Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wiedźma |
Podtytuł | Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich |
Data wyd. | 1932 |
Miejsce wyd. | Piotrków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, zbudziło Wazgirda mocne stukanie do drzwi hotelowego numeru. Ktoś dobijał się gwałtownie. Spojrzał na zegarek. Było już po drugiej. Zaspał, zmęczony przygodami nocy i długiem czuwaniem.
— Kto tam? — zapytał.
Z za drzwi rozległ się głos Hopkinsa.
— To ja! Ja, mister Schultz... Proszę mnie wpuścić.
Wazgird pośpiesznie narzucił na siebie piżamę i otworzył.
— Przyszedłem się dowiedzieć, co się z wami dzieje? — mówił Hopkins, wchodząc do numeru. — Nie byliście na lunche‘u, śniadaniu! Domyślam się, że to wskutek niezwykłej przygody, jaka miała miejsce w nocy. Ktoś usiłował wtargnąć do numeru miss Mary!
— Próbowano dokonać włamania — odrzekł Wazgird, wskazując Amerykaninowi na kanapę, aby tam zajął miejsce. — Lecz spłoszyłem włamywacza wystrzałami!
Właściwie, nie wiem czego szukano w pokoju mej siostrzenicy? — dodał, chcąc powstrzymać dalsze zapytania Amerykanina, poczem żartem dorzucił. — Właściwie powinni byli odwiedzić takiego miljonera jak pan, panie Hopkins.
Tamten trochę się zmięszał.
— Dziwna historja! — wyrzekł szybko. — Na trawniku widniały odciski kopyta...
Wazgird pobladł mimowolnie. Przed oczami zamajaczyły mu potworne, ohydne ślepia.
— Tak! — mruknął.
Ale Hopkins już zmienił temat i począł wyłuszczać to, z czem przybył.
— Ponieważ nie przyszliście dzisiaj do śniadania, a w całym hotelu nie gadają o niczem innem, jak o waszej historji, myślę sobie, trzeba odwiedzić mojego przyjaciela, drogiego mister Schultza ze Lwowa... Przytem, Maud powiada do mnie... Idź zaproś ich na wspólną wycieczkę... Muszą trochę ochłonąć, otrząsnąć się z wrażenia.
Wazgird jeszcze nie rozumiał, ale Amerykanin bliżej tłomaczył.
— Pojedziemy wieczorkiem do Nizzy, w restauracji zjemy kolację a potem odwiedzimy pewien kabarecik... Bardzo tam wesoło! My was zapraszamy! No, cóż zgoda?
Hrabia spojrzał w pierwszej chwili zdziwiony, a później uśmiechnął się przyjaźnie. Niespodziewane zaproszenie Hopkinsa wypadało mu więcej, niźli na rękę. Tak był przedenerwowany wczorajszym wieczorem, że rad był rozerwać się śród ruchu i ludzi. Obawiał się samotności. Pozatem, przewidywał długie policyjne dochodzenia i badania a nie posiadając jeszcze zgody Marysieńki, że zechce ona zostać jego żoną, obawiał się, że ta z czemś niepotrzebnem się wygada.
— Dobrze! — odparł krótko. — Chętnie wybierzemy się z państwem.
Hopkinsa widocznie ucieszyła ta odpowiedź.
— All right! — zawołał. — Więc za kilka godzin zajdziemy po was, bo miss Mary chyba też wyrazi swą zgodę! Widzi pan, mister Schultz, wczoraj pańska siostrzenica czuła się nieco urażona naszemi zapytaniami, bo jesteśmy ciekawi z natury, ale chcemy ją naprawdę przekonać, że jesteśmy przychylnie dla was usposobieni...
— Więc, za parę godzin! — powtórzył Hopkins.
Wazgird, nie przewidując oporu ze strony Marysieńki skinął głową.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Cóż, powiodło się? — zapytała go pani Carlson, ledwie znalazł się w jej numerze.
Siedziała przed lustrem, starannie poprawiając „maquillage“ swej twarzy.
— Czemuż nie miało się powieść? — roześmiał się ordynarnym śmiechem. — Ptaszek jest tak wystraszony po wczorajszym napadzie, że aby nie zostać tam, djabłu nawet rzuciłby się w objęcia!
Odwróciła się od lustra i pokiwała głową.
— I ten Wazgird, taki chytry, taki przebiegły nic nie przeczuwa? Nawet po niezręcznych zapytaniach Maud? Toć Marysieńka musiała mu powtórzyć?
— Żywi do nas jak największe zaufanie. Jest święcie przekonany, żeśmy miljonerzy z Buffalo...
— Znakomicie!
