<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wierzyciele swatami
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1902
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Mari de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Blanka Lizely.

Nazajutrz, o godzinie w pół do pierwszej, pan de Nancey, udał się na pola elizejskie, czyniąc sobie wyrzuty, że nie jest bardzo przyjemne żenić się, mając za swatów faktora koni i tapicera.
Było to przecież złe nieuniknione. Roztrwoniwszy majątek, należało bądź co bądź odzyskać dawną fortunę, choćby nawet spekulując na posag.
Dawid Meyer w stroju krzyczącem i najfatalniejszego smaku, oczekiwał już na hrabiego.
Błyszczący faktor nie posiadał się z durny.
Któż może zaręczyć, że ta sama hrabina, później... ba! trudno odgadnąć.
W każdym razie nie ma nic niepodobnego...
— Brawo! panie hrabio, zawołał Dawid. Jesteś pan punktualnym jak chronometr Breguet’a. Godne naśladowania! Szklankę madery i w drogę.
Hrabia ukłonił się i dotknął kieliszka ustami.
Dawid wypił odrazu.
— Naumyślnie kazałem to wino przygotować dla hrabiego. Zdaje mi się, że należy do wyjątkowych pod względem dobroci. Piętnaście lat! No! zdrowie pana hrabiego!
Wino rzeczywiście było wyborne.
Dwaj przyjaciele zapalili cygara i wsiedli do faetonu.
Dawid sam wziął lejce do ręki.
Do połowy drogi, nie wspominano wcale o celu wizyty.
Paweł jednak przerwał milczenie zapytując się:
— Panna Lizely oczekuje zatem na nas dzisiaj?
— Do licha! Przecież nie mam zamiaru poprowadzenia pana hrabiego po to, aby się przypatrywał jedynie drzewom parku? Oto tekst depeszy, jaką wysłałem:
„Pan hrabia i ja, jutro, oddamy wizytę we względzie poney“. To dostateczne. Czekają na nas najniezawodniej.
— Dla czegóż pan mówisz o jakichś poney?
— To tylko pozór. Pan hrabia nie przyjeżdża z wizytą do panny Lizely, ale dla ocenienia koni, które zamierza kupić. Przy tej okazji zawiąże się rozmówka, a jeżeli wówczas pan hrabia nie potrafi podobać się, nie moja wina.
— Dobrze obmyślane, rzekł Paweł z uśmiechem.
— To mój jedynie pomysł. Bywają wodewiliści, którzy w swoich utworach mniej daleko okazują sprytu. A zatem śmiało do dzieła. Notarjusz wkrótce zatemperuje pióro a pan mer z Ville-d’Avray, zabierze się do spisania małżeńskiego aktu. Wkrótce dojechano do wymienionej wyżej miejscowości.
— Przybyliśmy, rzekł Dawid Meyer.
Domownik a raczej groom faktora zeskoczył z kozła i zadzwonił.
Ogrodnik otworzył na roścież bramę i powóz wjechał w dziedziniec.
— Cóż pan mówisz panie hrabio? Czy nie „szyk“
— Prześlicznie!
Faeton zatrzymał się przed peronem pełnym kwiatów.
Na schodach służący ubrany po angielsku w czarny frak stał oczekując na gości.
— A to ty James? rzekł poufale Dawid. Czy pani jest uprzedzona o naszym przybyciu? Jest w altanie czy też w parku?
— Pani jest w altanie. Kogoż będę miał honor zameldować?
— Zamelduj pana hrabiego de Nancey i dodaj jeśliś dobry, że przybył z nim David Meyer. Znasz mię zapewne?
Obaj przybywający zeszli po schodach.
James ukłoniwszy się bardzo nisko, poszedł naprzód dla wskazania drogi.
Młoda dama leżąca w połowie w szeslągu, z książką w ręku, powstała nieco zarumieniwszy się i pozdrowiła bardzo grzecznie przybywających, z pewnem jednak zakłopotaniem, które nie uszło uwagi Pawła.
Tą młodą damą była panna Blanka Lizely, która, jak wiemy, żyła samotna z dochodów od spadku jaki otrzymała niewiadomo kiedy i od kogo.
Pan de Nancey żyjąc długo w świecie, znał doskonale kobiety i piękność panny Lizely nie uczyniła na nim zbyt wielkiego wrażenia.
Blanka Lizely znaną już była w świecie pod innem imieniem.
Będziemy się starali narysować jej portret.
Jest to dama mająca zaledwie około dwadzieścia pięć lat, więcej wysoka niż niska, cienka w pasie, z ramionami czarującemi, z biustem jakby wykutym z marmuru, z szyją powabną, umieszczoną na barkach jakby ręką mistrza.
Postać jej istotnie posiadała wszystkie warunki skończonej piękności. Włosy blond wijące się w pierścieniach, ocieniały jej czoło złotawą barwą jakby aureolą. Była to prawdziwa kamelia, biała jak marmur kararyjski, z lekkim odcieniem rumieńca.
Oczy miała rzeczywiście niezwykłe, w spojrzeniu jej było coś magicznego.
Nie darzyło ono ani życiem nadmiernem, ani żądzą namiętną, miało jednak wyraz któremu oprzeć się nie było podobna.
Panna Lizely zaczęła mówić.
Dźwięk jej głosu metalicznym tonem wpadał mile do ucha.
