Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedźma
Podtytuł Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich
Data wyd. 1932
Miejsce wyd. Piotrków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVIII.
OBLĘŻENI.

Spozierali na siebie przez chwilę w milczeniu.
— Co teraz robić? — pierwsza zagadnęła Marysieńka.
Den wzruszył ramionami.
— Niema powodu do rozpaczy! — rzekł. — Że Hopkins uciekł? Później go pochwycimy! Wogóle, niezrozumiałe mi się wydają te pogróżki! Więcej on nas powinien się obawiać, niźli my jego!
— Więc co pan zamierza? — rzucił Gwiżdż.
— Udać się, bez zwłoki na górę, tą samą drogą, jakąśmy przebyli i zawiadomić władze! Pani Marysieńka, znalazła się w posiadaniu listu, który, ręczę, wpełni stwierdza jej niewinność a demaskuje wrogów! My, ustaliliśmy istnienie skarbu, a władze policyjne potrafią go zabezpieczyć. Sądzę, że nasza wyprawa powiodła się całkowicie, a ujęcie zbrodniarzy jest drugorzędną sprawą!
— Zgadzam się! — wyrzekła Marysieńka, przyciskając list ukryty za gorsem, niczem klejnot, najcenniejszy. — Zgadzam się z panem... Ale, lękiem napawa mnie ten Hopkins! Czy, nie zgotował nam jakiej zasadzki! W jego tonie brzmiała zbyt wielka pewność siebie!
— Przez złość tak gadał! — oświadczył detektyw. — Jakąż może on nam zgotować pułapkę? Przybył tu sam, w kobiecem przebraniu, wcześniej, aby obejrzeć skarb i jak przypuszczam, część jego ukryć przed towarzyszami! Bo, przecież dopiero koło północy mieli oni wszyscy tu się zjawić! Skoro się przekonał, żeśmy go wyprzedzili, pobiegł po swoich kompanów, aby się z nimi naradzić! Cóż uczynić nam może? Nie zagrodzi kamiennych schodków, wiodących z lochów na górę! A gdy tylko tam się znajdziemy, natychmiast odszukam policyjny posterunek. Mimo największy pośpiech, nie zdąży on stąd wynieść złota, ani drogocennych kamieni!
— Skoro pan tak sądzi...
— Oczywiście! Tylko w drogę! Bo niema chwili do stracenia!
Nie oglądając się teraz poza siebie, przebyli z powrotem las automatów, porozstawianych w sali. Lecz, nie budziły one obecnie ich ciekawości, spieszno im było wydostać się z podziemi. Rychło znaleźli się na zdradzieckim, ruchomym mostku.
Już drzwi, a za niemi oślizgłe kamienne, kręcone schodki.
Den wpadł na nie pierwszy i pierwszy pędził na górę. Wślad za nim Marysieńka, Gwiżdż i Sorel.
Nagle, detektyw przystanął i niepewnie spojrzał na swych towarzyszów.
— Kamienna płyta, zamykająca wejście, jest opuszczona? — rzekł. — Czy to myśmy ją opuścili?
Gwiżdż gwałtownie zaprzeczył.
— Skądże znowu! Napewno pozostała otwarta! Przecież od zewnątrz uchyla się ona z wielkim trudem, a prawie nie sposób jej podnieść od wewnątrz! Nie popełniłbym podobnego szaleństwa, nasuwając z powrotem płytę, aby nas zamurować żywcem...
— Więc?
Marysieńka pierwsza wypowiedziała głośno straszliwe przypuszczenie, które zawisło na ich ustach.
— Hopkins spełnił swą pogróżkę! — wykrzyknęła. — Wiedział co mówi, gdy twierdził, iż wydusi nas w tych lochach, jak szczury! Nasunął płytę!
Mężczyźni rzucili się teraz, w rozpaczliwym wysiłku naprzód, chcąc podważyć potężną, dzielącą ich od wolności przegrodę.
