Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedźma
Podtytuł Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich
Data wyd. 1932
Miejsce wyd. Piotrków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIX.
LIST.

W godzinę później, Marysieńka w urzędzie policyjnym w obecności Dena, Gwiżdża, Sorela i komisarza, odczytywała głośno następujący list.
Brzmiał on:
„Drogi Tadeuszu, lub też nieznana mi całkowicie pani Marysieńko!
W tej formie zwracam się do Was, bo wiem, na jakie niebezpieczeństwa narażam Cię, kochany Tadeuszu, obarczając mojem zleceniem i może ukryty, śród tych ruin skarb, odszukasz już nie Ty, lecz Twoja żona. Lecz sądzę, że danej mi obietnicy już się nie cofniesz i mimo wszystko, sprawę doprowadzisz do końca. Umyślnie piszę obszerniej, choć omówione zostały pomiędzy nami szczegóły, bo list ten może się dostać przypadkiem nie w Wasze ręce, a jakiego uczciwego człowieka, a ten niechaj wtedy wie, jak ma postąpić.
„Ja, książę Mateusz Gorayski, umieściłem w tych podziemiach większą część mego majątku. Spieniężyłem co mogłem i złożyłem to w skarbczyku, znajdującym się w izdebce, aby ta fortuna, wynosząca około dwóch milionów złotych, nie dostała się w ręce mego bezpośredniego spadkobiercy. Najchętniej postąpiłbym tak z mojemi majątkami i domami, lecz, niestety, prawo jest temu przeciwne i muszą one znaleźć się w ręku tego, w czyim najmniej pragnąłbym je widzieć. Bo, dziedziczy po mnie mój siostrzeniec, hrabia Olgierd Wazgird, człowiek jak najgorszych skłonności, wyzuty z czci i wiary...
— Wazgird! — wykrzyknął zdumiony detektyw. — Więc to on był tym tajemniczym siostrzeńcem, baronem X. Spychał on na nieistniejącą osobę, to co się tyczyło jego samego!
Marysieńka również pokręciła główką, lecz wnet czytała dalej.
„Człowiek wyzuty z czci i wiary — brzmiały słowa dziwnego listu — który, gdyby mógł, przyśpieszyłby moją śmierć! Jest on synem mojej zmarłej jedynej siostry, lecz prócz niego mam dalszego krewniaka, ciotecznego bratanka. Chłopiec to uczciwy i przyzwoity, którego nazwisko brzmi Jerzy Gozdecki, i który nigdy nie zaznaczył, że mu zależy na moim majątku. Wychowywałem go i opiekowałem się nim początkowo, lecz gdy miał lat osiemnaście, t.j. przed dwunastu laty — uciekł z mego domu, nie wiadomo dlaczego, po gwałtownej scenie, — twierdząc, że mam za przykry dlań charakter. Byłem oburzony, lecz później doszedłem do przekonania, że może istotnie postępowałem z nim za szorstko. Od tej pory nie widziałem go nigdy, nawet listownie nie zwracał się do mnie. Dochodziły mnie tylko słuchy, że ciężko pracuje na swe utrzymanie, a chcąc zaznaczyć, że zerwał z naszą rodziną, nawet zmienił nazwisko. Trawią mnie dziś wyrzuty sumienia, że może przezemnie nie zajął on stanowiska, jakie powinien był zająć. Jemu więc pragnę przekazać tę fortunę, a Ty, Tadeuszu, odszukaj Jerzego Gozdeckiego.
Pohorecka przerwała na chwilę odczytywanie listu. Wzrok jej błądził po twarzach Gwiżdża i Dena.
— Gozdecki? Jerzy Gozdecki? — zaciekawienie zarysowało się na jej twarzyczce. — Kto to taki? Nie słyszał pan, panie Gwiżdż?
Również i detektyw wpijał się wzrokiem w twarz byłego sekretarza Wazgirda. Ten uśmiechnął się dziwnie.
— Chcecie wiedzieć — rzekł — kim jest Jerzy Gozdecki? Stoi on tu, przed wami, we własnej osobie!
— Co? — zdumione wykrzykniki wyrwały się z piersi Marysieńki, detektywa i komisarza.
Nawet Sorel otwierał szeroko oczy, domyślając się, że tu coś niezwykłego się dzieje, choć nie pojmował słów listu, pisanego po polsku.
