Wierzyciele swatami/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wierzyciele swatami |
Wydawca | Nakładem J. Czaińskiego |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukiem J. Czaińskiego |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Mari de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Nie jestem w stanie wam zapłacie, mówił hrabia.
Hałas ogólny zagłuszył mówiącego. Wszyscy zaczęli razem krzyczeć. Twarze ożywiły się. Głosy mówiących przybierały ton coraz groźniejszy.
Pan hrabia najobojętniejszy na wszystko, wybrał sobie cygaro i zapalił.
Wielki z początku hałas zaczął powoli przycichać.
Gobert dał znak milczenia i zbliżywszy się do hrabiego rzekł:
— Panie hrabio, nie jesteśmy znowu tak bardzo naiwni, jak się to panu zdaje...
— Ależ, odparł młodzieniec, ja panów nie posądzam o to.
— Mówmy otwarcie, rzekł Gobert, pan wiesz, że mamy prawo pana ścigać i pan starasz się jedynie zyskać na czasie. Otóż my na to nie zgadzamy się.
— Nie, nie! dodali inni.
— Zaraz się panom wytłómaczę, odparł hrabia.
— Owszem.
— Oto, szkoda słów na powtarzanie jednej i tej samej piosenki. Wcale nie mam zamiaru żądać od panów jakiejś prolongaty, nie potrzebuję zyskiwać na czasie, ponieważ jestem zrujnowany, zrujnowany bez ratunku.
Nowy krzyk, ale daleko groźniejszy jak przedtem. Gobert tymczasem zaczął znowu gestykulować i zdołał uspokoić kolegów, poczem mówił:
— Zrujnowany, być może. Możesz pan jednak uregulować się, gdybyś chciał zapłacić wszystkie swoje długi. Idzie tu bowiem o małe wywłaszczenie... Posiadasz pan w Paryżu pałac, którego cena wynosi co najmniej 350 tysięcy franków, w Normandji, niedaleko Caen, posiadłość ziemską, ocenioną na 400 tysięcy franków, a zatem ogólnie 750 tysięcy franków. Tak przynajmniej oceniają pański majątek. Zamieniwszy zatem to na gotówkę, z łatwością da się zapłacić 300 tysięcy długu. Wierz mi panie hrabio, że doskonale zostałem przed dworna laty poinformowany w tym względzie... Działałem jak człowiek rozumny...
Przyczem Gobert uśmiechnął się zwycięzko.
Nadzieja ożywiła serca wierzycieli, zamienili ze sobą spojrzenia bardzo znaczące.
Pan de Nancey wydobył z portfelu dwa arkusze papieru stemplowego zapisanego od góry do dołu.
Niestety! panie Gobert, spóźniliście się, odparł hrabia, wiadomości pańskie przed dwoma laty były bardzo rzetelne, teraz jednak zmieniły się okoliczności.
W roku zeszłym, chciałem jak wszyscy nierozsądni grać na giełdzie, zdwoić mój majątek i płacić długi. Otóż tedy w Towarzystwie Kredytowem zastawiłem moje wszystkie dobra za 700 kroć sto tysięcy franków i wszystkie co do grosza straciłem na giełdzie. Oto kopia aktów hipotecznych... możecie je sprawdzić.
Ten ostatni przejrzawszy papiery, zawołał:
— Okradzeni! Jesteśmy okradzeni!
— Okradzeni! powtórzyli wszyscy.
— Jakby w lesie Bondy!
— To niegodnie! To haniebnie! krzyknęli wierzyciele. Pan hrabia jest...
Nie mieli czasu na dokończenie frazesu.
Paweł pobladły, głosem doniosłym, strasznym, którego dźwięki słychać by było nawet podczas huraganu, zawołał:
— Żadnych obelg, panowie. Ostrzegam panów, że żadnych nie ścierpię, bo jakkolwiek jestem waszym dłużnikiem, pociągnę wszystkich do surowej odpowiedzialności przy najmniejszym wyrazie... Powiadam, że unikajcie ze mną kłótni, w waszym to bowiem leży interesie. Mówiliście niedawno o zakończeniu serjo waszego posiedzenia, bardzo dobrze. Od was zatem zależy abyście nie stracili ani grosza.
Każdy wierzyciel jest najwrażliwszem w świecie stworzeniem. Jedno nie doprowadza go do rozpaczy, jedno nie uspakaja i wprowadza do krainy marzeń.
Często dość jednego wyrazu aby zażegnać burzę.
Jednem słowem, wierzyciel jest tygrysem, którego najsłabsza nadzieja, najniepewniejsza, często himeryczna prawie drobnostka, może zmienić w baranka.
Ostatnie wyrazy pana Nancey, wyrazy trudne do usprawiedliwienia, po przyznaniu się do zupełnej ruiny, uspokoiły nagle wszystkich. Dziki wyraz twarzy zmienił się w uśmiech, a nawet najzaciętszy z wierzycieli przybrał postawę pokorną.