Hopkins, z rozjaśnioną twarzą spacerował po pokoju. Ale pani Carlson przyszło na myśl pewne zastrzeżenie.
— A Marysieńka — wyrzekła — nie pocznie stroić fochów? W ostatniej chwili gotowa zepsuć cały plan?
Lecz on wzruszył ramionami.
— Nie przewiduję tego! — mruknął.
Przewidywania Hopkinsa okazały się słuszne. Marysieńka zgodziła się na wycieczkę do Nizzy. Może i ona pragnęła śród ludzi i gwaru zapomnieć o przeżyciach straszliwej nocy, może sądziła, że hrabia pod pozorem rozrywki pragnie udać się do wielkiego miasta pod opiekę władz.
Dość, że nad wieczorem, ubrana w wizytową sukienkę wraz z Wazgirdem, znalazła silę w towarzystwie Amerykanów. Ci już oczekiwali ich w hotelowym hall‘u a na ich widok zabłysły im oczy, niczem u drapieżników, pewnych, że teraz ofiary już się nie wymkną.
— Jesteście!... Świetnie!..
Zarówno pani Carlson, jak i Maud przywdziały wspaniałe tualety, a cenne kolje na ich szyjach i klejnoty na palcach mieniły się tysiącem iskier, Hopkins, jak i Wazgird, przystroił się w smoking.
— Siadajmy!
Zajęto miejsca w luksusowym Chryslerze, prywatnym samochodzie Amerykanów, którym ci stale odbywali swe wycieczki.
— Do Nizzy...
Po krótkiej przejażdżce, śród rojnych i gwarnych ulic Nicei, szofer, znać z góry otrzymawszy zlecenia, skierował się przed jeden z wspaniałych Palace‘ów i przed nim przystanął.
Olbrzymia restauracyjna sala o białych ze złoceniami kolumnach, tonąca w powodzi egzotycznych kwiatów i światła, z rumuńską orkiestrą w czerwonych frakach i szeregiem nadskakującej służby, w pierwszej chwili oszołomiła Marysieńkę. Do podobnego przepychu nie była przyzwyczajona, jak również nie była przyzwyczajona do widoku tylu wystrojonych pań i wytwornych panów, którzy zajmowali miejsca przy stolikach. Była to istna wystawa luksusowych tualet, przebajecznych pereł i brylantów, przy których zbladła nawet biżuterja pani Carlson.
Ale Hopkins czuł się, jak u siebie w domu.
— O, siadajmy! — wskazał ręką na jeden z dalszych a nie zajętych stolików, który lśniąc wspaniałą zastawą, niby wyczekiwał na gości. Amerykanin musiał zamówić go telefonicznie zrana, bo maitre d‘hotel w ukłonach tam zaprowadził całe towarzystwo.
Rychło przy stoliku, pod wpływem wyszukanych potraw i drogich trunków oraz orkiestry, przygrywającej przyciszone ale wesołe, najswobodniejsze melodje, zapanował nastrój beztroski. Hopkins sam pił sporo i namawiał Wazgirda do picia, a ten jakgdyby pragnąc się oszołomić wychylał kieliszek za kieliszkiem. W pewnym jednak momencie Marysieńka zauważyła, że siedzący obok niej hrabia zbladł i nad czemś się zamyślił.
— Co się panu stało? — zapytała cicho po polsku, bo oczywiście dotychczas wyłącznie w języku francuskim toczyła się rozmowa.
— Pani Marysieńko — odparł równie cicho, tak, że posłyszeć go nie mogli Amerykanie. — Nigdy nie zawodzą mnie przeczucia! Przeczuwam nieszczęście...
— Jakie? — badała zaniepokojona. — Przypomniał pan sobie tego potwora, który usiłował wtargnąć do pokoju? Ową straszliwą maszkarę? I mnie na samą myśl o tem dreszcz przenika, choć odpędzam ten obraz z całej mocy od siebie... Owe odciski kopyt zwierzęcych? Brr...
— Nie tylko... — wyszeptał. — Doznaję dziwnego niepokoju... Wydaje mi się, że za chwilę nastąpi coś, czego bliżej nie umiem określić...
— Ale, co? Znajdujemy się w przepełnionej restauracyjnej sali — powiodła wzrokiem po rojnych stolikach — śród przyjaciół! Sam pan twierdził przecież, że ci Amerykanie to bardzo przyzwoici ludzie. Nowa chwilowo napaść nam nie grozi...
— Tak, lecz....