— Co? — powtórzyła Pohorecka. — Pan miałby być owym Jerzym Gozdeckim? Przecież pańskie nazwisko brzmi Dezydery Gwiżdż?
On, nadal uśmiechnięty, spokojnie wyjaśniał:
— Stryj mój właśnie wspomina, że zmieniłem nazwisko. Uczyniłem to dlatego, że nie chciałem, aby mnie poszukiwał, gdyż nie pragnąłem jego łaski. Pod zmienionem nazwiskiem dostałem się do Wazgirda, który widział mnie przedtem raz tylko, jako małego chłopca u Gorayskego, nie mógł więc zapamiętać mego wyglądu. Pragnąłem, objąwszy posadę sekretarza, dotrzeć do sedna jego ciemnych machinacyj, bo nietylko skrzywdził on bardzo moją nieboszczkę matkę, ale i przeciw staremu księciu knuł różne zamachy. Oto tajemnica mego pobytu u Wazgirda, zagłębiania się w różne jego sprawy, oraz zainteresowania się historją pani Marysieńki.
— Więc do pana należałyby te wszystkie skarby? — zagadnął komisarz.
— Skoro stryj tak postanowił... — odparł, potrząsnąwszy lekko głową. — Lecz, czytajmy list dalej!
Marysieńka znów podjęła odczytywanie listu.
„Nie mogąc inaczej — pisał Gorayski — przekazać Gozdeckiemu większości mojego majątku, postanowiłem wybudować skarbczyk w podziemiach. Gdybym złoto i klejnoty trzymał u siebie, lub w jakimś banku, Wazgird po mojej śmierci, nie omieszkałby na nich położyć ręki, a w myśl testamentu, Gozdeckiemu tylko cząsteczkaby się dostała. Lub, nawet za życia Wazgird ograbiłby mnie zwyczajnie... Dlatego też, wpadłem na myśl stworzenia tej skomplikowanej konstrukcji, a sam wiesz, Tadeuszu, jak bardzo interesowałem się automatami. Otóż, podczas moich zagranicznych podróży, kiedy już nosiłem się z myślą ukrycia mego majątku przed Wazgirdem, napotkałem niejakiego Hopkinsa, amerykańskiego inżyniera i znakomitego specjalistę od budowy podobnych maszyneryj...
— A, Hopkinsa! Pojmuję!... — zawołał Gwiżdż, a właściwie Jerzy Gozdecki.
— Przywiozłem go do Kaletycz i byłem z początku nim zachwycony! Lecz przekonałem się później, że jest to człowiek niepewny, o ciemnej przeszłości, do którego nie można żywić najmniejszego zaufania! Pozbyłem się też go prędko, a robót, w największej tajemnicy, dokończył inny inżynier, sprowadzony z Belgji. W obawie przed Hopkinsem poleciłem zmienić częściowo konstrukcję. Udoskonaliłem więc strzelające aparaty, strzegące wejścia od schodków, o których wiedział Hopkins, a jednocześnie przeprowadziłem drugie, krótsze przejście, łączące dużą salę z podziemiami, przez drzwiczki ukryte w smoku. Nie napróżno tak uczyniłem, bo parokrotnie donoszono mi, że Hopkins, który rzekomo opuścił Polskę, kręcił się w pobliżu ruin, zamierzając widocznie do nich się dostać, przewidując, że tam ukryłem skarby. Cofnął się on jednak od tego przedsięwzięcia, rozpoznawszy, że zmieniona została instalacja i że przedostanie się tam bez odpowiedniego planu narazić go może na poważne niebezpieczeństwo...
— Rozumiem! — mruknął Den. — Wszystko poczyna być jasne!...
