Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedźma
Podtytuł Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich
Data wyd. 1932
Miejsce wyd. Piotrków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
OŚWIADCZYNY WAZGIRDA.

Aczkolwiek nie podejrzewał Wazgird, jak groźne zawisło niebezpieczeństwo nad jego głową oraz Marysieńki, ze strony tych, których poczytywał za spokojnych turystów i miljonerów z Bufallo — samo wspomnienie o groźnej siwowłosej wiedźmie całkowicie wyprowadziło go z równowagi. Sam jeszcze nie wiedział, czy nie uległ halucynacji i spokojnej siwowłosej kobiety, przypadkiem kręcącej się w pobliżu hotelu, nie przyjął za najgorszego wroga. Lecz, jeśli zdołała go odszukać? Wrogowie są wszechpotężni. Nie wymknie się im. Spotka go los, jaki spotkał Tadeusza, jaki spotkał Dziurdziszewskiego?
Podczas, kiedy Marysieńka z rozszerzonemi z przestrachu oczami, siedziała wtulona w róg kanapy, hrabia w dalszym ciągu niespokojnie chodził po pokoju, a w jego mózgu wirowały przeróżne myśli.
Sam czuje obecnie, iż jest zbyt słaby, aby podołać tamtej piekielnej szajce! Zbyt słaby... Nie poradzi im i bez obcej pomocy zginie. Jedyna byłaby tu rada, zwrócić się o pomoc do władz, jak to już dawno należało uczynić. Ale tu zachodzi pewien szkopuł — a tą przeszkodą jest Marysieńka. Swego czasu już proponował mu Dziurdziszewski opowiedzieć jej wszystko szczerze i zaproponować znaczną pieniężną sumę za zgodę. Boć, walka idzie o miljony i tem by swego skarbu bardzo nie uszczuplił. Ale, Marysieńka nie przystanie nigdy. Poznał ją na tyle, że jest przekonany, iż oburzyłaby się tylko i wywołałaby awanturę, co pogorszyłoby znacznie sprawę. Dla tego, próżno usiłował usunąć ją ze swej drogi... Lecz, obecnie, niema chwili do stracenia, należy działać wspólnie z Marysieńką. O ile nie udało się wprost uskutecznić planów, może dojdzie się do tego samego celu okólną drogą.
— Pani Marysieńko? — zapytał, zatrzymując się nagle przy niej, jakimś uroczystym głosem. — Czy zgodziłaby się pani zostać moją żoną?
Plan Wazgirda był niezwykle prosty. Gdyby Pohorecka wyraziła chęć wyjścia zań za mąż, uciekłby się natychmiast pod opiekę władz, następnie poślubiłby ją i na zasadzie otrzymanej od niej plenipotencji, załatwiłby po za jej plecami, wszystkie skomplikowane sprawy.
Liczył na to, że Marysieńka przerażona wieścią o nowych prześladowaniach, nie zechce zrażać go, jako swego opiekuna i na rzucony projekt małżeństwa, pod wpływem strachu, przystanie.
— Czy zgodziłaby się pani zostać moją żoną? — powtórzył.
Jeśli Marysieńka nie zdążyła jeszcze ochłonąć z poprzedniego wstrząsu, wywołanego wiadomością o pojawieniu się w pobliżu hotelu siwowłosej wiedźmy, to niespodziewane oświadczyny Wazgirda przyprawiły ją o ostateczne oszołomienie.
Uniosła się z otomany.
— Pan hrabia... pragnie... mnie... poślubić? — ledwie wymówiła, nie wierząc uszom własnym. — Cóż skłania pana do podobnego kroku?
Wazgird rozumiał dobrze, że musi swą „ofertę“ należycie upozorować.