Kelner, który zmieniał talerze, przerwał dalsze słowa Wazgirda. Dopiero, gdy się oddalił Marysieńka zaniepokojona do najwyższego stopnia poczęła prosić:
— Widzi pan, że tu postokroć gorsze grożą nam niebezpieczeństwa, niźli w kraju! Wracajmy do Warszawy! Choć jutro!
Wazgird lekko kiwnął głową.
— Jestem tegoż zdania! Niefortunny miałem pomysł z tym wyjazdem zagranicę. Wracajmy! A w Polsce, szczególnie, o ile zechce pani zostać moją żoną, damy sobie radę...
Opuściła oczy i nie odrzekła nic, nie chcąc ani urażać Wazgirda, ani zobowiązywać się do niczego.[1] On tymczasem nie zwróciwszy na to uwagi, mówił dalej:
— Lecz do jutra może nastąpić bardzo wiele! Co? Nie mam pojęcia! Ale, jakiś głos wewnętrzny wciąż mi powtarza, aby się mieć na baczności! To tu, niech pani zapamięta...
— Mam zapamiętać?
— Że, o ile cośkolwiek złego stałoby się ze mną, ważne papiery noszę w lewej kieszeni.
Może jeszcze dodałby co hrabia, pod wpływem nerwowej depresji, jaka go ogarnęła, lub też nagłych wyrzutów sumienia, gdyby w tejże sekundzie Hopkins, podsłuchujący od paru chwil rozmowę, prowadzoną w niezrozumiałym dlań języku, nie zawołał głośno:
— O, to bardzo nieładnie, tak się oddzielać od towarzystwa i rozprawiać po polsku! Wszyscy chcemy się bawić. I czemu, mój drogi przyjaciel mister Schultz tak posmutniał nagle? Obawia się, że znów djabeł go odwiedzi? Niema strachu! My, tu jesteśmy... Hallo! Wszelkie obawy najlepiej rozprasza szklaneczka szampana!
Zaśmiał się i wyciągnął w kierunku Wazgirda kieliszek, napełniony musującym trunkiem.
— Jestem w jak najlepszym humorze! — odrzekł hrabia, przymuszając się do uśmiechu i wychylając wino.
Odtąd przy stole potoczyła się ogólna rozmowa, a Amerykanie, jakby nie chcąc dopuścić do dalszych zwierzeń Wazgirda i Pohoreckiej, wprost zasypywali ich żarcikami i zapytaniami.
Mijała godzina za godziną. Gdy Marysieńka spojrzała niespodzianie na wielki ścienny zegar, znajdujący się w sali, wyrwał się jej mimowolny okrzyk:
— Już pierwsza po północy! Czas powracać do domu!
Maud zaprotestowała.
— Do domu? Kiedy dopiero rozpoczyna się zabawa?
Poparł ją Hopkins. Rzuciwszy pani Carlson porozumiewawcze spojrzenie, wymówił:
— Kto widział, aby o tej porze udawać się na spoczynek! Porządni ludzie nie kładą się spać przed czwartą nad ranem! Ale, natomiast zaproponuję, co innego! Zmianę knajpy!... Pojedziemy do „Złotej papugi“!
— „Złotej papugi“? — powtórzył zdziwiony Wazgird, który, znając z poprzednich pobytów znakomicie Niceę, nigdy nie słyszał o podobnym lokalu. — Nowy jakiś dancing?
— Tak.. tak... dancing-kabaret! — potwierdził Hopkins szybko, nie patrząc mu w oczy. Szalenie tam wesoło! Ubawicie się świetnie! Jedziemy!...
— Very well! Jedziemy! — zawołała prawie jednocześnie pani Carlson, jakby nie chcąc dać Wazgirdowi czasu do namysłu. — Przenieśmy się do „Złotej papugi!“ Bo, tu sztywno i nudno!
Wzrok jej ukradkiem wpijał się w twarz Wazgirda, ale ten nie myślał się sprzeciwiać. Na rękę nawet mu było spędzić tę noc nie w hotelu. Mniemał, że w ten sposób uniknie zasadzek i niebezpieczeństw, a jutro powróci do Warszawy.
— Skoro państwo tak namawiają — rzekł, mrugnąwszy Marysieńce. — Nie chcemy psuć ogólnej zabawy...
I jej główkę nawiedzić musiały te same myśli, co i hrabiego, bo na dalszą wycieczkę zgodziła się bez oporu.
Znów znaleziono się w luksusowym samochodzie. Hopkins rzucił szoferowi przyciszonym głosem jakiś adres i po dłuższem kołowaniu po ciemnych ulicach Nizzy, auto przystanęło przed jakimś niepozornym domkiem na krańcach miasta. Domek był cichy i uśpiony i z zewnątrz sądząc, nie można było przypuszczać, że mieści się tam jakiś kabaret. To też, Marysieńka, pamiętając szumne zapowiedzi, wygłaszane niedawno o „Złotej papudze“ ze ździwieniem zapytała.
