jest to, z wielu względów, idealne dla nas miejsce. Znajduje się pani w Marsylji, w tak zwanej „dzielnicy specjalnej“, która niema nic wspólnego oficjalnie z tem wielkiem miastem. Owa „dzielnica specjalna“, składająca się z szeregu starych uliczek i zaułków, stanowi jakby państwo w państwie i do niej zbiegają się wszystkie szumowiny, wszyscy awanturnicy świata, aby tu odnaleźć bezpieczne schronienie. Bo do „dzielnicy specjalnej“ niechętnie zagląda oko policjanta, a nie jeden agent, który tu zapuścił się na poszukiwania, życiem przypłacił swą ciekawość! O, bo miejscowi apasze, jak ich w Marsylji nazywają „nervi“, dobrze umieją przestrzegać swej niezawisłości! A „dzielnica specjalna“ to zbiorowisko zbrodniarzy i przestępców oraz lupanarów i spelunek... Zwiedza ją tylko czasem cudzoziemiec, przódy opłaciwszy się grubo swym przewodnikom-apaszom, którzy mu tylko to pokazują, co chcą pokazać.
— Cóż dalej? — wymówiła, tłumiąc mimowolne drżenie głosu.
— To były ogólne informacje! — Oświadczył. A teraz przejdziemy do pani sprawy. Przedewszystkiem, muszę zaznaczyć, że wywiózł panią Wazgird z Warszawy za fałszywym paszportem.
— Fałszywym paszportem?
— Naturalnie! Przecież nie zdobyłby inaczej pozwolenia na wyjazd zagranicę, dla osoby, znajdującej się tak jak pani, pod zarzutem morderstwa...
Marysieńka zagryzła wargi.
— Wywiózł za fałszywym paszportem! O ile więc, w Marsylji, ślad po pani zginie, nikt jej w kraju poszukiwać nie zechce, a władze pomyślą, że uciekła pani, w obawie przed odpowiedzialnością!
— Ach! — cichy okrzyk wydarł się z jej piersi.
Z twarzy Hopkinsa teraz dopiero spadała maska i nabrała ona wyrazu bezlitosnego, zwierzęcego okrucieństwa.
— Dalej — mówił — pozwolę sobie zaznaczyć, że kto raz się znalazł w „dzielnicy specjalnej“, łatwo z niej nie wyjdzie! A śmierć jest, bodaj, po stokroć lepszą, od losu, jaki tu oczekuje, szczególnie młode i przystojne kobiety! — powoli powiódł wzrokiem po zgrabnej figurce Marysieńki. — Marsylscy „nervi“ potrafią z każdą sobie dać radę, a niejedna panienka z najlepszego nawet domu, gdy w ich ręce wpadła, wyszła stąd, jako pożałowania godna, szmata ludzka. Biją i znęcają się tak, że potrafią złamać wszelki opór i przy ich traktowaniu, bledną najwymyślniejsze tortury. O, bo marsylskie spelunki i domy publiczne sławne są z tego! A, gdy która dziewczyna spędzi pewien czas w podobnym lupanarze, wychodzi tak odarta z wszelkiej godności i pohańbiona, że nawet skarżyć się niema siły, na to, co z nią uczyniono...
Urwał i uważnie patrzył na Pohorecką, pragnąc wysondować jakie wrażenie uczyniły na niej jego słowa.
Milczała, pojmując, że nie przesadza i bynajmniej jej nie straszy.
— Nie pragnie pani chyba takiej przyszłości? — nagle rzucił po przerwie.
Bunt wstrząsnął piersią Marysieńki.
— Róbcie ze mną, co chcecie! — zawołała wzgardliwie z płonącemi z gniewu oczami. — Wiem, że obca wam jest litość i do wszystkiego jesteście zdolni! Ale żadnej plenipotencji, ani żadnych ustępstw nie potraficie ze mnie wymusić!
Powstał z miejsca i ironicznie zerknął na ofiarę.
— No, no. Co za stanowczość i duma! — wyrzekł. — Brawo! Ale mam nadzieje, że pani jeszcze zmieni zdanie!
— Nigdy!
— Nigdy? Kto wie? Mamy czas do namysłu do jutra! A przedtem pokażę pani jeszcze kilka ciekawych scenek! Może to wpłynie na jej postanowienie!
Nie wyjaśniając bliżej, co miał na myśli, wyszedł, zamykając okute żelazem drzwi na klucz, za sobą.

ROZDZIAŁ XIII.
PIEKŁO NA ZIEMI.

Marysieńka pozostała sama. Poznała prawdę, lecz jakże tragicznie przedstawiała się ta prawda.
Dokoła spadku, czy też depozytu, pozostawionego Tadeuszowi, toczyła się walka. Zarówno Wazgird, jak i ci Amerykanie, stanowiący część jakiejś szajki pragnęli zagrabić cudze miljony. Miljony, które może jej miały przypaść w udziale? Bo choć nieznane jej były bliższe warunki podjęcia skarbu — jej osoba tu wchodziła w grę i od jej zgody coś musiało zależeć. Świadczył o tem, nietylko przedśmiertny list męża, jakiego nie zdążyła przeczytać, ale i zasadzki, które ze wszech stron na nią zastawiano. Zawadzała. Bo zarówno Wazgird, jak i Amerykanie, dążyli do tego samego celu. Albo „pozbyć się“ Marysieńki, albo wymusić na niej jakieś zezwolenie. Na co? Na to, prawdopodobnie, by móc ją wyzuć ze wszystkiego bezkarnie.
Tylko Wazgird czynił to podstępnie, delikatniej. Tu, nagle, w pamięci Pohoreckiej zarysowało się wspomnienie jego oświadczyn i oferty małżeńskiej. Nic innego! Nie mogąc usunąć jej ze swej drogi, pragnął zostać mężem Marysieńki, aby korzystając ze swych praw, uczynić to samo, co zamierzają zrobić Amerykanie, na zasadzie zdobytej terorem plenipotencji. Cała różnica polega na tem, że podczas gdy on okłamywał i łudził, oni stawiają sprawę jasno i grożą, że o ile Pohorecka na ich warunki się nie zgodzi, zepchną ją w otchłań hańby i poniżenia.
— Brr... — wzdrygnęła się cała, a jej wzrok pobiegł w kierunku zakratowanego okienka.
W rzeczy samej, znalazła się w straszliwej sytuacji i z nikąd nie może się spodziewać ratunku. Gwiżdż nie żyje, a hrabia, który z konieczności musiałby być jej obrońcą, zginął. Zagranicą bawi pod fałszywem nazwiskiem, a w Polsce pomyślą, że uciekła w obawie odpowiedzialności... Co dalej?
Marysieńka, czując, że czoło jej mało nie pęknie z nadmiaru przykrych myśli, zbliżyła się do swego maleńkiego, żelaznego łóżka i na niem zajęła miejsce. Och, o ileż była szczęśliwsza wówczas, w prawdziwem więzieniu, skąd tak zdradziecko ją wyciągnął Wazgird!
Siedziała, patrząc przed siebie bez celu i nie znajdując żadnej rady. Wreszcie powoli skleiły się jej powieki a głowa opadła na poduszkę. Zasnęła wyczerpana troską a może to były resztki działania potężnego narkotyku, pod którego wpływem przebyła tyle czasu.
Sen ten trwał, zapewne, kilka godzin, i kiedy rozwarły się jej powieki, zapaść musiał wieczór, bo w izdebce wysoko, pod sufitem świeciła mała, elektryczna lampka, a za okienkiem, panowały ciemności. Widocznie, w czasie jej uśpienia, ktoś wchodził do izdebki, gdyż na małym stoliczku stał dzbanek i parę talerzy.
— Jedzenie! — przemknęło w jej myślach i teraz dopiero stwierdziła, że jest głodna.
Nic dziwnego! Bo, kiedy wzrok Marysieńki padł na zegarek-bransoletkę, umieszczoną na ręku — dziwnym trafem, nie nakręcony wczoraj zegarek nie stanął — stwierdziła, że dochodzi północ. Przespała prawie cały dzień, a nie jadła dobę!
Poderwawszy się ze swego posłania, podbiegła do stolika. Znajdowało się tam kilka butersznytów oraz dzbanek z wystygłą kawą.
Pochwyciła butersznyty i prawdopodobnie z jadła rychło nie pozostałoby ani śladu, gdyby w tejże chwili dziwny szczegół nie zwrócił uwagi Marysieńki. Wydało jej się, że słyszy dziwny szmer.
Szmer dobiegał od zewnątrz. Od strony okienka i robiło to wrażenie, jakby ktoś delikatnie uderzał palcem w szybę.
— Ptak chyba jaki zabłąkany — pomyślała — dobija się tutaj! Bo cóżby inaczej to oznaczać mogło?
Już miała przysunąć krzesełko i, wspiąwszy się na nie, stwierdzić, co się dzieje za wysoko umieszczonem oknem, gdy wtem przeszkodziły jej w tym zamiarze, nowe hałasy.
Te jednak dochodziły z za drzwi i powód ich był zupełnie wyraźny. Ktoś dążył w kierunku izdebki Marysieńki i przekręcał klucz w zamku.
— Znowu Hopkins! — jęknęła z rozpaczą i odsunęła krzesełko. — Przychodzi mnie dręczyć!
Drzwi się rozwarły, lecz miast barczystej sylwetki Amerykanina, ukazała się na progu niewieścia postać. Była nią Maud.
— Kochana Mary! — wymówiła przyciszonym głosem serdecznie, podbiegając do niej i prawie obejmując siłą. — Wiedz, że wszystko, co tu się dzieje, robi się wbrew mej woli! Ja sama, jestem w ich ręku tylko powolnem narzędziem! Ale, pamiętaj! Żal mi cię serdecznie i cokolwiek tylko będzie zależało odemnie...
Marysieńka odepchnęła lekko Amerykankę. Sama nie wiedziała, czy to nie oczekiwany sprzymierzeniec przybywa, czy też ma się obawiać nowego podstępu ze strony Maud.
— Dziękuję pani! — przerwała sztywno. — Dość późno przychodzi ta skrucha! Należało mnie uprzedzić wcześniej!...
Ale tamta, niezrażona, szorstkim tonem Pohoreckiej, dalej tłumaczyła.
— Zrozum, nie mogłam!... To są straszni ludzie i ja się ich boję. Musiałam robić, co mi kazali, bo inaczej zabiliby mnie, bez najmniejszej litości!
Nadal, nie masz do mnie zaufania! Nie dziwię się! Ale, przyszłość pokaże, że nie jestem taka zła, jak sądzisz i zmażę moją winę przed tobą! A teraz muszę udawać obojętną, bo już nadchodzi, ta przeklęta Carlson...
Rzeczywiście, za drzwiami zabrzmiały nowe kroki i do izdebki weszła pani Carlson. Dziś była ubrana skromnie, widocznie doszedłszy do przekonania, że zbytecznem się stało udawanie zamożnej Amerykanki. Tylko twarz jej pokrywała, jak zwykle, warstwa pudru i szminki, a oczy błyszczały drapieżnie, nieprzyjemnie.
Weszła, nie zamykając drzwi za sobą. Jakby nawet umyślnie je pozostawiła uchylone.
— Witam, drogą miss Schultz! — rzekła, zwracając się do Marysieńki. — Pardom, panią Pohorecką z Warszawy, bo od dziś poczynamy używać naszych prawdziwych nazwisk! Przysyła nas tu Hopkins, aby się dowiedzieć o jej zdrowie! Zlecenie to przyjęłyśmy z radością a Maud pędziła nawet tak, że nie mogłam jej dogonić!
Wymawiając te słowa, Carlson obrzuciła swą towarzyszkę jakiemś złem i nieufnem spojrzeniem.
— Bo, choć Hopkins — gadała dalej, przybierając umyślnie bezczelnie żartobliwy ton — nie jest, niestety, moim zięciem, a Maud ani moją córką, ani też jego żoną, bardzo poczciwy z niego chłopak! Troszczy się bardzo o panią, no i ma nadzieję, że prędzej, czy później rozum jej przypłynie do głowy!
Aluzja była aż nadto wyraźna. Bandyta, nadsyłał swą pomocnicę, sądząc, iż ta może łatwiej uzyska zgodę Marysieńki, na poprzednie propozycje.
Pohorecka, w milczeniu, wzruszyła ramionami.
Ale Carlson udała, że nie spostrzegła tego ruchu.
— Cóż, namyśliła się pani?
— Próżno trudził się pan Hopkins — wyrzekła Marysieńka, mierząc Amerykankę wzgardliwym wzrokiem — i nasyłał na mnie panią! Moja odpowiedź będzie zawsze jednaka! Nie zgadzam się na żadne łajdackie kombinacje!
— Ho... ho... — jakiś pomruk wydobył się z gardła Carlson, lecz wnet umilkła.
Umilkła, bo z sąsiedniej izby, której drzwi pozostały otwarte, dolatywał zmięszany gwar głosów. Niewyraźny przytłumiony, pochodzący, prawdopodobnie, z któregoś z dalszych pokojów. Były to jakby pijackie wykrzykniki, czy też śmiechy i wołania liczniejszej kompanji, zabawiającej się swobodnie.
— Słyszy pani? — wskazała nagle ręką w kierunku, skąd dolatywał ów zgiełk.
— Słyszę! — odparła gniewnie Pohorecka. — Jakaś zgraja pijaków, lub bandytów w waszym rodzaju zabawia się w pobliżu! Tem, nie przerazi mnie pani! Zresztą, godny jej towarzysz, mister Hopkins, zapowiadał przed paru godzinami, iż ujrzę niezwykłe scenki!
Złośliwy uśmiech przebiegł po twarzy Amerykanki.
— Nie przerazi pani? — powtórzyła. — Hm... Nie wiem! Ale, w każdym razie, radzę przyjrzeć się dobrze, temu co zamierzam pokazać, a później zastanowić się głęboko! Idziemy...
Uczyniła kilka kroków w kierunku drzwi, niby zapraszając Marysieńkę, by ta udała się w ślad za nią. Lecz, choć Pohorecka pochwyciła parę zachęcających mrugnięć okiem Maud, stała, jak przykuta do miejsca.
— Wcale mnie nie zaciekawia — wyrzekła — to, co pani pragnie mi pokazać i z góry dziękuję za widowisko! Szczególniej, jeśli przypomina ono, „zabawę“ pod „Złotą Papugą“!
Carlson, nie odparła wprost Pohoreckiej.
— Już się pani lęka? — zgrzytnął drwiąco jej uśmiech.
Słowa te, niby uderzenie szpicrutą, podziałały na Marysieńkę. Choć przeczuwała, że ujrzy jakąś ohydną scenę, pojęła, że cofać się jej nie wolno, a przeciwnie, winna pokazać Amerykance, że byle czem jej nie złamią i byle czem nie przestraszą.
— Skoro pani nalega — odparła — pójdę, aby udowodnić, iż nie jestem taka bojaźliwa, jak to pani sądzi!
Śmiało weszła do sąsiedniej izby za Carlson, podczas gdy Maud postępowała o kilka kroków za niemi w tyle. Weszła i zdziwienie odbiło się na jej twarzy. Spora, białotynkowana izba, którą również, jak i celę Marysieńki, oświetlała tylko niewielka pod sufitem lampka była całkowicie pusta. Jedyne drzwi, prowadzące do niej, były szczelnie zamknięte. Skądże dobiegał tedy ów zmięszany gwar głosów?
Dopiero, kiedy Marysieńka, zbliżywszy się do Amerykanki, która wciąż zapraszając ją gestem, przystanęła około jednej z ścian, wszystko stało się jej jasne. W ścianie widniały dwa niewielkie otwory, okienka. Wychodziły one, na leżąca może o pół piętra niżej salkę i stamtąd to dobiegały hałasy.
— Widzi pani, jak dbamy o jej wygody — wyrzekła ironicznie Carlson. — Przez te okienka, niczem z loży może pani podziwiać, co się tam dzieje, na dole! Ujrzy pani marsylską spelunkę, bo pani chwilowe mieszkanie mieści się nad pewną, małą znaną tawerną! O, bardzo ciekawy to widok i niejeden cudzoziemiec dałby wiele, żeby przyjrzeć się zebranym tu typom! Proszę! — wskazała dłonią. — Niechaj pani spoziera przez jeden z otworów, ja przy drugim zajmę miejsce!
Marysieńka, bez słowa, podeszła do okienka a widok jaki się roztoczył przed jej oczami, był, zaiste, niezwykły.
Mała salka na dole, przypominająca swem urządzeniem salki najpodrzędniejszych knajp, była zapełniona szczelnie zbieraniną ludzi najprzeróżniejszych narodowości i ras. Przy jednym ze stolików, żółtolicy, skośnooki Chińczyk coś szeptał śniademu Włochowi, przy innym zaś stoliku czekoladowy Murzyn zawzięcie coś tłumaczył kompanom, o wybitnie słowiańskim wyglądzie. Choć siedzieli przy kilku drewnianych, bez obrusów stolikach, musieli się znać nawzajem, doskonale rozumieć, bo raz po raz od stołu do stołu padały jakieś nawoływania i okrzyki, a poprzewracane i porozrzucane nawet na podłodze butelki, świadczyły, iż nie żałowano sobie w trunkach. Śród zgromadzonych przeważali mężczyźni, lecz nie brakło i kobiet o dziwnym wyglądzie. Bo, choć umalowane ich twarze i tania, krzykliwa elegancja, z jaką były ubrane, oznajmiały zdala o niedwuznacznym fachu tych dziewcząt, wydawały się one onieśmielone, przybite i z jawnym lękiem spoglądały na swych towarzyszów. Pomiędzy temi, jak zauważyła Marysieńka, rej wodził jakiś ogromny drab, o wyglądzie marynarza. Wielka szrama przecinała mu czerwone, złe oblicze, włosy miał prawie miedzianego koloru a z za rozpiętej na piersiach koszuli wyzierały misternie wykonane tatuowania.
— Rudy Maks! — szepnęła Carlson, w formie wyjaśnienia. — Właściciel tej spelunki! O, on dobrze potrafi utrzymać wszystkich w ryzie! Gdyby go nie było, dawno wzięliby się do noży, gdyż „publiczność“ w rzeczy samej tu „trochę“ mięszana! Nie brak ani morderców, którzy zbiegli z więzień, ani handlarzy żywym towarem, ani fałszerzy! Kto pragnie się dobrze ukryć, albo załatwić „delikatny“ interes, nigdzie nie znajdzie tak znakomitej opieki, jak u Maksa!
W tejże chwili, w kącie sali, powstał głośniejszy spór. Olbrzymi murzyn, widocznie z czegoś niezadowolony, pochwycił swego towarzysza, bladego młodzieńca o słowiańskim wyglądzie, za gardło. Drugą ręką sięgnął do tylnej kieszeni, niby szukając noża. Jeszcze sekunda, a blady młodzieniec, który, wiedziony różnemi kolejami losu pewnie w tej spelunce się znalazł, nie ujrzałby nigdy światła dziennego. Lecz, naraz z miejsca swego powstał Maks i zanim murzyn zdążył się zorjentować, leżał powalony uderzeniem pięści po głowie, na podłodze. A kiedy podnosił się z podłogi, w jego wzroku nie znać było chęci zemsty, ani gniewu na „gospodarza“, który go tak poczęstował a raczej przestrach i niemą prośbę o przebaczenie.
— Zaczepił któregoś z przyjaciół Maksa — znów szepnęła Amerykanka — i został ukarany!
Gdyby ten słowianin nie był przyjacielem Maksa, patrzyłby on najspokojniej, jak murzyn go zarzyna! A później, razem z murzynem wynieśliby ciało ze spelunki i wrzucili do którego kanału! Bo tu tak załatwia się porachunki i nikt nie wydaje pieniędzy na koszta pogrzebu! Cóż, podoba się pani? Ale Marysieńka milczała, choć drżało w niej wszystko na widok tego zbiorowiska bandytów, szumowin i wyrzutków społeczeństwa, zebranych tu ze wszystkich krańców świata.
— To dopiero początek — informowała dalej Carlson. — Zaraz pani zobaczy, jak Maks postępuje z kobietami! To, sądzę, więcej zaciekawi panią!
W rzeczy samej, jakby w odpowiedzi na słowa Carlson, na progu szynkowni ukazała się jakaś kobieca postać.
Wygląd jej uderzył Marysieńkę. Bo, choć z wyzywającego stroju, odrazu rozpoznać było można, iż jest to dziewczyna uliczna, twarz przybyłej nie nosiła bynajmniej cech wyuzdania, lub zepsucia. Przeciwnie, wydawało się, że pochodzi z lepszej sfery, gdyż w obliczu przebijała się jakby inteligencja, ale przytłumiona wyrazem strachu i przygnębienia. Robiła wrażenie skazańca, któremu, aczkolwiek ciąży więzienie, znosił je z pokorą, bo wie, że nigdy się z niego nie wyrwie. Szła powoli w stronę rudego Maksa, niepewnie, jak ktoś, kto jaknajdłużej pragnie odwlec niemiłą rozmowę.
— Jedna z „kochanek“ Maksa! — zabrzmiało wyjaśnienie koło ucha Pohoreckiej. — „Pracowała“ do tej pory na ulicy i powraca! Niezbyt dobrze musiało jej się powieść i „goście“ nie okazali się hojnymi bo zanadto lękliwie podchodzi do swego pana i władcy!
Dziewczyna, przystanąwszy przed drabem, chwilę milczała w niepewności, gdy on mierzył ją pozornie dobrodusznym uśmiechniętym wzrokiem, wreszcie wyszeptała coś cicho, wyciągając doń dłoń, zawierającą parę drobniejszych monet. Uśmiechał się dalej, niby żartobliwie patrząc na te monety, lecz gdy już miała mu je wetknąć do ręki, ruchem niespodzianym, niczem przyczajony drapieżnik, trzasnął ją z całej siły w twarz, że bez słowa runęła na podłogę.
— Ach! — nie mogła Marysieńka powstrzymać się od okrzyku.
Teraz Maks powstał z miejsca. Był straszny. Czerwona zazwyczaj twarz stała się purpurowa a tylko biała szrama, zapewne wspomnienie uderzenia nożem, stanowiła jaskrawy kontrast z tem tłem.
Powoli, z wyrafinowaniem jął znęcać się nad swą ofiarą, a w miarę, jak się znęcał, wydawało się, że wzrasta jego zaciekłość. Nietylko bił i kopał leżącą dziewczynę po brzuchu, po piersiach, po głowie, jak najgorszy oprawca nie skopałby nawet psa, lecz chwilami podnosił ją z podłogi za włosy, by uderzyć i znów z całej mocy wyrżnąć o podłogę. Z ust katowanej wydobywały się ciche wołania o litość i jęki a wreszcie, kiedy prosto w twarz trafił ją potężny cios pięści, legła nieruchomo, blada, z zamkniętemi oczami, a tylko z za kącików zaciśniętych warg, popłynęły dwie szkarłatne strugi krwi.
— Zwierzę! Zwierzę!... — bełkotała Pohorecka. — Zabił ją!
Na obecnych w spelunce, straszliwy widok nieludzkiego pastwienia się ohydnego draba, nad bezbronną, słabą kobietą, nie czynił żadnego wrażenia. Nawet, gdy padła nieruchomo, tu i owdzie rozległy się tylko ciche śmiechy, lub też szmery, wyrażające jakby pochwałę. Nawet siedzące śród mężczyzn, dziewczyny, nie śmiały stanąć w obronie towarzyszki, a niektóre z nich tylko poodwracały lękliwie głowy.
Lecz nie wszystkie...
Bo nagle, z za stolika, znajdującego się w rogu salki, poderwała się dziewczyna i powiodła dokoła nieprzytomnym wzrokiem. Daremnie, chciał ją powstrzymać jakiś blady chłopak, zapewne jej kochanek. A gdy noga Maksa znów wzniosła się nad okrwawioną ofiarą, z histerycznym okrzykiem rzuciła się w stronę draba.
Sekunda — i jej białe zęby wpiły się w potworną olbrzymią łapę.
— A... a... a... — pobiegł zduszony charkot po spelunce i wszystko zamarło w pełnem naprężenia oczekiwaniu.
Rudy zbój głośno syknął. Niewiadomo, czy z bólu, czy ze zdziwienia i, zaskoczony niespodziewaną napaścią, cofnął się o kilka kroków. Lecz jego oszołomienie trwało najwyżej parę sekund. Wnet chwycił dziewczynę za gardło a drugą ręką wyciągnąwszy nóż, wpił go jej głęboko, po samą rękojeść, w piersi.
— Ma czego chciała! — mruknął po francusku, marsylskim akcentem, patrząc na przedśmiertne konwulsje ofiary. — A jeśli któremu z was to się nie podoba, w każdej chwili gotów jestem do „rozmowy“!
Powiódł po zebranych, zmarszczywszy brwi, groźnym wzrokiem. Na sali było tak cicho, iż li tylko gdzie niegdzie dolatywał brzęk muchy. Nikt nie śmiał podnieść oczu na straszliwego Maksa.
Jedynie, blady chłopak, kochanek zabitej, stał drżący, wymawiając jakieś niezrozumiałe słowa.
— Hę? — rzucił Maks w jego stronę. — Może masz pretensje do mnie, żem ci „ostudził“ dziewczynę?... Nie?... Znakomicie!... Wynieś no, natychmiast, to ciało!...
Ów, posłuszny rozkazowi, tłumiąc prawdziwe uczucia, jakie nim miotały, zbliżył się i ujął w swe ramiona zabitą... Powoli, tyłem opuszczał spelunkę, a wzrok jego, śledził z przerażeniem najdrobniejsze ruchy Maksa.
Marysieńka, wsparta o ścianę, z trudem chwytała powietrze. To, co zobaczyła, przerastało po stokroć jej najgorsze przewidywania! Jej ręce zaciskały się mimowolnie, a piersi tłumiły okrzyk buntu! A oczy, niczem zahypnotyzowanej, śledziły nową potworną scenę, która w swej ohydzie przerastała wszystko dotychczas widziane.
Bo, oto, pierwsza, skatowana dziewczyna, ta w której obronie stanęła zabita, ocknęła się ze swego omdlenia. Uniosła do góry zlaną krwią twarz a oczy poczęły dokoła błądzić. Wreszcie spoczęły z dziwnym wyrazem na swym oprawcy, rudym Maksie, który teraz siedział przy stoliku, sącząc z kufla piwo, jak gdyby w spelunce nic nie zaszło.
I naraz dziewczyna jęła się czołgać w jego stronę. Z trudem, tłumiąc jęki bólu, które jej sprawiało zbite i storturowane ciało. On, niby nie patrzył na nią, lecz wyraz triumfu rozlewał się coraz bardziej po jego zwierzęcej twarzy.
Aż nakoniec, gdy przypadła mu do stóp, niby od niechcenia wyciągnął nogę, a ona na tym brudnym, zakurzonym bucie złożyła szlochając, pocałunek.
To przechodziło siły Pohoreckiej.
— W jakiż sposób dojść można do podobnego upadku — zawołała — by nie czuć swej hańby! Ten zbój mało jej nie zabił, tak jak tamtę, skatował, że pojąć nie mogę, iż jeszcze żyje, a ona się przed nim korzy. Czyż nie lepsza jest śmierć od podobnej egzystencji. Och, toć oni zamienili tę kobietę w bydlę!
Carlson poczęła się śmiać złym, nieprzyjemnym śmiechem.
— Ma pani słuszność! — wyrzekła, spozierając uporczywie na Marysieńkę. — Oni każdą zamienią w zwierzę! Bo i ta dziewczyna, która liże obecnie nogi swego kata, nie jest zwykłą dziewczyną uliczną. Pochodzi z lepszej sfery... Jej ojciec był nawet zamożnym kupcem z prowincji.
— Co? — wybełkotała Pohorecka mimowoli.
— Tak! Tylko na życiu tej panienki ciąży jeden błąd, za który obecnie ciężko pokutuje. Wbrew woli rodziców zawarła znajomość z pewnym młodzieńcem, ostatnim szubrawcem, który porwał ją z domu i wywiózł do Marsylji. A gdy mu się znudziła, sprzedał ją za parę tysięcy franków rudemu Maksowi na własność! A ze szponów Maksa nikt się nie wydostanie! Teraz pani rozumie?
Nagle przypomniała sobie Marysieńka w jakim celu ją tu sprowadzono i zakipiał w niej gniew z podwójną siłą.
— Więc po to pokazaliście mi te potworne sceny — jęła ze wzburzeniem wyrzucać z siebie cofnąwszy się od okienka — żeby mnie złamać i zastraszyć? Gdybym nie przystała na wasze warunki, los tej nieszczęsnej córki kupca, ma być moim losem? O, zawiedliście się srodze! Choć grozą napawa mnie jeszcze to, co przed chwilą widziałam, możecie mnie uśmiercić, lecz do podłości nie skłonicie nigdy!
— I ona tak na początku mówiła — z ust Carlson‘owej padały jadowite wyrazy — a teraz storturowana, zhańbiona, zbita, całuje brudne jego buty. Po stokroć, ma teraz sposobności do ucieczki, a jednak nie ucieka, bo w stanie w jakim się znajduje, nie śmie do swoich wrócić! Pani Marjo Pohorecka! Słyszy pani ostatnie ostrzeżenie! Radzę się zastosować do naszych żądań bo bat łamie najsilniejsze wole!
— Przenigdy!
— Hm... Zobaczymy! — odrzekła drwiąco. — Za kilka dni i pani będzie się tarzała po podłodze tej szynkowni, żebrząc o litość!
Bezczelne słowa Amerykanki, ostatecznie wytrąciły z równowagi Marysieńkę. Przedtem już drżało w niej wszystko z gniewu, lecz obecnie porwała ją niczem niepohamowana pasja. Przyskoczyła dla Carlson‘owej i zanim ta zdążyła się usunąć, lub też mogła temu przeszkodzić Maud, stojąca z tyłu o kilka kroków, uderzyła z całej siły w twarz Amerykankę.
— Masz... za mnie i... za nią! Ty potworze!... Wspólniczko rudego bandyty!...
Tamta zatoczyła się na ścianę, pod wpływem silnego uderzenia, chwytając się ręką za zaczerwieniony policzek. Do Marysieńki tymczasem, podbiegła Maud, jakby pragnąc przeszkodzić dalszej bójce i bełkocząc po angielsku jakieś niezrozumiałe słowa.
W tejże chwili rozwarły się drzwi, a na progu stanął Hopkins. Może nadchodził on teraz dopiero w rzeczy samej, a może z ukrycia śledził wrażenie, wywarte na Pohoreckiej przez ohydne sceny w spelunce, a spostrzegłszy jej zachowanie się, postanowił interwenjować.
— Co się tu dzieje? — zapytał.
Marysieńka zmierzyła go dumnie, roziskrzonemi z podniecenia oczami. Carlson‘owa, wtulona w kąt pokoju, z wykrzywioną ze złości twarzą, jęła syczeć, niczem nadeptana żmija.
— Uderzyła? — powtórzył, spozierając na swą wspólniczkę. — No... no... Więc taką jest pani odpowiedź? — rzucił, na pozór spokojnie, w stronę Marysieńki.
Wyraz pogardy przebiegł po obliczu Pohoreckiej.
— Inną nie będzie! — odrzekła stanowczo. — A policzek, jaki wymierzyłam pańskiej towarzyszce, niechaj najlepiej świadczy, że was się nie ulęknę!
Z twarzy Hopkinsa naraz spadła maska. Świetnie udaną zazwyczaj dobroduszność zmienił prawie zwierzęcy wyraz.
— Taka twoja odpowiedź! — wycharczał, pochwytując ją brutalnie za ramię. — Igrać ci się zachciało z nami! Doskonale! Zobaczymy, kto będzie się śmiał na ostatku!
Wepchnął gwałtownie Marysieńkę do jej poprzedniej celki.
— Tu pozostaniesz! — wymówił z nienawiścią. — I nie licz na to, że uda ci się uciec, lub ktokolwiek stanie w twojej obronie! Sama wydałaś wyrok na siebie! Bo, niepotrzebna nam jest nawet twoja zgoda! Bez niej damy sobie radę! Ty, natomiast, spodziewaj się miłej wizyty! Dziś, w nocy jeszcze, odwiedzi cię rudy Maks!
I siłą zatrzasnął drzwi za sobą i zasunął rygle.