— Już, zaraz koniec listu! — oświadczyła Marysieńka i szybko odczytała resztę:
„Oto wszystko, drogi Tadeuszu! Naprawdę, nie mam dla Ciebie słów wdzięczności, że chciałeś się podjąć tej skomplikowanej misji. Jesteś synem mego najlepszego przyjaciela, znam cię od dziecka, wierzę ci najzupełniej i prócz ciebie nie mam do kogo się zwrócić. Aczkolwiek nie widzieliśmy się od szeregu lat, gdym cię zawiadomił listownie — stawiłeś się natychmiast na moje wezwanie i po dłuższem ociąganiu się, przyobiecałeś spełnić mą prośbę. Odszukaj Jerzego Gozdeckiego i doręcz mu plany, jakie ci oddałem, aby mógł odnaleźć pozostawiony przezemnie majątek, lub lepiej jeszcze, wraz z nim podejmij go. Wiem na jakie cię to może narazić przykrości i niebezpieczeństwa. Bo, z jednej strony Wazgird coś przeczuwa i napewno zastawiać na ciebie zechce sieci, lub usiłuje wciągnąć w zasadzkę, z drugiej strony — strzeż się Hopkinsa. I on zbyt wiele wie i niejedną zgotować ci może niespodziankę. Gdyby zaś nie udało się odszukać Gozdeckiego — skarb ten będzie należał do ciebie! Zabierz go sobie. Wolę, by znalazł się w twych rękach, niżli Wazgirda i słuszną będzie stanowił nagrodę za twoje trudy. Nie daj Boże, by co złego ci się stało, lecz ponieważ wszystko przewidzieć należy, o ilebyś sam go nie objął w posiadanie, niechaj dysponuje nim twa żona, której niestety nie znam osobiście, ale dla jakiej nie znajduję dość słów pochwały, pani Marysieńka...
Całuję Cię serdecznie. Oddany ci i wdzięczny na wieki Tomasz Gorayski.

P.S. Prócz planów doręczyłem ci medaljon w złotej oprawie. Znajduje się w nim fotografja Jerzego.
Zaległa cisza. Przerwała ją pierwsza Pohorecka.
— Rozumiem! — wykrzyknęła. — Wszystko teraz pojmuję! Te szczegóły napewno zawierał list, który napisał biedny Tadeusz, udając się na spotkanie, jakie mu przyniosło śmierć! Oto dlaczego zamordował go Hopkins, a Wazgird trzymał mnie później, niczem więźnia w swym pałacyku, żebym nie poznała prawdy.
— Przeklęte skarby... Ileż na nich krwi ludzkiej... Ta tylko pociecha — dodała — że pan Gwiżdż, to jest chciałam powiedzieć, pan Jerzy Gozdecki, został bogatym człowiekiem!
Ten poczerwieniał gwałtownie i znać było, że wielką przykrość sprawiły mu słowa Marysieńki.
— Pani Marysieńko! — rzekł. — Nie zabiegam o te miljony, a nawet niepotrzebna mi od pewnego czasu była o nie walka! Wszak po śmierci Wazgirda, jestem jedynym prawnym spadkobiercą mego stryja, księcia Gorayskiego. Jeśli jednak narażałem się na niebezpieczeństwa do ostatka, to tylko dlatego, żeby pochwycić zbrodniczą szajkę i aby pani niewinność zabłysła w pełni!
Den z komisarzem policji zamienili szybkie spojrzenia.
— Tak! — oświadczył detektyw. — Wiele szczegółów pozostało niejasnych i wyświetli je dopiero dochodzenie. Lecz twierdzić już można z całą stanowczością, że nikt nadal nie będzie podejrzewał pani Pohoreckiej o zbrodnię! Była ona zaiste ofiarą, wplątaną w tragiczny splot wypadków! Przekonany jestem, że władze przychylą się całkowicie do naszego zdania!
Komisarz policji poważnie skinął głową. Potakiwał i kapitan Sorel, choć raczej z mimiki obecnych, niźli z ich słów rozumiał, o co chodzi.




Rzeczywiście, energicznie przeprowadzone dochodzenie rychło ujawniło wszelki brak winy Marysieńki.
Hopkins, nie mogąc uczynić inaczej, przyznał się do wszystkich, zarzucanych mu zbrodni.
Przyznał się więc, że wraz ze swą wspólniczką i kochanką Carlsonową wciągnął Tadeusza Pohoreckiego w zasadzkę i tam go zamordował. Przyznał się następnie, że, chcąc ostatecznie zawładnąć planami, otruł Wazgirda w Nizzy, a zwłoki z jego polecenia wywieziono za miasto. Składał te zeznania całkowicie spokojnie, z drwiącym uśmiechem i nie przeraziła go nawet wiadomość, że prócz tych przestępstw, jest poszukiwany przez władze francuskie za inne zbrodnie. Wiedział, że i tak nie uniknie kary śmierci.