— Jest pani kompletnie opuszczona i sama na świecie! — wymówił melancholijnym tonem. — Prócz mnie, niema pani żadnego opiekuna, a ja czuję, że lada dzień, z ręki tych skrytobójców zginę! Nie posiadam spadkobierczyni! A pragnąłbym, żeby po mojej śmierci znalazła się pani w możności nietylko pomszczenia jej, ale i doprowadzenia walki z tą djabelską bandą do pomyślnego końca. Na to są potrzebne pieniądze. Oto, cel moich oświadczyn. Rozumiem, że w sensie normalnym, nie możemy być mężem i żoną, ale w ten sposób pragnę przekazać pani swój majątek.
— Ależ, panie hrabio...
Przekonywał dalej!
— Sama powinna pani zrozumieć, że jest to jedynie możliwa forma zabezpieczenia pani...
— Ależ, panie hrabio! — odrzekła, ledwie ochłonąwszy ze zdumienia — po śmierci Tadeusza, nie mam zamiaru wychodzić powtórnie zamąż.
Bruzda zasępiła czoło Wazgirda.
— Zupełnie się zgadzam — wymówił — jeśli chodzi o prawdziwe małżeństwo. Lecz, takie, jak nasze? Tylko troska o dobro pani kieruje moim postępkiem! Inaczej...
Wymierzył celnie. Choć Marysieńce ani przez myśl nigdy nie przeszło powtórne zamążpójście, a niespodziewane oświadczyny przyprawiły ją o osłupienie, rozumiała, że jeśli odmówi wręcz, urazi hrabiego. Był obecnie jedynym jej opiekunem, śród obcych ludzi i niebezpieczeństw w jakich się znaleźli. Należało sprawę przewlec, udzielić nieokreślonej odpowiedzi.
— Tak niespodziewanie na mnie to spada! — oświadczyła. — Wdzięczna jestem panu za zaszczyt, jaki mi czyni proponując, bym została jego żoną! Ale muszę się zastanowić...
— Tu niema nad czem się zastanawiać! — nalegał.
— Owszem... Owszem... Może za parę dni, może już jutro odpowiem panu hrabiemu ostatecznie...
Mówiąc tak, sądziła, że bardzo mądrze czyni. Pomimo całej troskliwości Wazgirda i jego postępków, świadczących pozornie o przyjacielskiem oddaniu, wciąż coś odpychało ją od niego. Mniemała, że jutro zdoła go nakłonić, aby, poniechawszy małżeńskich zamiarów, zwrócił się bezpośrednio do policji.
Niestety, wypadki, jakie się potoczyły, zadały kłam tym przewidywaniom.
Tymczasem Wazgird, który stał przed Marysieńką, posłyszawszy tę odpowiedź, uśmiechnął się lekko. W jego przekonaniu, Pohorecka ociągała się tylko, nie chcąc przez kobiece fochy, natychmiast wyrazić swej zgody. Był pewny zwycięstwa.
— Więc do jutra! — rzekł. — Dobrze! Nie będę pani dłużej nudził...
Odszedł do swojego numeru. A gdy się tam znalazł, znów ogarnęło nim podniecenie. Czyżby znakomicie ułożony plan psuł się, czy też uległ tylko swym rozigranym nerwom. Skąd tu, siwowłosa wiedźma? Lecz, czemuż tamta kobieta, na jego widok, rzuciła spojrzenie, pełne nienawiści i uciekła? Tak nie postępują spokojni przechodnie!
Zapalił papierosa, zaciągnął się dymem i dalej snuł swe myśli.
A tak wszystko zostało ułożone znakomicie. Zdobył papiery i nosi je wciąż w bocznej kieszeni marynarki. Na ich zasadzie przez zaufanych ludzi zdobyć może miljony, lub uczyni to zupełnie jawnie, jeśli poślubi Marysieńkę. I Gwiżdża usunął ze swej drogi... Widzi, jeszcze bladą twarz swego sekretarza, leżącego na kanapie, z zamkniętemi oczami. Wazgird zaprosił go pod pozorem posiłku do pewnego zacisznego gabinetu i tam mu do wina dosypał trucizny. Proszku, który nie pozostawia śladów i po którym człowiek choruje parę dni i umiera. Gwiżdż dawno, pewnie, już nie żyje, gdy on łudzi Marysieńkę, że lekko tylko „zaniemógł“ i powoli powraca do zdrowia. Lecz, coś zanadto poczynał węszyć ten Gwiżdż i wcale niedwuznacznie ostrzegał Pohorecką.
