Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedźma
Podtytuł Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich
Data wyd. 1932
Miejsce wyd. Piotrków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.
PIEKŁO NA ZIEMI.

Marysieńka pozostała sama. Poznała prawdę, lecz jakże tragicznie przedstawiała się ta prawda.
Dokoła spadku, czy też depozytu, pozostawionego Tadeuszowi, toczyła się walka. Zarówno Wazgird, jak i ci Amerykanie, stanowiący część jakiejś szajki pragnęli zagrabić cudze miljony. Miljony, które może jej miały przypaść w udziale? Bo choć nieznane jej były bliższe warunki podjęcia skarbu — jej osoba tu wchodziła w grę i od jej zgody coś musiało zależeć. Świadczył o tem, nietylko przedśmiertny list męża, jakiego nie zdążyła przeczytać, ale i zasadzki, które ze wszech stron na nią zastawiano. Zawadzała. Bo zarówno Wazgird, jak i Amerykanie, dążyli do tego samego celu. Albo „pozbyć się“ Marysieńki, albo wymusić na niej jakieś zezwolenie. Na co? Na to, prawdopodobnie, by móc ją wyzuć ze wszystkiego bezkarnie.
Tylko Wazgird czynił to podstępnie, delikatniej. Tu, nagle, w pamięci Pohoreckiej zarysowało się wspomnienie jego oświadczyn i oferty małżeńskiej. Nic innego! Nie mogąc usunąć jej ze swej drogi, pragnął zostać mężem Marysieńki, aby korzystając ze swych praw, uczynić to samo, co zamierzają zrobić Amerykanie, na zasadzie zdobytej terorem plenipotencji. Cała różnica polega na tem, że podczas gdy on okłamywał i łudził, oni stawiają sprawę jasno i grożą, że o ile Pohorecka na ich warunki się nie zgodzi, zepchną ją w otchłań hańby i poniżenia.
— Brr... — wzdrygnęła się cała, a jej wzrok pobiegł w kierunku zakratowanego okienka.
W rzeczy samej, znalazła się w straszliwej sytuacji i z nikąd nie może się spodziewać ratunku. Gwiżdż nie żyje, a hrabia, który z konieczności musiałby być jej obrońcą, zginął. Zagranicą bawi pod fałszywem nazwiskiem, a w Polsce pomyślą, że uciekła w obawie odpowiedzialności... Co dalej?
Marysieńka, czując, że czoło jej mało nie pęknie z nadmiaru przykrych myśli, zbliżyła się do swego maleńkiego, żelaznego łóżka i na niem zajęła miejsce. Och, o ileż była szczęśliwsza wówczas, w prawdziwem więzieniu, skąd tak zdradziecko ją wyciągnął Wazgird!
Siedziała, patrząc przed siebie bez celu i nie znajdując żadnej rady. Wreszcie powoli skleiły się jej powieki a głowa opadła na poduszkę. Zasnęła wyczerpana troską a może to były resztki działania potężnego narkotyku, pod którego wpływem przebyła tyle czasu.
Sen ten trwał, zapewne, kilka godzin, i kiedy rozwarły się jej powieki, zapaść musiał wieczór, bo w izdebce wysoko, pod sufitem świeciła mała, elektryczna lampka, a za okienkiem, panowały ciemności. Widocznie, w czasie jej uśpienia, ktoś wchodził do izdebki, gdyż na małym stoliczku stał dzbanek i parę talerzy.
— Jedzenie! — przemknęło w jej myślach i teraz dopiero stwierdziła, że jest głodna.
Nic dziwnego! Bo, kiedy wzrok Marysieńki padł na zegarek-bransoletkę, umieszczoną na ręku — dziwnym trafem, nie nakręcony wczoraj zegarek nie stanął — stwierdziła, że dochodzi północ. Przespała prawie cały dzień, a nie jadła dobę!
Poderwawszy się ze swego posłania, podbiegła do stolika. Znajdowało się tam kilka butersznytów oraz dzbanek z wystygłą kawą.
Pochwyciła butersznyty i prawdopodobnie z jadła rychło nie pozostałoby ani śladu, gdyby w tejże chwili dziwny szczegół nie zwrócił uwagi Marysieńki. Wydało jej się, że słyszy dziwny szmer.