ROZDZIAŁ XIV.
UWIĘZIONA.

Marysieńka opadła na swe posłanie i wtuliła głowę w poduszkę. Opuściło ją nerwowe podniecenie. Poczuła się słaba, bardzo słaba. Niczem małe dziecko, które znalazło się w jaskini lwa i daremnie szuka ratunku.
W jej wyobraźni z całą jaskrawością malowały się niedawno widziane, potworne sceny. I te bicie... I te morderstwo... I ta, nieszczęsna dziewczyna... I ten rudy zbój, ohydny krwawy kat...
Więc on ją miał odwiedzić, potwór, nie znający litości. Oczekiwał ją podobny los? Nie, po tysiąc razy, już lepsza jest śmierć!...
Cicho Marysieńka załkała, myśląc, że jedyne pozostało jej wyjście, skręcić sznur, podarłszy koszulę i na tym improwizowanym postronku zawisnąć na haku, lub u okiennych krat, aby uniknąć tortur i pohańbienia, gdy wtem niespodziany szmer dobiegł jej słuchu...
Ten sam, jaki zauważyła, tuż przed przybyciem do jej więzienia Maud i Carlson‘owej.
Wydawało się, że ktoś delikatnie trąca palcem w okno, lub też zabłąkany ptak dziobem uderza w szybę. Cóż to miało oznaczać?
Pohorecka, zaciekawiona, zapomniawszy nawet na chwilkę o swem straszliwem położeniu, porwała się z łóżka. Pochwyciła drewniany stołek i wykonała to, co już dawniej zamierzyła uczynić. Przysunąwszy stołek do ściany, wspięła się nań i zajrzała w okienko.
— Kto tam?
— To ja, pani Marysieńko! — dobiegły ją najwyraźniej słowa po polsku.
Z nadmiaru wrażenia mało nie osunęła się ze swego stołka. Jeszcze nie wierzyła własnym uszom.
— Kto? Kto?
— Ja... Gwiżdż...
— Pan... pan?... pan żyje? W jaki sposób się tu dostał?
— Jeśli żyję — zabrzmiał w odpowiedzi dobrze znajomy, nieco ironiczny głos — w każdym razie nie jest to zasługą Wazgirda! Uczciwie pracował, abym się znalazł na tamtym świecie...
— Pragnął pana zgładzić?
— Cudem ocalałem! Lecz, nie pora teraz na długie wyjaśnienia. Niechaj pani wystarczy, że dawka trucizny, jaką dosypał do wina, była słabsza, niźli się tego spodziewał...
— Ależ łotr! — okrzyk oburzenia wyrwał się Marysieńce. — Chciał otruć.
— Coś w tem rodzaju! Chwilowo zapomnijmy o tem! A w jaki sposób się tu znalazłem...
— Właśnie... właśnie...
— Skoro odzyskałem zdrowie, pospieszyłem natychmiast zagranicę, bo wiedziałem dokąd Wazgird panią wywiózł. Przybyłem akurat w chwili, gdyście z temi Amerykanami opuszczali hotel. Pospieszyłem wślad za wami do Nizzy i byłem świadkiem, gdy panią wynoszono z tej spelunki! Wazgird, zdaje się zginął... A ja trop w trop znalazłem się w Marsylii...
— Jaki pan dobry!
— Grozi pani straszliwe niebezpieczeństwo! — szeptał, nie zwracając na jej wykrzyknik uwagi. — Muszę panią, za wszelką cenę uratować...
— Uratować? — powtórzyła, a w jej serce wstąpiła otucha. — Czy możliwy jest ratunek? Co mam czynić?
— Więc do rzeczy! Zaznaczam, że wdrapałem się tu po rynnie i przedtem już stukałem, gdy nadeszły te Amerykanki... Czas nagli, mnie niezbyt wygodnie jest utrzymywać się w obecnej pozycji, a pani niema sekundy do stracenia... Bo inaczej może być źle...
— Cóż mam robić?
— Przepiłować kraty i przez okno uciec! Przyniosłem piłkę i wnet pani ją podam! Lecz, czy pani potrafi to wykonać? Gdyż ja, niestety, nie dostanę do prętów.
— Potrafię!... Potrafię!... — zawołała Marysieńka w przystępie radosnej nadziei. — O ile za nisko mi będzie na krześle, przysunę stół do ściany i swobodnie dosięgnę krat! Nadludzki wysiłek uczynię, byle stąd się wyrwać, bo przecież gorsze rzeczy mi grożą w tej spelunce niż śmierć...
— Tak... tak... — mruknął, poczem wyciągnąwszy rękę, począł wsuwać poprzez żelazne pręty jakiś długi, ostry przedmiot. — Oto, pilnik! Niech pani go bierze!
Łapczywie pochwyciła upragnione narzędzie.
— Mam!
On tymczasem szeptał dalej:
— Przepiłować kraty niełatwa sprawa i zapewne to potrwa sporo czasu! Ja będę krążył w pobliżu domu i z niecierpliwością wyczekiwał z ukrycia, aż pani ukończy swe zadanie! A gdy pani ukończy, proszę wysunąć rączkę i skinąć mi trzy razy chustką. Wtedy, z powrotem przybędę i dopomogę do wyślizgnięcia się przez okno... Czy pojęła mnie pani?
— Pojmuję!... pojmuję! — przytwierdziła. — Uczynię wszystko, co w mej mocy, aby jaknajprędzej przepiłować te przeklęte kraty!
— A potem, dam panu znak!
— Znakomicie! — wymówił. — Do roboty! Czekam na znak! A teraz, do widzenia.
Cichutki szelest, na zakończenie tych słów świadczył, iż ześlizgnął się on na dół po rynnie.
Kiedy Gwiżdż znikł, Marysieńkę ogarnęło nerwowe podniecenie. Zeskoczyła z krzesełka, podbiegła do stołu i przysunęła go do okienka.
Obecnie, było jej zupełnie wygodnie; lekko dosięgała krat i łatwo mogła je piłować.
Gorączkowo, rozpoczęła swą pracę.
Sześć żelaznych sztab stanowiło przegrodę od świata. Lecz były one stare, nadgryzione przez rdzę, a doskonały pilnik, przyniesiony przez Gwiżdża, wchodził w nie, jak w masło.
— Brr... — syczał cichutki szmer i aż serce z uciechy podskoczyło w Marysieńce, gdy ustąpiła pierwsza sztaba.
Później druga i trzecia.
Bolały ją palce; jeden z nich nawet obtarła sobie do krwi, lecz nie czuła zmęczenia.
Została wykonana połowa zadania!
Byle prędzej, byle szybciej, byle kto jej nie zastał przy tej robocie, byle rudy Maks tu się nie znalazł!
Czwarta i piąta sztaba... Uf!...
Spocona i zmęczona, piłowała Marysieńka ostatnią sztabę, sama się dziwiąc, jak sprawnie jej poszła ta robota i już ciesząc się w duchu, że rychło wolność odzyska, gdy wtem dobiegł ją hałas odsuwanych zasów, od drzwi celki.
Aż zamarło w niej wszystko z przerażenia.
— Boże — pomyślała z rozpaczą. — Więc nie zdołam stąd uciec?
Ledwie zdążyła zeskoczyć ze stołu i stół pchnąć na swe miejsce, gdy rozwarły się drzwi a w nich stanął ten, kogo obawiała się najwięcej.
— Rudy Maks! — z trudem wyszeptały jej wargi.
— Tak, ja! — odparł, uśmiechając się na pozór uprzejmie, jak to było w jego zwyczaju, gdy zamyślał jakie okrucieństwo. — Ośmieliłem się odwiedzić takiego drogiego gościa, jak panią! Zechce mi pani wybaczyć, że późno przybywam!
Umyślnie starał się złagodzić brzmienie swego grubego, zachrypłego głosu i udawał, że nie widzi otwartego okna. A w jego oczach już igrały złośliwe i lubieżne błyski.
Wtuliła się teraz w róg izby i, schowawszy dłoń z pilnikiem za plecy, patrzała na apasza z przestrachem, niczem na wypuszczone z klatki dzikie zwierzę. W jej mózgu z nową siłą zaświdrowały straszliwe obrazy. Trup zamordowanej dziewczyny... Tamta druga, skatowana i zbita...
— Cóżto, milczy pani? — wymówił zbój z drwiącą miną. — Czemu mnie spotyka równie zimne przyjęcie z twej strony, gołąbko?
Zamknął starannie drzwi, klucz przekręcił w zamku, poczem postąpił kilka kroków w stronę Marysieńki.
— Nikt nam teraz nie przeszkodzi!
— Tylko proszę się nie zbliżać! — zawołała, cisnąć się do ściany, jakby ta ściana mogła ją ukryć...
— Nie zbliżać się? — powtórzył. — Taka pani dumna i sroga? Czy dla tego, że była kochanką tego polskiego hrabiego? Była hrabiowską, może być i moją!
Nietylko obraźliwe słowa draba, ale i szalone podniecenie, wycisnęły z Marysieńki okrzyk:
— Ty, zbóju!...
Okrzyk Marysieńki nie uczynił na nim najlżejszego wrażenia.
— Wymyślasz? — rzucił zjadliwie. — Zobaczymy, jak zaśpiewasz, gołąbko, gdy cię w moje ręce złapię!
W rzeczy samej, przysuwał się coraz bliżej i wyciągnął nawet olbrzymią łapę, aby pochwycić Marysieńkę.
Lecz była ona na to przygotowana. Niespodzianym ruchem wysunęła ukrytą za plecami dłoń z pilnikiem i z całej mocy, pchnęła nim w twarz draba. Poczem, błyskawicznie, przyskoczyła do okna i zaczęła wołać, ile w piersiach starczyło sił.
— Ratunku!... Ratunku!...
Lecz, uderzenie, zadane słabą i niewprawną kobiecą ręką, nie uczyniło zbytniej krzywdy apaszowi. Zdarło mu tylko powierzchnią skórę z policzka, a do takich ran rudy Maks przywykł.
To też, obtarłszy rękawem ściekającą krew z twarzy, znów zbliżał się do Pohoreckiej.
— Kąsasz żmijo? — wymówił powoli. — Kąsasz? Więc masz temperament! Takie właśnie łapać lubię! I otworzyłaś sobie okienko! Pewnie, już przedtem wzywałaś o pomoc!
— Krzycz i tak cię nikt nie usłyszy i nikt z ratunkiem nie pośpieszy — zawołał Maks.
I zanim Marysieńka zdołała wydać nowy okrzyk, lub się zasłonić, rzucił się na nią. Jego olbrzymia łapa zmiażdżyła jej maleńką rączkę, a pilnik z brzękiem wypadł na podłogę.
Była bezbronna!...
— Cóż, niema nożyka! — wycharczał złośliwie, opasując ją ramionami. — Skąd ty, gołąbko, wzięłaś ten nożyk! Oj, gorzko pożałujesz swego uderzenia!
Szarpała się teraz, usiłowała gryźć, lecz wszystko daremnie. Raz tylko jeszcze z jej piersi wydarło się wołanie o pomoc, lecz prędko umilkła, bo olbrzymia, spocona łapa legła na jej ustach.
— Milcz, milcz, gołąbko!
Ciągnął ją w stronę łóżka i rychło na nie wraz z nią się zwalił.
Marysieńka walczyła resztkami sił. Brakło jej tchu, bo olbrzymia łapa, leżąca na ustach, tamowała dostęp powietrza. Zbój unieruchamiał ją coraz bardziej i czuła, że za chwilę nie będzie w stanie się bronić.
A w głowie, z rozpaczą wirowały myśli: Czy Gwiżdż, krążący dokoła domu, posłyszał jej wołanie o pomoc? Czy tknięty jakiemś przeczuciem, zjawi się tutaj, aby ją uratować? Chyba nie!... Oczekiwał na znak, a ona mu nie dała tego znaku!...
Zresztą kraty, na pozór, jak stały, tak stoją.
Tymczasem apasz mocował się z Marysieńką. Ostatecznie ją obezwładnił.
Jakaś ciemność rozpostarła się przed oczami Pohoreckiej a resztką świadomości stwierdzała: — Wszystko zaraz będzie stracone!... Zostanę zgubiona i zhańbiona!...
Szarpnęła się po raz ostatni, a później...