— Tu?
Hopkins nie odrzekł nic, wyskoczył tylko z auta, podbiegł do drzwi i zastukał w szczególny sposób.
— Gdzież on nas zawiózł — pomyślał Wazgird, niemniej zdziwiony, niźli Pohorecka.
Wydało mu się, że narwany Amerykanin prowadzi ich do jakiejś podejrzanej spelunki, których nie brak nigdzie dla żądnych wrażeń cudzoziemców. Niezbyt zachwycony perspektywą zabawy w podobnym lokalu, już zamierzał się cofnąć, gdy wtem rozwarły się drzwi a pani Carlson i Maud szybko wbiegły do wewnątrz, pociągając za sobą Marysieńkę.
Cofać się teraz już było zbyt późno.
— Trudno! — stwierdził w duchu. — Trzeba wejść! Ale Hopkins wie chyba dokąd prowadzi i w jego towarzystwie żadna przykrość nas nie spotka!
Tymczasem Amerykanin, stojąc na progu, niecierpliwie naglił.
— Prędzej, mister Schultz! Czemu pan marudzi! Damy pozostały same...
Tłumiąc niemiłe uczucie, wszedł do środka, a drzwi wnet zatrzasnęły się za nim.
Ujrzał długi, słabo oświetlony korytarz, jaki bywa w drugorzędnych knajpach. Dalej niewielką salkę z ustawionym w rogu bufetem i kilkoma lożami po bokach.
Kilka stolików było, w rzeczy samej, zajętych. Siedziały przy nich jakieś umalowanie dziewczyny oraz mężczyźni o podejrzanym wyglądzie. Daleko jednak tu było do zapowiadanego przez Hopkinsa wesela, a zarówno całe otoczenie, jak i gospodarz, olbrzymi zezowaty drab, stojący za bufetem, wydali się Wazgirdowi na tyle podejrzani, że nie mógł się powstrzymać od okrzyku:
— Przecież to istna mordownia! Dokąd pan nas zaprowadził, panie Hopkins?
Hopkins roześmiał się na głos.
— Może pan być bez obawy, mister Schultz! — odparł wesoło. — Nie jest to żadna mordownia, tylko potajemny kabarecik nocny, na który policja patrzy przez palce! Ale zato, co pan tu zobaczy, nigdzie pan nie ujrzy tego! Nadzwyczajne tańce i przeróżne „spektakle“! Poza tem gospodarz ma do dyspozycji, co pan chce: opjum, kokainę, haszysz... Bywa tu bardzo dobre towarzystwo i nikomu krzywda się nie dzieje! Tylko, widocznie przyjechaliśmy za wcześnie i publiczność niedługo się zbierze!
Wazgird, niezbyt żądny podobnych wrażeń, a zły, że się znalazł w dziwacznej spelunce, mruknął w odpowiedzi coś nieokreślonego i zajął miejsce w loży, w której się całe towarzystwo rozsiadło.
W tejże chwili, snać chcąc ożywić nastrój, zabrzmiały tony dość podłej muzyki a jakaś para tancerzy, powstawszy od stolika, jęła wykonywać apaszowski taniec. Ruchy ich mimika, przybierane pozy, były tak wyuzdane i bezczelne, że nawet Wazgird który w swem życiu widział niejedno, wzruszył ramionami z oburzeniem:
— No, no! — pomyślał. — Ależ wynajdują sposoby żeby wyciągnąć z kieszeni pieniądze cudzoziemcom!...
Amerykanki z widocznem przejęciem śledziły nieprzyzwoite, podniecające widowisko. Ale Marysieńka gwałtownie poczerwieniała i szepnęła do Wazgirda:
— Wstrętne paskudztwo!... Uciekajmy stąd jak najprędzej!....
I on był tego samego zdania. Ponieważ jednak w tejże sekundzie kelner, we fraku, ale w brudnej koszuli, nalewał im obstalowane przez Hopkinsa wino, odparł:
— Dobrze! Wypijemy dla przyzwoitości, jeszcze tę szklaneczkę szampana i opuścimy wstrętny lokal! Naprawdę, niewybredne mają gusta ci jankesi, aby się lubować w podobnych brzydotach!
Wypił szklaneczkę, ale Marysieńka nie umoczyła nawet ust. A gdy ukończył się taniec i ucichły tony hałaśliwej muzyki, już chciał powstać z miejsca i oświadczyć, że stanowczo powraca wraz z Pohorecką do domu, gdy wtem poczuł, że robi mu się słabo.