Choć Sorel był atletycznie zbudowany, Denowi sił nie brakło, a Gwiżdż pomagał im dzielnie, płyta ani drgnęła. Może przywalił ją czemś jeszcze Hopkins, na górze, bo tkwiła, niczem wmurowana. Na policzki ich wystąpiły mocne wypieki, a pot strumieniami spływał z czół — wszystkie wysiłki pozostały daremne.
— Próżno się męczyć! — mruknął Den ze zniechęceniem. — Nie podniesiemy tego djabelstwa!
I oni to pojęli. Stali, patrząc na siebie, nawzajem bezradnie.
— Co robić? Co postanowić?
— Trzeba znowu zejść na dół! — oświadczył nagle Den, jakby sam w siebie oraz w swych towarzyszów pragnął wlać otuchy. — Tam znajdują się potajemne drzwiczki, któremi uciekł Hopkins! Mniej więcej wiemy, w której stronie! Toć, nie sposób, żebym nie odkrył jakiejś szpary, szczeliny, mogącej naprowadzić na ślad tych drzwiczek! A nuż, uda się nam je odkryć, otworzyć i wyślizgnąć się niemi!
Choć niezbyt wierzyli w powodzenie tego projektu, bo przedtem zdążyli już stwierdzić, że Hopkins niewiadomo gdzie znikł, niby w ścianę się zapadł, chcąc pocieszyć samych siebie, udali, że chętnie nań się zgadzają.
— Idziemy! A może, się uda!
Pobiegli znów, długą drogą automatów na drugi koniec sali. Lecz, choć oświecali ze wszystkich stron ścianę, choć Gwiżdż ją opukiwał, a Den aż ukląkł i czołgał się po ziemi, szukając przejścia w podłodze, nigdzie nie mogli natrafić na ślad potajemnych drzwiczek.
— Cóż, u licha! — zaklął detektyw. — Toć Hopkins nie jest duchem i nie przenika, niczem duch, poza grube mury! A przysiągłbym, że tędy właśnie uciekł!
Gwiżdż pokiwał głową.
— Musi tu się znajdować — rzekł — nieznane nam przejście, tylko nie umiemy go odnaleźć!
— Hm! — jął rozważać Den. — Rada trudna! Właściwie, nie pozostaje nam nic innego, jak spokojnie oczekiwać na powrót Hopkinsa i przyjąć go należycie! Ale, co wymyśli ten łajdak? Bo, bezwzględnie jest obeznany lepiej od nas z sekretami tej podziemnej sali. Pobiegł teraz po swych towarzyszów i wnet się tu zjawi!
— Będzie usiłował jaknajprędzej dostać się do skarbów!
— Aby do nich się dostać, musi z nami stoczyć walkę! Nas jest troje, nie licząc pani Marysieńki, ich zaś, o ile wierzyć słowom naszego wieśniaka-gospodarza, czterech mężczyzn oraz kobieta, Carlsonowa. Szanse więc, prawie równe i nie łatwo przypadnie mu zwycięstwo! Posiadamy browningi, zapasowe magazyny i dostateczną ilość nabojów! O ile, nie szykuje nowego podstępu, nie na jego korzyść może wypaść ostateczna rozgrywka!
Oświadczenie detektywa, wlało jakby nową otuchę w serca Gwiżdża i Solera. Kapitan mruknął:
— Nie damy się „łatwo“.
Den, tymczasem, układał już plan przyszłej rozprawy.
— Musimy się ukryć w tej stronie właśnie, w mroku i wpuścić do podziemi Hopkinsa wraz z jego bandą! Zgaśmy nawet latarki! A gdy przybędzie, przekonamy się przedewszystkiem, gdzie znajduje się drugie potajemne przejście i rzucimy się na nich! Odwagi, pani Marysieńko! Nie w takich tarapatach nieraz się już znajdowałem!
Rychło spełnili rozkaz Dena i znaleźli się w całkowitych ciemnościach. Coś, naprawdę, niesamowitego było w tem oczekiwaniu, w olbrzymiej, podziemnej sali zapełnionej szeregiem groźnych figur i potworów. Ponura cisza panowała dokoła, słychać było bicie ich serc, a tylko od czasu do czasu, jakiś szelest przerywał to pełne naprężenia milczenie. Niewiadomo, czy to szczur, zabłąkany do lochów, chrobotał, czy też poruszał się jakiś automat.