— Wybornie moi kochani, teraz widzę, że jesteście ludźmi dobrze wychowanymi i szczerze wam tego winszuję. Do czegóż mogłaby doprowadzić ta wrzawa nierozsądna? Krzyk wcale nic działa na mnie. Przeklinajcie giełdę na której tyle straciłem, ależ moi panowie nie macie się o co gniewać, strata ta nie zmniejszyła wcale waszych kapitałów. Byłem w tym razie filozofem i zalecam wam ten środek jako najskuteczniejszy.
Dało się słyszeć szemranie. Wszyscy wierzyciele nie spodziewali się wcale od hrabiego lekcji filozofii.
Hrabia mówił dalej:
— Nie nadużywałem waszej cierpliwości moi przyjaciele, ale jedynie prosiłem, abyście posłuchali mnie jeszcze jedną chwilkę. Potrzeba było mówić o sobie, abyśmy mogli przyjść do zamierzonego celu. W mojem nieszczęściu co przedsięwziąść, co począć. Zastanawiaem się nad tem w rozmaity sposób, zdaje mi się, zdecydowałem się już... Widziano wielu młodych ludzi zrujnowanych tak samo jak ja, a jednakże kiedy zajęli się energicznie pracą, w części przynajmniej powrócili sobie majątek... Ja ich naśladować nie mogę. Znam siebie bardzo dobrze. Przywyknienie i potrzeba życia pełnego przyjemności, nigdy nie pozwoli mi zająć się czemkolwiek... Walczyć przeciwko nędzy jest dla mnie memożliwe. Pytam się panów, czy jestem stworzony do wegetacji, do życia i utrzymania się z 3000 płacy. Czyliżby mi one wystarczyły na utrzymanie koni wyborowej rasy, pięknych kobiet, na obiady wykwintne i cygara? Nigdy, nigdy! Wyśmianoby mnie, gdybym jechał omnibusem. A wreszcie cóżbyście skorzystali z mojego heroizmu. Nie spłaci się trzech kroć sto tysięcy franków, z tysiąca franków rocznego wynagrodzenia. Nie mówmy zatem o pracy. Mogę sobie w łeb strzelić... Myślałem o tem, i kto wie czy tego nie zrobię. Jest to rozwiązanie bardzo praktyczne i nie obowiązujące do niczego. Nie byłożby to stosowniej żyć jak obecnie, a nawet lepiej jeszcze, mieć konie, powozy, pierścienie, biżuterją, spłacić wszystkie razem długi i niczem się nie kłopotać; niczem nie zajmować. Co mówicie na to? Jest to sen przyjemny nie prawdaż? Otóż sen ten jeżelibyście zdecydowali się mi dopomódz, mógłby się urzeczywistnić niewątpliwie. Cała tajemnica w tych trzech wyrazach: Czy mi dopomożecie?
— To zależy... odpowiedział pierwszy.
— Jeżeli nie będzie potrzeba pieniędzy, to zobaczymy, dodał drugi.
— Na wszystko się zgadzam, ale pieniędzy nie dam, dodał trzeci.
— O bądźcie spokojni, rzekł Paweł, nic nie stracicie a zyskacie jeszcze.
— Jak to?
— Zobaczycie... Nie mam ani pałacu, ani zamku ani wioski, ani kredytu... Obligacje i kupony od akcji, wszystko, jednem słowem, poszło; ale pozostał mi najcenniejszy kapitał...
— Kapitał? zawołali wierzyciele. Jaki?
— Moja osoba. Ja sam; to aż nadto. Mam lat 28, białe zęby i włosy czarne jak kruk... Mogę się pomieścić i znaleść jak należy w najpierwszem towarzystwie wielkiego świata, damy uważają mnie jako pięknego mężczyznę, a wreszcie nazywam się: Pawel Armand, Gaston, hrabia de Nancey, jest to stare nazwisko, ze starszym jeszcze herbem... Wszystko to warte milion... Potrzeba tylko znaleśc mi małżonkę wykształconą z pieniędzmi...
— Zgadzamy się. Ale gdzież jest ta kobieta? odezwał się tapicer.
— Gdzie jest? nie wiem i nic mię to nie obchodzi... Ja jej wcale szukać nie myślę...
— Któż więc?
— Wy, moi kochani przyjaciele.
— My! wykrzyknęli razem.