— Czyżby zaszkodził mi ten szampan? — przebiegło w jego głowie. — A może to skutki zdenerwowania?
Widoczną bladość Wazgirda spostrzegł i Hopkins.
— Cóż się stało, mister Schultzowi? — zawołał. — Siedzi taki zmieniony?
— Niedobrze mi! — wymówił z trudem. — Chciałbym wyjść na powietrze!
Marysieńka porwała się z krzesła.
— Pójdę z panem!
— Nie! — oświadczył Hopkins energicznie. — Pani pozostanie! Sam zaopiekuję się stryjaszkiem i wnet go przyprowadzę z powrotem, w jak najlepszem zdrowiu!
Słowa te zabrzmiały tak stanowczo, że nie śmiała dalej nalegać, tem bardziej, że z ust Maud padły słowa:
— Tak będzie najlepiej! Mój mąż zaopiekuje się biednym mister Schultzem! Przecież to chwilowe tylko niedomaganie!
Wazgird, chwiejąc się na nogach, podtrzymywany pod ramię przez Hopkinsa, opuścił salę. Czuł się obecnie słaby, jak małe dziecko i zupełnie nie pojmował, co się z nim działo.
Amerykanin wyprowadził go na korytarz i wskazał na jedne ze znajdujących się tam drzwi.
— O, tu jest gabinet! Zdaje się zajęty! Tam wejdziemy i położy się pan na otomanie!
Pchnął drzwi. Pokój w rzeczy samej był choć oświetlony lecz pusty.
Podprowadził Wazgirda do kanapy, a gdy ten padł na nią, wyrzekł:
— Opuszczę pana na kilka sekund! Przyniosę wody, — wyszedł, rzucając na Wazgirda jakieś dziwne spojrzenie i zamykając drzwi na klucz za sobą.
Hrabia pozostał sam. Leżał na otomanie, a przed jego oczami wirowały czerwone i żółte koła. W ustach czuł okropną zgagę. Niby ołów. Lecz mózg jeszcze pracował, a w nim krążyły niespokojne zapytania:
— Co to ma znaczyć? Czemu tak nagle się rozchorowałem? Pocóż na klucz zamknął mnie ten Hopkins?
Wykonał ruch, aby powstać, ale opadł na kanapę z powrotem.
Nagle...
Tuż koło otomany znajdowała się kotara. Czerwona, pluszowa kotara, zasłaniająca prawdopodobnie wejście do sąsiedniego pokoju, z którym łączył się gabinet.
Z za tej pluszowej, czerwonej kotary niespodzianie wysunęła się ręka.
Sucha, koścista, krogulcza ręka, o palcach zakrzywionych, niczem szpony sępa.
Zawisła nad Wazgirdem...
Zawisła, a później jęła błądzić, zbliżając się wyraźnie w kierunku kieszeni marynarki. Tam zagłębiły się palce i powoli jęły wyciągać portfel i papiery.
Lecz, Wazgird, choć już na pół nieprzytomny, dostrzegł tę podejrzaną wędrówkę krogulczej dłoni. Poczuł, że zabierają mu to, o co tyle czasu walczył z takim wysiłkiem.
— Co to? Zasadzka? — wybełkotał, starając się resztką sił poderwać ze swego miejsca. — Wpadłem w pułapkę?
Drogocenne dokumenty już znikły za kotarą. Natomiast wysunęła się druga dłoń a kościste palce pochwyciły hrabiego za szyję.
— A... a... a... — zdążył tylko wycharczeć, zduszony potężnym uściskiem.
Oczy jego, błądziły teraz bezradnie, szukając ratunku. Gdy w tem spotkały inne spojrzenie. Bo w ślad za ręką z za portjery wychyliła się i czyjaś głowa. Spojrzenie to, przepojone było taką nienawiścią, że Wazgird zrozumiał, iż liczyć nie może na żadną litość...
Napróżno szarpał się jeszcze parę razy, a później...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tymczasem Marysieńka siedziała pełna niepokoju na sali. Cóż się stało hrabiemu? Czemu tak zaniemógł nagle? Byle to nie była dłuższa choroba, ba, bo cóż pocznie sama, bez niego, zagranicą, śród tylu niebezpieczeństw, szczególniej, gdy jutro mieli powrócić do Warszawy.
A kiedy upłynęło kilkanaście minut a Wazgird nie pojawiał się z powrotem, już zamierzała zerwać się ze swojego miejsca i wybiec, aby się dowiedzieć, co się z nim dzieje, gdy w tem barczysta figura Hopkinsa ukazała się na sali.