— Tam, do djabła!
Nagle wzrok Wazgirda spoczął na biurku. Dojrzał tam kartkę, której stanowczo przed tem nie pozostawił. Czyżby ktoś tu zaszedł, w jego nieobecności i o czemś pragnął go zawiadomić? Spiesznie pochwycił arkusik białego papieru, zapewne wyrwany z notesiku i przeczytał:
„Nikt nie ujdzie swego losu! Zobaczymy się dziś jeszcze!“
Słowa zostały skreślone po francusku, ale aż nadto jasno przemawiały same za siebie.
Wazgird wypadł na korytarz.
— Kto był w moim numerze. — rzucił gorączkowe zapytanie służącemu.
— Nikt, monsieur Schultz! — odparł tamten, uderzony zmienioną twarzą Wazgirda.
— A jednak ktoś zachodził — mówił hrabia podnieconym tonem, potrząsając kartką. — Znalazłem bilet na stole!
Służący wzruszył ramionami.
— Nic nie rozumiem! — oświadczył. — Klucz od numeru monsieur cały czas znajdował się u mnie! Któż może przeniknąć do zamkniętego pokoju? Może portjer na dole będzie coś wiedział w tej sprawie!
Ale i portjer nic nie wiedział. Żaden obcy nie dopytywał się o pana Schultza, ani też nie udawał się do niego na górę.
Teraz Wazgirda ogarnęło naprawdę przerażenie.
Jeśli przedtem mniemał, że lęka się zbytecznie, nadal nie mógł wątpić.
Pobiegł w kierunku pokoju Pohoreckiej i gwałtownie zastukał. Otworzyła po pewnym ociąganiu, dość niechętnie, sądząc, że znowu przybywa, aby nastawne na zamiary małżeńskie.
Ale jeden rzut oka na szaro ziemnistą twarz hrabiego przekonał ją, że zaszło coś niezwykłego i że czem innem hrabia ma myśl zaprzątniętą.
— Pani Marysieńko! — zawołał trochę drżącym głodem, znalazłszy się w numerze i starannie zamykając drzwi na klucz za sobą, jakby wślad za nim goniło groźne niebezpieczeństwo. — Spełniły się moje, niestety, przewidywania! Oni są tu! Niech pani czyta!
Wyciągnął w jej stronę kartkę. Zapoznawszy się z jej treścią zbladła.
On tymczasem pośpiesznie tłomaczył.
— Znalazłem na biurku... A nikt w hotelu nie widział, żeby ktoś wchodził do mojego numeru! Niepojęte! Oni przenikają przez mury...
Marysieńka tymczasem powoli powtórzyła treść kartki.
— Zobaczymy się dziś jeszcze!... Więc dzisiaj, pragną się z nami rozprawić! Co pan myśli uczynić?
Wazgird był tak oszołomiony, że pierwszy wyrzucił:
— Pobiegłbym do posterunku policyjnego, ale już noc i nie wiem nawet, jak go odszukać! Zresztą...
Zresztą, rozumiał sam, że skoro nie był mężem Marysieńki, niezbyt było roztropnie wtajemniczać policję we wszystko.
Ale, nagle ogarnęła go pasja. Poczem przypływ energji. Czyż z temi zbójami nikt sobie nie poradzi?
— Pani Marysieńko! — wyrzekł stanowczo. — Dziś musimy sami się bronić! Toć ci bandyci są ludźmi, a nie duchami, i choć czasem działają w sposób niepojęty, jednak chyba w sposób widoczny nadchodzą.[1] Zamkniemy się na całą noc u pani w pokoju, a ja będę czuwał z browningiem w ręku. Toć nie sposób aby pojawili się niespostrzeżenie. W razie najdrobniejszego szmeru, strzelam... A jutro zobaczymy, co robić dalej.