Wreszcie, po kilkunastu minutach podobnego oczekiwania, zdala zabrzmiały odgłosy. Wydawało się, że gdzieś na górze stąpa kilku ludzi i zbliża się w ich stronę.
— Idą! — szepnął Den. — Zachowajmy spokój!
Lecz, ci, którzy nadchodzili, nie zamierzali widocznie czynić ze swego przybycia tajemnicy. Bo, wnet dobiegł wyraźny głos Hopkinsa, lecz z zupełnie innej strony, niźli należało się tego spodziewać. Biegł on z kąta sali, a nie od ściany, w której Gwiżdż, nadaremnie poszukiwał ukrytych drzwiczek.
— Cóż, jesteście?
Detektyw, cichym szeptem nakazał swym towarzyszom milczenie.
— Jesteście? Czy pomarliście ze strachu? — znów zabrzmiało zapytanie.
W odpowiedzi znowu głucha cisza.
— Hm... — rozległo się mruczenie Hopkinsa. — Są w skarbcu, czy też usiłują podnieść kamienną płytę, którą tak dobrze zasunąłem?
— Uwaga! — syknął Den i uścisnął za ramię, stojącego obok, kapitana Sorela.
Śród ciemności, powoli jęło się sączyć światło cieniusieńką smugą. A wtedy, Gwiżdż mało nie krzyknął ze zdziwienia. Podczas, gdy oni napróżno poszukiwali drzwiczek w murze, otwierał się teraz bok jednego ze smoków, stojących przy ścianie a w nim zarysowywała się czyjaś postać.
— Ach! — nie mógł się powstrzymać od cichego wykrzyknika. — Tam znajduje się potajemne przejście! W przytwierdzonym do muru smoku, którego brałem za automat!
Tymczasem, otwór rozszerzał się coraz bardziej, widniała już w nim cała postać Hopkinsa, dalej jacyś wysocy drabi, a z tyłu Carlsonowa, oświetlająca tę grupę, trzymaną wysoko w ręce latarką.
— Salwa! I na nich! — ryknął Den, rzucając się naprzód.
Huknęły wystrzały. Lecz, Hopkins, snać przygotowany musiał być na ten atak, bo błyskawicznie zatrzasnął drzwiczki, a kule zadzwoniły tylko o metalową powłokę smoka.
— Tacyście, mądrzy! — zawołał. — Ale i ja, nie głupi! Dobrze przynajmniej, że was wytropiłem i wiem, gdzie się znajdujecie.
— Nie minie cię, bandyto, moja kulka! — warknął po angielsku, wściekły Sorel.Spróbuj, do nas się dostać!
— Och, ręczę, że bez wystrzału!
Nagle, rozległy się dokoła nich jakieś syki. Stało się najgorsze. Automaty, przedstawiające małpoludów i potwory, które Gwiżdż przyjmował za nieszkodliwe teatralne dekoracje, ruszyły z miejsca.
Ruszyły z miejsca, niby nacierając na naszą grupkę, błyskając jakiemiś ogniami i wyrzucając kłęby dymu.
— Uciekajmy! — zawołał przerażony Den. — Uciekajmy! Tu niema chwili do stracenia! Do skarbca!
Ledwie zdążyli uskoczyć. Wpadli, do izdebki, w której znajdowały się zebrane miljony i zatrzasnęli za sobą drzwi. Od wewnątrz, znajdowały się węgle. Detektyw zasunął je szybko i dopiero odetchnął z ulgą.
— Djabelskie wynalazki! Zaiste djabelskie! — mamrotał, nie mogąc ochłonąć z emocji. — Wiecie, co wyrzucają z siebie, te przeklęte automaty? Gazy oszałamiające, czy też trujące! Jeszcze sekunda, a byłoby po nas!
— A czy tu nie dotrą? — z lękiem rzuciła Marysieńka.
— Wątpię! Zatrzymały się o kilka kroków przed izdebką!
Zresztą, osłaniają nas teraz drzwi, są one dębowe i mocne...