— Jakże się mój stryj czuje? — wyrwał się jej gorączkowy okrzyk, gdy Amerykanin znalazł się w loży.
Hopkins miał twarz pogodną, prawie uśmiechniętą.
— Bagatela! Głupstwo! — odrzekł swobodnie. — Atak migreny! Pozostawiłem mister Schultza w gabinecie i posłałem po proszki! Za pół godziny stryjaszek będzie zdrów, jak ryba! Prosił, żeby pani się nie niepokoiła i zaczekała na niego!
Choć odpowiedź ta nieco uspakajająco oddziałała na Marysieńkę, perspektywa dalszego pobytu w ohydnej spelunce nie uśmiechała się jej wcale. Nie mając jednak innego wyboru, bo bez Wazgirda niemożliwy był powrót do hotelu, zrezygnowana, przeklinając w duchu wycieczkę z Amerykanami, obojętnym wzrokiem jęła wodzić po sali.
Tymczasem pani Carlson, korzystając z tego, że Marysieńka siedziała odwrócona tyłem, rzuciła po angielsku szybkie zapytanie. Język ten, jak wiadomo, był Pohoreckiej całkowicie obcy.
— Have you make the end? Czy zrobiliście koniec?
— O, yes! Tak! — odparł nie mniej prędko Hopkins. — Wszystko poszło znakomicie...
— Więc?
— Nie gadaj przy niej! Bo jeszcze czego się domyśli, choć nie rozumie ani słowa! Zresztą, znasz plan...
Amerykanka skinęła głową i zamilkła. Tylko jej oczy zabłysły drapieżnie.
Tymczasem, niewielka salka, w rzeczy samej poczynała się zapełniać publicznością. Od czasu do czasu przybywały towarzystwa, złożone z mężczyzn przeważnie. Lecz zbierała się jakaś dziwna publiczność, swoista. Bo, jeśli nawet z wykwintnych wieczorowych strojów nowych gości wnosić było można, że należą do warstw bogatych, lecz blade, wymokłe twarze, cechowało takie zepsucie, taka degeneracja, że Marysieńka, obserwująca mimowolnie ten widok, wciąż powtarzała sobie w duchu:
— Dokąd ja wpadłam! Jaskinia zboczeńców? Ach, żeby ten Wazgird jaknajprędzej wrócił!
Znów zabrzmiały takty muzyki, Tym razem przytłumionego, lubieżnego tanga. Ściemniło się światło na sali. Zaczynał się, widocznie, następny numer programu.
— Jaka ohyda! — przemknęło w jej myślach. — A ja z konieczności, to podziwiać muszę!
Raptem, na niewielką wolną przestrzeń pomiędzy stolikami, wypadła w podskokach kobieta. Młoda, świetnie zbudowana tancerka. O twarzy ładnej, lecz nacechowanej bezgranicznem wyuzdaniem.
Pohorecka ledwie stłumiła okrzyk oburzenia, kiedy spojrzała na nią.
Bo tancerka była całkowicie naga, a za cały strój jej służyły tylko srebrne pantofelki. Żadna przepaska nie przesłaniała jędrnych piersi, żadna zasłona nie ukrywała bezwstydu tego wspaniałego ciała.
Jęła tańczyć, w takt zmysłowego tanga, powoli, wyzywająco, jakby pragnąc podniecić zmysły znajdujących się na sali.
Tu i owdzie ozwały się zduszone, pożądliwe szepty, a tuż za Pohorecką zabrzmiał cichy wykrzyknik pani Carlson.
— Beautiful! Świetnie.
Coraz szybciej migały śmigłe, niby utoczone nogi tancerki, coraz lubieżniejsze stawały się jej ruchy a raptem ręce wyciągnęły się, jakby w oczekiwaniu...
W tejże chwili, znów wypadł mężczyzna. Tancerz. I on był całkowicie nagi, a tylko biodra otaczała mu srebrzysta opaska.
Co dalej się działo, dobrze nie wiedziała Marysieńka. Taniec stawał się coraz zawrotniejszy, tancerka niby uciekała, a tancerz uganiał się za nią... Nagle dopadł nagą kobietę, pochwycił w swe ramiona i począł osypywać gradem pocałunków... Coraz lubieżniejszych, coraz bardziej wyuzdanych... Wtem światło całkowicie zgasło a powiew niby rozpasanej orgji pobiegł dokoła.
— Wychodzę! — wyszeptała Pohorecka, z zaczerwienionemi policzkami ze wstydu, daremnie szukając drogi w zmroku.