Natomiast Carlsonowa, gdy pojęła, że wszelka nadzieja ratunku stracona, dostała ataku furji. Rzucała się na dozorców i policjantów, aż musiano ją skuć w kajdany — a wtedy niepohamowana jej wściekłość przemieniła się w szaleństwo.
W ten sposób uniknie grożącej jej kary — lecz lekarze na dni obliczają jej życie.
Sprawę Marysieńki oczywiście umorzono. Od chwili przeżytych wypadków była ona jednak smutna, przygnębiona, a gdy Den ją odwiedził w tym czasie w jej maleńkiem mieszkanku, które zajęła z powrotem, spostrzegł, że jest zapłakana.
Pojął o co chodzi.
— Pani Marysieńko! — rzekł. — Przykrość pani sprawiły szczegóły o pani mężu, jakie ujawniło śledztwo?
Skinęła główką.
— Istotnie — mówił dalej — pan Pohorecki odegrał dość niewyraźną rolę! Nie chcę go podejrzewać, że i on żywił swoje zamiary co do tych skarbów, lecz w każdym razie, dał się uwieść bardzo lekkomyślnie tej Maud. Bowiem, jak zeznaje Hopkins, nasłał on na pani męża ową Maud, którą teroryzował wraz z Carlsonową, a która jednocześnie była jego kochanką. Maud, bardzo przystojna dziewczyna, udając bogatą Amerykankę, zawarła z panem Pohoreckim znajomość i jęła go wciągać w swoje sidła. A kiedy pan Pohorecki poczuł wyrzuty sumienia, czego najlepszym dowodem jest list przedśmiertny, już było za późno, a swój nieoględny „flirt“ przypłacił życiem. Bo, na ostatnią schadzkę przybył, miast Maud, Hopkins, i go zasztyletował, sądząc, że mąż pani posiada przy sobie plany w kieszeni! Oto, co bardzo być może, pragnęła wyznać Maud, zanim ją dosięgła kula Hopkinsa.
Marysieńka skrzywiła się boleśnie.
— Niech Bóg sądzi Tadeusza! — szepnęła. — Ja go sądzić nie chcę! Ciężko, zresztą, odpokutował za swoje winy!
Detektyw spozierał obecnie kędyś w bok, z zażenowaniem, widząc, jaką przykrość sprawia ten temat Marysieńce. Pośpieszyła ona go zmienić.
— Pozostawmy biednego męża w spokoju! — rzekła. — Ale jeszcze jedna sprawa pozostała dla mnie niewyjaśniona! Kim był ten straszliwy potwór, który w hotelu „Terminus“, wówczas do mojego pokoju przez okno się zakradał?
Den uśmiechnął się lekko.
— Jest to — odparł — bodaj jedyny moment komiczny w tej całej ponurej historji!
— Więc?
— Hopkins wiedział doskonale, że żaden napad w ludnym hotelu nie jest możebny. Ale, pragnął nastraszyć Wazgirda, odebrać mu ducha, osłabić go psychicznie, aby nazajutrz dał się namówić na wycieczkę, był mniej podejrzliwy i na zasadzki odporny. Zapowiedział więc tajemniczą kartką, nocne odwiedziny siwowłosej kobiety, a później, wytłoczywszy szybę, jął wsuwać do pani pokoju zwyczajną maskę.
— Maskę?
— Tak! Maskę, o straszliwych rysach, z pomalowanemi fosforem oczami. Oczywiście, nie mogły jej wyrządzić żadnej krzywdy kule, a wy, w waszem przerażeniu, przyjęliście ją za groźnego potwora...
— Ach!
— Cel został całkowicie osięgnięty. Następnego dnia, po bezsennie spędzonej nocy, Wazgird stracił głowę, nie wiedział, co postanowić, rad był znaleźć się śród ludzi, a zaufawszy pozorom, że ma przed sobą zamożnych amerykańskich turystów, łatwo dał się zawlec do spelunki, do jakiej, może w innym wypadku, nie dałby się zaciągnąć! Pojmuje pani teraz?
Marysieńka skinęła główką. Mimo wesołej opowieści detektywa, jakżeż straszliwe wydawały się jej przeżyte wypadki, jakże straszliwe same o nich wspomnienie!
— Skończyło się! — szepnęła.
— Skończyło się i nigdy nie powtórzy! — dodał, niby odgadując jej myśli.