A tymczasem Gwiżdż, kryjąc się w mroku, wciąż kręcił się dokoła domu, w którym się mieściła ohydna spelunka. Niecierpliwie spozierał na zegarek i liczył sekundę za sekundą.
Dla niepoznaki, zewnętrznie postarał się upodobnić do marsylskich apaszów — „nervi“. Miast kołnierzyka, szyję jego okręcała czerwona jedwabna chustka, a na głowie nosił sportową szarą czapkę w wielkie czarne kraty.
Kilku podejrzanych ludzi wysunęło się z domu, lecz nikt nie zwrócił na Gwiżdża uwagi. Mógł więc bez przeszkód odbywać swą niespodzianą wędrówkę, a serce waliło w nim, jak młotem.
Był na to przygotowany, że słabe ręce Marysieńki nie tak szybko uporają się z zadaniem. Liczył jednak i na to, że kraty są stare — zdążył to sprawdzić — i prędzej, czy później ustąpią.
Lecz, czemuż tak długo nie dawała znaku? Czyżby, nastąpiła niespodziewana przeszkoda! Wpijał się wzrokiem w słabo oświetlone okienko i chwilami wydawało mu się nawet, że wysuwa się stamtąd czyjaś ręka...
Ale nie! Gdy patrzał uważnie przekonał się z rozczarowaniem, iż to było jeno złudzenie i wytwór podnieconych nerwów.
Nagle, miast spodziewanego sygnału, posłyszał coś co go przejęło zgrozą. Bo, zdala dobiegł go zduszony krzyk, w którym mieścił się ogrom przerażenia:
— Ratunku!... Ratunku!...
Przesłyszał się? Marysieńka wzywała o pomoc? Najwyraźniej! Gdyż, przecież, to wołanie wyrzucone zostało po polsku i wydawało mu się nawet, że rozpoznaje jej głos.
— Tam, do licha! — zaklął.
Nie namyślając się dłużej, dopadł rynny, aby się po niej wspiąć i sprawdzić, co się działo w pokoiku.
Kilka sekund... Z niebywałym wysiłkiem z rynny podniósł się do krat i zajrzał...
Zajrzał i nie mógł stłumić okrzyku wściekłości.
W izdebce odbywała się ohydna scena...
Więc wszystko stracone? Więc nie przepiłowała krat, a on nawet nie będzie mógł przeszkodzić zbrodni?
Porwany niebywałą pasją, nieprzytomny z gniewu, z całej mocy szarpnął kratami... i ku jego zdumieniu, kraty ustąpiły...
Spadły z łoskotem do wewnątrz pokoju, a Gwiżdż z niespodziewanego wysiłku aż mało nie spadł ze swej rynny.
Lecz wnet odzyskał równowagę i zwinnym ruchem, niczem kot, wślizgnął się w okienko.
— Kto tu? Do stu par djabłów! — wyrzekł rudy Maks, zaskoczony rumorem, spowodowanym upadkiem krat, odwracając nieco głowę i z uścisku wypuszczając ofiarę. — Kto?
Nie zdążył zadać następnego zapytania, gdy Gwiżdż już siedział na nim. Potężnym uderzeniem pięści zdzielił go po łbie, a później, złapawszy za włosy, zwalił na podłogę.
— Jestem uratowana!.. — wybełkotała Marysieńka, prawie nie śmiąc jeszcze wierzyć niespodziewanemu ocaleniu.
Do ocalenia jeszcze było daleko! Bo, zbój choć legł na podłodze oszołomiony niespodzianą napaścią i upadkiem, rychło odzyskał przytomność i rozpoczął zajadłą walkę. Obdarzony atletyczną siłą, teraz był straszny, ze świecącemi z nienawiści oczami i twarzą zlaną krwią z rany, którą mu zadał pilnik Marysieńki. Walczył zaciekle a rozwarta na piersiach, rozchełstana koszula, wskazywała wytatuowany na ciele w języku francuskim napis — „śmierć temu, kto ze mną zacznie!“.
Daleko słabszy od niego Gwiżdż z trudem mógł mu sprostać. Aczkolwiek dławił go on kolanami i raz po razie ponawiał ciosy pięścią po głowie, zbój szarpał się pod nim i wreszcie udało mu się jedną rękę wyswobodzić. Wtedy, palnął potężnie Gwiżdża w bok... a ten, z kolei, z głuchym jękiem osunął się na podłogę.
— Masz, chłystku! — wycharczał zawzięcie, gramoląc się na niego i pochwytując za gardło. — Raz na zawsze ci się odechce stawać w obronie uciśnionych piękności!
W Marysieńce zamarło serce. Rudy zbój zwyciężał w walce! Więc znowu wszystko miałoby być stracone? Przez nią, zginąłby Gwiżdż? A ten ohydny bandyta, morderca i kat kobiet zatriumfowałby bezpowrotnie?
Wzrok jej pobiegł beznadziejnie po pokoju i nagle zatrzymał się na leżących przy oknie, wyłamanych żelaznych sztabach. Lecz, czy je udźwignie? Jednym susem znalazła się przy nich i z niebywałym wysiłkiem wzniosła je do góry.
A później, uczyniwszy kilka kroków naprzód, opuściła je z rozmachem na rudy łeb krwawego Maksa. Runęły, niczem potężna maczuga...
— Och...
Zbój jęknął i przymknął oczy, a jego olbrzymia dłoń spadła z gardła Gwiżdża. Był już najwyższy czas, gdyż Gwiżdż, blady wyczerpany jeno charczał w żelaznym uścisku.
Teraz, wyswobodziwszy się szybko rzucił Marysieńce:
— Prędzej pilnik, bo trzeba z nim skończyć! Mam browning w kieszeni, ale nie chcę robić hałasu!
Pośpiesznie odszukała porzucony pilnik, który leżał w tem samem miejscu, gdzie wypadł z jej dłoni, pod wpływem miażdżącego uścisku Maksa.
— Jest!
Gwiżdż porwał tę improwizowaną broń i począł nią z zaciekłością zadawać razy zbójowi.
— Masz, łotrze! — mamrotał, uderzając zawzięcie. — Masz za tę i za tamtą! Ty morderco, bandyto potworny, który tyle czasu pastwiłeś się nad bezbronnemi kobietami!
Pod wpływem ciosów, które zamieniały twarz w jedną krwawą maskę, drab, na chwilę oprzytomniał.
Rozwarł oczy. Zamigotał w nich zwierzęcy przestrach a z piersi wyrwał się chrypliwy okrzyk:
— Oszczędź!... Daruj życie!...
— Ja miałbym cię oszczędzić? — wymówił Gwiżdż. — Po to, żebyś za sekundę nas zabił?... O, nie, kochanku! Więcej już ręki nie podniesiesz na nikogo!
I z całego rozmachu wbił mu pilnik w gardło.
— Ach! — wydała ciche westchnienie Marysieńka i zasłoniła rękami twarzyczkę, aby nie widzieć potwornej sceny.
Rudy Maks rzężał w przedśmiertnych podrygach...
— Sobace, sobacza śmierć! — wyrzekł Gwiżdż, powstając. — Nigdy nie przypuszczałem, żebym mógł być podobnie okrutny! Lecz, on napewno również nie pożałowałby nas! Ciężko napotkać drugiego podobnego potwora i nie było innego sposobu pozbycia się go!
Marysieńka drżała wciąż, obawiając się nawet spojrzeć w tę stronę, gdzie spoczywał obecnie nieruchomo, niedawny jej kat.
— Pani Marysieńko! — oświadczył. — Naprawdę mi przykro, że musiała pani być świadkiem tej całej sceny! Ale, proszę sobie przypomnieć, co niedawno chciał ten zbój uczynić z panią! Teraz, należy skupić siły, bo daleka jeszcze droga do naszego ocalenia!
— Co pan zamierza uczynić? — wyszeptała, starając się opanować z całej mocy.
— Uciec stąd, jaknajprędzej! Gdyż, jeśli towarzysze rudego Maksa zauważą jego dłuższą nieobecność, zjawią się tu całą zgrają. Wtedy nie pomoże, ani pilnik, ani kraty, ani nawet browning, który posiadam w kieszeni...
— Uciec? W jaki sposób?
Przez okienko! Lecz, przódy musimy skręcić z czegoś linkę!
Rozejrzał się po izdebce. Na szczęście, na łóżku znajdowało się prześcieradło. Wskazał na nie.
— O, z tego skręcimy znakomity sznur!
Podbiegł do łóżka i pośpiesznie jął rwać płótno. Marysieńka, jak mogła, pomagała mu w tej robocie. Ale palce jej drżały, uginały się pod nią nogi i niezbyt skuteczna była ta pomoc. Obecnie dopiero, pojawiała się świadomość, z jak potwornego niebezpieczeństwa Gwiżdż ją uratował.
— Dziękuję... dziękuję... — wymówiła ze łzami w oczach: — Pan uczynił dla mnie więcej, niż brat...
Gwiżdż odparł nieco szorstko:
— Niema czasu na podziękowania! Niech pani lepiej zawiąże ten ostatni supeł!
Wreszcie linka była gotowa. Gwiżdż, pociągnął ją raz i drugi, niby próbując jej mocy i z zadowoleniem, wyrzekł:
— Znakomicie!
Poczem jął wyjaśniać Marysieńce:
— Ja wejdę na stół i przytrzymam linkę, a pani wsunie się w okienko i spuści się na dół! Pokój ten nie leży wysoko, najwyżej o niecałe piętro nad ziemią! Gdyby nawet nie starczyło linki, swobodnie zeskoczy pani na chodnik! Skoro tylko znajdzie się pani na ulicy, ja natychmiast ześlizgnę się po rynnie... A później, w nogi!
— A czy na dole nam nic nie zagraża? — zapytała.
— Zagrażać, wiele zagraża! — odparł w zamyśleniu. — Bo znajdujemy się w apaszowskiej dzielnicy, dokąd rzadko zagląda oko policjanta. Zanim dotrzemy do jakiego posterunku, lub bezpiecznego miejsca, niejedna nas oczekuje niespodzianka! Ale nie traćmy nadziei i czasu! W drogę!
— W drogę! — powtórzyła z nagłym przypływem energii. — Lecz, co to?
Już mieli przysunąć stolik do ściany i wykonać swój plan, gdy drzwi rozwarły się niespodzianie.
Na progu stał Hopkins.
— Psia, krew! — zaklął Gwiżdż.
Widząc klucz, tkwiący od wewnątrz pokoju, sądził, że są zamknięte. Tymczasem rudy Maks tak był pewien swego zwycięstwa i na tyle bezczelny, że jeno wsunął klucz w drzwi, nie fatygując się nawet, aby go przekręcić. Skorzystał z tego Hopkins, i obecnie nadchodził, może zaciekawiony, jak postąpił zbój z Marysieńką, a może zaniepokoiwszy się dłuższą nieobecnością i ciszą, panującą w izdebce.
Lecz, jeśli Gwiżdż wraz z Pohorecką stali, niczem przykuci, do miejsca i on patrzał na nich szeroko wytrzeszczonemi ze zdumienia oczami. Miast pohańbionej kobiety i znęcającego się nad nią draba, spostrzegł straszliwie zmasakrowane i okrwawione zwłoki Maksa pośrodku pokoju, dalej zaś pod oknem Marysieńkę, wyprostowaną dumnie, a obok niej, jakiegoś nieznanego mu młodego człowieka.
— Co to? Co to? — wybełkotał, blednąc.
Gwiżdż już był całkowicie zdecydowany i na pozór spokojny.
— Zechce pan bliżej podejść! — wyrzekł. — A wszystkiego się dowie!
Hopkins, w rzeczy samej, postąpił o krok naprzód, niby zahypnotyzowany.
— Kim pan jest? — wymówił niepewnym głosem. — Skąd pan się tu wziął? Kto zabił Maksa?
Tymczasem Gwiżdż oświadczył ściskając rękojeść browninga.
— Jestem sekretarzem Wazgirda! Tego samego, którego pan w Nizzy otruł, czy też zadusił, mister Hopkins! Zabiłem pańskiego wspólnika, bo na świecie, bodaj, nie było większego od niego potwora! Pana również ten sam los czeka, o ile pan zawoła, lub się poruszy! Ręce do góry!
W oczach Amerykanina odbiła się wściekłość. Posłusznie zastosował się do rozkazu. Tuż przed nim migotała wyciągnięta lufa browninga.
— A teraz, my podyktujemy nasze warunki...
— Słucham! — ochryple wyrzekł Hopkins i jakoś dziwnie błysnął oczami.
— Otóż... — począł Gwiżdż, lecz nie zdążył wymówić następnego słowa, gdy Amerykanin zgiął się nagle wpół i niebywale zręcznie uskoczył do tyłu.
— A, łotrze...
Wypalił, ale już było za późno. Hopkins, z powrotem znalazł się za drzwiami i drzwi zamykał za sobą.
Huknął drugi strzał i kula utkwiła w drzewie.
— Uciekł! — wykrzyknął z rozpaczą Gwiżdż. — Skorzystał z mojej nieuwagi!
Przypadł do drzwi. Po tamtej stronie słychać już było zgrzyt zasuwanych zasów, któremi je zamykano od zewnątrz.
— Nie taka łatwa ze mną sprawa! — rozległ się z za nich drwiący śmiech Hopkinsa. — Jeszcze się spotkamy, kochanku! Wtedy, ty podniesiesz rączki do góry i odwdzięczę ci się, za śmierć rudego Maksa!
Do słuchu Marysieńki i Gwiżdża dobiegł jeszcze odgłos pośpiesznie oddalających się kroków, poczem wszystko ucichło.
— Uciekł! — powtórzył głucho. — Obawiam się, że nie napróżno rzuca pogróżki i że nasza sytuacja jest bez wyjścia!
— Bez wyjścia?
— Bardzo ciężka! O ucieczce przez okno obecnie niema mowy, bo Hopkins natychmiast powiadomi tę całą bandę i dobrze będą oni pilnowali domu! Pozatem, albo nadbiegną tu całą zgrają, a ja sam jeden im nie sprostam, albo też wymyślą inny jakiś sposób, aby nas usunąć na zawsze!
Marysieńka załamała ręce.
— Czyż niemożebny jest ratunek! Czyż nie znajdzie się uczciwy człowiek, któryby pośpieszył nam z pomocą, posłyszawszy odgłos bitwy!
Lecz Gwiżdż wzruszył tylko ramionami.
— Ludzi uczciwych w tej spelunce niema! Odgłos rewolwerowych wystrzałów dotrze najwyżej do sąsiednich domów i nie wzbudzi niczyjej ciekawości, gdyż zamieszkują je tacy sami bandyci i przywykli do podobnych porachunków! A policjant, powtarzam, o tej porze, w tę przeklętą dzielnicę zapuścić się nie odważy...
— Cóż robić?
Podszedł znowu do drzwi, przekręcił dwukrotnie klucz w zamku i rzekł:
— Co robić? Drogo sprzedać życie! To nam jedynie pozostaje!
A gdy patrzyła na niego rozszerzonemi z przestrachu oczami, wyjaśniał.
— Posiadam pięć kul w browningu oraz zapasowy magazyn! A później...
Znakomicie pojęła. Pojęła, że gdy wyczerpią się rewolwerowe naboje, pozostaną bezbronni, a wtedy tamci łatwo ich pochwycą. Pochwycą, aby nasycić swą zemstę, aby pastwić się nad niemi bez żadnej litości, zwierzęco, okrutnie.
— Panie Gwiżdż... — wyrzekła, podchodząc doń powoli, a na jej twarzyczce zarysowało się nieodwołalne postanowienie.
— Słucham?
— Niech mi pan przysięgnie... Niech pan mi przysięgnie, na to, co ma najdroższego na świecie, że...
— Cóż mam przysiądz?
— Że... że — z trudem ze zbielałych warg biegły wyrazy — skoro dojdzie pan sam do przekonania, iż sytuacja stała się beznadziejna, pozostawi pan kulę...
Wskazała palcem na swą pierś. Zrozumiał — i skinął głową.
— Pozostawię dwie kule! — wyrzekł z determinacją. — Jedną dla pani, a drugą dla siebie! Zgadzam się całkowicie z panią, że lepiej jest ponieść z własnej dłoni śmierć, niżli zostać zamordowanym haniebnie.
Rączka Marysieńki gładziła teraz delikatnie ramię Gwiżdża.
— To przeze mnie... — wyszeptała. — Przeze mnie..
— Co, przez panią?
— Przeze mnie pan zginie!
Drgnął jakoś i spojrzał dziwnie na Pohorecką. I ona mu patrzyła prosto w oczy, prawie przytulona do niego. Nagle, pochylił się nad Marysieńką, objął ją mocno i na jej czoło złożył niespodziany pocałunek. Czysty, pełen oddania, na jaki zdobyć się może tylko wielka i szlachetna miłość.
Nie uraziła jej wcale ta nieoczekiwana pieszczota. Jakby była przygotowana na nią. Przeciwnie, przywarłszy jeszcze bliżej do Gwiżdża, na piersi jego złożyła swą główkę.
— Czemu... czemu taki nasz los? — pobiegł po izdebce jej cichutki szept.
Tak stali, złączeni ze sobą dłuższą chwilę i nawet w oczach Gwiżdża poczynały się szklić łzy. Lecz naraz pierwszy on otrząsnął się z wrażenia.
— Nie wolno nam się rozczulać! — zawołał, wypuszczając z objęć Marysieńkę. — Wykorzystajmy wszelkie sposoby, jakie nam pozostały dla naszego ratunku!
I niby chcąc wlać w jej serce otuchę i nadzieję, której sam już za wiele nie posiadał, dalej wskazując na drzwi tłomaczył.
— Są mocne, dębowe! Zamknąłem je na klucz i niejeden atak wytrzymają! Zresztą przepłoszę mojemi wystrzałami tych bandytów, którzy wnet tu przybędą. Teraz jest noc, lecz jeśli przetrzymamy do świtu, kto wie, może w tym czasie pojawi się jaki policyjny patrol i nas wybawi ze straszliwego położenia!
Marysieńka skinęła główką.
— Ufajmy! — wyrzekła.
On, tymczasem już chodził po pokoju, jakby wybierając najlepsze dla obrony miejsce.
— Niech pani tam pozostanie! — wskazał na róg izby. — Bo, oni również, napewno, będą strzelali przez drzwi i tam nie dosięgną pani ich wystrzały! Nie pojmuję tylko, czemu nie zjawiają się tak długo? Przecież Hopkins zdążył chyba zawiadomić tych zbójów o śmierci rudego Maksa!
W odpowiedzi na te słowa, z za drzwi dobiegł szmer! Cichy to jednak był szmer i nie przypominał niczem odgłosu licznych męskich kroków, jak tego należało się spodziewać. Raczej, jakby ktoś delikatnie stukał palcami w drzwi, chcąc zawiadomić o swojej obecności, znajdujących się w pokoju.
— Cóż takiego? — zdziwił się Gwiżdż, podchodząc do drzwi. — Kto tam?
— Ja, Maud! — zabrzmiał od zewnątrz przytłumiony głos. — Wpuście mnie, natychmiast!
Gwiżdż spojrzał na Marysieńkę.
— Wspólniczka Hopkinsa, ta Amerykanka Maud, dobija się do nas! — wymówił. — Czego chce?
Pohorecka poczęła pośpiesznie tłomaczyć.
— Sama nie wiem! Przedtem już kiedy byłam uwięziona w tej izbie, przybyła potajemnie, oświadczając, że wszystko co się tu dzieje, czyni się wbrew jej woli i że pragnie pośpieszyć mi z pomocą... Lecz, po roli, jaką odegrała, nie żywię do niej zbyt wielkiego zaufania!
— Podstęp? Hopkins, obawiając się krwawej walki, w ten sposób pragnie nas skłonić do otworzenia drzwi!
— Nie wykluczone! Po tych ludziach można się spodziewać stale zdrady!
Tymczasem, z za drzwi rozlegały się coraz natarczywsze stukania.
— Otwórzcie! Na Boga, otwórzcie! Niema chwili do stracenia!
— Czegoż pani chce? — zapytała Marysieńka.
— Czyż pani, sama tego nie rozumie! — Przybywam was ocalić! Jeszcze sekunda, a będzie zapóźno! Miejcie do mnie zaufanie!
Taka szczerość przebijała w głosie Maud, że poruszona nią Pohorecką, wyrzekła:
— Otworzyć!
— A jeśli — zauważył — za tą Amerykanką ukrywają się zbóje?
— Zaryzykujemy!
Powoli przekręcał klucz w zamku, gdy z tamtej strony szybko odsuwano rygle.
Uchylił drzwi ostrożnie i zajrzał przez szparę, wciąż nie wiedząc, czy nie popełnia wielkiego głupstwa. Lecz, wnet się uspokoił. W. sąsiedniej izbie znajdowała się tylko Maud czerwona i niezwykle podniecona.
— Nareszcie! — zawołała, dając im gwałtowne znaki, aby zbliżyli się do niej. — Nareszcie, uwierzyliście, że jedynie wasze dobro mam na celu! Uciekajmy, natychmiast, bo wnet tu przybędzie ta cała zgraja! Hopkins już zdążył powiadomić bandytów o śmierci towarzysza i gotują oni krwawą zemstę...
— Ale, dokąd pani zamierza nas zaprowadzić? — z wahaniem w głosie wymówiła Marysieńka.
Maud podniosła do góry rękę, w której znajdowały się jakieś klucze.
— Ot, co zdobyłam! — wyraz triumfu zarysował się na jej twarzy. — Za ich pomocą wydostaniemy się na boczne schody, a stamtąd na podwórze! W podwórzu znajduje się garaż, a w nim motocykl Maksa... Zrozumiał pan? Mnie też musicie ze sobą zabrać!
Teraz Gwiżdż już nie wątpił w uczciwość zamiarów Maud.
— Oczywiście! zabierzemy panią! — przytwierdził. — Toż pani zawdzięczamy ocalenie! Więc, w drogę?
Maud, wydała szybko wskazówki, niby objąwszy nad niemi komendę.
— Wasz pokój należy zamknąć na klucz i zasunąć rygle! Niechaj myślą, że znajdujecie się w środku. Poczną wyłamywać drzwi i zajmie im to sporo czasu, a my wtedy już będziemy daleko! Lecz, śpieszmy! Bo, wydaje mi się, że dobiega z dołu odgłos licznych kroków!
A gdy Gwiżdż, gorączkowo wypełnił te zlecenia, Maud ruszyła naprzód. Przebyli sąsiednią izbę, w której znajdowały się okienka, przez które Pohorecka obserwowała potworne sceny, rozgrywające się w spelunce, a z tej izby dotarli na nieoświetlone schody. Maud szła pierwsza, za nią Marysieńka, a Gwiżdż z browningiem w dłoni zamykał ten pochód.
Amerykanka musiała znać doskonale drogę, bo rzekła, przystając.
— Te schody wiodą do szynkowni! Lecz z boku mieszczą się drzwi, zamykające boczne przejście! Zaraz je otworzę!
Zgrzytnął klucz i wionęła czarna głębia.
— Wejdźcie! — rozkazała. — Tędy wydostaniemy się na podwórze!
Ślepo posłuszni, spełniali teraz rozkazy Amerykanki w milczeniu. Ledwie jednak się tam znaleźli, a Maud, która weszła ostatnia, drzwi zamknęła z powrotem na klucz za sobą, z dołu rozległ się tupot licznych pośpiesznie zdążających na górę ludzi oraz zabrzmiały zmieszane francuskie i angielskie przekleństwa. Z jej piersi wyrwało się westchnienie ulgi.
— Jesteśmy na pół uratowani! — wyszeptała. — Nie straszyłam was daremnie, wspominając, że za sekundę może być za późno! Pędzą! Ale pokój wasz jest pusty, a my rychło znajdziemy się na podwórzu! Och, — dodała z dziwną zawziętością — nie przypuszczają jaką im zgotowałam niespodziankę!
Zaświeciła małą elektryczną latarkę, snać umyślnie ze sobą zabraną, a jej blask rozproszył mroki. Marysieńka wraz z Gwiżdżem stwierdzili, że znajdują się na małej platformie, skąd prowadzą kręcone, kamienne schodki, na dół.
— Nie traćmy czasu! — szepnęła Maud i pierwsza jęła zstępować, oświetlając drogę.
Gdy w ten sposób przebywali te kilkanaście stopni, dzielących ich od wolności, Marysieńka nie mogła się powstrzymać od cichego zapytania.
— Co panią skłoniło, właściwie, miss Maud, aby nas ocalić i wraz z nami uciekać! Wydawało się napozór, że znakomicie czuje się pani ze swemi towarzyszami?
Maud, nie zatrzymując się, szeptała ze wzburzeniem:
— Powtarzam pani, musiałam grać komedję! Hopkins nie wiele się różni od rudego Maksa! I on nie waha się przed zbrodnią! A Carlson owa jest wcielonym szatanem na ziemi!
I ja byłam kiedyś uczciwą dziewczyną, lecz zdołali mnie oplątać, omotać... A później, trudno wydostać się z ich szpon!... Och, czegóż oni nie kazali mi robić! To, udając żonę Hopkinsa, wciągałam w zasadzkę łatwowierne kobiety, to, jako jego kochanka, służyłam za przynętę bogatym cudzoziemcom... Wreszcie, sprzykrzyło mi się to wszystko... Postanowiłam, raczej umrzeć, niżli nadal wieść podobne życie...
— Ale, czemu — przerwała Pohorecka — wcześniej nie uprzedziła mnie pani o wszystkiem?
— Pragnęłam uczynić to w Nizzy — odrzekła — bo już wtedy miałam zamiar wydostać się z tej bandy! Lecz Hopkins pilnował mnie. A raczej ta przeklęta Carlsonowa! Dawno już podejrzewała, że knuję jakąś zdradę...
— Aha!... — mruknął Gwiżdż.
— Postaram się choć w części wynagrodzić wam krzywdę, jaką uczyniłam! Nie tylko, dopomogę do ucieczki, ale i wyjawię plany Hopkinsa, które was się tyczą! Nie pora teraz, jednak, na długie wyjaśnienia! Już, podwórze!
W rzeczy samej, pchnęła jakieś drzwi i owiał ich prąd świeżego powietrza. Przed ich oczami ukazało się spore, porośnięte trawą podwórze, ogrodzone od ulicy parkanem, a w jego rogu spora drewniana szopa.
— Tak, garaż — wskazała — a w nim stoi motocykl Maksa! Garaż jest otwarty! A tak czują się pewni siebie, że nie zamknęli nawet bramy w ogrodzeniu od ulicy! Niezbyt trudne nas czeka zadanie!
Pośpiesznie wpadli do garażu. W rogu połyskiwał w ciemnościach motocykl najnowszej konstrukcji. Gwiżdż, który takiego samego używał w swych wycieczkach w Polsce, aż mało nie krzyknął z radości.
— Świetnie! — zawołał, obejrzawszy maszynę i wyprowadzając ją na podwórze. — Naoliwiony, benzyna jest, za sekundę pożegnamy Hopkinsa i tę całą zgraję.
Nagle zbladł.
Jeśli przed chwilą sądził, że wystarczy uruchomić motor, zająć miejsce na siodełku i ruszyć, to raptem wyrosła nieoczekiwana przeszkoda. Próżno naciskał odpowiednie guziki, motor nie drgnął nawet.
— Czyżby zepsuty? — wyszeptał z rozpaczą.
Gorączkowo raz jeszcze badał maszynę, gdy wtem z domu dobiegły dzikie wrzaski.
Zgraja bandytów, snać wyważywszy drzwi, stwierdziła, że pokój jest pusty.
— Uciekli!... Uciekli... — zdala dobiegały podniecone okrzyki.
Gwiżdż wciąż naciskał guziki bezskutecznie, a z czoła poczęły mu spływać wielkie krople potu.
— Wszystko przepadło! — pomyślał.
— Good dam! Przekleństwo! Szukajcie ich dobrze! Niedaleko zdążyli się skryć!
Nagle czyjaś twarz ukazała się w oknie domu, prowadzącym na podwórze a zachrypły bas zawołał:
— O... tam są! Coś majstrują koło garażu! Chcą się pewnie dobrać do motocykla Maksa!
Rozległ się stukot licznych stóp, pędzących po schodach. W tejże chwili, motocykl stojący dotychczas nieruchomo, niespodzianie warknął, zadrżał i ruszył naprzód.
— Działa, działa! — zawołał z radością Gwiżdż. — Siadajcie, zanim oni nas dogonią!
Wskoczył na siodło. Za nim, z tyłu miejsce pośpiesznie zajęła Marysieńka, a ostatnia siadła Maud, tuląc się blisko do Pohoreckiej.
Była teraz blada i trzęsła się cała.
— Czy zdążymy uciec? — szeptały jej wargi.
W rzeczy samej, kiedy ruszali z miejsca, banda zbójów już zapełniła podwórze. Jedni biegli w kierunku bramy, chcąc im zagrodzić drogę do ucieczki, drudzy pędzili wprost na nich.
A wszędzie widać było, podniesione do góry, gotowe do strzału rewolwery.
— Niema rady! — mruknął Gwiżdż, wskazując oczami w stronę, gdzie gromadzili się przy bramie bandyci. — Musimy się przez nich przerżnąć! I tak i tak czeka nas pewna śmierć, a może nie zdążą celnie wystrzelić! Proszę więc pochylić się nisko, aby ponad nami przeszły kule? Naprzód!
Całym pędem pomknął w tym kierunku.
Istotnie, może zbóje nie byli przygotowani na podobny atak, a może zaskoczyła ich podobna odwaga, bo cofnęli się jakby byli zmieszani. Padły tylko nieliczne wystrzały.
Śmignęły one, koło uszów Marysieńki, nie czyniąc uciekającym żadnej krzywdy. Tem bardziej, że Gwiżdż przewrócił motocyklem jednego z napastników po drodze, a drugiego, który usiłował pochwycić za kierownicę, obalił na ziemię, potężnym kopnięciem nogi w brzuch.
Wydawało się, że są uratowani! Przed nimi widniała długa, wolna, pusta ulica...
— Bogu dzięki! — wyrwał się z piersi Maud zdławiony okrzyk.
Lecz, jeszcze nie było koniec pościgu. W stronę bramy biegł Hopkins, a za nim Carlsonowa, z rozwianym włosem i wykrzywioną ze złości twarzą.
— Tchórze, tchórze! — krzyczała do najbliższych swych wspólników. — Więc pozwoliliście im uciec, wy stare baby! Temu smarkaczowi i dwom dziewczynom! — Strzelajcie! Strzelajcie! Toć łatwo ich jeszcze dosięgnąć! Zabijcie ich!
Pierwsza dała przykład, paląc z browninga. W ślad za nią i inni.
— Zabijcie! — rozbrzmiewał dalej donośnie jej głos. — Zabijcie tę żmiję, która im dopomagała do ucieczki! — Huknęła druga salwa i trzecia.
Motocykl toczył się coraz szybciej, a kule świstały po bokach Gwiżdża. Oddychał on teraz z ulgą, mniemając, że za kilka sekund znajdzie się poza obrębem wystrzałów, gdy wtem rozlega się nowa kanonada, a w ślad za nią cichy jęk:
— Ach!
Motocykl przechylił silę trochę i Gwiżdż poczuł, że ktoś z niego spada.
Obejrzał się przerażony. Na piaszczystej drodze ulicy leżała nieruchomo Maud, a cieniutka struga krwi sączyła z jej czoła.
— Zastrzelili ją! — zawołała z rozpaczą Marysieńka. — Kula trafiła ją w skroń, a może i kilka kul, bo słyszałam, że jęknęła parokrotnie! Zatrzymamy się natychmiast i pośpieszmy Maud z pomocą!
Lecz, Gwiżdż nie zwolnił biegu.
— Nic już jej nie pomoże! — wyrzekł. — Sądzę, że poniosła natychmiastową śmierć! Nie przydalibyśmy się, nieszczęsnej, na nic, nas zaś ta zwłoka mogłaby kosztować życie.
Obejrzał się jeszcze poza siebie. Maud nie poruszała się nawet, natomiast w jej stronę biegła cała zgraja z Hopkinsem na czele, wydając radosne okrzyki. Może mniemali, że to Pohorecką dosięgły ich strzały.
— Biedna Maud! — szepnęła Marysieńka a wielkie łzy spływały po jej policzkach. — Biedna... Wiele zgrzeszyła, lecz za ostatni postępek wiele jej zostanie darowane! Właściwie, zawdzięczam jej ocalenie! gdyby nie siedziała za mną, we mnie trafiłyby strzały tych zbójów!
Gwiżdż, nie odparł na te uwagi nic, tylko pochylony nad kierownicą, pędził naprzód nieznaną mu ulicą...