Lecz z powrotem zabłysło światło. Tancerz spoczywał teraz, niby nieprzytomny na podłodze, a tancerka z wyrazem triumfu stała, wspierając swą obutą w srebrny pantofelek nóżkę na nim.
Tu i ówdzie zabrzmiały oklaski.
Kobieta ruszyła z miejsca i trzymając jakieś przedmioty w dłoni, powoli jęła zbliżać się do stolików. Oczy jej płonęły dziwnie i wyciągała rękę do siedzących mężczyzn, niby im coś proponując. Raz po raz ktoś pochwytywał z jej palców owe przedmioty łapczywie i ze zdziwieniem spostrzegła Marysieńka, że na to miejsce wsuwał grube banknoty. A kiedy naga tancerka zbliżyła się do ich stolika, stwierdziła, iż są to niewielkie flakoniki, napełnione białym proszkiem.
— Kokaina! — wycharczała pani Carlson, pochwytując flaszkę ze zwierzęcem zadowoleniem. — Może i pani spróbuje?
Ale Marysieńka miała tego wszystkiego dość.
— Nie! — wyrzekła podnieconym głosem, nie tłumiąc oburzenia i odpychając obnażone ramię dziewczyny. — Bawcie się dalej, jeśli wam to sprawia przyjemność! Ale ja tu dłużej nie pozostanę ani chwili! — zwróciła się do swego towarzystwa.
I zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, wyskoczyła z loży i wybiegła z sali.
Znalazła się w długim korytarzu. Był on chwilowo pusty i nie kręcił się tam obecnie nikt ze służby.
Rozejrzała się bezradnie, szukając wyjścia, lub też gabinetu, w którym miał znajdować się chory Wazgird.
Przed nią widniało kilkoro drzwi. Do których zastukać?
— Ot, te! — rozległ się nagle głos, obok Marysieńki.
Obejrzała się i drgnęła. O parę kroków za Pohorecką podążał Hopkins, a zdala widać było sylwetkę pani Carlson. Jedna Maud pozostała tylko w loży, przy stoliku. Śpieszyli dogonić ją widocznie, zaniepokojeni jej nagłą ucieczką.
— W tym pokoju znajduje się pani stryj! — tłumaczył Amerykanin i wskazał w kierunku sąsiednich drzwi, zbliżywszy się do Marysieńki. — Skoro pani pragnie natychmiast powrócić do domu, trudno, nie zatrzymamy jej siłą! Lecz, przódy wypadałoby sprawdzić, co się dzieje z tym biednym mister Schultzem...
— Więc, tu? — powtórzyła, zadowolona, że Amerykanie nie nalegają na dalszy jej pobyt w przebrzydłej spelunce. — Można wejść? Zastukam.
Hopkins wyciągnął klucz z kieszeni.
— Sam otworzę! Bo żeby nikt nie niepokoił pani stryja, zamknąłem gabinet i klucz zabrałem przezornie ze sobą!
W innych okolicznościach słowa te powinny były się wydać dziwne Marysieńce. Wszak niedawno jeszcze oznajmił Hopkins, że ktoś ze służby pobiegł po proszki dla Wazgirda i ten sam do ich loży powrócił. Trudno zaś było wyjść bez klucza z zamkniętego pokoju. Obecnie jednak, tak była zaprzątnięta myślą wydostania się co rychlej z obrzydliwej knajpy, że puściła mimo uszu te podejrzane wyjaśnienie.
Rozwarły się drzwi i Pohorecka wbiegła do gabinetu. Był on jasno oświetlony a na otomanie, blady z zamkniętemu oczami spoczywał hrabia..
Wydawał się głęboko uśpiony.
— Proszę się obudzić! — wymówiła po polsku, zbliżając się do kanapy i pochwytując go za rękę. — Ja tu chwili nie pozostanę dłużej!
W tejże prawie sekundzie, puściła sztywną dłoń, tłumiąc okrzyk przerażenia. Ręka Wazgirda była bezwładna i zimna.
— Umarł! — wykrzyknęła z rozpaczą.
Do gabinetu zdążył już wejść i Hopkins i pani Carlson. Amerykanka nietylko starannie zamknęła drzwi za sobą, ale i zpowrotem przekręciła klucz w zamku.
— Co, umarł? — powtórzył Hopkins, z świetnie udanym przestrachem, również zbliżając się do otomany. — Niemożebne?
— Napewno, nie żyje! — Marysieńka siłą stłumiła łzy. — Śmierć musiała nastąpić nagle, kiedy my na sali...
Hopkins kiwał teraz, niby ze współczuciem, głową nachylał się nad leżącym i dotykał jego ręki.