Szmer dobiegał od zewnątrz. Od strony okienka i robiło to wrażenie, jakby ktoś delikatnie uderzał palcem w szybę.
— Ptak chyba jaki zabłąkany — pomyślała — dobija się tutaj! Bo cóżby inaczej to oznaczać mogło?
Już miała przysunąć krzesełko i, wspiąwszy się na nie, stwierdzić, co się dzieje za wysoko umieszczonem oknem, gdy wtem przeszkodziły jej w tym zamiarze, nowe hałasy.
Te jednak dochodziły z za drzwi i powód ich był zupełnie wyraźny. Ktoś dążył w kierunku izdebki Marysieńki i przekręcał klucz w zamku.
— Znowu Hopkins! — jęknęła z rozpaczą i odsunęła krzesełko. — Przychodzi mnie dręczyć!
Drzwi się rozwarły, lecz miast barczystej sylwetki Amerykanina, ukazała się na progu niewieścia postać. Była nią Maud.
— Kochana Mary! — wymówiła przyciszonym głosem serdecznie, podbiegając do niej i prawie obejmując siłą. — Wiedz, że wszystko, co tu się dzieje, robi się wbrew mej woli! Ja sama, jestem w ich ręku tylko powolnem narzędziem! Ale, pamiętaj! Żal mi cię serdecznie i cokolwiek tylko będzie zależało odemnie...
Marysieńka odepchnęła lekko Amerykankę. Sama nie wiedziała, czy to nie oczekiwany sprzymierzeniec przybywa, czy też ma się obawiać nowego podstępu ze strony Maud.
— Dziękuję pani! — przerwała sztywno. — Dość późno przychodzi ta skrucha! Należało mnie uprzedzić wcześniej!...
Ale tamta, niezrażona, szorstkim tonem Pohoreckiej, dalej tłumaczyła.
— Zrozum, nie mogłam!... To są straszni ludzie i ja się ich boję. Musiałam robić, co mi kazali, bo inaczej zabiliby mnie, bez najmniejszej litości!
Nadal, nie masz do mnie zaufania! Nie dziwię się! Ale, przyszłość pokaże, że nie jestem taka zła, jak sądzisz i zmażę moją winę przed tobą! A teraz muszę udawać obojętną, bo już nadchodzi, ta przeklęta Carlson...
Rzeczywiście, za drzwiami zabrzmiały nowe kroki i do izdebki weszła pani Carlson. Dziś była ubrana skromnie, widocznie doszedłszy do przekonania, że zbytecznem się stało udawanie zamożnej Amerykanki. Tylko twarz jej pokrywała, jak zwykle, warstwa pudru i szminki, a oczy błyszczały drapieżnie, nieprzyjemnie.
Weszła, nie zamykając drzwi za sobą. Jakby nawet umyślnie je pozostawiła uchylone.
— Witam, drogą miss Schultz! — rzekła, zwracając się do Marysieńki. — Pardom, panią Pohorecką z Warszawy, bo od dziś poczynamy używać naszych prawdziwych nazwisk! Przysyła nas tu Hopkins, aby się dowiedzieć o jej zdrowie! Zlecenie to przyjęłyśmy z radością a Maud pędziła nawet tak, że nie mogłam jej dogonić!
Wymawiając te słowa, Carlson obrzuciła swą towarzyszkę jakiemś złem i nieufnem spojrzeniem.
— Bo, choć Hopkins — gadała dalej, przybierając umyślnie bezczelnie żartobliwy ton — nie jest, niestety, moim zięciem, a Maud ani moją córką, ani też jego żoną, bardzo poczciwy z niego chłopak! Troszczy się bardzo o panią, no i ma nadzieję, że prędzej, czy później rozum jej przypłynie do głowy!
Aluzja była aż nadto wyraźna. Bandyta, nadsyłał swą pomocnicę, sądząc, iż ta może łatwiej uzyska zgodę Marysieńki, na poprzednie propozycje.
Pohorecka, w milczeniu, wzruszyła ramionami.
Ale Carlson udała, że nie spostrzegła tego ruchu.