ROZDZIAŁ XV.
CO DALEJ.

Wreszcie, wydostali się z apaszowskiej dzielnicy, dotarli do bardziej spokojnych ulic. Tu i tam migały policyjne posterunki, a Gwiżdż z radości odetchnął głęboko.
Naprawdę, byli uratowani!
Zdala zamigotała jakaś jasno oświetlona kawiarniana szyba. Tam skierował się Gwiżdż i przed wejściem przystanął.
— Zechce pani zsiąść! — rzekł, zeskakując z siodełka. — Wejdziemy do tej kawiarni, aby odpocząć! Jednocześnie naradzimy się, co dalej czynić, bo nasza sytuacja nie jest zbyt wesoła!
Wsparł motocykl o mur i wraz z Marysieńką wszedł do sali. Było to typowo marsylskie podrzędniejsze cafe, otwarte całą noc, w którem nikt nie dziwił się niczemu, a wszystkiego można było dostać. Siedzieli tam przy kilku stolikach nieliczni goście, trawiący nadmiernie spożyte ilości „absynthu“, a zaspanego kelnera wcale nie przeraził niedbały ubiór Gwiżdża, oraz pomięta sukienka, powalany śród ucieczki płaszczyk i przykrzywiony kapelusz Marysieńki.
Gwiżdż, z zadowoleniem wyjaśnił:
— Tu, przywykli do różnych „typów“ i nie zwrócą na nas uwagi! A gdzieindziej, mógłby ludzi zainteresować nasz wygląd! My zaś, choć przed chwilą wyrwaliśmy się z łap zbrodniarzy, sami musimy się ukrywać do czasu, niczem przestępcy! Bo, obawiam się, że ze strony władz niejedno niebezpieczeństwo, szczególniej pani grozi.
— Ze strony władz?
— Oczywiście! Dlatego się namyślam, co teraz postanowić i czy rozsądnym będzie powrót do Nizzy.
— Tam, przecież, pozostawiłam moje rzeczy!
— Ale i tam, właśnie, przebywała pani pod fałszywem nazwiskiem! O ile, odnaleziono trupa Wazgirda i wszystkie szczegóły wyszły na jaw, może to pociągnąć za sobą bardzo niemiłe konsekwencje!
Po twarzy Marysieńki przebiegła chmura smutku.
— Teraz rozumiem — zawołała — czemu, po opuszczeniu spelunki, nie zwrócił się pan natychmiast do władz! Nawet byłam zdziwiona! Obawia się pan...
— Obawiam się, aby nie zaaresztowano pani i sam nie wiem, jak mam postąpić!
Zaległo milczenie.
Przez szyby kawiarni wciskały się pierwsze brzaski świtu, mieszając się z żółtem elektrycznem światłem. Gwiżdż powoli popijał przyniesione mu wino, a Marysieńka w zamyśleniu sączyła kawę. Tymczasem, za oknami ruch się wzmagał, a sprzedawcy gazet głośno wykrzykiwali tytuły swych dzienników.
Okrzyk taki wdarł się aż na salę — i Pohorecka drgnęła gwałtownie.
— Słyszy pan?
I on posłyszał. Odstawił szklankę z winem. Do ich słuchu dobiegło najwyraźniej.
— „Le Matin!“ Sensacyjne szczegóły zamordowania polskiego hrabiego! Ucieczka jego rzekomej siostrzenicy! Bardzo ciekawe... Kupujcie...
— Boże! To o mnie?...
Lecz Gwiżdż już wypadł z kawiarni i po chwili wracał, trzymając w ręku jeszcze świeży, pachnący farbą drukarską, numer gazety.
— Prędzej, prędzej... — gorączkowo nagliła Marysieńka.
Oboje nachyleni nad pismem czytali:
„Dziś popołudniu, w okolicach Nizzy znaleziono zwłoki mężczyzny, ubranego w strój wieczorowy. Nie nosiły one śladów gwałtownej śmierci, początkowo władze przypuszczały, że zaszedł jakiś nieszczęśliwy wypadek. Bliższe jednak oględziny wykazały, że nieznajomy został prawdopodobnie, początkowo oszołomiony silnym narkotykiem, a następnie zaduszony. Sprawa w samem założeniu już sensacyjna, zaczęła nabierać osobliwszego posmaku, gdy w tymże czasie zgłosił się do urzędu policyjnego właściciel hotelu „Terminus“, znajdującego się w okolicach Nicei i zameldował, że wczoraj wieczorem opuścił ten hotel niejaki monsieur Schultz fabrykant ze Lwowa wraz z swoją siostrzenicą Marją i więcej nie powrócił. Wyjechali w towarzystwie zamożnych Amerykanów, lecz ci telefonowali do hotelu, że zgubili Polaków gdzieś w Nizzy, nie wiedzą, co się z nimi stało, są nawet o nich niespokojni, lecz nie mogą się zająć ich poszukiwaniami, gdyż udają się na jakąś dłuższą wycieczkę.
Jakież więc było zdziwienie władz, gdy właśnie w zwłokach tajemniczego nieznajomego w wieczorowym stroju, gospodarz „Terminusa“ rozpoznał swego zaginionego lokatora.
Ale, na tem nie koniec. I tu dopiero następuje największa sensacja.
Natychmiast przeprowadzona rewizja w numerze zajętym przez rzekomego monsieur Schultza wydała nieoczekiwane rezultaty.
Okazało się, że owym panem Schultzem był nikt inny, tylko hrabia Wazgird z Warszawy, pochodzący z bardzo znanej w Polsce rodziny.
Dalsze jego papiery ujawniły jeszcze bardziej niespodziewane szczegóły.
Przebywająca z nim w „Terminusie“ osoba, wcale nie była jego siostrzenicą, ani również panną Schultzówną. Prawdziwe jej nazwisko brzmi Marja Pohorecka i jak ze znalezionych w walizce hrabiego dokumentów wynika, pozostaje ona pod oskarżeniem o zamordowanie swego męża Tadeusza w Warszawie.
Przebywała we Francji za fałszywym paszportem i bez odnośnego pozwolenia na wyjazd władz polskich.
Czemu, hrabia Wazgird, zmienił nazwisko i czemu ukrywał panią Pohorecką, nie wiadomo? Dość, że Marja Pohorecka znikła bez śladu i zachodzi przypuszczenie, że powiedzieć wiele ona może o tragicznej śmierci swego towarzysza.
Za Pohorecką zarządzone zostały poszukiwania, a nasze policyjne urzędy, znane ze swej sprężystości, dołożą wszelkich starań, aby w najszybszym czasie ją odszukać. Dochodzenie w toku. Władze polskie zostały również zawiadomione o przebiegu niezwykłych wypadków.“
Marysieńka aż osunęła się na kanapę ze wzruszenia.
— Więc znów podejrzewają mnie o zabójstwo? — zawołała z rozpaczą. — Zarządzono za mną poszukiwania? Kiedyż wreszcie, się wyrwę z tej tragicznej sieci?
Gwiżdż pokiwał głową.
— Tego obawiałem się najwięcej! — mruknął. — I nie zawiodły mnie przewidywania!
— Co robić? Jak postąpić?
Gwiżdż chwilę się zastanawiał, poczem rzekł:
— Stawić się do dyspozycji władz francuskich, niema sensu! Jeśli, nawet, na zasadzie moich zeznań, uwierzą, że została pani porwana i w całej tej historji, od początku do końca, jest ofiarą, w myśl procedury, przekażą panią polskim sądom, gdyż opuściła pani kraj bez zezwolenia i przebywała zagranicą pod zmienionem nazwiskiem.
— Napewno!...
— A zanim sprawa się wyjaśni, Hopkins i ta cała banda korzystając ze zwłoki i z posiadanych planów skarb pochwycą!
— Więc?
Wzruszył ramionami.
— Rada trudna! Sam łamię sobie głowę...
Powoli wymówiła:
— Szukają mnie wszędzie! Zapewne, podano mój rysopis! Jeśli mnie pochwycą?... Muszę się ukrywać... Toż, do kraju bez paszportu wracać nie sposób.
On milczał, a z twarzy jego wyczytać było można, że uważał ich położenie, za więcej niż trudne.
Wtem, od sąsiedniego stolika podniósł się jakiś mężczyzna. Wysoki, szczupły pan, lat około czterdziestu, wygolony starannie, w sportowem ubraniu.
Przysłuchiwał się, z poza rozpostartej gazety, od pewnego czasu z natężeniem, prowadzonej w obcym języku rozmowie i musiała go ona do najwyższego stopnia zainteresować. Lecz, Marysieńka z Gwiżdżem, pochłonięci własnemi troskami, nie zwracali uwagi na sąsiada, zajętego napozór, czytaniem gazety, nie przypuszczając, iż rozumie po polsku.
Podniósł się ze swego miejsca i skierował prosto do ich stolika.
Marysieńka zbladła. Czyż był to policyjny agent, który już przychodził ją zaaresztować.
Gwiżdż również wytrzeszczył oczy.
— Najmocniej państwa przepraszam — wyrzekł najczystszym warszawskim akcentem, nieznajomy, podchodząc — że ośmieliłem się ich niepokoić! Jestem Den! Detektyw prywatny!
Spojrzeli na siebie zdumieni, z niepokojem. On spostrzegłszy to zmieszanie, uśmiechnął się lekko i wyjaśniał.
— Byłem na tyle niedyskretny, że podsłuchałem rozmowę, prowadzoną w polskim języku! Z niej wynikało, że znaleźli się państwo w dużych tu kłopotach i nie wiedzą, jak z nich wybrnąć! Ponieważ przypadkowo znalazłem się w Marsylji, poczuwam się do obowiązku pośpieszenia z pomocą...
A gdy spozierali nań jeszcze w milczeniu, dodał:
— Sądzę, że się przydam!... Mnie zaś, osobiście bardzo zaciekawiają podobne zagmatwane sprawy!
Był to, jakiś nowy podstęp, czy też niebo im zsyłało tego nieznajomego człowieka. Gwiżdż uderzył się nagle ręką w czoło.
— Pan Den! — zawołał. — Tak, znany detektyw! Słyszałem o panu a nawet w któremś z naszych pism, widziałem pańską fotografję! Przypominam sobie!
Pani Marysieńko! Możemy całkowicie zaufać panu Denowi i zwierzyć mu się ze wszystkich naszych trosk!
Wyciągnął rękę do detektywa. Ten uścisnął ją mocno, ucałował rączkę Marysieńki i zajął miejsce przy stoliku.
Twarz Podhoreckiej wypogodziła się powoli. W jasnych i dobrych oczach detektywa, wyczytała nową dla siebie otuchę.
— Panie Den! — rzekła. — Skoro pan słyszał naszą rozmowę, a również dowiedział się z gazety kim jestem, niechaj pan mnie ratuje! Znalazłam się, w rozpaczliwej sytuacji, a pan Gwiżdż wraz ze mną!
— Mam wrażenie — odparł, — iż niesłusznie posądzają panią o jakieś zbrodnie! Lecz, nie znam bliższych szczegółów!
Marysieńka poczęła pośpiesznie wyjaśniać.
— Zaczęło się to od śmierci mego męża — krótko opowiadała detektywowi swe dzieje — a walka toczyła się o jakiś skarb. Skarb, o którym dobrze nawet nie wiem, choć podobno mam prawo nim dysponować. Jest on tak znakomicie ukryty, że bez drobiazgowych planów nie sposób się tam dostać. Plany te w podstępny sposób posiadł Wazgird, lecz ubiegała się o nie szajka, składająca się z jakiegoś barona, siwowłosej kobiety i tego Hopkinsa. Hrabia z obawy przed niemi, uciekł zagranicę zmieniając nazwisko a mnie zabrał ze sobą. Lecz Hopkins, dopadł go w Nizzy, zamordował i plany odebrał. Mnie porwano i okrutny byłby mój los, gdyby, tu obecny pan Gwiżdż nie wyrwał mnie z rąk tych bandytów, przed niespełna godziną...
— Reszta szczegółów, na później! — fachowo zauważył detektyw. — Ale, o jaki to skarb właściwie chodzi!
— Nie mam pojęcia! Skoro mówimy sobie wszystko szczerze, mogę tylko dodać że Wazgird twierdził, iż mój mąż był naturalnym synem jakiegoś kresowego magnata, i ten, w taki sposób pragnął mu przekazać spadek. Dlatego tu baron X...
Gwiżdż nagle przerwał.
— Za pozwoleniem! — rzekł Gwiżdż. — I ja tu słówko dorzucę! Muszę się przyznać do pewnej niedelikatności! Zaintrygowany postępowaniem Wazgirda z panią Podhorecką, bo i on szykował na nią różne zamachy, w przeddzień wyjazdu, postanowiłem przetrząsnąć jego papiery! Działo się to, po mojej z panią rozmowie, gdy zapytywała mnie pani, czy można zaufać Wazgirdowi.
Marysieńka skinęła główką. On, tymczasem, przemawiał dalej:
— Zakradłem się w nocy i wyciągnąłem papiery ze skrytki, w której, wiedziałem, że przechowuje ważne dokumenty! Wszystko zdążyłem przejrzeć, a nawet poczyniłem odpisy niektórych planów.
— Pan, poczynił odpisy? — Marysieńka aż uniosła się na swem miejscu, sądziła bowiem, że skoro plany znalazły się w ręku Hopkinsa, wszystko jest stracone. — Nadzwyczajne!...
Den również śledził opowieść Gwiżdża z niezwykłem zaciekawieniem.
— Przy tej robocie — brzmiały dalej słowa byłego sekretarza Wazgirda — podpatrzył mnie hrabia i nazajutrz usiłował otruć! Nie jego to zasługa jeśli żyję! Lecz mniejsza z tem! Powtarzam, przejrzałem papiery, lecz nigdzie nie napotkałem wzmianki, aby pani mąż był czyimś naturalnym synem, lub napomknięcia o jakimś baronie... Sądzę, że były to kłamstwa hrabiego, aby pani zasłonić prawdę! Wedle dokumentów, sprawa przedstawia się tak: — W kresowem zamczysku, które leży w miejscowości zwanej Kaletycze, znajduje się ukryty skarb, składający się ze złota i drogich kamieni. Prawo rozporządzania nim należało do pani męża i zastrzegł on, że w razie jego śmierci, to prawo przechodzi na panią. Skarbu strzegą jakieś niezwykłe maszynerje, figury i bez planu nikt się tam nie dostanie... Lub zginie.
— A pan by tam trafił? — z niezwykłem ożywieniem zapytał detektyw — dzięki przejrzanym dokumentom i poczynionym z nich odpisom. Jakże się nazywa ta miejscowość?
— Powtarzam, Kaletycze! Czy trafiłbym? Sądzę, napewno! Niema tylko czasu do stracenia, bo uprzedzą nas tamci bandyci i skarb zniknie!
Zaległa cisza. Marysieńka wpijała się wzrokiem w detektywa, a ten, w zamyśleniu, bębnił palcami po marmurowym blacie stolika.
— Hm.. — mruknął, wreszcie. — Powiada pan, że niema czasu do stracenia! Zgadzam się z panem! Należy, za wszelką cenę, znaleźć się jak najprędzej w Polsce, skarb odszukać i zdemaskować zbrodniarzy! Lecz, jak to uczynić? Panią Pohorecką poszukuje policja, lada chwila mogą ją zaaresztować, wykluczone, aby w legalny sposób przedostała się pani przez granicę!
— Właśnie, właśnie... — wyszeptała Marysieńka, a na napomknienie o osadzeniu jej w więzieniu aż skurczyła się cała.
Den nagle uderzył mocno ręką w stół.
— Skoro nie może pani przebyć granicy legalnie, należy ją przeszmuglować! — wyrzekł z uśmiechem. — Już wiem co zrobię!
— Cóż pan zamierza?
— Pochylił się w stronę Pohoreckiej i cicho jął wykładać.
— Mam znajomego Francuza, prywatnego lotnika! Posiada własny aparat! Wielki mój przyjaciel i niezwykle dobry i uczynny chłopiec! Gdy posłyszy tę dramatyczną historję, sądzę, że mi nie odmówi i aeroplanem nas przewiezie do Kaletycz!
— Czy zechce zaryzykować?.. — z obawą wyrzekł Gwiżdż — gdyby go pochwycono, grozi mu znaczna odpowiedzialność!
— A nuż się uda! Zresztą liczę na to, że w najbliższym czasie odbędzie się ostateczna rozgrywka. Ci bandyci napewno dziś popędzą do Polski! My ich wyprzedzimy, albo przybędziemy z nimi jednocześnie! A skoro uda się pochwycić tę całą zgraję i ich zdemaskować, niewinność pani Pohoreckiej zabłyśnie w pełni! Wtedy, może władze łagodniejszym wzrokiem spojrzą na nasze obejście prawa, bo niekiedy niezwykłe okoliczności wymagają i niezwykłych posunięć.
— Znakomite! — zawołał, całkowicie przekonany Gwiżdż. — Nadzwyczajne! Toć aeroplanem przybędziemy tam za kilka godzin! Panie Den, poczynam wierzyć, że przy pańskiej pomocy, nie ominie nas zwycięstwo!
Detektyw nic nie odparł na tę pochwałę. Gładził się tylko po węglowym podbródku, jak to było w jego zwyczaju, gdy gotował się do jakiejś ważnej i skomplikowanej wyprawy.
Tymczasem Marysieńka, patrząc na szczupłą, inteligentną twarz Dena, szepnęła:
— Bóg jeszcze czuwa nademną!