A Gwiżdż, ocierając rękawem, zroszone potem czoło, mamrotał:
— Rozumiem! Wszystko pojmuję! Pierwsze, strzelające figury tamują śmiałkowi przejście, wiodące ze strony kamiennych schodków! Te drugie zaś, osłaniają drzwiczki, ukryte w smoku, przytwierdzonym do muru![1] Oto, czego nie zdążyłem przeczytać w planie!
— Niestety, zbyt późno czynimy to odkrycie! — burknął detektyw. — Ale, posłuchajmy, co tam się dzieje?
Automaty, w rzeczy samej, widocznie nie dochodziły do izdebki, lub musiał Hopkins zahamować ich działanie, gdyż z zewnątrz ucichł syk i szmer.
Natomiast, on sam, wstępował z towarzyszami do podziemi, bo rychło zabrzmiały w sali liczne kroki, kierujące się w stronę pokoiku, mieszczącego skarby.
— Jeszcze nie zdobył miljonów! — z dziwną zaciętością wyrzekł Gwiżdż — i nie prędko je zdobędzie! Chyba, że ta izdebka znowu kryje tajemnice, o których nie wiemy!
— Uwaga! — szepnął Den, ściskając go za ramię. — Hopkins coś gada!
Amerykanin stał, istotnie, tuż za drzwiami i szydził swoim zwyczajem:
— Hallo! Drodzy przyjaciele! Jak się powodzi? Cóż, nie pomogły browningi? Może i teraz przyjmiecie mnie salwą? Hę? Niestety, kule utkwią w dębowych deskach i nie wyrządzą wielkiej krzywdy!
— Ale i ty nie dobierzesz się do nas, zbóju! — wykrzyknął Sorel.
— Nie dobiorę się? Mam wrażenie, prędzej, niż się tego spodziewacie! Bardzo to nieroztropnie zapuszczać się do podziemi, nie posiadając dokładnego planu! A widzę, że nie posiadacie go! Kochana Carlson, czyś gotowa?
— Gotowam! — zabrzmiał piskliwy głos Amerykanki.
— Założyłaś rurki?
— Założyłam!
— Więc, odkręć kurek! A wam, życzę powodzenia!
Spojrzeli na siebie w niepewności. W głosie Hopkinsa wyczuć było można pogróżkę, nie wróżącą nic dobrego.
— Co zamierza? — szepnął Gwiżdż.
— Nie mam pojęcia! — odparł cicho detektyw i zmarszczył czoło. Znać było, że zastanawia się nad czemś poważnie.
Tymczasem, z tamtej strony drzwi, zapanowało głuche milczenie. Oblężeni spozierali na siebie, nie wiedząc ani co przedsięwziąć, ani co postanowić.
Już z ust Dena miała paść jakaś uwaga, lub też projekt wydostania się z ciężkiej sytuacji, gdy wtem Marysieńka, pierwsza przerwała ciszę.
— Czuję zapach fjołków! — wyrwał się z jej piersi zdziwiony okrzyk. — Jaki mocny! Skądże znalazły się fjołki w podziemiach?
Den pociągnął nosem powietrze — i zbladł.
— To nie fijołki! — odparł zmienionym głosem. — To gazy trujące!
Przestrach rozszerzył oczy obecnych.
— Gazy? — powtórzyła Marysieńka.
— Tak! — z ust Dena padały słowa straszliwej prawdy. — Najniebezpieczniejsze gazy posiadają na pozór niewinne zapachy. Groźny fosgen pachnie sianem, a straszliwy iperyt — fjołkami. Hopkins zamierza nas otruć! Wprowadził rurkę, w jakiś ukryty otwór, znajdujący się w izdebce i przez niego sączy morderczy gaz! Oto, niestety, ostatnia tajemnica podziemi! Ten, który urządził tyle pułapek, nie omieszkał zastawić najgroźniejszej w izdebce, kryjącej zazdrośnie jego skarby! Prawdopodobnie, aby ukarać śmiałka, któryby tu chyłkiem się zakradł! Znalazł ten sekret Hopkins, w dokumentach i skwapliwie korzysta z tego sposobu!