— Cóż, namyśliła się pani?
— Próżno trudził się pan Hopkins — wyrzekła Marysieńka, mierząc Amerykankę wzgardliwym wzrokiem — i nasyłał na mnie panią! Moja odpowiedź będzie zawsze jednaka! Nie zgadzam się na żadne łajdackie kombinacje!
— Ho... ho... — jakiś pomruk wydobył się z gardła Carlson, lecz wnet umilkła.
Umilkła, bo z sąsiedniej izby, której drzwi pozostały otwarte, dolatywał zmięszany gwar głosów. Niewyraźny przytłumiony, pochodzący, prawdopodobnie, z któregoś z dalszych pokojów. Były to jakby pijackie wykrzykniki, czy też śmiechy i wołania liczniejszej kompanji, zabawiającej się swobodnie.
— Słyszy pani? — wskazała nagle ręką w kierunku, skąd dolatywał ów zgiełk.
— Słyszę! — odparła gniewnie Pohorecka. — Jakaś zgraja pijaków, lub bandytów w waszym rodzaju zabawia się w pobliżu! Tem, nie przerazi mnie pani! Zresztą, godny jej towarzysz, mister Hopkins, zapowiadał przed paru godzinami, iż ujrzę niezwykłe scenki!
Złośliwy uśmiech przebiegł po twarzy Amerykanki.
— Nie przerazi pani? — powtórzyła. — Hm... Nie wiem! Ale, w każdym razie, radzę przyjrzeć się dobrze, temu co zamierzam pokazać, a później zastanowić się głęboko! Idziemy...
Uczyniła kilka kroków w kierunku drzwi, niby zapraszając Marysieńkę, by ta udała się w ślad za nią. Lecz, choć Pohorecka pochwyciła parę zachęcających mrugnięć okiem Maud, stała, jak przykuta do miejsca.
— Wcale mnie nie zaciekawia — wyrzekła — to, co pani pragnie mi pokazać i z góry dziękuję za widowisko! Szczególniej, jeśli przypomina ono, „zabawę“ pod „Złotą Papugą“!
Carlson, nie odparła wprost Pohoreckiej.
— Już się pani lęka? — zgrzytnął drwiąco jej uśmiech.
Słowa te, niby uderzenie szpicrutą, podziałały na Marysieńkę. Choć przeczuwała, że ujrzy jakąś ohydną scenę, pojęła, że cofać się jej nie wolno, a przeciwnie, winna pokazać Amerykance, że byle czem jej nie złamią i byle czem nie przestraszą.
— Skoro pani nalega — odparła — pójdę, aby udowodnić, iż nie jestem taka bojaźliwa, jak to pani sądzi!
Śmiało weszła do sąsiedniej izby za Carlson, podczas gdy Maud postępowała o kilka kroków za niemi w tyle. Weszła i zdziwienie odbiło się na jej twarzy. Spora, białotynkowana izba, którą również, jak i celę Marysieńki, oświetlała tylko niewielka pod sufitem lampka była całkowicie pusta. Jedyne drzwi, prowadzące do niej, były szczelnie zamknięte. Skądże dobiegał tedy ów zmięszany gwar głosów?
Dopiero, kiedy Marysieńka, zbliżywszy się do Amerykanki, która wciąż zapraszając ją gestem, przystanęła około jednej z ścian, wszystko stało się jej jasne. W ścianie widniały dwa niewielkie otwory, okienka. Wychodziły one, na leżąca może o pół piętra niżej salkę i stamtąd to dobiegały hałasy.
— Widzi pani, jak dbamy o jej wygody — wyrzekła ironicznie Carlson. — Przez te okienka, niczem z loży może pani podziwiać, co się tam dzieje, na dole! Ujrzy pani marsylską spelunkę, bo pani chwilowe mieszkanie mieści się nad pewną, małą znaną tawerną! O, bardzo ciekawy to widok i niejeden cudzoziemiec dałby wiele, żeby przyjrzeć się zebranym tu typom! Proszę! — wskazała dłonią. — Niechaj pani spoziera przez jeden z otworów, ja przy drugim zajmę miejsce!