ROZDZIAŁ XVI.
DO STAREGO ZAMCZYSKA...

Den niezwłocznie zaopiekował się swymi towarzyszami. Odprowadził Gwiżdża i Pohorecką do hotelu, w którym zajmował numer i tam dopiero Marysieńka mogła wypocząć bez obawy, że lada chwila ją pochwycą władze. Później, nie zważając na ranną godzinę, a poleciwszy nowym znajomym, aby pod żadnym pozorem nie opuszczali pokoju, postanowił udać się do znajomego lotnika.
Był nim pilot, monsieur Raul Sorel, były kapitan z czasów wielkiej wojny, odznaczony licznemi orderami za męstwo. Młody człowiek, lat trzydziestu kilku, niezwykle ujmującej i pociągającej powierzchowności. Kapitan Sorel, zamożny i niezależny, opuściwszy armję, poświęcił się całkowicie lotnictwu, był współwłaścicielem fabryki aeroplanów, ciągle konstruował nowe modele i marzył o zdobyciu światowego rekordu.
— Pragnąłbym zaproponować panu, kapitanie, małą wycieczkę! — rzekł Den, wchodząc do pokoju Sorela, którego zastał jeszcze w łóżku. — O ile pan się zgodzi, odda mi pan niezwykłą usługę!
Wyłuszczył swą prośbę.
Sorel spojrzał na Dena początkowo zdumiony. Lecz w miarę opowiadania, rozpogadzało się jego oblicze. Znał dobrze detektywa i nieraz nawzajem świadczyli sobie usługi. A każda przygoda i niebezpieczeństwo pociągały go bardzo.
— Cóż? — rzekł i zabłysły mu oczy. — Pragnie monsieur Den, żebym został przemytnikiem? W towarzystwie detektywa, zgoda! Abym walczył z polskimi i amerykańskimi bandytami? Też zgoda! Od czasu pokoju, we Francji jest djablo nudno i niełatwo znaleźć odpowiednią gratkę... Niechaj, trochę się rozerwę...
— Nie odmawia mi pan, kapitanie?
— Przenigdy! Z panem, monsieur Den, do piekła! Zresztą, trzeba ratować tę biedną Polkę! Że tyle łotrostwa może istnieć na świecie! Tylko liczę, że o ile wynikną z tej awantury jakieś przykrości, potrafi mnie pan z nich wykręcić.
— Daję na to słowo! Pozatem, nie przewiduję żadnych przeszkód, i liczę, że złapiemy bandytów! Kiedy, kapitanie moglibyśmy wystartować?
— Najlepiej, jutro nad ranem, aby nie zwracać niczyjej uwagi! Mam niewielki aparat myśliwski i myślę go użyć do tej podróży! Z trudem pomieszczą się tam cztery osoby, ale nie mamy innej rady! Dziś wieczorem nieznacznie go wyprowadzę z hangaru, a jutro spotkamy się w umówionem miejscu, za miastem!
— Kapitanie! Ma pan we mnie dozgonnego przyjaciela! — rzekł detektyw, ściskając mocno rękę lotnika.
Nazajutrz, po dniu, który upłynął bez żadnych przygód — Marysieńka z Gwiżdżem cały czas nie opuszczali numeru Dena, tam spożywając posiłki — a gdy ledwie zajaśniały pierwsze słoneczne promienie, spotkano się, w szczerem polu, za Marsylją.
Sorel, z którym detektyw już wczoraj zapoznał swych przyjaciół, wydawał ostatnie zlecenia:
— Siadajcie i zapnijcie pasy, żeby nie spaść w czasie lotu! Ja zaś będę się kierował planem, nakreślonym wczoraj przez monsieur Dena! Do tych Kalitis... miejscowości, której nazwy wcale wymówić nie potrafię! Obyśmy tylko nie zabłądzili po drodze! W najgorszym wypadku wylądujemy za Warszawą, a potem jakoś damy sobie radę!
— Świetnie, kapitanie!
Zajęto miejsca, przyciskając się mocno do siebie. Sorel, na przedzie, Marysieńka, Den i Gwiżdż z tyłu. — Mały myśliwski aparat drgnął, warknął i, niby ptak, lekko wzbił się pod niebiosa.
Rozpoczął się długi, trwający godziny lot. Aeroplan mknął hyżo, a Marysieńka, która po raz pierwszy odbywała podobną jazdę, z zaciekawieniem śledziła, ginące w dole, pod niemi pola, lasy, wsie i miasta. Nawet dzielić się nie mogła z nikim swojemi wrażeniami, bo warkot motoru uniemożliwiał rozmowę. Lecz, z coraz bardziej piekącego słońca wnioskowała, że lecą już sporo czasu i minęło południe. Nagle Gwiżdż począł jej dawać jakieś znaki i coś wrzasnął w ucho.
— Niemcy!.. Berlin... — domyśliła się raczej, niż posłyszała jego słowa.
Potem znów migają wsie i miasta. Słońce piecze, lecz zniża się powoli. Nowe znaki Gwiżdża.
— Polska! Przebywamy polską granicę!
Byle ich nie dojrzano! Ale wszystko mija szczęśliwie i znowu dłuższa milcząca jazda. Słońce zniża się teraz coraz więcej, zachodzi, ostatniemi blaskami złoci pola i drzewa.
Nagle Sorel, który przy sterze wciąż siedział odwrócony tyłem do swych towarzyszów, wyjął notes z kieszeni, skreślił pośpiesznie kilka słów, wyrwał kartkę i wyciągnął ją w stronę Dena.
Detektyw przeczytał:
„Jesteśmy bezwzględnie daleko poza Warszawą! — Gdzie? nie mam pojęcia; Zamierzam lądować“.
Skinął głową.
Wtedy Sorel rozejrzał się uważnie dookoła. Lecieli nad szerokiem, pustem polem, a zdala widniały zarysy lasu. Wykonał jakiś ruch i aeroplan, zatoczywszy krąg, zaczął zniżać się do dołu.
— Ach! — nie mogła się powstrzymać od okrzyku przestrachu Marysieńka, bo w piersiach zabrakło jej tchu i zdawało się jej, że lada chwila runie w przepaść.
Lecz nie! Bez przeszkód znaleźli się na ziemi. Są pośrodku obszernej polany, otoczonej gęstemi drzewami, a zdala widnieje mała wiejska chatka. Musieli niezwykłego gościa zauważyć jej mieszkańcy, bo w ich stronę pędzi jakiś wieśniak, a za nim kilkoro dzieciaków.
— Gdzie właściwie jesteśmy? — zapytał Den starszego już siwego wieśniaka, gdy ten się zbliżył.
Popatrzył on na detektywa z zaciekawieniem, lecz słysząc, że „powietrzny djabeł“ w polskim języku doń się odzywa, odrzekł:
— W województwie nowogródzkiem! Niedaleko Nowogródka...
Den aż drgnął z radości, Kaletycze leżały w pobliżu tego właśnie miasta.
— A nie słyszeliście o Kaletyczach? — rzucił.
Wówczas wieśniak począł się śmiać.
— Toć tu Kaletycze! — zaczął białoruskim akcentem. — Za lasem widnieje zamek!
W rzeczy samej, poza drzewami, wyłaniały się zarysy budowli.
Tymczasem Sorel, bawiący się z dzieciakami, które podeszły, by oglądać samolot, zapytał:
— Co on gada? Bo, nie rozumiem po polsku! Gdzie jesteśmy! Bardzo zbłądziłem?
— Trafił pan, kapitanie, z matematyczną ścisłością! — zawołał uradowany Gwiżdż. — Znajdujemy się o paręset kroków od celu naszej podróży!
Wieśniak przysłuchiwał się obcemu dlań językowi, jakby pragnąc coś pojąć z niezrozumiałych wyrazów i uśmiechał się coraz więcej.
Uśmiech ten zwrócił uwagę detektywa.
— Co was tak bawi? — zagadnął.
Tamten podrapał się lekko po głowie.
— Ano nic, panoszku! — odparł. — Tylko, niedawno też tu jechali jedni państwo, też pytali się o Kaletycze i też gadali między sobą, po zagranicznemu! To się i śmieję...
Gwiżdż zamienił z Marysieńką i Denem błyskawiczne spojrzenia.
— Jacy ludzie?...
— Takie państwo! Samochodem! Czterech mężczyzn i jedna kobieta! Ubrani bogato!
Den drgnął.
— Hopkins? — wykrzyknął gwałtownie. — Jak wyglądali? Czy zapamiętaliście ich wygląd?
Wieśniak nie zamierzał ze swych spostrzeżeń czynić tajemnicy.
— Jeden z nich, panoczku — odparł — był wysoki, mocno zbudowany i nic nie rozumiał po naszemu. Obok niego siedziała kobieta, miała takie czerwone włosy... A tamci trzej, to wcale dobrze mówili po polsku...
— Hopkins z Carlsonową i ta cała banda? — wołał w podnieceniu detektyw. — Zdołali nas wyprzedzić! Słuchajcie, gospodarzu! — zwrócił się do wieśniaka, wsuwając mu do ręki banknot. — Nic nie posłyszeliście z ich rozmowy?
Banknot wywarł należyty skutek.
— Co, nie miałem posłyszeć? — odparł teraz niezwykle chętnie. — Kiedym im powiedział o tych Kaletyczach, to zaczęli się dowiadywać, czy tu niema gdzie blisko wsi! Tom im wskazał — podniósł rękę w kierunku przeciwnym do zamczyska — i na tę wioskę, za lasem! To jeden gadał do drugiego, że trzeba tam się zatrzymać, bo dokądciś wybiorą się dopiero o północy...
— O północy?
— Tak! A potem, zaczęli pytlować po zagranicznemu i nic już nie rozumiałem!
— Dziękuję wam, gospodarzu! — zawołał Den a szeroki uśmiech triumfu rozjaśnił jego oblicze.
Teraz, zwrócił się po francusku do swych towarzyszów aby wszystko pojął Sorel, lecz jego słowa pozostały dla wieśniaka nieznane.
— Hopkins, Carlsonowa i ta zgraja znajdują się we wsi, za lasem! Mają zamiar o północy wybrać się do zamczyska! Oczywiście, nie sądzą, że ktokolwiek ich śledzi, lub też, że my wpadniemy na ich trop! Więc jesteśmy uratowani! O kilka godzin wcześniej nad wieczorem, pod osłoną mroku, wślizgniemy się do zamku, zwiedzimy jego tajemnice i na tych bandytów zastawimy pułapkę!
Marysieńka aż klasnęła w dłonie, a Gwiżdż z Sorelem z zadowoleniem patrzyli na detektywa.
— Dobry projekt! — wreszcie oświadczył Gwiżdż. — Czy, aby tylko nas kto nie spostrzeże, do tego czasu! Należałoby się ukryć!
Te same myśli nawiedziły głowę detektywa.
— Czy nas spostrzegą? — rzekł. — Byłby to wyjątkowy pech! Ale, nie sądzę, aby to się stało! Nasze lądowanie, prócz tego poczciwca i kilku dzieciaków, znajdujących się w samotnej chacie, nie zwróciło niczyjej uwagi, gdyż w przeciwnym razie, mielibyśmy już tłumy gapiów na karku! Nasza obecność więc, jest tu tajemnicą! Już blisko siódma, zapadają ciemności i nikt nie spostrzeże aeroplanu w nocy śród pola! Nie przewiduję nowych powikłań!...
— Tem lepiej!
— My zaś już za godzinę możemy się wybrać do zamczyska! Skorzystamy z gościny tego wieśniaka i odpoczniemy przez ten czas, w chacie! Tam też ułożymy ścisły plan działania!
W kilka minut potem, cała czwórka naszych podróżników, siedziała w ubogiej, wiejskiej izbie, pochylona nad stołem.
Leżały tam rozłożone różne papiery i rysunki, a Gwiżdż wraz z Denem badali je raz jeszcze szczegółowo.
Wreszcie, musieli dojść do przekonania, że w ich wyprawie nie nastąpi żadna przeszkoda, bo Gwiżdż podniósł głowę, spojrzał na Pohorecką z otuchą i wyrzekł:
— Wszystko, w porządku! W drogę!

ROZDZIAŁ XVII.
AUTOMATY.