— Ale, cóż czynić? — zawołał z pasją Gwiżdż. — Toć nie damy się wydusić, jak szczury!
— Okropne położenie! — burknął detektyw. — Okropne! Znikąd, nie można liczyć na pomoc i nikt nie wie, że znajdujemy się w podziemiach! Nawet, ów wieśniak, z którego korzystaliśmy gościny, nie pobiegnie zawiadomić policji, żeśmy zaginęli!
— Tu nie można się wahać! — twarz Gwiżdża przybrała wyraz rozpaczliwego postanowienia. — Otworzyć drzwi i rzucić się na nich! Albo zasypią nas strzałami, albo my ich zwyciężymy!
W tejże chwili — niby Hopkins podsłuchiwał ich rozmowę — zgrzytnęły rygle, na jakie zamykano izdebkę od zewnątrz.
— Próżny trud! — zawołał. — Nie zapominajcie, że i tu znajdują się zasuwy! Dobrze je założyłem! Prędzej gaz was wydusi, niźli wyważycie drzwi! No, jak wam się podoba, woń fjołków?
Milczeli, gryząc usta do krwi, w bezsilnym gniewie. On, tymczasem, dalej przemawiał:
— A jabym wysunął pewną propozycję!
Detektyw tylko wzruszył ramionami.
— Nie odpowiadacie? Trudno! Jednak, wypowiem moją myśl do końca! Powtarzam, nie lubię trupów i rozlewu krwi! Więc proponuję!... Oddajcie broń, pozwólcie się związać, a gdy wyniesiemy skarby, odzyskacie wolność. Hę, dobrze?...
Znów milczeli, spozierając na siebie.
— Decydujcie się, prędzej! Bo za kilka minut będzie za późno!
Gwiżdż nie wytrzymał.
— Nikt się z tobą nie będzie wdawał, w żadne pertraktacje — zbóju! Tylko po naszych trupach tu się dostaniesz!
— Co za duma? Sami wydaliście na siebie wyrok śmierci!
Zabrzmiał odgłos oddalających się kroków i z tamtej strony drzwi zaległa straszliwa cisza.
Gwiżdż spojrzał na swych towarzyszów. A oni byli niezadowoleni z jego odpowiedzi. Lecz Sorel uśmiechnął się przyjaźnie.
— Poniżej naszej godności byłoby — rzekł — wdawać się w jakiekolwiek układy z tymi bandytami! Wolę zginąć, nie splamiwszy się tchórzostwem!
— Szczególnie — dodał Den — że nie wierzę w szczerość obietnic Hopkinsa! Prawdopodobnie, zanim zatrują nas gazy, upłynie kilkanaście minut, a jemu śpieszno się dostać do złota i klejnotów. Rozbroiłby nas a później zamordował. Oto, cała korzyść, jakaby wynikła z tych układów!
Zamilkli, nie mając sobie nic do wyrzucenia. Lecz przed niemi, rysowało się wielkiemi literami, jedno słowo: — Śmierć!
Śmierć nieuchronna, śmierć, od której wyratować się nie było sposobu, zguba bezsławna w tych przeklętych podziemiach, śród, z takim trudem, odszukanych skarbów, w chwili prawie, zwycięstwa.
— Snać, los tak chciał! — mruknął Gwiżdż i skrzywił się boleśnie.
Bo gaz, sączący się jakąś szczeliną, coraz bardziej zapełniał komórki. Wdzierał się powoli, lecz pewnie, poczynał oszałamiać, działać. Nie pomagały nawet chustki, które zgodnie ze zleceniem detektywa przykładali do ust i nosa. — Słaba to była ochrona.
Pierwsza zbladła Marysieńka, zamknęła oczy i z cichym jękiem, osunęła się na ziemię. Twarz Gwiżdża, najsłabszego fizycznie z mężczyzn, stała się szaro-zielona i znać było, że za chwilę runie. Den nawet chwiał się na nogach, a tylko kapitan Sorel, stał wsparty o ścianę, uśmiechając się wzgardliwie, jakby go nie przerażało żadne niebezpieczeństwo. Lecz, czyż na swym aeroplanie, nie zaglądał on prawie codzień, śmierci w oczy?