Marysieńka, bez słowa, podeszła do okienka a widok jaki się roztoczył przed jej oczami, był, zaiste, niezwykły.
Mała salka na dole, przypominająca swem urządzeniem salki najpodrzędniejszych knajp, była zapełniona szczelnie zbieraniną ludzi najprzeróżniejszych narodowości i ras. Przy jednym ze stolików, żółtolicy, skośnooki Chińczyk coś szeptał śniademu Włochowi, przy innym zaś stoliku czekoladowy Murzyn zawzięcie coś tłumaczył kompanom, o wybitnie słowiańskim wyglądzie. Choć siedzieli przy kilku drewnianych, bez obrusów stolikach, musieli się znać nawzajem, doskonale rozumieć, bo raz po raz od stołu do stołu padały jakieś nawoływania i okrzyki, a poprzewracane i porozrzucane nawet na podłodze butelki, świadczyły, iż nie żałowano sobie w trunkach. Śród zgromadzonych przeważali mężczyźni, lecz nie brakło i kobiet o dziwnym wyglądzie. Bo, choć umalowane ich twarze i tania, krzykliwa elegancja, z jaką były ubrane, oznajmiały zdala o niedwuznacznym fachu tych dziewcząt, wydawały się one onieśmielone, przybite i z jawnym lękiem spoglądały na swych towarzyszów. Pomiędzy temi, jak zauważyła Marysieńka, rej wodził jakiś ogromny drab, o wyglądzie marynarza. Wielka szrama przecinała mu czerwone, złe oblicze, włosy miał prawie miedzianego koloru a z za rozpiętej na piersiach koszuli wyzierały misternie wykonane tatuowania.
— Rudy Maks! — szepnęła Carlson, w formie wyjaśnienia. — Właściciel tej spelunki! O, on dobrze potrafi utrzymać wszystkich w ryzie! Gdyby go nie było, dawno wzięliby się do noży, gdyż „publiczność“ w rzeczy samej tu „trochę“ mięszana! Nie brak ani morderców, którzy zbiegli z więzień, ani handlarzy żywym towarem, ani fałszerzy! Kto pragnie się dobrze ukryć, albo załatwić „delikatny“ interes, nigdzie nie znajdzie tak znakomitej opieki, jak u Maksa!
W tejże chwili, w kącie sali, powstał głośniejszy spór. Olbrzymi murzyn, widocznie z czegoś niezadowolony, pochwycił swego towarzysza, bladego młodzieńca o słowiańskim wyglądzie, za gardło. Drugą ręką sięgnął do tylnej kieszeni, niby szukając noża. Jeszcze sekunda, a blady młodzieniec, który, wiedziony różnemi kolejami losu pewnie w tej spelunce się znalazł, nie ujrzałby nigdy światła dziennego. Lecz, naraz z miejsca swego powstał Maks i zanim murzyn zdążył się zorjentować, leżał powalony uderzeniem pięści po głowie, na podłodze. A kiedy podnosił się z podłogi, w jego wzroku nie znać było chęci zemsty, ani gniewu na „gospodarza“, który go tak poczęstował a raczej przestrach i niemą prośbę o przebaczenie.
— Zaczepił któregoś z przyjaciół Maksa — znów szepnęła Amerykanka — i został ukarany!
Gdyby ten słowianin nie był przyjacielem Maksa, patrzyłby on najspokojniej, jak murzyn go zarzyna! A później, razem z murzynem wynieśliby ciało ze spelunki i wrzucili do którego kanału! Bo tu tak załatwia się porachunki i nikt nie wydaje pieniędzy na koszta pogrzebu! Cóż, podoba się pani? Ale Marysieńka milczała, choć drżało w niej wszystko na widok tego zbiorowiska bandytów, szumowin i wyrzutków społeczeństwa, zebranych tu ze wszystkich krańców świata.
— To dopiero początek — informowała dalej Carlson. — Zaraz pani zobaczy, jak Maks postępuje z kobietami! To, sądzę, więcej zaciekawi panią!
W rzeczy samej, jakby w odpowiedzi na słowa Carlson, na progu szynkowni ukazała się jakaś kobieca postać.
