Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedźma
Podtytuł Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich
Data wyd. 1932
Miejsce wyd. Piotrków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
W SPELUNKACH MARSYLJI.

Kiedy Marysieńka, po szeregu godzin uśpienia, nagle rozwarła oczy, pojąć z początku nie mogła, ani, co się z nią stało, ani, gdzie się znajduje...
Zdziwiony jej wzrok błądził dokoła, nie poznając otoczenia.
Leżała ubrana, na łóżku, w jakimś niewielkim pokoiku. Pokoik ten musiał się znajdować w starej kamienicy, bo sufit miał sklepiony i okopcony, a gdzieś u góry, widniało małe, nie wiedzieć czemu okratowane okienko. Również i drzwi były dziwne — masywne, dębowe, o żelaznych okuciach. Prócz łóżka, umeblowanie izdebki stanowiło zniszczony stół, nadżarta przez robaki szafa i parę krzeseł.
— Gdzież jestem? Jak tu trafiłam? — Pohorecka zbierała z trudem wspomnienia. — Przecież to nie mój numer w „Terminusie“!
Nagle, z całą wyrazistością, zarysowały się w mózgu potworne obrazy...
Znajdowała się w jakiejś ohydnej spelunce. Naga dziewczyna tańczyła bezwstydnie. Chciała uciec. — A później ten gabinet i trup Wazgirda...
— Zamordowali go, a mnie porwali! — groźny wykrzyknik wydarł się z jej ust. — Uśpili chloroformem i porwali.
Czuła jeszcze mdły i odurzający zapach narkotyku, kiedy przepojona nim chustka spadła na jej głowę. Ależ, ci Amerykanie, to zwykli zbóje!
Wykonała z trudem parę ruchów, usiłując powstać. Niby nalana ołowiem ciążyła głowa i bolało ją całe ciało, jakby od długiej, niewygodnej a męczącej jazdy.
— Dokąd mnie wywieźli? Cóż to za pokój? — w głowie jej krążyły przeróżne spostrzeżenia. — Do innego jakiegoś miasta, czy też jestem uwięziona w Nizzy?
Nareszcie, podniosła się z łóżka i, chwiejąc się na nogach, podeszła do drzwi. Poruszyła klamką. Były one zamknięte.
Ale Marysieńka spodziewała się tego. Z kolei zbliżyła się do okna. Było one tak wysoko umieszczone i tak gęste zasłaniały je kraty, że nie spostrzegła nic, prócz kawałka szarego nieba.
— Prawdziwie więzienna cela! — wyszeptała.
Może zbliżyłaby się powtórnie do okutych żelazem drzwi i mocno poruszyła za klamkę, chcąc hałasem wywołać czyjąś obecność i dowiedzieć się, jakie żywią względem niej zamiary wrogowie, gdyby w tejże chwili od zewnątrz nie rozległ się zgrzyt przekręconego w zamku klucza i drzwi rozchyliły się powoli.
Ustąpiła mimowolnie parę kroków tłumiąc gniewny wykrzyknik:
— Ach, to pan!...
Na progu ukazał się Hopkins. Przybywał widocznie, aby sprawdzić, co się dzieje z jego ofiarą.
— Ja! — odrzekł swobodnie, wchodząc do izdebki i zamykając starannie drzwi za sobą. — Jak się pani czuję, miss Mary? Mam nadzieję, zdążyła pani wypocząć po nieco męczącej podróży?
Podobna bezczelność do głębi poruszyła Pohorecką. Nie hamując się już dalej, zawołała z gniewem:
— Pan śmie się zapytywać, jak się czuję?... Pan, który, prawdopodobnie zamordował mego stryja i ograbił go z pieniędzy i papierów, a później mnie porwał? Bo cóż innego ma oznaczać zdradzieckie uśpienie mnie narkotykiem w ohydnej spelunce i osadzenie w tym pokoju, przypominającym więzienną celę? Tak postępują uczciwi Amerykanie, miljonerzy? Może zechce pan mi udzielić odpowiedzi na te zapytania?
Hopkins, w czasie przemowy Pohoreckiej, nie zmieszał się nawet na sekundę. Był starannie ogolony i uczesany i wydawało się, że żaden wypadek niezwykły, nie zmącił dotychczasowego jego trybu życia, zamożnego na pozór, dotychczas podróżnika. Wyjął powoli z kieszeni cygaro, obciął je starannie, zapalił, poczem, wcale nie prosząc nawet o pozwolenie, usiadł na jednem z krzesełek. Natomiast protekcjonalnie przemówił do Marysieńki.