— Tak jest, i znajdziecie ją, jeżeli będziecie dobrze szukali. Któż to uczyni jeżeli nie wy! Pojmujecie dobrze, że osobiście nie mogę zajmować się tą sprawą. Poszukiwania odbywać się powinny w części świata i w społeczności mnie wcale nieznanej... Widzę rzeczy tak jak się one przedstawiają. Ażeby pozyskać majątek, trzeba dopuścić się mezaliansu. Przyszła hrabina de Nancey musi być sobie przystojna mieszczka, dość znośna, pragnąca zostać wielką damą i jeździć w powozie z herbem. Wasz proceder należy do wyższej sfery, macie styczność z ludźmi bogatymi, z rodzinami, które doszły do majątku przez spekulacją lub handel... To właśnie w tej kopalni złota, należy mi szukać żony... Będziecie pracować korzystnie dla siebie i dla mnie... Postępowanie w tym razie nie wymaga zbytnich zdolności. Chwalcie mnie jak umiecie, a nawet jeżeli podobna, przesadzajcie w pochwałach. Niech będę w waszych oczach czemś nadzwyczajnym, feniksem, białym krukiem. Czyńcie wszystko aby ten rodzaj handlu czy spekulacji, przyniósł nam wszystkim znakomite korzyści. Naśladujcie w tym względzie naszego przyjaciela pana Meyer, który chcąc sprzedać konia, mówi o nim niestworzone rzeczy... słuchajcie jak to on mówi, deklamuje... Naśladujcie go panowie, powtarzam... Wreszcie nie przesadzicie w pochwałach, gdyż jestem człowiekiem dobrego tonu i dystynkcji... jestem eleganckim młodzieńcem w całem znaczeniu tego wyrazu... nie mam innych wad, prócz chęci wydatkowania ile się da i używania przyjemności... Małżeństwo mnie poprawi... tak się spodziewać należy...
— Niewątpliwie, rzekł Lebel-Gerard, który odrazu stał się optymistą...
— Wreszcie jak pan hrabia będzie znowu bogatym, odezwał się jubiler, po co się ścieśniać.
— Pan hrabia zbytnie się potępia, mówił z kolei handlarz końmi, najbardziej rozpustni kawalerowie, bywają najprzykładniejszymi mężami... Młodzi ludzie są jak źrebaczki, którym potrzeba dać zupełną swobodę, dać się im wybujać na przestrzeni, zanim się ich użyje do zaprzęgu w powozie lub pod siodło.
— Najzupełniejsza racja, dodał Paweł. Z prawdziwą rozkoszą przekonywam się że mnie zrozumieliście. Mam nadzieję, że na nowo zapanuje między nami dawna harmonja. Rachuję na was! Rachuję na was! Nie potrafię wam się wywdzięczyć jak należy. Pozwólcie mi jednak powiedzieć, że jakkolwiek nie jestem ani przesądnym ani zabobonnym, nie znoszę jednak wcale śmieszności. Zaślubię każdą jaką mi przedstawicie, nie wymagam zbyt wiele, niech tylko będzie młoda i nie bardzo brzydka. W żadnym razie nie zgodzę się na ozdobienie tytułem hrabiny, starej, garbatej baby.
— O pan hrabia może być spokojny, zawołał Lebel-Gerard, nie zaproponujemy panu nic takiego, coby nie było godne hrabiowskiego tytułu.
— Pan hrabia jest zanadto dobrym znawcą, aby się pozwolił „omamić“, odparł Meyer w sposobie zwykłym swej obrazowej wymowy.
— Pamiętajcie jeszcze i to, żeby majątek przyszłej hrabiny był wystarczającym. Wam trzeba wypłacić 300 tysięcy, 700 kroć na wykupno mego pałacu i majętności wiejskiej, a chciałbym też żeby i dla mnie pozostał przyzwoity kapitalik. Otóż tedy minimum, majątek wynosić powinien 1,200.000 franków.
— Bardzo naturalnie, rzekł Meyer, pan hrabia wart daleko więcej.
— Przypuśćmy, że potrzeba na to co najmniej miesiąc, więc spodziewam się, że przez ten czas żaden z was nie uczyni najmniejszej wzmianki, nie zaczepi mię nigdy i nie przypomni się o dług; że nie będzie między nami żadnej sprzeczki i że nie ujrzę wcale stemplowego papieru.
— Do licha! Wszak to samo przez się rozumie się. Nawet kapitaliści, o których wspominałem schowają weksle do portfelów i czekać będą na termin oznaczonej wypłaty.
— Wszystko więc ułożone, rzekł Nancey, możemy zatem rozstać się jako prawdziwi przyjaciele, aby się znowu zobaczyć w warunkach daleko przyjaźniejszych.
Wierzyciele zupełnie uspokojeni opuścili pałac, składając hrabiemu powinszowania wszelkiej pomyślności.
Dawid Meyer usiadł do powoziku, którym sam kierował; Gerard pomieścił się w ekwipażu, gdyż posiadał rzeczywiście bardzo elegancki powóz.
Hrabia pozostawszy sam, otworzył okno, aby jak mówił, oczyścić powietrze z woni wierzycieli.
Poczem złożywszy napowrót papiery i zamknąwszy portfel roześmiał się wesoło:
— Otóż tedy sam wszedłem do jaskini tygrysów, i jestem zdrów i cały. Pokonałem dzikie zwierzęta, sprawa jaką im przedstawiłem jest pomysłem genialnym. Miałem dziewięciu okrutnych wierzycieli, teraz mam swatów weselnych, którzy energicznie zajmą się mojem ożenieniem. Nie tylko że mnie nie pożrą, ale przeciwnie żywić będą... Będę bogatym i żonatym. Żonatym? Ja? a to śmieszne. W tym świecie nic nie jest niepodobnego. Każą mi się żenić. Dobrze, ożenię się, a właściwie to moja żona pójdzie za mąż... ja zawsze kawalerem pozostanę.