Wygląd jej uderzył Marysieńkę. Bo, choć z wyzywającego stroju, odrazu rozpoznać było można, iż jest to dziewczyna uliczna, twarz przybyłej nie nosiła bynajmniej cech wyuzdania, lub zepsucia. Przeciwnie, wydawało się, że pochodzi z lepszej sfery, gdyż w obliczu przebijała się jakby inteligencja, ale przytłumiona wyrazem strachu i przygnębienia. Robiła wrażenie skazańca, któremu, aczkolwiek ciąży więzienie, znosił je z pokorą, bo wie, że nigdy się z niego nie wyrwie. Szła powoli w stronę rudego Maksa, niepewnie, jak ktoś, kto jaknajdłużej pragnie odwlec niemiłą rozmowę.
— Jedna z „kochanek“ Maksa! — zabrzmiało wyjaśnienie koło ucha Pohoreckiej. — „Pracowała“ do tej pory na ulicy i powraca! Niezbyt dobrze musiało jej się powieść i „goście“ nie okazali się hojnymi bo zanadto lękliwie podchodzi do swego pana i władcy!
Dziewczyna, przystanąwszy przed drabem, chwilę milczała w niepewności, gdy on mierzył ją pozornie dobrodusznym uśmiechniętym wzrokiem, wreszcie wyszeptała coś cicho, wyciągając doń dłoń, zawierającą parę drobniejszych monet. Uśmiechał się dalej, niby żartobliwie patrząc na te monety, lecz gdy już miała mu je wetknąć do ręki, ruchem niespodzianym, niczem przyczajony drapieżnik, trzasnął ją z całej siły w twarz, że bez słowa runęła na podłogę.
— Ach! — nie mogła Marysieńka powstrzymać się od okrzyku.
Teraz Maks powstał z miejsca. Był straszny. Czerwona zazwyczaj twarz stała się purpurowa a tylko biała szrama, zapewne wspomnienie uderzenia nożem, stanowiła jaskrawy kontrast z tem tłem.
Powoli, z wyrafinowaniem jął znęcać się nad swą ofiarą, a w miarę, jak się znęcał, wydawało się, że wzrasta jego zaciekłość. Nietylko bił i kopał leżącą dziewczynę po brzuchu, po piersiach, po głowie, jak najgorszy oprawca nie skopałby nawet psa, lecz chwilami podnosił ją z podłogi za włosy, by uderzyć i znów z całej mocy wyrżnąć o podłogę. Z ust katowanej wydobywały się ciche wołania o litość i jęki a wreszcie, kiedy prosto w twarz trafił ją potężny cios pięści, legła nieruchomo, blada, z zamkniętemi oczami, a tylko z za kącików zaciśniętych warg, popłynęły dwie szkarłatne strugi krwi.
— Zwierzę! Zwierzę!... — bełkotała Pohorecka. — Zabił ją!
Na obecnych w spelunce, straszliwy widok nieludzkiego pastwienia się ohydnego draba, nad bezbronną, słabą kobietą, nie czynił żadnego wrażenia. Nawet, gdy padła nieruchomo, tu i owdzie rozległy się tylko ciche śmiechy, lub też szmery, wyrażające jakby pochwałę. Nawet siedzące śród mężczyzn, dziewczyny, nie śmiały stanąć w obronie towarzyszki, a niektóre z nich tylko poodwracały lękliwie głowy.
Lecz nie wszystkie...
Bo nagle, z za stolika, znajdującego się w rogu salki, poderwała się dziewczyna i powiodła dokoła nieprzytomnym wzrokiem. Daremnie, chciał ją powstrzymać jakiś blady chłopak, zapewne jej kochanek. A gdy noga Maksa znów wzniosła się nad okrwawioną ofiarą, z histerycznym okrzykiem rzuciła się w stronę draba.
Sekunda — i jej białe zęby wpiły się w potworną olbrzymią łapę.
— A... a... a... — pobiegł zduszony charkot po spelunce i wszystko zamarło w pełnem naprężenia oczekiwaniu.
Rudy zbój głośno syknął. Niewiadomo, czy z bólu, czy ze zdziwienia i, zaskoczony niespodziewaną napaścią, cofnął się o kilka kroków. Lecz jego oszołomienie trwało najwyżej parę sekund. Wnet chwycił dziewczynę za gardło a drugą ręką wyciągnąwszy nóż, wpił go jej głęboko, po samą rękojeść, w piersi.