— Proszę, niech i pani zajmie miejsce! Bo oczekuje nas dłuższa pogawędka, a od jej wyniku zależy wiele...
Marysieńka jednak nie zajęła miejsca.
— Zechce pan mi przedewszystkiem odpowiedzieć — wykrzyknęła oburzona, — kto zabił mego opiekuna — to jest stryja, pana Schultza?
Hopkins spozierał teraz na nią ironicznie.
— Powoli... Powoli... — wyrzekł. — Zacznijmy od początku!
— Jakto, od początku?
— Najprzód, mister Schultz, wcale nie był pani stryjem i nie nazywał się Schultzem! Prawdziwe jego nazwisko brzmiało hrabia Wazgird... Pani zaś, choć nadal pragnie uchodzić za jego bratanicę, jest Marją Pohorecką z Warszawy...
Drgnęła.
— Wszystko wiecie?...
— Oczywiście! — odparł, zaśmiawszy się nieprzyjemnym głosem. — Bo specjalnie dla was przyjechaliśmy do tej dziury! Naprawdę byłem zdumiony, że taki stary lis, jak Wazgird, nie poznał się na podstępie i nie powziął co do nas, żadnych podejrzeń. Bo, choć, w rzeczy samej jesteśmy Amerykanami, daleko nam do miljonów, a pani Carlson nigdy nie była moją teściową. Również i Maud nie zdążyłem jeszcze poślubić... Ha... ha... ha... — śmiał się dalej. — Zmyliła was, nasza pozorna dobroduszność i łatwość, z jaką wyrzucaliśmy pieniądze. A, prawdę rzec to biżuterja pani Carlson była przeważnie fałszywa... Ha... ha... ha...
A gdy Marysieńka milczała, oszołomiona niespodzianem wyjaśnieniem, dorzucił:
— Chyba wystarczy? Czy mam jeszcze nadmienić, że ciąży na pani oskarżenie o morderstwo męża...
Trochę zbladła.
— Skoro jesteście tak dobrze poinformowani — odrzekła z mocą — to również powinniście wiedzieć, iż zostałam oskarżona niewinnie! Może to nawet wasza sprawka! Pozatem nie zmienia to w niczem postaci rzeczy, że pan zabił hrabiego Wazgirda!
Nie zmieszał się bynajmniej. Puścił wielki kłąb dymu z cygara.
— Czy ja go zabiłem, czy też kto inny, mniejsza z tem! Dość, że nie żyje! Zresztą, nie powinna pani przejmować się zbytnio jego śmiercią! Nie był pani przyjacielem, lecz wrogiem!
— Wrogiem? — powtórzyła mimowolnie.
— Oczywiście!... I gdyby mógł, dawno byłby się z panią rozprawił! Myśmy mu częściowo w tem przeszkodzili!
— Wy?
Hopkins puścił nowy kłąb tytoniowego dymu i skinął głową.
— My! — powtórzył. — Proszę sobie przypomnieć nieudane porwanie, w przeddzień wyjazdu zagranicę! Napad urządził Wazgird, a ocalała pani tylko dzięki niespodzianej odsieczy jego sekretarza Gwiżdża. Zapewne, niezadługo potem zorganizowałby hrabia nowy napad, bo przeszkadzała mu pani bardzo i chciał jej się pozbyć za wszelką cenę, gdyby nie to, że w tymże czasie załatwiliśmy się z jego pomocnikiem Dziurdziszewskim! Wtedy, przerażony, uciekł zagranicę, a, nie mogąc postąpić inaczej, zabrał i panią ze sobą. Lecz wprzód usunął ze swej drogi Gwiżdża, bo ten domyślał się za wiele i przenikał jego grę wobec pani osoby!
— Usunął Gwiżdża? Ale przecież Gwiżdż lekko zaniemógł i miał lada dzień przybyć do Francji?
Hopkins zaśmiał się ironicznym śmiechem.
— Miał przybyć do Francji? Dawno, zapewne, już nie żyje, bo przed wyjazdem otruł go Wazgird! Okłamywał on panią stale, lecz my byliśmy powiadomieni o najdrobniejszym jego kroku!