Pod osłoną mroku wyruszyli z chaty. Gospodarz ich zaofiarował się, jako przewodnik, lecz woleli nie korzystać z jego usług.
Rychło przebyto lasek, a gdy skończyła się gęstwina drzew wyrosły przed nimi potężne kontury wznoszącego się na pagórku, zamczyska.
Była to stara budowla, pamiętająca, zapewne, jeszcze wiek XV, na pół rozwalony zamek, jakich jeszcze wiele po dziś dzień, napotkać można na kresach. Zdala wznosiła się wysoka baszta, ziejącą szeregiem ciemnych otworów, ongi okien, oraz zarosłe trawą i mchem mury. Opustoszały zamek w świetle księżyca sprawiał niesamowite wrażenie.
Marysieńka nagle drgnęła.
— Au! — zabrzmiał przykry odgłos.
— To nie duch, a puszczyk tylko! — zaśmiał się Den — spostrzegłszy jej przerażenie. — Ale kto wie, może śród ruin napotkamy i ducha!
Gwiżdż znakomicie musiał wystudjować drogę. Bo, miast skierować się w stronę bramy jak tego należało oczekiwać, skręcił nagle w bok, przebył zarośniętą fosę i dotarł z boku do na pół rozwalonego muru... Widniał tam jakiś otwór.
— Tędy wejdziemy! — oświadczył, niby obejmując nad obecnymi komendę. — Zaraz tu znajduje się korytarz a dalej podziemne przejście!
Posłusznie zastosowano się do jego wskazówki.
Gwiżdż zaświecił latarkę i zarysował się przed nimi długi korytarz.
— Korytarz ten — rzekł — był swego czasu przejściem dla służby! Lecz, wnet natrafimy w nim na pewną wnękę!
O ile w tej wnęce rozkopać ziemię, odsłoni ona drogę do lochów!
Odpis planu, jaki zdążył uczynić sekretarz Wazgirda, musiał być ścisły, bo, w rzeczy samej, rychło natrafili na wgłębienie w murze. Gwiżdż począł pośpiesznie ryć ziemistą podłogę korytarza przyniesioną ze sobą łopatą i wkrótce uderzyła ona o jakiś metalowy przedmiot.
— Kółko! — zawołał. — Znakomicie! Zaraz, pociągniemy za nie!
Istotnie, rozkopana ziemia, odsłoniła dużą zczerniałą kamienną płytę z żelaznym kołem pośrodku.
— Do góry!
Płyta była ciężka i nie poradziłby jej jeden człowiek. Spocili się porządnie — Gwiżdż, Den, a wraz z niemi i Sorel, gdy podrywali płytę za obręcz, do góry. Marysieńka przyświecała tej robocie latarką. Wreszcie, płyta się wzniosła, odsłaniając duży, okrągły otwór. W nim widniały kręte schodki.
Najłatwiejsza część zadania, wykonana! — oświadczył Gwiżdż — temi schodkami dostaniemy się do lochów, czy też podziemnych sal, których istnienia nikt nie podejrzewa! Ale w tych salach mają się znajdować bardzo niebezpieczne maszynerje, tamujące dostęp, do właściwej izby, w jakiej się mieści skarb. Niejedna, nas spotka jeszcze niespodzianka!
Coprawda, przestudjowałem należycie sposoby, jak unieszkodliwić mechanizmy i zabezpieczyć się przed ich działaniem, ale w każdym razie, musimy się mieć bardzo na ostrożności!
— Tak! — skinął głową Den.
— Nie traćmy czasu! Naprzód...
Trzymając w ręku elektryczne latarki, zstępowali ostrożnie kamiennemi, oślizgłemi schodkami. Uderzyło ich stęchłe, wilgotne powietrze, a schodki wiodły może o piętro na dół. Wreszcie dotarli do końca, a tam widniały drzwi, okute żelazem.
Pchnął je, Gwiżdż. Nie były zamknięte i rozwarły się szeroko. A gdy skierowali promienie elektrycznych latarek do środka — ich oczom ukazała się wielka, niska, mroczna sala. Pełno tam było jakichś figur, które zdala trudno było rozejrzeć — nie wiadomo, czy posągów kamiennych, czy też ludzi, zaczajonych w ciemnościach.
— Ach! — wykrzyknęła, przerażona Marysieńka. — Toć tam się ktoś znajduje!
— Napewno, nie żywi ludzie! — mruknął Gwiżdż. — Lecz mogą być od żywych postokroć niebezpieczniejsi!
Choć rozmowa, ze względu na Sorela, umyślnie była prowadzona po francusku, lotnik, nie zważając na ostrzeżenia, pierwszy ruszył z miejsca, chcąc dać dowód swej odwagi i już miał przestąpić przez próg, gdy nagle Den pochwycił go gwałtownie za ramię.
— Hola! — zawołał. — Tu ma się znajdować pierwsza pułapka.
— Nom de Dieu! — wykrzyknął w tej chwili kapitan i zbladł niespodzianie.
Bo, Gwiżdż cisnął przed siebie, zabraną z góry łopatę. Łopata padła o kilka kroków przed niemi na podłogę, a w tejże chwili podłoga drgnęła, usunęła się i łopata znikła, jakgdyby jej tam wcale nie było.
— Tak, panie kapitanie! — oświadczył Gwiżdż. — Gdyby Den nie powstrzymał pana, runąłby pan zamiast łopaty do studni ukrytej pod tą zdradziecką podłogą! Ale na szczęście, zbadałem plan! Zaraz tu nacisnę guziczek, który nam zabezpieczy swobodną drogę! Powinien się znajdować około drzwi...
W rzeczy samej, natrafił ręką na jakąś wypukłość. Nacisnął i rozległ się przyciszony szmer. Zanim, ktokolwiek zdołał go powstrzymać, wbiegł na to samo miejsce, skąd znikła niedawno łopata i uderzył nogą o podłogę.
— Hurra! — zabrzmiał okrzyk triumfu. — Wszystko się zgadza! Sprężyna zamknęła zapadnię! Możecie iść śmiało!
— Boję się! — wyszeptała Marysieńka.
— Niema czego się obawiać! — wesoło dodawał otuchy. — Jeśli, poradziłem sobie z jednem niebezpieczeństwem i z resztą łatwo sobie poradzę! Tylko proszę, natychmiast, skierować się w bok!
Rzucił się w stronę ściany i dawał im rękami znaki, żeby zbliżyli się do niego. Pośpiesznie, wykonali ten rozkaz, choć Marysieńka i Sorel, przechodząc przez zdradziecki pomostek, z lękiem patrzyli pod swe stopy.
— A teraz, patrzcie! — zawołał, gdy utworzyli z nim jedną grupę. — Tylko, nie ruszajcie się z miejsca!
Niespodzianie wyskoczył na środek podziemnej izby, wykonał parę kroków i błyskawicznie powrócił do nich.
— Patrzcie, co nastąpi! — powtarzał.
W tejże prawie sekundzie, owe niewyraźne figury, których początkowo nie sposób było rozejrzeć śród ciemności, poruszyły się gwałtownie. Wyglądało to tak, jakby jacyś klęczący ludzie, podnieśli się do góry i szli na spotkanie, pojawiającego się w niesamowitej sali przybysza. Zaiste, dziwaczne przystrajały ich ubiory. Jeden nosił zbroję i przypominał średniowiecznego rycerza, drugi szaty francuskiego markiza, inny znów habit mnicha, a nie brakło i cyganki, w krótkiej, czerwonej spódniczce i dzwoniącym naszyjniku z cekinów.
— Maskaradowy korowód! — cicho wymówiła Marysieńka, bojaźliwie tuląc się do muru.
— Maskaradowy? Raczej zbójecki!
Nagle wzniosły się dłonie figur, a z ukrytych w ich rękach pistoletów jęły padać strzały. Gęste, wymierzone, we wszystkie strony. Musiały one dosięgnąć każdego, kto się w podziemiach znalazł, z wyjątkiem miejsca, w którem stał Gwiżdż, wraz z towarzyszami, niby na bezpiecznej wysepce.
— Dość, zabawy! — mruknął i znów nacisnął ukryty w ścianie guzik.
Strzały ucichły, a figury zamarły bezwładnie. A gdy Den wraz z Pohorecką i Sorelem, spozierali na okropne widowisko, przejęci grozą, począł wyjaśniać.
— Genjalny był, naprawdę, twórca tego osobliwego panopticum! Genjalny i dobrze umiał chronić swe skarby! Niejeden mechanik dałby wiele, aby poznać tę konstrukcję i maszyny, wprawiające w ruch zdradzieckie figury! Bo, jak państwo widzieli, o ile nawet śmiałek, przeskoczy szczęśliwie mostek, grożący mu wpadnięciem do studni, kroki jego wywołują ruch automatów, a te doszedłszy do pewnego miejsca, zasypią go szeregiem wystrzałów, których nie sposób uniknąć i musi on ponieść śmierć na miejscu, o ile, przedtem, nie skamienieje z przerażenia, ujrzawszy straszliwy pochód! Tego można uniknąć, jedynie znając dokładnie plan, zajmując miejsca, któreśmy zajęli i naciskając sprężynę, czyniącą nieszkodliwemi, groźne figury...
Zbliżyli się teraz do metalowych postaci i jęli je oglądać. Den ostukiwał je, jakby chcąc odgadnąć sekret ich konstrukcji, a Sorel, snać pragnąc się pomścić za swój niedawny przestrach, pochwycił nawet za podbródek, na pozór uśmiechniętą zalotnie cygankę.
Straszliwe figury przestały być groźne. Lecz czas naglił.
— Ruszajmy, dalej! — wykrzyknął Gwiżdż. — Przódy, wypełnijmy do końca nasze zadanie, a potem możemy zadowolnić ciekawość!
Szli szpalerem automatów, które już nie mogły im wyrządzić żadnej krzywdy. Rychło jednak, skończył się ich szereg, a w ciemnościach wyrosły nowe tajemnicze kontury.
Przystanęli, w niepewności, prócz Gwiżdża.
— To, co obecnie zobaczymy — oświadczył — nie jest groźne! Raczej teatralna dekoracja!
— Tfu, do licha! — zaklął, po francusku Sorel. — Co za koncept, żeby nawet bez potrzeby przystrajać tę salę w podobne maszkary!
— Miało to wszystko na celu — odrzekł Gwiżdż — przejęcie grozą śmiałka, któryby się tu przypadkiem, bez planu dostał! O ile, przebyłby wprost cudem zdradziecki mostek oraz wyszedłby cało z tłumu automatów, osypujących go morderczemi wystrzałami, natykał się on na te potwory i sądząc, że ukrywają one jakąś nową pułapkę, rzucał się do ucieczki! Gdyż, inaczej i ja, nie rozumiałbym celu tych dodatkowych figur!... Ale, oto i kres naszej wędrówki!
— Ach, nareszcie! — padły z ich piersi prawie jednocześnie, okrzyki zadowolenia.
Po za niemi, wyrastała naga ściana, a w niej małe drzwiczki.
— Tam! Tam, znajduje się skarb! Dostęp do niego wolny i chyba nie grozi żadne niebezpieczeństwo!
Światło latarek zataczało coraz szerszy krąg.
Nagle, Marysieńka wykrzyknęła ze zdziwieniem.
— Przed drzwiczkami, leży znowu jakaś figura i tamuje dostęp! Czy i o niej wspomina plan i nie ukrywa ona nieoczekiwanej przeszkody?
Gwiżdż, również zdążył spostrzec ową nieruchomą postać i przystanął, w zamyśleniu.
— Nic, a nic plan o niej nie wspomina! Cóż to może być takiego?
Spozierali to na figurę, to na siebie w niepewności. Raptem, Gwiżdż uderzył się w czoło.
— Prawda! — zawołał. — Zmyliła mnie tylko ta postać!
Podbiegł do muru, chwilę czegoś szukał gorączkowo, wreszcie widocznie znalazł i nacisnął ostatni guzik, kierujący maszynerję, bo u góry pod pułapem, rozległ się suchy trzask.
— Usunięte, ostatnie niebezpieczeństwo! — wyjaśniał. — Pod sufitem, proszę spojrzeć — skierował tam promień latarki — znajduje się niby rzymski rycerz, dzierżący włócznię w dłoni. O ile, nie zamknie się zasuwki, włócznia ta opuszcza się i przebija tego, kto niebacznie, przed drzwiczkami, wiodącemi do skarbu, się znalazł. Wiedziałem, o tem, lecz w dalszym ciągu nie pojmuję, co oznacza, ta figura!
Zbliżył się do nieruchomej postaci ostrożnie, niby lękając się pułapki, pochylił się nad nią i dotknął palcem.
— Ależ, to zwłoki kobiety! — zawołał podnieconym głosem. — Jakaś nieszczęsna, tu się lekkomyślnie zakradła i, nic nie wiedząc o zdradzieckiej włóczni, została nią przebita, gdy próbowała otworzyć drzwi izby, w której znajduje się skarb!
A gdy snopy światła padły na twarz zmarłej, Marysieńka krzyknęła głośno.
— Klara!
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Na ziemi spoczywał trup pokojówki Pohoreckiej, zimny i sztywny, z wielką, krwawą na piersiach, raną. Zwłoki musiały tu się znajdować od dłuższego czasu, może kilku dni, bo rysy twarzy już były zapadnięte i rozpoczynał się rozkład.
— Ach, Klara! — wymówił Gwiżdż, zkolei rozpoznając umarłą. — Więc i ona, dobrała się do planu Wazgirda i na własną rękę rozpoczęła poszukiwania, z tak tragicznym skutkiem? Lecz, którędy tu się znalazła, bo przecież nie mogła nadejść drogą, którąśmy przebyli? Na górze, ziemia, osłaniająca wstęp do lochów, była nierozkopana!
— Czyż istnieje drugie przejście? — zagadnął Den.
— Nie wykluczone. Nie zdążyłem przejrzeć planu do końca! Byłoby to dla nas fatalne, bo może nas w takim razie, niespodziewanie zaskoczyć Hopkins i ta cała zgraja!
— Więc, śpieszmy!
Ale Marysieńka nie mogła pohamować swej ciekawości.
— Panie Gwiżdż! — z jej ust wybiegło niecierpliwe zapytanie. — Kim właściwie, była ta Klara!
Odrzekł, po chwili zastanowienia.
— Kochanką i najbliższą pomocnicą Wazgirda! Ona to, z natury rozkapryszona i rozpieszczona, na skutek polecenia hrabiego, zgodziła się zostać u pani służącą, aby tem lepiej śledzić ją i szpiegować. A gdy pan Pohorecki, udawał się na tragiczne spotkanie, o wyniku którego z góry wiedziała, wsunęła mu ów fatalny sztylet wraz z papierami do teki, by później na panią rzucić całą winę. Bo, mąż pani został zamordowany podobną tylko bronią, a sztylet następnie podrzucony...
— Pojmuję!... Wszystko pojmuję! — oczy Marysieńki rozszerzały się coraz więcej.
— Klara zamieszkiwała stale wraz z Wazgirdem w pałacyku, występując w charakterze gospodyni, niemal pani domu. Jej nagłe zniknięcie, a potem tajemnicze wizyty w willi, gdy pani u nas się znalazła, pierwsze zwróciły moją uwagę! Podczas takich odwiedzin i pani ją spostrzegła, wszczynając wówczas alarm!...
— Tak! Tak! Lecz, skąd tu Klara?
— Znudził się jej, widocznie, Wazgird, lub nie oparła się pokusie miljonów! Przejrzawszy dokumenty hrabiego, do których miała dostęp, postanowiła zdobyć skarb na własną rękę i znalazła śmierć!
Den, który wraz z kapitanem Sorelem, usunął tymczasem z przejścia zwłoki młodej kobiety, od których zalatywał już zapach trupi, przerwał!
— Wyjaśnienia, na później! Czas nagli! Droga wolna! Wchodźmy!
Odsunęli zardzewiałe rygle, przymykające drzwi i tajemnicza izba stanęła przed niemi otworem.
Rychło, elektryczne światło, zbadało wszystkie jej zakamarki.
Był to niewielki, murowany pokój bez okien, pod ziemią, raczej piwnica, całkowicie pusta.
Nie widniał tam żaden sprzęt, ani szata, ani stół, ani kufer, ani nawet najmniejsza skrzynka.
— Diable! — zaklął Sorel. — Gdzież ten skarb! Natrudziliśmy się tyle, by ujrzeć pustą dziurę!
Gwiżdż począł się śmiać.
— Powoli, kapitanie! — Kto tak dobrze swój skarb ukrył i tu nie wystawił go na pokaz!
Zaczął mierzyć izbę wielkiemi krokami.
— Raz... dwa... trzy... — liczył. — A później nalewo... Znów cztery kroki... O tu, powinno się znajdować!
Wyjął z kieszeni niewielki łom, przystanął przed jedną ze ścian i silnie uderzył w cegły.
Choć uderzenia ponawiał kilkakrotnie, cegły kruszyły się, ale nie ustępowały i łatwo poznać było można, że stanowią one istotnie część ściany, a nie służą dla zamaskowania, znajdującego się poza niemi schowanka.
— Czyżbym się pomylił? — krople potu ukazały się na czole Gwiżdża.
Nagle zaklął.
— Tam, do licha! A, też osioł ze mnie! W planie jest powiedziane: „skręcaj na lewo, później odwrotnie“. Więc skarb powinien się znajdować w przeciwległym murze!
Znowu odliczył kroki i znów podbiegł do znajdującej się naprzeciwko ściany.
Uderzył...
Tym razem, cegły zachwiały się i dokądciś spadły. Runęła znaczna część muru, odsłaniając wielki otwór.
— Nareszcie! — wyrwał się z piersi obecnych radosny okrzyk.
Wszyscy teraz świecili latarkami, wszyscy pochylali się, aby dojrzeć, co kryje schowanko, a Marysieńka, stojąca za Gwiżdżem, aż wspięła się na palce.
Wkrótce, ciemny otwór nie miał już dla nich tajemnicy. W izdebce zabrzmiał nowy okrzyk podziwu.
— Ach!
W otworze znajdował się szereg worków. Gdy Den jeden z nich rozwiązał, posypały się stamtąd z brzękiem złote monety. Na workach leżała sporych rozmiarów, starożytna szkatułka. Łatwo podniesiono jej wieko, a wtedy w blasku latarek zaigrały tysiącem świateł drogie kamienie: szmaragdy, rubiny i brylanty...
— Miljony tu ukryto! — mruknął, kręcąc głową detektyw. — Miljony!
Na samym wierzchu cennych kamieni, spoczywała koperta. Gwiżdż pochwycił ją pośpiesznie i odczytał napis.
Brzmiał on:
„Do Tadeusza Pohoreckiego, lub też, gdyby jakiekolwiek nieszczęście mu się przytrafiło, do Marji Pohoreckiej, jego małżonki!“
Wyciągnął kopertę w stronę Marysieńki.
— Jest to, bezspornie pani własność! — rzekł. — I tylko pani ma prawo ją otworzyć! Lecz, sądzimy wszyscy, że nie zechce pani narażać naszej cierpliwości dłużej na próbę i powiadomi nas, co list zawiera!
Marysieńka, z bijącem sercem pochwyciła kopertę.
— Ależ, kochani przyjaciele! — zawołała serdecznie. — Choć ten list może tyczy się jakich rodzinnych sekretów, po niebezpieczeństwach, wspólnie przeżytych, nie mam przed wami tajemnic! Zaraz go odczytam...
Rozerwała kopertę. W środku widniał arkusz pożółkłego papieru. Dojrzała, wielkiem pismem męskiem, skreślone zdanie:
„Drogi Tadeuszu, lub też nieznana całkowicie, pani Marysieńko!“
Już miała głośno powtórzyć te słowa, gdy wtem Den niespodzianie, zawołał:
— Co to?
Podbiegł na palcach w kierunku drzwi izdebki i jął nadsłuchiwać.
— Ktoś, najwyraźniej chodzi po sali automatów! — wyrzekł po chwili. — Słyszę odgłos kroków! Musiał on nadejść inną, niźli my drogą, tą samą, którą zakradła się Klara, a której nie znamy! Nie podejrzewa naszej obecności w pokoiku i najspokojniej tu się zbliża!
— Co robić?
— Musimy koniecznie zapoznać się bliżej z tym ptaszkiem! Nie przypuszczam, żeby to był ktoś z bandy Hopkinsa! Zagaśmy elektryczne latarki, a gdy otworzy drzwi, zapalimy je niespodzianie! Oślepi go się światłem, obejrzy i tem łatwiej pochwyci!
Błyskawicznie wykonano zlecenie detektywa. W izdebce zapanowały ciemności. Stali teraz w naprężonem oczekiwaniu, tłumiąc oddechy.
W rzeczy samej, z sąsiedniej sali, dobiegały najwyraźniej czyjeś stąpania. Ostrożne, powolne, jakby ten który nadchodził, dobrze wiedział, że sala ukrywa niejedną groźną niespodziankę i umiał się od tych niespodzianek uchronić. I on przyświecał sobie elektryczną latarką, bo przez szczelinę w drzwiach widać było cieniusieńki pas światła.
Pas ten wzmacniał się i rozszerzał coraz bardziej, tuż przed drzwiami rozległy się kroki, a nawet z za nich dobiegł niby cichy pomruk zadowolenia. Snać sądził intruz, że dotarł do celu swej wyprawy i znajdzie się rychło w posiadaniu skarbów.
Ostrożnie uchylał drzwi. Stanął na progu.
— Uwaga! — skomenderował Den. — Światło!
Snopy promieni czterech latarek padły nieoczekiwanie na twarz przybysza. Padły, oświetlając ją, aż do najdrobniejszych szczegółów.
— Siwowłosa wiedźma! — wydarł się z gardła Marysieńki okrzyk przestrachu. — Ta, która usiłowała mnie zamordować!
Nie ulegało najlżejszej wątpliwości! Na progu stała wysoka, siwa kobieta o złym i zawziętym wyrazie twarzy. Stała, oślepiona potokami elektryczności, a w źrenicach jej na sekundę odbiło się przerażenie.
— Chwytajcie zbrodniarkę! — krzyknął Den i rzucił się naprzód.
Ale, przestrach, wywołany świadomością, że wpadła w zasadzkę, nie długo paraliżował ruchy wiedźmy. Ocknęła się z oszołomienia, rzucając się błyskawicznie do ucieczki. Lecz Den już zdążył ją pochwycić za ramię. Tu jednak spotkał go zawód. Bo, jeśli sądził, że łatwo da sobie radę ze starą kobietą, ze zdumieniem stwierdzał, że jest ona obdarzona wprost atletyczną siłą. Nietylko wyrwała się z objęć Dena, lecz zdzieliła go takiem uderzeniem w brzuch, że na chwilę zabrakło mu tchu.
— Łapcie, tę djablicę, bo ucieknie!... — wybełkotał.
Sorel wraz z Gwiżdżem, rzucili się na pomoc. Nie zdało się to na wiele. Wiedźma obaliła niespodzianem kopnięciem kapitana, a choć Gwiżdż, w tejże sekundzie pochwycił ją za włosy i mocno szarpnął, nie wydała okrzyku bólu.
Przeciwnie, niby ostatecznie oswobodzona od napastników, oderwała się od nich i skoczyła w ciemny kąt sali. W ręku zaś Gwiżdża pozostała tylko siwa peruka.
— Hopkins! Przeklęty Hopkins! — wykrzyknął, zdoławszy rozpoznać rysy, uciekającego. — To on się ukrywał pod postacią siwowłosej wiedźmy!
Potrząsając z pasją, trzymaną w ręku peruką, pobiegł wślad za nim. Również Sorel i Den, którzy teraz pojęli, czemu tak wielką siłą był obdarzony ich przeciwnik w spódnicy. Lecz, rychło rozległ się trzask, niby pośpiesznie zamykanych drzwiczek, a miast Hopkinsa wyrósł przed nimi gładki mur.
— Zdołał uciec potajemnem przejściem! — z gniewem wykrzyknął Gwiżdż. — Toć chyba i my odnajdziemy te drzwiczki.
W tejże chwili nadbiegła Marysieńka, która przyświecała walce swą latarką. Lecz, jej promień nie mógł wykryć w ścianie najlżejszej szczeliny.
Natomiast, z drugiej strony muru, rozległ się drwiący głos Hopkinsa. Powoli, po angielsku, wymawiał on zdanie za zdaniem.
— Szukajcie, nic nie znajdziecie! Jeśli, nawet drzwiczki znajdziecie, to nie potraficie ich otworzyć! Bo, mój plan jest lepszy od waszego...
— Psia krew! — zaklął Den. — Co za czelny bandyta! Z jakim gustem, poczęstowałbym go kulką!
Ściskał rękojeść browninga, lecz nie miał pojęcia dokąd strzelać. Tymczasem, teraz rzekłbyś z pod sufitu płynął głos Hopkinsa.
— Poznaliście część tajemnicy i wiecie, kim była siwowłosa dama! Bardzo mi przyjemnie! Przepraszam bardzo, mistress Marysieńkę, że tak późno jej zdradzam ten sekret!
— A bodajeś ty pękł! — mruczał Gwiżdż cicho, mnąc perukę, jakby na niej mógł się zemścić, w braku Hopkinsa.
— Zdołaliście mnie również wyprzedzić — tamten szydził dalej — i w niepojęty sposób z Marsylji przedemną tu się znaleźć? Ślicznie! Nawet, bez planu, wykryć skarb i wyjść cało z różnych pułapek? Jeszcze ładniej! A w szkatułce znajdował się list, adresowany do pani Pohoreckiej? Prawda? Tylko, że to wszystko nie na wiele wam się przyda...
— Ty zbóju! — ryknął Den i niespodziewanie wypalił w ciemności, skąd dobiegał go głos.
Lecz, w odpowiedzi tylko zabrzmiał śmiech.
— Ach, pocóż psuć kule — rozległy się znowu drwiące wyrazy — gdy przydać się mogą na później! Bo, o ile się nie mylę, któryś z dżentelmenów, jakiego nie mam przyjemności znać osobiście, zdenerwował się i wystrzelił! Bardzo nierozsądnie czyni! A teraz, przykro mi, lecz nie mam czasu dłużej z wami rozmawiać! Rychło tu jednak powrócę, a wtedy wyduszę was, jak szczury!
Gwiżdż nie odpowiedział już na te słowa. Gryzł tylko wargi, w bezsilnej złości.
Zaległa cisza. Hopkins spełnił, zapewne, swą zapowiedź i zniknął.

ROZDZIAŁ XVIII.
OBLĘŻENI.