— Ma czego chciała! — mruknął po francusku, marsylskim akcentem, patrząc na przedśmiertne konwulsje ofiary. — A jeśli któremu z was to się nie podoba, w każdej chwili gotów jestem do „rozmowy“!
Powiódł po zebranych, zmarszczywszy brwi, groźnym wzrokiem. Na sali było tak cicho, iż li tylko gdzie niegdzie dolatywał brzęk muchy. Nikt nie śmiał podnieść oczu na straszliwego Maksa.
Jedynie, blady chłopak, kochanek zabitej, stał drżący, wymawiając jakieś niezrozumiałe słowa.
— Hę? — rzucił Maks w jego stronę. — Może masz pretensje do mnie, żem ci „ostudził“ dziewczynę?... Nie?... Znakomicie!... Wynieś no, natychmiast, to ciało!...
Ów, posłuszny rozkazowi, tłumiąc prawdziwe uczucia, jakie nim miotały, zbliżył się i ujął w swe ramiona zabitą... Powoli, tyłem opuszczał spelunkę, a wzrok jego, śledził z przerażeniem najdrobniejsze ruchy Maksa.
Marysieńka, wsparta o ścianę, z trudem chwytała powietrze. To, co zobaczyła, przerastało po stokroć jej najgorsze przewidywania! Jej ręce zaciskały się mimowolnie, a piersi tłumiły okrzyk buntu! A oczy, niczem zahypnotyzowanej, śledziły nową potworną scenę, która w swej ohydzie przerastała wszystko dotychczas widziane.
Bo, oto, pierwsza, skatowana dziewczyna, ta w której obronie stanęła zabita, ocknęła się ze swego omdlenia. Uniosła do góry zlaną krwią twarz a oczy poczęły dokoła błądzić. Wreszcie spoczęły z dziwnym wyrazem na swym oprawcy, rudym Maksie, który teraz siedział przy stoliku, sącząc z kufla piwo, jak gdyby w spelunce nic nie zaszło.
I naraz dziewczyna jęła się czołgać w jego stronę. Z trudem, tłumiąc jęki bólu, które jej sprawiało zbite i storturowane ciało. On, niby nie patrzył na nią, lecz wyraz triumfu rozlewał się coraz bardziej po jego zwierzęcej twarzy.
Aż nakoniec, gdy przypadła mu do stóp, niby od niechcenia wyciągnął nogę, a ona na tym brudnym, zakurzonym bucie złożyła szlochając, pocałunek.
To przechodziło siły Pohoreckiej.
— W jakiż sposób dojść można do podobnego upadku — zawołała — by nie czuć swej hańby! Ten zbój mało jej nie zabił, tak jak tamtę, skatował, że pojąć nie mogę, iż jeszcze żyje, a ona się przed nim korzy. Czyż nie lepsza jest śmierć od podobnej egzystencji. Och, toć oni zamienili tę kobietę w bydlę!
Carlson poczęła się śmiać złym, nieprzyjemnym śmiechem.
— Ma pani słuszność! — wyrzekła, spozierając uporczywie na Marysieńkę. — Oni każdą zamienią w zwierzę! Bo i ta dziewczyna, która liże obecnie nogi swego kata, nie jest zwykłą dziewczyną uliczną. Pochodzi z lepszej sfery... Jej ojciec był nawet zamożnym kupcem z prowincji.
— Co? — wybełkotała Pohorecka mimowoli.
— Tak! Tylko na życiu tej panienki ciąży jeden błąd, za który obecnie ciężko pokutuje. Wbrew woli rodziców zawarła znajomość z pewnym młodzieńcem, ostatnim szubrawcem, który porwał ją z domu i wywiózł do Marsylji. A gdy mu się znudziła, sprzedał ją za parę tysięcy franków rudemu Maksowi na własność! A ze szponów Maksa nikt się nie wydostanie! Teraz pani rozumie?
Nagle przypomniała sobie Marysieńka w jakim celu ją tu sprowadzono i zakipiał w niej gniew z podwójną siłą.