— Lecz, cóż to?
Z wielkiej sali podziemi, zapełnionych automatami, zalatują dziwne odgłosy. Czyżby nadbiegał Hopkins, aby znów naigrywać się, szydzić z nich w tej ostatecznej, tragicznej chwili?
Ale, nie!
Odgłosy te, przypominały raczej echa walki. Jakgdyby jacyś nowi ludzie wpadli do podziemi i staczali zażarty bój z Amerykanami. Gdyż słychać było gęste rewolwerowe wystrzały, krzyki i jęki rannych, tupot licznych nóg i upadki ciał.
— Słyszeliście? — szepnął słabym głosem Den.
Ale Marysieńka nic już nie słyszała. Gwiżdż spozierał nieprzytomnie, a tylko Sorel pilnie nadsłuchiwał.
Wydaje się, że walka została ukończona. Wrzawa milknie, brzmią już tylko podniecone zwycięstwem głosy.
O dziwo, brzmią one po polsku... I nagle, z za drzwi rozlega się zgrzyt odsuwanych rygli i pada głośne zapytanie:
— Jest tam kto?
— Jesteśmy! — wyrzucił ostatnim wysiłkiem z piersi detektyw. — Lecz któż się do nas dobija?
— Policja! Proszę otworzyć natychmiast!
Sorel wraz z Denem gorączkowo odsunęli rygle, zamykające od zewnątrz izdebkę. Otwarły się drzwi, a za niemi ukazał się wysoki mężczyzna, ubrany w mundur komisarza policji, kilku posterunkowych oraz wieśniak, z którego gościny korzystali niedawno.
— Chciano nas zatruć gazami! — począł Den, podczas, gdy przedstawiciel władzy mierzył go nieufnym wzrokiem. — Sączą się one do pokoiku przez jakąś rurkę i zaraz trzeba zakręcić kurek... W samą porę zdążyli panowie, aby nas ocalić! Jeszcze chwila, a byłoby po wszystkiem!
Podczas, kiedy jeden z policjantów, w rzeczy samej odnalazł rurkę i przerwał potok, sączącego się jadowitego gazu, Sorel wynosił do sali Marysieńkę, a Den pod ramię wyprowadził z izdebki, chwiejącego się na nogach Gwiżdża. Komisarz obserwując tę całą, niezbyt jeszcze zrozumiałą dla niego scenę, zapytał:
— Kim właściwie jesteście? Takimi samymi bandytami, jak ci, którzy na nas napadli, gdy zjawiliśmy się w podziemiach i z którymi musieliśmy stoczyć ciężką walkę?
Tu wskazał dłonią, na ginącą w ciemnościach mrocznej sali grupę. Dwóch policjantów nakładało Hopkinsowi na ręce kajdanki, dwóch innych przytrzymywało wciąż wydzierającą się i miotającą przekleństwa Carlsonową. Dalej, widać było na ziemi nieruchome postacie trzech mężczyzn zabitych, lub też ciężko rannych.
Den pośpiesznie odpowiedział:
— Jesteśmy niewinnemi ofiarami, które ci zbóje zamierzali wymordować w podziemiach! Zaraz, panu komisarzowi, wytłomaczę bliższe szczegóły całej przygody! A, oto moja legitymacja! Den, detektyw prywatny!
Wyciągnął z kieszeni dokument. Przedstawiciel władzy choć nieco uspokojony, nadal spozierał na niego uważnie i kręcił głową z powątpiewaniem.
— Jest pan wywiadowcą? A pańscy towarzysze mają być spokojnymi ludźmi? Czemuż w takim razie, przybyliście tu samolotem potajemnie i niczem przestępcy zakradaliście się do tych podziemi?
— Ach, pan komisarz już wie o tem?