Spozierali na siebie przez chwilę w milczeniu.
— Co teraz robić? — pierwsza zagadnęła Marysieńka.
Den wzruszył ramionami.
— Niema powodu do rozpaczy! — rzekł. — Że Hopkins uciekł? Później go pochwycimy! Wogóle, niezrozumiałe mi się wydają te pogróżki! Więcej on nas powinien się obawiać, niźli my jego!
— Więc co pan zamierza? — rzucił Gwiżdż.
— Udać się, bez zwłoki na górę, tą samą drogą, jakąśmy przebyli i zawiadomić władze! Pani Marysieńka, znalazła się w posiadaniu listu, który, ręczę, wpełni stwierdza jej niewinność a demaskuje wrogów! My, ustaliliśmy istnienie skarbu, a władze policyjne potrafią go zabezpieczyć. Sądzę, że nasza wyprawa powiodła się całkowicie, a ujęcie zbrodniarzy jest drugorzędną sprawą!
— Zgadzam się! — wyrzekła Marysieńka, przyciskając list ukryty za gorsem, niczem klejnot, najcenniejszy. — Zgadzam się z panem... Ale, lękiem napawa mnie ten Hopkins! Czy, nie zgotował nam jakiej zasadzki! W jego tonie brzmiała zbyt wielka pewność siebie!
— Przez złość tak gadał! — oświadczył detektyw. — Jakąż może on nam zgotować pułapkę? Przybył tu sam, w kobiecem przebraniu, wcześniej, aby obejrzeć skarb i jak przypuszczam, część jego ukryć przed towarzyszami! Bo, przecież dopiero koło północy mieli oni wszyscy tu się zjawić! Skoro się przekonał, żeśmy go wyprzedzili, pobiegł po swoich kompanów, aby się z nimi naradzić! Cóż uczynić nam może? Nie zagrodzi kamiennych schodków, wiodących z lochów na górę! A gdy tylko tam się znajdziemy, natychmiast odszukam policyjny posterunek. Mimo największy pośpiech, nie zdąży on stąd wynieść złota, ani drogocennych kamieni!
— Skoro pan tak sądzi...
— Oczywiście! Tylko w drogę! Bo niema chwili do stracenia!
Nie oglądając się teraz poza siebie, przebyli z powrotem las automatów, porozstawianych w sali. Lecz, nie budziły one obecnie ich ciekawości, spieszno im było wydostać się z podziemi. Rychło znaleźli się na zdradzieckim, ruchomym mostku.
Już drzwi, a za niemi oślizgłe kamienne, kręcone schodki.
Den wpadł na nie pierwszy i pierwszy pędził na górę. Wślad za nim Marysieńka, Gwiżdż i Sorel.
Nagle, detektyw przystanął i niepewnie spojrzał na swych towarzyszów.
— Kamienna płyta, zamykająca wejście, jest opuszczona? — rzekł. — Czy to myśmy ją opuścili?
Gwiżdż gwałtownie zaprzeczył.
— Skądże znowu! Napewno pozostała otwarta! Przecież od zewnątrz uchyla się ona z wielkim trudem, a prawie nie sposób jej podnieść od wewnątrz! Nie popełniłbym podobnego szaleństwa, nasuwając z powrotem płytę, aby nas zamurować żywcem...
— Więc?
Marysieńka pierwsza wypowiedziała głośno straszliwe przypuszczenie, które zawisło na ich ustach.
— Hopkins spełnił swą pogróżkę! — wykrzyknęła. — Wiedział co mówi, gdy twierdził, iż wydusi nas w tych lochach, jak szczury! Nasunął płytę!
Mężczyźni rzucili się teraz, w rozpaczliwym wysiłku naprzód, chcąc podważyć potężną, dzielącą ich od wolności przegrodę.
Choć Sorel był atletycznie zbudowany, Denowi sił nie brakło, a Gwiżdż pomagał im dzielnie, płyta ani drgnęła. Może przywalił ją czemś jeszcze Hopkins, na górze, bo tkwiła, niczem wmurowana. Na policzki ich wystąpiły mocne wypieki, a pot strumieniami spływał z czół — wszystkie wysiłki pozostały daremne.
— Próżno się męczyć! — mruknął Den ze zniechęceniem. — Nie podniesiemy tego djabelstwa!
I oni to pojęli. Stali, patrząc na siebie, nawzajem bezradnie.
— Co robić? Co postanowić?
— Trzeba znowu zejść na dół! — oświadczył nagle Den, jakby sam w siebie oraz w swych towarzyszów pragnął wlać otuchy. — Tam znajdują się potajemne drzwiczki, któremi uciekł Hopkins! Mniej więcej wiemy, w której stronie! Toć, nie sposób, żebym nie odkrył jakiejś szpary, szczeliny, mogącej naprowadzić na ślad tych drzwiczek! A nuż, uda się nam je odkryć, otworzyć i wyślizgnąć się niemi!
Choć niezbyt wierzyli w powodzenie tego projektu, bo przedtem zdążyli już stwierdzić, że Hopkins niewiadomo gdzie znikł, niby w ścianę się zapadł, chcąc pocieszyć samych siebie, udali, że chętnie nań się zgadzają.
— Idziemy! A może, się uda!
Pobiegli znów, długą drogą automatów na drugi koniec sali. Lecz, choć oświecali ze wszystkich stron ścianę, choć Gwiżdż ją opukiwał, a Den aż ukląkł i czołgał się po ziemi, szukając przejścia w podłodze, nigdzie nie mogli natrafić na ślad potajemnych drzwiczek.
— Cóż, u licha! — zaklął detektyw. — Toć Hopkins nie jest duchem i nie przenika, niczem duch, poza grube mury! A przysiągłbym, że tędy właśnie uciekł!
Gwiżdż pokiwał głową.
— Musi tu się znajdować — rzekł — nieznane nam przejście, tylko nie umiemy go odnaleźć!
— Hm! — jął rozważać Den. — Rada trudna! Właściwie, nie pozostaje nam nic innego, jak spokojnie oczekiwać na powrót Hopkinsa i przyjąć go należycie! Ale, co wymyśli ten łajdak? Bo, bezwzględnie jest obeznany lepiej od nas z sekretami tej podziemnej sali. Pobiegł teraz po swych towarzyszów i wnet się tu zjawi!
— Będzie usiłował jaknajprędzej dostać się do skarbów!
— Aby do nich się dostać, musi z nami stoczyć walkę! Nas jest troje, nie licząc pani Marysieńki, ich zaś, o ile wierzyć słowom naszego wieśniaka-gospodarza, czterech mężczyzn oraz kobieta, Carlsonowa. Szanse więc, prawie równe i nie łatwo przypadnie mu zwycięstwo! Posiadamy browningi, zapasowe magazyny i dostateczną ilość nabojów! O ile, nie szykuje nowego podstępu, nie na jego korzyść może wypaść ostateczna rozgrywka!
Oświadczenie detektywa, wlało jakby nową otuchę w serca Gwiżdża i Solera. Kapitan mruknął:
— Nie damy się „łatwo“.
Den, tymczasem, układał już plan przyszłej rozprawy.
— Musimy się ukryć w tej stronie właśnie, w mroku i wpuścić do podziemi Hopkinsa wraz z jego bandą! Zgaśmy nawet latarki! A gdy przybędzie, przekonamy się przedewszystkiem, gdzie znajduje się drugie potajemne przejście i rzucimy się na nich! Odwagi, pani Marysieńko! Nie w takich tarapatach nieraz się już znajdowałem!
Rychło spełnili rozkaz Dena i znaleźli się w całkowitych ciemnościach. Coś, naprawdę, niesamowitego było w tem oczekiwaniu, w olbrzymiej, podziemnej sali zapełnionej szeregiem groźnych figur i potworów. Ponura cisza panowała dokoła, słychać było bicie ich serc, a tylko od czasu do czasu, jakiś szelest przerywał to pełne naprężenia milczenie. Niewiadomo, czy to szczur, zabłąkany do lochów, chrobotał, czy też poruszał się jakiś automat.
Wreszcie, po kilkunastu minutach podobnego oczekiwania, zdala zabrzmiały odgłosy. Wydawało się, że gdzieś na górze stąpa kilku ludzi i zbliża się w ich stronę.
— Idą! — szepnął Den. — Zachowajmy spokój!
Lecz, ci, którzy nadchodzili, nie zamierzali widocznie czynić ze swego przybycia tajemnicy. Bo, wnet dobiegł wyraźny głos Hopkinsa, lecz z zupełnie innej strony, niźli należało się tego spodziewać. Biegł on z kąta sali, a nie od ściany, w której Gwiżdż, nadaremnie poszukiwał ukrytych drzwiczek.
— Cóż, jesteście?
Detektyw, cichym szeptem nakazał swym towarzyszom milczenie.
— Jesteście? Czy pomarliście ze strachu? — znów zabrzmiało zapytanie.
W odpowiedzi znowu głucha cisza.
— Hm... — rozległo się mruczenie Hopkinsa. — Są w skarbcu, czy też usiłują podnieść kamienną płytę, którą tak dobrze zasunąłem?
— Uwaga! — syknął Den i uścisnął za ramię, stojącego obok, kapitana Sorela.
Śród ciemności, powoli jęło się sączyć światło cieniusieńką smugą. A wtedy, Gwiżdż mało nie krzyknął ze zdziwienia. Podczas, gdy oni napróżno poszukiwali drzwiczek w murze, otwierał się teraz bok jednego ze smoków, stojących przy ścianie a w nim zarysowywała się czyjaś postać.
— Ach! — nie mógł się powstrzymać od cichego wykrzyknika. — Tam znajduje się potajemne przejście! W przytwierdzonym do muru smoku, którego brałem za automat!
Tymczasem, otwór rozszerzał się coraz bardziej, widniała już w nim cała postać Hopkinsa, dalej jacyś wysocy drabi, a z tyłu Carlsonowa, oświetlająca tę grupę, trzymaną wysoko w ręce latarką.
— Salwa! I na nich! — ryknął Den, rzucając się naprzód.
Huknęły wystrzały. Lecz, Hopkins, snać przygotowany musiał być na ten atak, bo błyskawicznie zatrzasnął drzwiczki, a kule zadzwoniły tylko o metalową powłokę smoka.
— Tacyście, mądrzy! — zawołał. — Ale i ja, nie głupi! Dobrze przynajmniej, że was wytropiłem i wiem, gdzie się znajdujecie.
— Nie minie cię, bandyto, moja kulka! — warknął po angielsku, wściekły Sorel.Spróbuj, do nas się dostać!
— Och, ręczę, że bez wystrzału!
Nagle, rozległy się dokoła nich jakieś syki. Stało się najgorsze. Automaty, przedstawiające małpoludów i potwory, które Gwiżdż przyjmował za nieszkodliwe teatralne dekoracje, ruszyły z miejsca.
Ruszyły z miejsca, niby nacierając na naszą grupkę, błyskając jakiemiś ogniami i wyrzucając kłęby dymu.
— Uciekajmy! — zawołał przerażony Den. — Uciekajmy! Tu niema chwili do stracenia! Do skarbca!
Ledwie zdążyli uskoczyć. Wpadli, do izdebki, w której znajdowały się zebrane miljony i zatrzasnęli za sobą drzwi. Od wewnątrz, znajdowały się węgle. Detektyw zasunął je szybko i dopiero odetchnął z ulgą.
— Djabelskie wynalazki! Zaiste djabelskie! — mamrotał, nie mogąc ochłonąć z emocji. — Wiecie, co wyrzucają z siebie, te przeklęte automaty? Gazy oszałamiające, czy też trujące! Jeszcze sekunda, a byłoby po nas!
— A czy tu nie dotrą? — z lękiem rzuciła Marysieńka.
— Wątpię! Zatrzymały się o kilka kroków przed izdebką!
Zresztą, osłaniają nas teraz drzwi, są one dębowe i mocne...
A Gwiżdż, ocierając rękawem, zroszone potem czoło, mamrotał:
— Rozumiem! Wszystko pojmuję! Pierwsze, strzelające figury tamują śmiałkowi przejście, wiodące ze strony kamiennych schodków! Te drugie zaś, osłaniają drzwiczki, ukryte w smoku, przytwierdzonym do muru![3] Oto, czego nie zdążyłem przeczytać w planie!
— Niestety, zbyt późno czynimy to odkrycie! — burknął detektyw. — Ale, posłuchajmy, co tam się dzieje?
Automaty, w rzeczy samej, widocznie nie dochodziły do izdebki, lub musiał Hopkins zahamować ich działanie, gdyż z zewnątrz ucichł syk i szmer.
Natomiast, on sam, wstępował z towarzyszami do podziemi, bo rychło zabrzmiały w sali liczne kroki, kierujące się w stronę pokoiku, mieszczącego skarby.
— Jeszcze nie zdobył miljonów! — z dziwną zaciętością wyrzekł Gwiżdż — i nie prędko je zdobędzie! Chyba, że ta izdebka znowu kryje tajemnice, o których nie wiemy!
— Uwaga! — szepnął Den, ściskając go za ramię. — Hopkins coś gada!
Amerykanin stał, istotnie, tuż za drzwiami i szydził swoim zwyczajem:
— Hallo! Drodzy przyjaciele! Jak się powodzi? Cóż, nie pomogły browningi? Może i teraz przyjmiecie mnie salwą? Hę? Niestety, kule utkwią w dębowych deskach i nie wyrządzą wielkiej krzywdy!
— Ale i ty nie dobierzesz się do nas, zbóju! — wykrzyknął Sorel.
— Nie dobiorę się? Mam wrażenie, prędzej, niż się tego spodziewacie! Bardzo to nieroztropnie zapuszczać się do podziemi, nie posiadając dokładnego planu! A widzę, że nie posiadacie go! Kochana Carlson, czyś gotowa?
— Gotowam! — zabrzmiał piskliwy głos Amerykanki.
— Założyłaś rurki?
— Założyłam!
— Więc, odkręć kurek! A wam, życzę powodzenia!
Spojrzeli na siebie w niepewności. W głosie Hopkinsa wyczuć było można pogróżkę, nie wróżącą nic dobrego.
— Co zamierza? — szepnął Gwiżdż.
— Nie mam pojęcia! — odparł cicho detektyw i zmarszczył czoło. Znać było, że zastanawia się nad czemś poważnie.
Tymczasem, z tamtej strony drzwi, zapanowało głuche milczenie. Oblężeni spozierali na siebie, nie wiedząc ani co przedsięwziąć, ani co postanowić.
Już z ust Dena miała paść jakaś uwaga, lub też projekt wydostania się z ciężkiej sytuacji, gdy wtem Marysieńka, pierwsza przerwała ciszę.
— Czuję zapach fjołków! — wyrwał się z jej piersi zdziwiony okrzyk. — Jaki mocny! Skądże znalazły się fjołki w podziemiach?
Den pociągnął nosem powietrze — i zbladł.
— To nie fijołki! — odparł zmienionym głosem. — To gazy trujące!
Przestrach rozszerzył oczy obecnych.
— Gazy? — powtórzyła Marysieńka.
— Tak! — z ust Dena padały słowa straszliwej prawdy. — Najniebezpieczniejsze gazy posiadają na pozór niewinne zapachy. Groźny fosgen pachnie sianem, a straszliwy iperyt — fjołkami. Hopkins zamierza nas otruć! Wprowadził rurkę, w jakiś ukryty otwór, znajdujący się w izdebce i przez niego sączy morderczy gaz! Oto, niestety, ostatnia tajemnica podziemi! Ten, który urządził tyle pułapek, nie omieszkał zastawić najgroźniejszej w izdebce, kryjącej zazdrośnie jego skarby! Prawdopodobnie, aby ukarać śmiałka, któryby tu chyłkiem się zakradł! Znalazł ten sekret Hopkins, w dokumentach i skwapliwie korzysta z tego sposobu!
— Ale, cóż czynić? — zawołał z pasją Gwiżdż. — Toć nie damy się wydusić, jak szczury!
— Okropne położenie! — burknął detektyw. — Okropne! Znikąd, nie można liczyć na pomoc i nikt nie wie, że znajdujemy się w podziemiach! Nawet, ów wieśniak, z którego korzystaliśmy gościny, nie pobiegnie zawiadomić policji, żeśmy zaginęli!
— Tu nie można się wahać! — twarz Gwiżdża przybrała wyraz rozpaczliwego postanowienia. — Otworzyć drzwi i rzucić się na nich! Albo zasypią nas strzałami, albo my ich zwyciężymy!
W tejże chwili — niby Hopkins podsłuchiwał ich rozmowę — zgrzytnęły rygle, na jakie zamykano izdebkę od zewnątrz.
— Próżny trud! — zawołał. — Nie zapominajcie, że i tu znajdują się zasuwy! Dobrze je założyłem! Prędzej gaz was wydusi, niźli wyważycie drzwi! No, jak wam się podoba, woń fjołków?
Milczeli, gryząc usta do krwi, w bezsilnym gniewie. On, tymczasem, dalej przemawiał:
— A jabym wysunął pewną propozycję!
Detektyw tylko wzruszył ramionami.
— Nie odpowiadacie? Trudno! Jednak, wypowiem moją myśl do końca! Powtarzam, nie lubię trupów i rozlewu krwi! Więc proponuję!... Oddajcie broń, pozwólcie się związać, a gdy wyniesiemy skarby, odzyskacie wolność. Hę, dobrze?...
Znów milczeli, spozierając na siebie.
— Decydujcie się, prędzej! Bo za kilka minut będzie za późno!
Gwiżdż nie wytrzymał.
— Nikt się z tobą nie będzie wdawał, w żadne pertraktacje — zbóju! Tylko po naszych trupach tu się dostaniesz!
— Co za duma? Sami wydaliście na siebie wyrok śmierci!
Zabrzmiał odgłos oddalających się kroków i z tamtej strony drzwi zaległa straszliwa cisza.
Gwiżdż spojrzał na swych towarzyszów. A oni byli niezadowoleni z jego odpowiedzi. Lecz Sorel uśmiechnął się przyjaźnie.
— Poniżej naszej godności byłoby — rzekł — wdawać się w jakiekolwiek układy z tymi bandytami! Wolę zginąć, nie splamiwszy się tchórzostwem!
— Szczególnie — dodał Den — że nie wierzę w szczerość obietnic Hopkinsa! Prawdopodobnie, zanim zatrują nas gazy, upłynie kilkanaście minut, a jemu śpieszno się dostać do złota i klejnotów. Rozbroiłby nas a później zamordował. Oto, cała korzyść, jakaby wynikła z tych układów!
Zamilkli, nie mając sobie nic do wyrzucenia. Lecz przed niemi, rysowało się wielkiemi literami, jedno słowo: — Śmierć!
Śmierć nieuchronna, śmierć, od której wyratować się nie było sposobu, zguba bezsławna w tych przeklętych podziemiach, śród, z takim trudem, odszukanych skarbów, w chwili prawie, zwycięstwa.
— Snać, los tak chciał! — mruknął Gwiżdż i skrzywił się boleśnie.
Bo gaz, sączący się jakąś szczeliną, coraz bardziej zapełniał komórki. Wdzierał się powoli, lecz pewnie, poczynał oszałamiać, działać. Nie pomagały nawet chustki, które zgodnie ze zleceniem detektywa przykładali do ust i nosa. — Słaba to była ochrona.
Pierwsza zbladła Marysieńka, zamknęła oczy i z cichym jękiem, osunęła się na ziemię. Twarz Gwiżdża, najsłabszego fizycznie z mężczyzn, stała się szaro-zielona i znać było, że za chwilę runie. Den nawet chwiał się na nogach, a tylko kapitan Sorel, stał wsparty o ścianę, uśmiechając się wzgardliwie, jakby go nie przerażało żadne niebezpieczeństwo. Lecz, czyż na swym aeroplanie, nie zaglądał on prawie codzień, śmierci w oczy?
— Lecz, cóż to?
Z wielkiej sali podziemi, zapełnionych automatami, zalatują dziwne odgłosy. Czyżby nadbiegał Hopkins, aby znów naigrywać się, szydzić z nich w tej ostatecznej, tragicznej chwili?
Ale, nie!
Odgłosy te, przypominały raczej echa walki. Jakgdyby jacyś nowi ludzie wpadli do podziemi i staczali zażarty bój z Amerykanami. Gdyż słychać było gęste rewolwerowe wystrzały, krzyki i jęki rannych, tupot licznych nóg i upadki ciał.
— Słyszeliście? — szepnął słabym głosem Den.
Ale Marysieńka nic już nie słyszała. Gwiżdż spozierał nieprzytomnie, a tylko Sorel pilnie nadsłuchiwał.
Wydaje się, że walka została ukończona. Wrzawa milknie, brzmią już tylko podniecone zwycięstwem głosy.
O dziwo, brzmią one po polsku... I nagle, z za drzwi rozlega się zgrzyt odsuwanych rygli i pada głośne zapytanie:
— Jest tam kto?
— Jesteśmy! — wyrzucił ostatnim wysiłkiem z piersi detektyw. — Lecz któż się do nas dobija?
— Policja! Proszę otworzyć natychmiast!
Sorel wraz z Denem gorączkowo odsunęli rygle, zamykające od zewnątrz izdebkę. Otwarły się drzwi, a za niemi ukazał się wysoki mężczyzna, ubrany w mundur komisarza policji, kilku posterunkowych oraz wieśniak, z którego gościny korzystali niedawno.
— Chciano nas zatruć gazami! — począł Den, podczas, gdy przedstawiciel władzy mierzył go nieufnym wzrokiem. — Sączą się one do pokoiku przez jakąś rurkę i zaraz trzeba zakręcić kurek... W samą porę zdążyli panowie, aby nas ocalić! Jeszcze chwila, a byłoby po wszystkiem!
Podczas, kiedy jeden z policjantów, w rzeczy samej odnalazł rurkę i przerwał potok, sączącego się jadowitego gazu, Sorel wynosił do sali Marysieńkę, a Den pod ramię wyprowadził z izdebki, chwiejącego się na nogach Gwiżdża. Komisarz obserwując tę całą, niezbyt jeszcze zrozumiałą dla niego scenę, zapytał:
— Kim właściwie jesteście? Takimi samymi bandytami, jak ci, którzy na nas napadli, gdy zjawiliśmy się w podziemiach i z którymi musieliśmy stoczyć ciężką walkę?
Tu wskazał dłonią, na ginącą w ciemnościach mrocznej sali grupę. Dwóch policjantów nakładało Hopkinsowi na ręce kajdanki, dwóch innych przytrzymywało wciąż wydzierającą się i miotającą przekleństwa Carlsonową. Dalej, widać było na ziemi nieruchome postacie trzech mężczyzn zabitych, lub też ciężko rannych.
Den pośpiesznie odpowiedział:
— Jesteśmy niewinnemi ofiarami, które ci zbóje zamierzali wymordować w podziemiach! Zaraz, panu komisarzowi, wytłomaczę bliższe szczegóły całej przygody! A, oto moja legitymacja! Den, detektyw prywatny!
Wyciągnął z kieszeni dokument. Przedstawiciel władzy choć nieco uspokojony, nadal spozierał na niego uważnie i kręcił głową z powątpiewaniem.
— Jest pan wywiadowcą? A pańscy towarzysze mają być spokojnymi ludźmi? Czemuż w takim razie, przybyliście tu samolotem potajemnie i niczem przestępcy zakradaliście się do tych podziemi?
— Ach, pan komisarz już wie o tem?
— Oczywiście! Bo, gospodarz, u którego się zatrzymaliście, poczuwał się do obowiązku, zawiadomienia mnie przez swego synka, że tajemniczy aeroplan spadł na jego grunta i że zagadkowi goście bawią w chacie. Ponieważ, doniósł mi, że znajduje się tam trzech uzbrojonych mężczyzn i kobieta, zebrałem większy oddział policji i pośpieszyłem na miejsce. Ale, wy, jużeście opuścili chatę, a ze słów gospodarza i waszych rozpytywań się o stare zamczysko, mogłem wywnioskować, że się udaliście tam...
Bezzwłocznie postanowiłem sprawdzić, co stanowiło cel waszych niezwykłych poszukiwań śród ruin. Lecz, was już na górze nie było. Natomiast, spostrzegłem inną tajemniczą grupkę, zakradającą się do opuszczonego zamczyska a tu obecny gospodarz, twierdził, że choć i śród nich znajduje się kobieta, was tam nie rozpoznaje, a są to, prawdopodobnie, ci sami ludzie, którzy w południe przejeżdżali autem...
Wieśniak skinął głową. Sorel tymczasem, pochylał się wraz z Gwiżdżem, który już zdążył oprzytomnieć, nad Marysieńką i wyciągnąwszy wodę kolońską z kieszeni, nacierał jej skronie.
— Zaciekawiony, poszedłem wślad za nimi do starego domostwa — mówił dalej komisarz — znikli mi oni nagle w wielkiej sali, do której wchodzi się wprost z bramy i długo się naszukałem, zanim wykryłem potajemne przejście. Mieściło się ono w jednej z kolumn i tą drogą dotarłem do podziemi. Nasze pojawienie się, było dla tych jegomościów wielką niespodzianką, lecz miast podnieść ręce do góry, jak im rozkazałem i udzielić nam wyjaśnień, osypali nas gradem wystrzałów. Wtedy, poznałem, z kim mam do czynienia i nie ulękłem się walki. Niezbyt, wypadło dla nich korzystnie, bo trzech mężczyzn poniosło śmierć na miejscu, a głównego herszta i kobietę udało nam się żywcem pochwycić! Teraz, rad byłbym bardzo, panie detektywie, z ust pańskich posłyszeć dalsze tłomaczenie, bo i wy, w tej, czy innej formie, musicie być zamieszani w tę sprawę...
— W tej chwili posłyszy pan komisarz — zawołał Den — i z moich ust szczerą spowiedź! Rzeczywiście, postąpiliśmy nieco nielegalnie, ale cel, do którego dążyliśmy, usprawiedliwi nasze postępki! Tem więcej, że udało nam się osiągnąć całkowite zwycięstwo. Moi towarzysze — wskazał obecnych — to kapitan francuski Sorel i pan Gwiżdż. A młodą osobą zemdloną jest Marja Pohorecka.
— Pohorecka? — powtórzył komisarz, do którego dotarły zarządzenia, zlecające odszukanie zbiegłej. — Ona?
— Tak! Tak! — skinął Den głową. — I do niej, zapewne należą znajdujące się w izdebce skarby! Proszę je zabezpieczyć! A my, wyjdźmy natychmiast na powietrze! Widzę, że pani Pohorecka nie odzyskała jeszcze przytomności i obawiam się, że może jej zaszkodzić dłuższy pobyt w podziemiach. Ona zaś najlepiej, skoro odzyska zmysły, na zasadzie posiadanego listu, wszystko panu wyjaśni.
W tejże chwili Marysieńka rozwarła oczy. Była bardzo blada, zdziwionym wzrokiem powiodła po grupce otaczających ją mężczyzn i szepnęła z trudem:
— Więc jesteśmy ocaleni?
— Stał się cud! — podbiegł do niej detektyw i nachylił się nad nią. — Jak się pani czuje?
— Boli mnie strasznie głowa! — odrzekła cicho. — Lecz... ci... bandyci... Hopkins?
— Raz na zawsze unieszkodliwiony i w kajdanach!... — wykrzyknął Gwiżdż radośnie. — A teraz jak najprędzej na powietrze! Pani Marysieńko, naszem jest zwycięstwo, a pani niewinność zajaśnieje w pełni!