W tejże chwili, ciszę zamącił ostry, natarczywy dzwonek. Tak, dzwoni ktoś, komu się śpieszy i kto radby jaknajprędzej znaleźć się wewnątrz mieszkania.
— Kto to?
Detektyw powstał z krzesełka i pośpieszył do przedpokoju.
Otworzył drzwi i rychło się pojawił z powrotem w towarzystwie dawnego pana Gwiżdża. Ten, od czasu odziedziczenia wielkiej fortuny, zmienił się znacznie. Wyprzystojniał, ostrzygł długie włosy, nabrał pewności siebie, był nawet elegancko ubrany. Marysieńkę, ostatnio, odwiedzał rzadko, wpadając tylko na krótkie chwile i zdawało się, że legły pomiędzy nimi jakieś niedomówienia.
Teraz szedł uśmiechnięty, prosto do Pohoreckiej i serdecznie przemówił:
— Pani Marysieńko! Wiedziałem, że znajduje się tu pan Den i dla tego przybyłem umyślnie, aby w jego obecności wyświetlić te nieuchwytne rozdźwięki, które powstały między nami!
— Nie rozumiem! — odrzekła, unikając jego wzroku.
— Doskonale pojmuje mnie pani! Od czasu, kiedy należą do mnie te przeklęte skarby, unika mnie pani, zmieniła się w stosunku do mnie całkowicie!
— Zdaje się panu!
— Wcale mi się nie zdaje! Jestem o tem przekonany! Stawiam się tu, aby wręcz oświadczyć pani...
— Co mianowicie?
— Że, skoro tyle nieszczęść i przygód spotkało panią z powodu tych obrzydłych skarbów, połowa ich należy do pani!
Aż podniosła się z oburzenia z kanapy, na której dotychczas siedziała.
— Więc pan — wykrzyknęła, czerwieniąc się gwałtownie — przypuszcza, że dla tego zmieniłam się w stosunku do pana, iż mi chodzi o miljony! Wstydziłby się pan wysuwać podobne przypuszczenia! Gardzę temi klejnotami i tem złotem, na którem spoczywa tyle krwi ludzkiej...
— Ależ, pani Marysieńko! Nie przypuszczałem nigdy... Uważam tylko, że słusznie pani się należą...
— Nie, panie! — wołała w dalszym ciągu w podnieceniu. — Nie skusi mnie pan tą nagrodą i nie pragnęłam nagrody! A zmieniłam się, istotnie, w stosunku do pana! Bo, przestał pan być Gwiżdżem, moim kochanym przyjacielem, a stał się pan Jerzym Gozdeckim, potomkiem arystokratycznej rodziny i dziedzicem wielkiej fortuny!
— W czem to zmienia postać rzeczy?
— Bardzo zmienia!... — odrzekła cicho i podszedłszy do okna, odwróciła się twarzą od obecnych, jakby pragnąc ukryć łzy.
Ale Gozdecki podbiegł do niej prędko, podczas gdy Den z uśmiechem obserwował tę scenę.
— Pani Marysieńko! — przemówił gorąco. — Czyż naprawdę przestałem być dla pani dawnym Gwiżdżem?
Policzki Marysieńki poczerwieniały jeszcze mocniej. W jej wyobraźni jaskrawo zarysował się obraz, o którym tylokrotnie wspominała z rozczuleniem. W małej izdebce, osaczeni przez bandytów, stali przytuleni do siebie, ona i Gwiżdż, w obliczu nieuchronnej zguby, gdy zdawało się, że żadnego już ratunku niema. A wtedy, ich usta złączył długi, pełen serdecznego oddania, pocałunek....
— Czyż pani nie pamięta? — porywczo powtórzył, pochwytując ją za rączkę.
Marysieńka nie odparła nic, tylko niby radosne westchnienie wyrwało się z jej piersi a drobna rączka mocno odwzajemniła uścisk dawnego Gwiżdża...
Ślub Marysieńki z Jerzym Gozdeckim odbył się wkrótce potem.
Na drużbów zaprosił Gozdecki — oczywiście Dena i Sorela.
Kapitan Sorel, który w międzyczasie powrócił do Francji, przybył na tę uroczystość do Warszawy powtórnie. Tym razem jednak nie aeroplanem, a jak zwykły śmiertelnik, koleją.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.