Gdyby w tejże chwili sufit runął u stóp Marysieńki, nie uczyniłoby to na niej większego wrażenia. Jakaś zasłona spadała z jej mózgu, a dzięki brutalnym wyjaśnieniom Hopkinsa, szereg niezrozumiałych faktów łączyły się w jedną logiczną całość.
Och, czemu wcześniej nie przejrzała, gry Wazgirda. A ileż razy jego postępowanie budziło w niej dziwne podejrzenia! I ten tajemniczy pobyt Klary w pałacyku oraz napad i niedwuznaczne przestrogi Gwiżdża. Więc, Gwiżdż nie żył! Przez nią zginął. Dwie wielkie łzy, dawno hamowane, stoczyły się po policzkach Pohoreckiej.
Tymczasem Hopkins, jakby rozkoszując się oszołomieniem swej ofiary, dalej opowiadał:
— Wazgird uczynił jedno genjalne posunięcie! Złożył kaucję za panią! Dzięki temu zdobył nie tylko pani zaufanie, ale coś o co mu daleko więcej chodziło! Swobodny dostęp do pani mieszkania...
— Dostęp do mego mieszkania? — wyszeptała, tłumiąc płacz. — A nacóż potrzebny mu był tam dostęp?
Amerykanin pokręcił głową, niby dziwiąc się jej niedomyślności.
— Te papiery! — zawołał. — Papiery, o które toczyła się cała zażarta walka, właśnie znajdowały się w pani mieszkaniu...
— Niemożebne!
— A jednak niezbicie stwierdzone! Odnalazł je tam Dziurdziszewski i doręczył Wazgirdowi! Sprzątnęliśmy Dziurdziszewskiego, nie wiedząc o tem, że już dokumenty znajdują się w rękach hrabiego! Ale i to nie na wiele mu się zdało! Jak pani widzi, dopadliśmy Wazgirda zagranicą i odebraliśmy mu papiery! Bo dokumenty, o które chodziło, znajdują się obecnie w mojej kieszeni!
Wyciągnął jakieś pożółkłe arkusze i zdala je pokazywał Marysieńce. Nie mogła ona powstrzymać gniewnego, pełnego oburzenia okrzyku!
— Bandyci! Mordercy!
Wykrzyknikiem tym Hopkins nie przejął się zbytnio.
— Tylko bez wymysłów! — odrzekł spokojnie. — Jeśli to wszystko pani opowiadam, to tylko dla tego, aby jej wyjaśnić, jaką Wazgird odgrywał wobec niej rolę! Niema kogo żałować!
— Jeśli Wazgird nawet był skończonym łotrem, — Pohorecka drżała nadal z podniecenia — to wy, jesteście po stokroć gorszemi zbrodniarzami! Wszystko pojmuję! Należycie do szajki, w skład której wchodzi siwowłosa wiedźma, kobieta ze sztyletem, ta sama, która zabiła mego męża! I ów potwór, który usiłował przeniknąć do mego pokoju...
Hopkins z nieokreślonym uśmiechem słuchał słów Marysieńki, podczas, gdy ona namiętnie wyrzucała z siebie.
— Działacie z polecenia owego barona — daremnie usiłowała wymienić nieznane jej nazwisko — barona, o którym wspominał Wazgird, kuzyna Tadeusza... Wasza droga usłana jest trupami! Na cóż dalej czekacie? Przeszkadzam wam? Zamordujcie mnie prędzej! Niechaj raz już skończą się moje męki!
Nagle, po spokojnej twarzy Hopkinsa, przebiegł cień zdziwienia.
— Jakiego barona? — powtórzył. — Nie słyszałem o żadnym baronie i musiało to być jedno z licznych kłamstw Wazgirda! Jeśli zaś pani o szczerą odpowiedź chodzi, to jesteśmy ludźmi, którzy tak samo, jak i hrabia, pragną zawładnąć miljonami...
— Jaką drogą? Miljonami, które należały do Tadeusza!
— Pozostawmy gromkie frazesy w spokoju! Pragniemy zawładnąć miljonami i nie przebieramy w środkach! Życie jest walką i każdy sposób jest dobry, byle dojść do celu. Co zaś się pani tyczy, to moglibyśmy panią uśmiercić bezkarnie, gdy leżała nieprzytomna pod wpływem narkotyku przed paru godzinami, a jednak nie uczyniliśmy tego!