ROZDZIAŁ XIX.
LIST.

W godzinę później, Marysieńka w urzędzie policyjnym w obecności Dena, Gwiżdża, Sorela i komisarza, odczytywała głośno następujący list.
Brzmiał on:
„Drogi Tadeuszu, lub też nieznana mi całkowicie pani Marysieńko!
W tej formie zwracam się do Was, bo wiem, na jakie niebezpieczeństwa narażam Cię, kochany Tadeuszu, obarczając mojem zleceniem i może ukryty, śród tych ruin skarb, odszukasz już nie Ty, lecz Twoja żona. Lecz sądzę, że danej mi obietnicy już się nie cofniesz i mimo wszystko, sprawę doprowadzisz do końca. Umyślnie piszę obszerniej, choć omówione zostały pomiędzy nami szczegóły, bo list ten może się dostać przypadkiem nie w Wasze ręce, a jakiego uczciwego człowieka, a ten niechaj wtedy wie, jak ma postąpić.
„Ja, książę Mateusz Gorayski, umieściłem w tych podziemiach większą część mego majątku. Spieniężyłem co mogłem i złożyłem to w skarbczyku, znajdującym się w izdebce, aby ta fortuna, wynosząca około dwóch milionów złotych, nie dostała się w ręce mego bezpośredniego spadkobiercy. Najchętniej postąpiłbym tak z mojemi majątkami i domami, lecz, niestety, prawo jest temu przeciwne i muszą one znaleźć się w ręku tego, w czyim najmniej pragnąłbym je widzieć. Bo, dziedziczy po mnie mój siostrzeniec, hrabia Olgierd Wazgird, człowiek jak najgorszych skłonności, wyzuty z czci i wiary...
— Wazgird! — wykrzyknął zdumiony detektyw. — Więc to on był tym tajemniczym siostrzeńcem, baronem X. Spychał on na nieistniejącą osobę, to co się tyczyło jego samego!
Marysieńka również pokręciła główką, lecz wnet czytała dalej.
„Człowiek wyzuty z czci i wiary — brzmiały słowa dziwnego listu — który, gdyby mógł, przyśpieszyłby moją śmierć! Jest on synem mojej zmarłej jedynej siostry, lecz prócz niego mam dalszego krewniaka, ciotecznego bratanka. Chłopiec to uczciwy i przyzwoity, którego nazwisko brzmi Jerzy Gozdecki, i który nigdy nie zaznaczył, że mu zależy na moim majątku. Wychowywałem go i opiekowałem się nim początkowo, lecz gdy miał lat osiemnaście, t.j. przed dwunastu laty — uciekł z mego domu, nie wiadomo dlaczego, po gwałtownej scenie, — twierdząc, że mam za przykry dlań charakter. Byłem oburzony, lecz później doszedłem do przekonania, że może istotnie postępowałem z nim za szorstko. Od tej pory nie widziałem go nigdy, nawet listownie nie zwracał się do mnie. Dochodziły mnie tylko słuchy, że ciężko pracuje na swe utrzymanie, a chcąc zaznaczyć, że zerwał z naszą rodziną, nawet zmienił nazwisko. Trawią mnie dziś wyrzuty sumienia, że może przezemnie nie zajął on stanowiska, jakie powinien był zająć. Jemu więc pragnę przekazać tę fortunę, a Ty, Tadeuszu, odszukaj Jerzego Gozdeckiego.
Pohorecka przerwała na chwilę odczytywanie listu. Wzrok jej błądził po twarzach Gwiżdża i Dena.
— Gozdecki? Jerzy Gozdecki? — zaciekawienie zarysowało się na jej twarzyczce. — Kto to taki? Nie słyszał pan, panie Gwiżdż?
Również i detektyw wpijał się wzrokiem w twarz byłego sekretarza Wazgirda. Ten uśmiechnął się dziwnie.
— Chcecie wiedzieć — rzekł — kim jest Jerzy Gozdecki? Stoi on tu, przed wami, we własnej osobie!
— Co? — zdumione wykrzykniki wyrwały się z piersi Marysieńki, detektywa i komisarza.
Nawet Sorel otwierał szeroko oczy, domyślając się, że tu coś niezwykłego się dzieje, choć nie pojmował słów listu, pisanego po polsku.
— Co? — powtórzyła Pohorecka. — Pan miałby być owym Jerzym Gozdeckim? Przecież pańskie nazwisko brzmi Dezydery Gwiżdż?
On, nadal uśmiechnięty, spokojnie wyjaśniał:
— Stryj mój właśnie wspomina, że zmieniłem nazwisko. Uczyniłem to dlatego, że nie chciałem, aby mnie poszukiwał, gdyż nie pragnąłem jego łaski. Pod zmienionem nazwiskiem dostałem się do Wazgirda, który widział mnie przedtem raz tylko, jako małego chłopca u Gorayskego, nie mógł więc zapamiętać mego wyglądu. Pragnąłem, objąwszy posadę sekretarza, dotrzeć do sedna jego ciemnych machinacyj, bo nietylko skrzywdził on bardzo moją nieboszczkę matkę, ale i przeciw staremu księciu knuł różne zamachy. Oto tajemnica mego pobytu u Wazgirda, zagłębiania się w różne jego sprawy, oraz zainteresowania się historją pani Marysieńki.
— Więc do pana należałyby te wszystkie skarby? — zagadnął komisarz.
— Skoro stryj tak postanowił... — odparł, potrząsnąwszy lekko głową. — Lecz, czytajmy list dalej!
Marysieńka znów podjęła odczytywanie listu.
„Nie mogąc inaczej — pisał Gorayski — przekazać Gozdeckiemu większości mojego majątku, postanowiłem wybudować skarbczyk w podziemiach. Gdybym złoto i klejnoty trzymał u siebie, lub w jakimś banku, Wazgird po mojej śmierci, nie omieszkałby na nich położyć ręki, a w myśl testamentu, Gozdeckiemu tylko cząsteczkaby się dostała. Lub, nawet za życia Wazgird ograbiłby mnie zwyczajnie... Dlatego też, wpadłem na myśl stworzenia tej skomplikowanej konstrukcji, a sam wiesz, Tadeuszu, jak bardzo interesowałem się automatami. Otóż, podczas moich zagranicznych podróży, kiedy już nosiłem się z myślą ukrycia mego majątku przed Wazgirdem, napotkałem niejakiego Hopkinsa, amerykańskiego inżyniera i znakomitego specjalistę od budowy podobnych maszyneryj...
— A, Hopkinsa! Pojmuję!... — zawołał Gwiżdż, a właściwie Jerzy Gozdecki.
— Przywiozłem go do Kaletycz i byłem z początku nim zachwycony! Lecz przekonałem się później, że jest to człowiek niepewny, o ciemnej przeszłości, do którego nie można żywić najmniejszego zaufania! Pozbyłem się też go prędko, a robót, w największej tajemnicy, dokończył inny inżynier, sprowadzony z Belgji. W obawie przed Hopkinsem poleciłem zmienić częściowo konstrukcję. Udoskonaliłem więc strzelające aparaty, strzegące wejścia od schodków, o których wiedział Hopkins, a jednocześnie przeprowadziłem drugie, krótsze przejście, łączące dużą salę z podziemiami, przez drzwiczki ukryte w smoku. Nie napróżno tak uczyniłem, bo parokrotnie donoszono mi, że Hopkins, który rzekomo opuścił Polskę, kręcił się w pobliżu ruin, zamierzając widocznie do nich się dostać, przewidując, że tam ukryłem skarby. Cofnął się on jednak od tego przedsięwzięcia, rozpoznawszy, że zmieniona została instalacja i że przedostanie się tam bez odpowiedniego planu narazić go może na poważne niebezpieczeństwo...
— Rozumiem! — mruknął Den. — Wszystko poczyna być jasne!...
— Już, zaraz koniec listu! — oświadczyła Marysieńka i szybko odczytała resztę:
„Oto wszystko, drogi Tadeuszu! Naprawdę, nie mam dla Ciebie słów wdzięczności, że chciałeś się podjąć tej skomplikowanej misji. Jesteś synem mego najlepszego przyjaciela, znam cię od dziecka, wierzę ci najzupełniej i prócz ciebie nie mam do kogo się zwrócić. Aczkolwiek nie widzieliśmy się od szeregu lat, gdym cię zawiadomił listownie — stawiłeś się natychmiast na moje wezwanie i po dłuższem ociąganiu się, przyobiecałeś spełnić mą prośbę. Odszukaj Jerzego Gozdeckiego i doręcz mu plany, jakie ci oddałem, aby mógł odnaleźć pozostawiony przezemnie majątek, lub lepiej jeszcze, wraz z nim podejmij go. Wiem na jakie cię to może narazić przykrości i niebezpieczeństwa. Bo, z jednej strony Wazgird coś przeczuwa i napewno zastawiać na ciebie zechce sieci, lub usiłuje wciągnąć w zasadzkę, z drugiej strony — strzeż się Hopkinsa. I on zbyt wiele wie i niejedną zgotować ci może niespodziankę. Gdyby zaś nie udało się odszukać Gozdeckiego — skarb ten będzie należał do ciebie! Zabierz go sobie. Wolę, by znalazł się w twych rękach, niżli Wazgirda i słuszną będzie stanowił nagrodę za twoje trudy. Nie daj Boże, by co złego ci się stało, lecz ponieważ wszystko przewidzieć należy, o ilebyś sam go nie objął w posiadanie, niechaj dysponuje nim twa żona, której niestety nie znam osobiście, ale dla jakiej nie znajduję dość słów pochwały, pani Marysieńka...
Całuję Cię serdecznie. Oddany ci i wdzięczny na wieki Tomasz Gorayski.

P.S. Prócz planów doręczyłem ci medaljon w złotej oprawie. Znajduje się w nim fotografja Jerzego.
Zaległa cisza. Przerwała ją pierwsza Pohorecka.
— Rozumiem! — wykrzyknęła. — Wszystko teraz pojmuję! Te szczegóły napewno zawierał list, który napisał biedny Tadeusz, udając się na spotkanie, jakie mu przyniosło śmierć! Oto dlaczego zamordował go Hopkins, a Wazgird trzymał mnie później, niczem więźnia w swym pałacyku, żebym nie poznała prawdy.
— Przeklęte skarby... Ileż na nich krwi ludzkiej... Ta tylko pociecha — dodała — że pan Gwiżdż, to jest chciałam powiedzieć, pan Jerzy Gozdecki, został bogatym człowiekiem!
Ten poczerwieniał gwałtownie i znać było, że wielką przykrość sprawiły mu słowa Marysieńki.
— Pani Marysieńko! — rzekł. — Nie zabiegam o te miljony, a nawet niepotrzebna mi od pewnego czasu była o nie walka! Wszak po śmierci Wazgirda, jestem jedynym prawnym spadkobiercą mego stryja, księcia Gorayskiego. Jeśli jednak narażałem się na niebezpieczeństwa do ostatka, to tylko dlatego, żeby pochwycić zbrodniczą szajkę i aby pani niewinność zabłysła w pełni!
Den z komisarzem policji zamienili szybkie spojrzenia.
— Tak! — oświadczył detektyw. — Wiele szczegółów pozostało niejasnych i wyświetli je dopiero dochodzenie. Lecz twierdzić już można z całą stanowczością, że nikt nadal nie będzie podejrzewał pani Pohoreckiej o zbrodnię! Była ona zaiste ofiarą, wplątaną w tragiczny splot wypadków! Przekonany jestem, że władze przychylą się całkowicie do naszego zdania!
Komisarz policji poważnie skinął głową. Potakiwał i kapitan Sorel, choć raczej z mimiki obecnych, niźli z ich słów rozumiał, o co chodzi.




Rzeczywiście, energicznie przeprowadzone dochodzenie rychło ujawniło wszelki brak winy Marysieńki.
Hopkins, nie mogąc uczynić inaczej, przyznał się do wszystkich, zarzucanych mu zbrodni.
Przyznał się więc, że wraz ze swą wspólniczką i kochanką Carlsonową wciągnął Tadeusza Pohoreckiego w zasadzkę i tam go zamordował. Przyznał się następnie, że, chcąc ostatecznie zawładnąć planami, otruł Wazgirda w Nizzy, a zwłoki z jego polecenia wywieziono za miasto. Składał te zeznania całkowicie spokojnie, z drwiącym uśmiechem i nie przeraziła go nawet wiadomość, że prócz tych przestępstw, jest poszukiwany przez władze francuskie za inne zbrodnie. Wiedział, że i tak nie uniknie kary śmierci.
Natomiast Carlsonowa, gdy pojęła, że wszelka nadzieja ratunku stracona, dostała ataku furji. Rzucała się na dozorców i policjantów, aż musiano ją skuć w kajdany — a wtedy niepohamowana jej wściekłość przemieniła się w szaleństwo.
W ten sposób uniknie grożącej jej kary — lecz lekarze na dni obliczają jej życie.
Sprawę Marysieńki oczywiście umorzono. Od chwili przeżytych wypadków była ona jednak smutna, przygnębiona, a gdy Den ją odwiedził w tym czasie w jej maleńkiem mieszkanku, które zajęła z powrotem, spostrzegł, że jest zapłakana.
Pojął o co chodzi.
— Pani Marysieńko! — rzekł. — Przykrość pani sprawiły szczegóły o pani mężu, jakie ujawniło śledztwo?
Skinęła główką.
— Istotnie — mówił dalej — pan Pohorecki odegrał dość niewyraźną rolę! Nie chcę go podejrzewać, że i on żywił swoje zamiary co do tych skarbów, lecz w każdym razie, dał się uwieść bardzo lekkomyślnie tej Maud. Bowiem, jak zeznaje Hopkins, nasłał on na pani męża ową Maud, którą teroryzował wraz z Carlsonową, a która jednocześnie była jego kochanką. Maud, bardzo przystojna dziewczyna, udając bogatą Amerykankę, zawarła z panem Pohoreckim znajomość i jęła go wciągać w swoje sidła. A kiedy pan Pohorecki poczuł wyrzuty sumienia, czego najlepszym dowodem jest list przedśmiertny, już było za późno, a swój nieoględny „flirt“ przypłacił życiem. Bo, na ostatnią schadzkę przybył, miast Maud, Hopkins, i go zasztyletował, sądząc, że mąż pani posiada przy sobie plany w kieszeni! Oto, co bardzo być może, pragnęła wyznać Maud, zanim ją dosięgła kula Hopkinsa.
Marysieńka skrzywiła się boleśnie.
— Niech Bóg sądzi Tadeusza! — szepnęła. — Ja go sądzić nie chcę! Ciężko, zresztą, odpokutował za swoje winy!
Detektyw spozierał obecnie kędyś w bok, z zażenowaniem, widząc, jaką przykrość sprawia ten temat Marysieńce. Pośpieszyła ona go zmienić.
— Pozostawmy biednego męża w spokoju! — rzekła. — Ale jeszcze jedna sprawa pozostała dla mnie niewyjaśniona! Kim był ten straszliwy potwór, który w hotelu „Terminus“, wówczas do mojego pokoju przez okno się zakradał?
Den uśmiechnął się lekko.
— Jest to — odparł — bodaj jedyny moment komiczny w tej całej ponurej historji!
— Więc?
— Hopkins wiedział doskonale, że żaden napad w ludnym hotelu nie jest możebny. Ale, pragnął nastraszyć Wazgirda, odebrać mu ducha, osłabić go psychicznie, aby nazajutrz dał się namówić na wycieczkę, był mniej podejrzliwy i na zasadzki odporny. Zapowiedział więc tajemniczą kartką, nocne odwiedziny siwowłosej kobiety, a później, wytłoczywszy szybę, jął wsuwać do pani pokoju zwyczajną maskę.
— Maskę?
— Tak! Maskę, o straszliwych rysach, z pomalowanemi fosforem oczami. Oczywiście, nie mogły jej wyrządzić żadnej krzywdy kule, a wy, w waszem przerażeniu, przyjęliście ją za groźnego potwora...
— Ach!
— Cel został całkowicie osięgnięty. Następnego dnia, po bezsennie spędzonej nocy, Wazgird stracił głowę, nie wiedział, co postanowić, rad był znaleźć się śród ludzi, a zaufawszy pozorom, że ma przed sobą zamożnych amerykańskich turystów, łatwo dał się zawlec do spelunki, do jakiej, może w innym wypadku, nie dałby się zaciągnąć! Pojmuje pani teraz?
Marysieńka skinęła główką. Mimo wesołej opowieści detektywa, jakżeż straszliwe wydawały się jej przeżyte wypadki, jakże straszliwe same o nich wspomnienie!
— Skończyło się! — szepnęła.
— Skończyło się i nigdy nie powtórzy! — dodał, niby odgadując jej myśli.
W tejże chwili, ciszę zamącił ostry, natarczywy dzwonek. Tak, dzwoni ktoś, komu się śpieszy i kto radby jaknajprędzej znaleźć się wewnątrz mieszkania.
— Kto to?
Detektyw powstał z krzesełka i pośpieszył do przedpokoju.
Otworzył drzwi i rychło się pojawił z powrotem w towarzystwie dawnego pana Gwiżdża. Ten, od czasu odziedziczenia wielkiej fortuny, zmienił się znacznie. Wyprzystojniał, ostrzygł długie włosy, nabrał pewności siebie, był nawet elegancko ubrany. Marysieńkę, ostatnio, odwiedzał rzadko, wpadając tylko na krótkie chwile i zdawało się, że legły pomiędzy nimi jakieś niedomówienia.
Teraz szedł uśmiechnięty, prosto do Pohoreckiej i serdecznie przemówił:
— Pani Marysieńko! Wiedziałem, że znajduje się tu pan Den i dla tego przybyłem umyślnie, aby w jego obecności wyświetlić te nieuchwytne rozdźwięki, które powstały między nami!
— Nie rozumiem! — odrzekła, unikając jego wzroku.
— Doskonale pojmuje mnie pani! Od czasu, kiedy należą do mnie te przeklęte skarby, unika mnie pani, zmieniła się w stosunku do mnie całkowicie!
— Zdaje się panu!
— Wcale mi się nie zdaje! Jestem o tem przekonany! Stawiam się tu, aby wręcz oświadczyć pani...
— Co mianowicie?
— Że, skoro tyle nieszczęść i przygód spotkało panią z powodu tych obrzydłych skarbów, połowa ich należy do pani!
Aż podniosła się z oburzenia z kanapy, na której dotychczas siedziała.
— Więc pan — wykrzyknęła, czerwieniąc się gwałtownie — przypuszcza, że dla tego zmieniłam się w stosunku do pana, iż mi chodzi o miljony! Wstydziłby się pan wysuwać podobne przypuszczenia! Gardzę temi klejnotami i tem złotem, na którem spoczywa tyle krwi ludzkiej...
— Ależ, pani Marysieńko! Nie przypuszczałem nigdy... Uważam tylko, że słusznie pani się należą...
— Nie, panie! — wołała w dalszym ciągu w podnieceniu. — Nie skusi mnie pan tą nagrodą i nie pragnęłam nagrody! A zmieniłam się, istotnie, w stosunku do pana! Bo, przestał pan być Gwiżdżem, moim kochanym przyjacielem, a stał się pan Jerzym Gozdeckim, potomkiem arystokratycznej rodziny i dziedzicem wielkiej fortuny!
— W czem to zmienia postać rzeczy?
— Bardzo zmienia!... — odrzekła cicho i podszedłszy do okna, odwróciła się twarzą od obecnych, jakby pragnąc ukryć łzy.
Ale Gozdecki podbiegł do niej prędko, podczas gdy Den z uśmiechem obserwował tę scenę.
— Pani Marysieńko! — przemówił gorąco. — Czyż naprawdę przestałem być dla pani dawnym Gwiżdżem?
Policzki Marysieńki poczerwieniały jeszcze mocniej. W jej wyobraźni jaskrawo zarysował się obraz, o którym tylokrotnie wspominała z rozczuleniem. W małej izdebce, osaczeni przez bandytów, stali przytuleni do siebie, ona i Gwiżdż, w obliczu nieuchronnej zguby, gdy zdawało się, że żadnego już ratunku niema. A wtedy, ich usta złączył długi, pełen serdecznego oddania, pocałunek....
— Czyż pani nie pamięta? — porywczo powtórzył, pochwytując ją za rączkę.
Marysieńka nie odparła nic, tylko niby radosne westchnienie wyrwało się z jej piersi a drobna rączka mocno odwzajemniła uścisk dawnego Gwiżdża...
Ślub Marysieńki z Jerzym Gozdeckim odbył się wkrótce potem.
Na drużbów zaprosił Gozdecki — oczywiście Dena i Sorela.
Kapitan Sorel, który w międzyczasie powrócił do Francji, przybył na tę uroczystość do Warszawy powtórnie. Tym razem jednak nie aeroplanem, a jak zwykły śmiertelnik, koleją.

KONIEC.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakującą treść zdania uzupełniono na podstawie wydania w piśmie 5-ta Rano, nr 58, 1932 r.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakującą treść zdania uzupełniono na podstawie wydania w piśmie 5-ta Rano, nr 60, 1932 r.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakującą treść zdania uzupełniono na podstawie wydania w piśmie 5-ta Rano, nr 89, 1932 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.