Przerażenie Marysieńki było tak wielkie, że obecność hrabiego, w innych warunkach uciążliwa, wydawała jej się więcej, niż pożądaną.
— Tak! tak! Niech pan zostanie! — zawołała.
Wazgird
uderzył się po tylnej kieszeni, jakby sprawdzając, czy posiada broń przy sobie.
— Co za bezczelność! — zawołał. — Zapowiadają swą wizytę na dziś jeszcze! Więc w nocy... O, bo w nocy najchętniej lubią, oni działać, pod osłoną mroku... Znakomicie! Przyjmiemy ich godnie!
Wazgird sprawdziwszy, czy drzwi są dobrze na klucz zamknięte jął wydawać zlecenia, niby wódz przygotowywujący się do obrony.
— Pani położy się na kanapie i tam pozostanie, ja zaś zajmę miejsce w fotelu, który znajduje się w rogu pokoju. Stamtąd jednakowo dobrze będę mógł obserwować drzwi i okno. Bo, o ile w numerze nie ma jakiego potajemnego przejścia, inną drogą tu nadejść nie mogą.
Posłusznie spełniła zlecenie, a gdy i on znalazł się na swem posterunku, w pokoju zaległa cisza.
Jakby, za zobopólną zgodą oboje milczeli.
Wyczekiwali.
Hrabia zerknął na zegarek. Było już około północy.
Rychło zamrze życie w hotelu. Jeśli wrogowie pragną wykorzystać tę okoliczność, to niezadługo ich należy się spodziewać.
Ale skąd?... Z jakiej strony?....
Zamarł w bezruchu, łowiąc starannie uchem najdrobniejsze szmery.
Daremnie....
Biegły kwadranse za kwadransami, zegar na dole w hotelowym hall‘u wydzwonił pierwszą, później wpół do drugiej, dokoła panowała martwa cisza.
Wazgird podniósł swój wzrok na Marysieńkę i spostrzegł, że zasnęła. Siedziała w rogu otomany z zamkniętemi oczami. Niechaj śpi! Nie zamierzał jej budzić.
A tu nadal martwa cisza.
Powstał z fotela, zbliżył się do kontaktu elektrycznego i zagasił światło.
W pokoju zaległy ciemności.
W mroku na wprost niego rysowało się duże weneckie okno. Zasłonięte było roletą, ale księżyc, który srebrzył się na dworze wyjątkowo jasno, oświetlał tę roletę, niby znakomity ekran, sącząc swe promienie do wewnątrz pokoju i pozwalając rozróżnić, co się w numerze działo.
Znów nadsłuchiwał — lecz żaden szelest nie zmącił ciszy.
Nagle rozległ się cichy szmer...
Zamienił się cały w słuch... Ale szmer się nie powtórzył.
Czyżby mu się wydało?
Lecz, nie... Od strony okna dobiega najwyraźniej, niby chrobotanie myszy...
— Pani Marysieńko! — zawołał przyciszonym głosem. — Proszę się obudzić! Niech pani posłucha!
Spała lekko, widocznie, i wnet się ocknęła, bo po chwili dobiegł Wazgirda jej szept:
— Tak! Ktoś najwyraźniej dobiera się od strony okna! Jakby paznokciem wodził po szybie!
Ścisnął mocno rączkę browninga.
— Cokolwiek się stanie, zechce pani zachować całkowity spokój i nie odzywać się ani słówkiem!
Teraz minęło kilka sekund naprężonego oczekiwania, w czasie którym, zdawało się, że słychać w pokoju przyśpieszone uderzenia ich serc.
Nie ulegało najlżejszej wątpliwości! Włamywacz tam od zewnątrz, powoli, ostrożnie, z niebywałą wprawą wygniatał okno, aby tą drogą dostać się do nich...