— Więc po to pokazaliście mi te potworne sceny — jęła ze wzburzeniem wyrzucać z siebie cofnąwszy się od okienka — żeby mnie złamać i zastraszyć? Gdybym nie przystała na wasze warunki, los tej nieszczęsnej córki kupca, ma być moim losem? O, zawiedliście się srodze! Choć grozą napawa mnie jeszcze to, co przed chwilą widziałam, możecie mnie uśmiercić, lecz do podłości nie skłonicie nigdy!
— I ona tak na początku mówiła — z ust Carlson‘owej padały jadowite wyrazy — a teraz storturowana, zhańbiona, zbita, całuje brudne jego buty. Po stokroć, ma teraz sposobności do ucieczki, a jednak nie ucieka, bo w stanie w jakim się znajduje, nie śmie do swoich wrócić! Pani Marjo Pohorecka! Słyszy pani ostatnie ostrzeżenie! Radzę się zastosować do naszych żądań bo bat łamie najsilniejsze wole!
— Przenigdy!
— Hm... Zobaczymy! — odrzekła drwiąco. — Za kilka dni i pani będzie się tarzała po podłodze tej szynkowni, żebrząc o litość!
Bezczelne słowa Amerykanki, ostatecznie wytrąciły z równowagi Marysieńkę. Przedtem już drżało w niej wszystko z gniewu, lecz obecnie porwała ją niczem niepohamowana pasja. Przyskoczyła dla Carlson‘owej i zanim ta zdążyła się usunąć, lub też mogła temu przeszkodzić Maud, stojąca z tyłu o kilka kroków, uderzyła z całej siły w twarz Amerykankę.
— Masz... za mnie i... za nią! Ty potworze!... Wspólniczko rudego bandyty!...
Tamta zatoczyła się na ścianę, pod wpływem silnego uderzenia, chwytając się ręką za zaczerwieniony policzek. Do Marysieńki tymczasem, podbiegła Maud, jakby pragnąc przeszkodzić dalszej bójce i bełkocząc po angielsku jakieś niezrozumiałe słowa.
W tejże chwili rozwarły się drzwi, a na progu stanął Hopkins. Może nadchodził on teraz dopiero w rzeczy samej, a może z ukrycia śledził wrażenie, wywarte na Pohoreckiej przez ohydne sceny w spelunce, a spostrzegłszy jej zachowanie się, postanowił interwenjować.
— Co się tu dzieje? — zapytał.
Marysieńka zmierzyła go dumnie, roziskrzonemi z podniecenia oczami. Carlson‘owa, wtulona w kąt pokoju, z wykrzywioną ze złości twarzą, jęła syczeć, niczem nadeptana żmija.
— Uderzyła? — powtórzył, spozierając na swą wspólniczkę. — No... no... Więc taką jest pani odpowiedź? — rzucił, na pozór spokojnie, w stronę Marysieńki.
Wyraz pogardy przebiegł po obliczu Pohoreckiej.
— Inną nie będzie! — odrzekła stanowczo. — A policzek, jaki wymierzyłam pańskiej towarzyszce, niechaj najlepiej świadczy, że was się nie ulęknę!
Z twarzy Hopkinsa naraz spadła maska. Świetnie udaną zazwyczaj dobroduszność zmienił prawie zwierzęcy wyraz.
— Taka twoja odpowiedź! — wycharczał, pochwytując ją brutalnie za ramię. — Igrać ci się zachciało z nami! Doskonale! Zobaczymy, kto będzie się śmiał na ostatku!
Wepchnął gwałtownie Marysieńkę do jej poprzedniej celki.
— Tu pozostaniesz! — wymówił z nienawiścią. — I nie licz na to, że uda ci się uciec, lub ktokolwiek stanie w twojej obronie! Sama wydałaś wyrok na siebie! Bo, niepotrzebna nam jest nawet twoja zgoda! Bez niej damy sobie radę! Ty, natomiast, spodziewaj się miłej wizyty! Dziś, w nocy jeszcze, odwiedzi cię rudy Maks!
I siłą zatrzasnął drzwi za sobą i zasunął rygle.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.