— Oczywiście! Bo, gospodarz, u którego się zatrzymaliście, poczuwał się do obowiązku, zawiadomienia mnie przez swego synka, że tajemniczy aeroplan spadł na jego grunta i że zagadkowi goście bawią w chacie. Ponieważ, doniósł mi, że znajduje się tam trzech uzbrojonych mężczyzn i kobieta, zebrałem większy oddział policji i pośpieszyłem na miejsce. Ale, wy, jużeście opuścili chatę, a ze słów gospodarza i waszych rozpytywań się o stare zamczysko, mogłem wywnioskować, że się udaliście tam...
Bezzwłocznie postanowiłem sprawdzić, co stanowiło cel waszych niezwykłych poszukiwań śród ruin. Lecz, was już na górze nie było. Natomiast, spostrzegłem inną tajemniczą grupkę, zakradającą się do opuszczonego zamczyska a tu obecny gospodarz, twierdził, że choć i śród nich znajduje się kobieta, was tam nie rozpoznaje, a są to, prawdopodobnie, ci sami ludzie, którzy w południe przejeżdżali autem...
Wieśniak skinął głową. Sorel tymczasem, pochylał się wraz z Gwiżdżem, który już zdążył oprzytomnieć, nad Marysieńką i wyciągnąwszy wodę kolońską z kieszeni, nacierał jej skronie.
— Zaciekawiony, poszedłem wślad za nimi do starego domostwa — mówił dalej komisarz — znikli mi oni nagle w wielkiej sali, do której wchodzi się wprost z bramy i długo się naszukałem, zanim wykryłem potajemne przejście. Mieściło się ono w jednej z kolumn i tą drogą dotarłem do podziemi. Nasze pojawienie się, było dla tych jegomościów wielką niespodzianką, lecz miast podnieść ręce do góry, jak im rozkazałem i udzielić nam wyjaśnień, osypali nas gradem wystrzałów. Wtedy, poznałem, z kim mam do czynienia i nie ulękłem się walki. Niezbyt, wypadło dla nich korzystnie, bo trzech mężczyzn poniosło śmierć na miejscu, a głównego herszta i kobietę udało nam się żywcem pochwycić! Teraz, rad byłbym bardzo, panie detektywie, z ust pańskich posłyszeć dalsze tłomaczenie, bo i wy, w tej, czy innej formie, musicie być zamieszani w tę sprawę...
— W tej chwili posłyszy pan komisarz — zawołał Den — i z moich ust szczerą spowiedź! Rzeczywiście, postąpiliśmy nieco nielegalnie, ale cel, do którego dążyliśmy, usprawiedliwi nasze postępki! Tem więcej, że udało nam się osiągnąć całkowite zwycięstwo. Moi towarzysze — wskazał obecnych — to kapitan francuski Sorel i pan Gwiżdż. A młodą osobą zemdloną jest Marja Pohorecka.
— Pohorecka? — powtórzył komisarz, do którego dotarły zarządzenia, zlecające odszukanie zbiegłej. — Ona?
— Tak! Tak! — skinął Den głową. — I do niej, zapewne należą znajdujące się w izdebce skarby! Proszę je zabezpieczyć! A my, wyjdźmy natychmiast na powietrze! Widzę, że pani Pohorecka nie odzyskała jeszcze przytomności i obawiam się, że może jej zaszkodzić dłuższy pobyt w podziemiach. Ona zaś najlepiej, skoro odzyska zmysły, na zasadzie posiadanego listu, wszystko panu wyjaśni.
W tejże chwili Marysieńka rozwarła oczy. Była bardzo blada, zdziwionym wzrokiem powiodła po grupce otaczających ją mężczyzn i szepnęła z trudem:
— Więc jesteśmy ocaleni?
— Stał się cud! — podbiegł do niej detektyw i nachylił się nad nią. — Jak się pani czuje?
— Boli mnie strasznie głowa! — odrzekła cicho. — Lecz... ci... bandyci... Hopkins?
— Raz na zawsze unieszkodliwiony i w kajdanach!... — wykrzyknął Gwiżdż radośnie. — A teraz jak najprędzej na powietrze! Pani Marysieńko, naszem jest zwycięstwo, a pani niewinność zajaśnieje w pełni!




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakującą treść zdania uzupełniono na podstawie wydania w piśmie 5-ta Rano, nr 89, 1932 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.