— Więc?... — wyrzekła Marysieńka, zmarszczywszy brwi.
— Zaciekawia panią, jakie są nasze względem niej zamiary? Chętnie odpowiem i właśnie po to do pani tu przybyłem! Otóż, choć znaleźliśmy się w posiadaniu dokumentów, pozostają nam, tak samo, jak swego czasu Wazgirdowi dwie drogi...
— Mianowicie?
— Albo usunąć panią całkowicie — wykonał jakiś nieokreślony ruch ręką — albo dojść z nią do porozumienia!
— Wątpię, czy możliwe jest jakiekolwiek pomiędzy nami porozumienie!
Hopkins popatrzył bystro na Marysieńkę.
— A ja radziłbym — odparł — wznieść się nieco ponad zwykły poziom i potraktować wszystko, po amerykańsku, z punktu widzenia bussinnes‘u... Tembardziej, że upór nie wyjdzie pani na pożytek!
— Słucham! — odparła, opanowywując się z trudem a pragnąc się przekonać, do czego Hopkins zmierza.
Tamten, nie spuszczając wzroku z Marysieńki, tłomaczył!
— Powtarzam, nie pozostaje nam nic innego, jak, albo panią „usunąć“, albo z nią się ułożyć... Dość jednak, mam już trupów i krwi a nie pragnę jej krzywdy. O ile więc, przyjmie pani nasze warunki, włos z jej głowy nie spadnie!
— Jakie? — chciała poznać zamiary Hopkinsa do końca.
Uczynił pauzę, poczem twardo wyrzekł:
— Podpisze nam pani plenipotencję, że mamy prawo działać w jej imieniu!
— Tylko tyle...
Skinął głową.
— Że mamy prawo działać w jej imieniu — raz jeszcze podkreślił — i że zgóry akceptuje pani wszelkie nasze zarządzenia w jej sprawach majątkowych. Tekst deklaracji posiadam zgóry ułożony! Za tę cenę, nie tylko gwarantuję pani całkowite bezpieczeństwo, ale jednocześnie gotów jestem pani zaofiarować pewną okrągłą sumkę, która pozwoli wieść beztroskie nadal życie w kraju, lub zagranicą...
— No... no...
— Oczywiście zostanie tu pani przez pewien czas uwięziona, to jest chciałem powiedzieć, pod naszą troskliwą opieką, dopóki nie powrócę z Polski. Bo muszę tam wyjechać i na zasadzie jej plenipotencji „załatwić“ wszelkie interesy.
Hopkins mówił dalej do Pohoreckiej:
— Później, może pani powrócić do Warszawy i udawadniać swą niewinność, ale gdy już my będziemy daleko! Zdaje się, niezbyt uciążliwe są to warunki?
Choć Marysieńka dotychczas jeszcze nie wiedziała dobrze, ani jakie sumy miały przypaść jej mężowi, ani też w jakim stopniu, ona miała prawo niemi dysponować, bo Wazgird udzielał nie tylko ogólnikowych wyjaśnień, ale przeważnie kłamał, odparła napozór spokojnie:
— Więc chcecie zagrabić właściwie moje miljony, bo sam pan wspominał, że tu o miljony chodzi, aby pozbyć się mnie ochłapem oraz zapewnieniem, iż żadna krzywda mi się nie stanie? Świetnie obmyślony plan! Wzamian, mam przymknąć oczy na wszystkie wasze zbrodnie i stać się milczącą waszą wspólniczką! Doskonale! Lecz, może również zechce pan mnie poinformować, panie Hopkins, co nastąpi, o ilebym się na ten „znakomity“ projekt nie zgodziła?
Powoli zapalał wygasłe podczas poprzedniej swej przemowy cygaro.
— Hm — odrzekł z jakimś dziwnym błyskiem w oczach — gdyby się pani nie zgodziła? Znowu panią chętnie poinformuję, a właściwie uprzedzę o jej losie! Przedewszystkiem, musi pani wiedzieć, że znajduje się pani obecnie w Marsylji...
— W Marsylji! Czemuż tu mnie wywieziono?