— Niestety! — wymówił zbolałym głosem. — Nie ulega najlżejszej wątpliwości! Nie żyje! Zapewne nagły atak serca!
Ale w Pohorecką, niby piorun uderzyła nagła myśl. W jej pamięci, z całą mocą, zarysowały się słowa Wazgirda, wypowiedziane, niedawno tam w restauracji:
— Pani Marysieńko! Jeśli kiedy cokolwiek złego mi się stanie, w lewej kieszeni marynarki mam ważne papiery!
Toć te papiery, prawdopodobnie, tyczyły się jej sprawy!
Przezwyciężając siłą woli odrobinę lęku, jaką ją napawał martwy Wazgird, wsunęła rękę do kieszeni.
Najprzód do jednej. Po tem do drugiej. Obie były puste. Brakło tam, nie tylko dokumentów, ale nawet portfela.
— Panie Hopkins! — wykrzyknęła nagle ostro. — Mego stryja ograbiono! Podejrzana wydaje mi się ta śmierć.
Ale tamten grał jeszcze komedję. Tylko na twarzy pani Carlson już igrał zły, drapieżny uśmiech.
— Ograbiono? — wymówił z powątpiewaniem. — Któż mógł go ograbić?
Marysieńkę coraz większe ogarniało podniecenie.
— Zabrano portfel, zabrano papiery! Proszę natychmiast zawiadomić policję!
Ani Hopkins, ani pani Carlson krokiem nie ruszyli się z miejsca.
— Skoro, nie chcecie mi pomóc — zawołała — sama udam się do władz! Bo i pańska rola, panie Hopkins w tej całej historji, wydaje mi się trochę dziwna!
Postąpiła naprzód kilka kroków, kierując się w stronę drzwi.
— Ach, wydaje ci się dziwna! — jakimś jadowitym głosem wymówiła pani Carlson, raptownie rzucając się naprzód..
Zanim Marysieńka zdołała się zorjentować, jakaś chustka niespodzianie spadła na jej głowę. Poczuła słodki i mdły zapach. Chciała zrzucić tę chustkę, wyswobodzić się z rąk, które teraz przytrzymywały ją mocno. Daremnie. Woń stawała się coraz bardziej dusząca. Jeszcze kilka sekund... Marysieńka straciła przytomność...
— All right! — mruknął Hopkins.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Niezadługo potem, z bocznego wejścia spelunki, wysunęły się ciemne postacie, niosąc ostrożnie jakiś długi pakunek. Umieściły go przezornie w oczekującym w mroku samochodzie, poczem znikły, jak gdyby ich wcale nie było. Samochód natychmiast ruszył z miejsca. Obserwował tę scenę Hopkins, z widocznem zadowoleniem, stojąc na dworze. Później skinął głową i powrócił do pamiętnego gabinetu.
Znajdowały się tam pani Carlson i Maud, już ubrane w płaszcze. Obok nich na fotelu, nieruchomo leżała Marysieńka. W rogu pokoju stał gospodarz knajpy, zezowaty drab i liczył sporą paczkę dolarowych banknotów.
— Wszystko odbyło się jak najlepiej! — wyrzekł Hopkins do gospodarza. — Nikt nie poweźmie najlżejszych podejrzeń! Wywieźliśmy ciało Polaka i zostanie porzucone w szczerem polu! Zresztą, dzięki temu, że był osłabiony narkotykiem, doduszono go poduszką tak zręcznie, że władze mogą uwierzyć, iż zmarł na anewryzm serca. A ponieważ zabraliśmy mu papiery, długo nagłowi się policja, zanim stwierdzi jego tożsamość. Toć przebywał nawet we Francji, pod fałszywem nazwiskiem! Mister Schultz... ze Lwowa...
— Z nią też nie będzie wiele kłopotu — wskazał na bezwładnie spoczywającą Marysieńkę — wyniesiemy ją do drugiego auta i jazda!
— Więc, do Marsylji? — rzuciła Maud.
Hopkins błysnął oczami.
— Do Marsylji! — powtórzył. — Jest to jedno z najlepszych miast w Europie, w którem można tak zgubić człowieka, że go żadna siła ludzka nie odnajdzie! Marsylskich spelunek nie odwiedza nawet policja. Są zbyt niebezpieczne!
— W drogę! — wymówiła pani Carlson, kierując się do wyjścia.
— Bezzwłocznie! — odparł. — Długa oczekuje nas podróż!
- ↑ Błąd w druku; brakującą treść zdania uzupełniono na podstawie wydania w piśmie 5-ta Rano, nr 60, 1932 r.