— Br... — zabrzmiał nieprzerwanie cichusieńki szmer, szyba opadła gdzieś bezszelestnie a zimny powiew wiatru, jaki z poza rolety uderzył twarze Marysieńki i Wazgirda, świadczył, że szczęśliwie zostało ukończone zdradzieckie zadanie.
— Proszę się nie bać! — wyszeptał w kierunku Pohoreckiej i podniósł broń, gotową do strzału.
Na tle rolety zarysował się obecnie cień nieokreślony. Rzekłbyś, wysunięte ramię. Ramię to powoli uchylało zasłonę, a była to jakaś upiorna, koścista, krogulcza ręka. W ślad za nim powoli posuwała się głowa...
Już miał Wazgird wystrzelić, gdy wtem nieznana siła, przykuła go do miejsca a z piersi wydarł się tylko chrapliwy bełkot:
— A... a... a...
Bo miast ludzkiej twarzy, ujrzał coś ohydnego. Niekształtną głowę, której rysów nie można było rozróżnić, lecz w której gorzały fosforycznym blaskiem dwa straszliwe ślepia.
Nic w nich nie było z ludzkiego wyrazu, a niby obdarzone niepojętą mocą, wpijały się teraz w Wazgirda, odgadłszy w pokoju jego obecność. Wpijały się z taką potęgą, że niczem zahypnotyzowany, z opuszczonym do dołu browningiem, stał przykuty do miejsca.
Tegoż samego wrażenia musiała doznać i Marysieńka, gdyż z jej piersi, pomimo poprzednich zakazów Wazgirda, wyrwał się zduszony okrzyk.
— Potwór! Potwór... Ach, te djabelskie oczy...
Krzyk ten otrzeźwił hrabiego. Szarpnął się gwałtownie naprzód i uniósł rękę do góry.
— Buum... — rozległ się odgłos rewolwerowego wystrzału.
Głowa raptownie znikła bez szelestu, jak przedtem bez szelestu się ukazała. Wazgird podbiegł teraz do okna i strzelał w ciemności, raz za razem.
Ale najmniejszy jęk, najmniejszy okrzyk nie rozległ się w odpowiedzi, by zaświadczyć, że strzały były trafne.
Na dworze panowała martwa cisza, jakgdyby nigdy nic się nie stało.
Wazgird wychylił się przez okno, ale niczego nie dostrzegł w nocnym mroku. Ten, który wdzierał się do pokoju, zdążył się już skryć, korzystając z ciemności.
Natomiast, na korytarzu hotelowym zawrzało, a do drzwi numeru rozległo się gwałtowne stukanie.
— Co się tu stało? — zapytał dyrektor „Terminusa“, gdy hrabia mu otworzył. — Pan strzelał?
Za nim widać było zaniepokojone twarze służby.
— Potwór... potwór tu się wdzierał! — bełkotała Marysieńka, wciąż pod wpływem okropnego widoku.
Hrabia bliżej wyjaśnił.
— Jakiś włamywacz usiłował się dostać do numeru mojej siostrzenicy! Wyciął szybę... Znalazłem się tu przypadkiem i wystrzeliłem... Ale, zdaje się, moje strzały chybiły celu.
Niezadługo znaleźli się na dole. Leżała tam, w rzeczy samej, na trawniku wyciśnięta z okna szyba. Dalej widniały ślady stóp jednej, lub też paru osób. Najbardziej zaś były ciekawe, oddalające się od hotelu odcinki nieokreślonego kształtu, jakby znaki, wytłoczone w ziemi kopytem. Czyżby ów potwór tem zaznaczył swą ucieczkę?
— Dziwne! — rzekł dyrektor hotelu, spoglądając to na leżącą szybę, to na niezwykłe ślady. — Dziwne! Odkąd pracuję w „Terminusie“, nigdy nie było tu włamania!
I czemu, właśnie pana, monsieur Schultz, wybrano na ofiarę?




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakującą treść zdania uzupełniono na podstawie wydania w piśmie 5-ta Rano, nr 58, 1932 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.