— Jest to, z wielu względów, idealne dla nas miejsce. Znajduje się pani w Marsylji, w tak zwanej „dzielnicy specjalnej“, która niema nic wspólnego oficjalnie z tem wielkiem miastem. Owa „dzielnica specjalna“, składająca się z szeregu starych uliczek i zaułków, stanowi jakby państwo w państwie i do niej zbiegają się wszystkie szumowiny, wszyscy awanturnicy świata, aby tu odnaleźć bezpieczne schronienie. Bo do „dzielnicy specjalnej“ niechętnie zagląda oko policjanta, a nie jeden agent, który tu zapuścił się na poszukiwania, życiem przypłacił swą ciekawość! O, bo miejscowi apasze, jak ich w Marsylji nazywają „nervi“, dobrze umieją przestrzegać swej niezawisłości! A „dzielnica specjalna“ to zbiorowisko zbrodniarzy i przestępców oraz lupanarów i spelunek... Zwiedza ją tylko czasem cudzoziemiec, przódy opłaciwszy się grubo swym przewodnikom-apaszom, którzy mu tylko to pokazują, co chcą pokazać.
— Cóż dalej? — wymówiła, tłumiąc mimowolne drżenie głosu.
— To były ogólne informacje! — Oświadczył. A teraz przejdziemy do pani sprawy. Przedewszystkiem, muszę zaznaczyć, że wywiózł panią Wazgird z Warszawy za fałszywym paszportem.
— Fałszywym paszportem?
— Naturalnie! Przecież nie zdobyłby inaczej pozwolenia na wyjazd zagranicę, dla osoby, znajdującej się tak jak pani, pod zarzutem morderstwa...
Marysieńka zagryzła wargi.
— Wywiózł za fałszywym paszportem! O ile więc, w Marsylji, ślad po pani zginie, nikt jej w kraju poszukiwać nie zechce, a władze pomyślą, że uciekła pani, w obawie przed odpowiedzialnością!
— Ach! — cichy okrzyk wydarł się z jej piersi.
Z twarzy Hopkinsa teraz dopiero spadała maska i nabrała ona wyrazu bezlitosnego, zwierzęcego okrucieństwa.
— Dalej — mówił — pozwolę sobie zaznaczyć, że kto raz się znalazł w „dzielnicy specjalnej“, łatwo z niej nie wyjdzie! A śmierć jest, bodaj, po stokroć lepszą, od losu, jaki tu oczekuje, szczególnie młode i przystojne kobiety! — powoli powiódł wzrokiem po zgrabnej figurce Marysieńki. — Marsylscy „nervi“ potrafią z każdą sobie dać radę, a niejedna panienka z najlepszego nawet domu, gdy w ich ręce wpadła, wyszła stąd, jako pożałowania godna, szmata ludzka. Biją i znęcają się tak, że potrafią złamać wszelki opór i przy ich traktowaniu, bledną najwymyślniejsze tortury. O, bo marsylskie spelunki i domy publiczne sławne są z tego! A, gdy która dziewczyna spędzi pewien czas w podobnym lupanarze, wychodzi tak odarta z wszelkiej godności i pohańbiona, że nawet skarżyć się niema siły, na to, co z nią uczyniono...
Urwał i uważnie patrzył na Pohorecką, pragnąc wysondować jakie wrażenie uczyniły na niej jego słowa.
Milczała, pojmując, że nie przesadza i bynajmniej jej nie straszy.
— Nie pragnie pani chyba takiej przyszłości? — nagle rzucił po przerwie.
Bunt wstrząsnął piersią Marysieńki.
— Róbcie ze mną, co chcecie! — zawołała wzgardliwie z płonącemi z gniewu oczami. — Wiem, że obca wam jest litość i do wszystkiego jesteście zdolni! Ale żadnej plenipotencji, ani żadnych ustępstw nie potraficie ze mnie wymusić!
Powstał z miejsca i ironicznie zerknął na ofiarę.
— No, no. Co za stanowczość i duma! — wyrzekł. — Brawo! Ale mam nadzieje, że pani jeszcze zmieni zdanie!
— Nigdy!
— Nigdy? Kto wie? Mamy czas do namysłu do jutra! A przedtem pokażę pani jeszcze kilka ciekawych scenek! Może to wpłynie na jej postanowienie!
Nie wyjaśniając bliżej, co miał na myśli, wyszedł, zamykając okute żelazem drzwi na klucz, za sobą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.