Najmniejszy dźwięk budził w sercu jakieś ukryte, drzemiące struny i nigdy nie mógł być zapomnianym.
Ten ton właśnie nadawał każdemu wyrazowi dźwięk jakiś uroczy i niesłychanie powabny.
Paweł wsłuchiwał się z rozkoszą, kiedy mówiła o poney, które chciała kupić, a w tym właśnie handlu należało hrabiemu dać stanowcze przychylne lub nieprzychylne zdanie.
Obaj słuchający znajdowali się pod wpływem jakiegoś uroku.
Lizely dostrzegłszy to najwyraźniej, odezwała się:
— Uważam, że pan hrabia wcale mnie nie słucha.
Paweł zadrżał jakby pochwycony na gorącym uczynku.
— Jeżelibym nie była zbyt zuchwałą, zapytałabym się pana: O czem hrabio myślisz?
Pan de Nancey utkwiwszy spojrzenie, czynił przegląd swych dawniejszych wspomnień. Był pewnym że ją gdzieś widział, że spotkał gdzieś tę postać bladą, z pięknym złotawym włosem, z okiem czarnem, które dziś przenikało go do głębi. Przypominał sobie gdzie widział tę uroczą główkę, przesuwającą się w przelotnem widzeniu.
Zdawało mu się, że to było wieczorkiem, na lewym brzegu jeziorka, prawie tuż naprzeciw wyspy, pośród ekwipaży panów i arystokracji najwykwintniejszej Paryża.
Był przekonanym, że ta piękność spoczywała w powozie o ośmiu resorach, w wspomnieniach tych rysowała się obok Blanki inna jeszcze postać, starca, o twarzy poważnej, nachylonego nad nią i mówiącego do swojej towarzyszki z uczuciem.
Byłoż więc to zamglone wspomnienie, obraz imaginacyjny czy też rzeczywistość?
Nie wiedział wcale.
— Przebacz mi pani, rzekł... Słuchałem bardzo ciekawie.
— Przeciwnie z roztargnieniem, szepnęła Blanka z uśmiechem.
— Być może... ale to nie moja... ale pani wina.
— Moja, powtórzyła Blanka. Jakto?
— Rysy bowiem twarzy pani przypominają mi przeszłość. Zastanawiam się nad tem, gdzie widziałem panią.
— Więc pan mię sobie przypominasz?
— Najniezawodniej, kto panią raz jeden widział, ten o pani zapomnieć nie jest w stanie. O tak, twarz pani pozostała mi w pamięci, ale nic więcej. Obraz istnieje, jednak ramy znikły.
— Mogę zatem panu dopomódz. Spotkaliśmy się ze sobą trzy razy. Naj pierwej na przedstawieniu „Grandę Duchesse“, ale ukryta w cieniu nie mogłam być dla pana widzialną. Pańskie nazwisko wymówione w mojej obecności, przez jakiegoś wysokiego młodzieńca, utkwiło mi w pamięci. Ujrzałam pana znowu w kilka dni, na wieczorze w Operze. Grano wówczas Proroka. Szkła pańskiej lornetki, nie odrywały się od mojej loży. Nasze trzecie spotkanie, miało miejsce przed sześcioma miesiącami na brzegach jeziora. Pan jechałeś konno, mój powóz toczył się powoli. Pańskie spojrzenie spotkało moje.
— Tak, tak, zawołał z żywością hrabia, zdaje mi się że to było wczoraj. Pani nie byłaś sama!
Panna Lizely okryła się rumieńcem.
— Nie, odparła z lekko zniżonym głosem, nie byłam sama. Lord Dudley, stary przyjaciel znajdował się obok mnie.
Zakłopotanie młodej dziewczyny było widoczne. Zmieniła natychmiast przedmiot rozmowy.
— Powróćmy do ponny, rzekła, jeżeli pan sobie życzysz, pójdziemy je obejrzeć.
Blanka wzięła parasolkę z materji różowej, otworzyła drzwi komunikujące się z parkiem, wyszła pierwsza i zatrzymała się.
Pan de Nancey podał jej rękę, którą przyjęła bez wahania.
Dziwne wrażenie opanowało hrabiego, ciepło ręki młodej kobiety, sprawiało mu pewną przyjemną senzacją.
Wywołało to bezwzględne hrabiego milczenie, jakkolwiek czuł że staje się zamyślonym.
Blanka ze swej strony, także nie odzywała się wcale.
Od chwili do chwili zwracała ona spojrzenie na hrabiego i widząc, że tenże wciąż na nią patrzy, coraz silniejszym okrywała się rumieńcem.
Dawid Meyer postępował o cztery kroki za nimi, włożywszy ręce w kieszenie żakiety.
Zdawał się marzyć.
— Idzie bardzo dobrze! Idzie bardzo dobrze, mówił do siebie zacierając ręce. Będzie to wyśmienity, wspaniały zaprząg. Oboje wyglądają jak bukiecik z polnych kwiatów. Dostanę moje pieniądze i utrzymam klienta, który się nigdy prawie nie targuje.
Przybycie do stajni rozproszyło marzenia.
Paweł odzyskał dawniejszą swobodę i jak zwykle stał się bardzo miłym i rozmownym towarzyszem.
Blanka udzielała mu objaśnień uśmiechnięta.
Ponny zostały wyprowadzone. Były to koniki stalowego koloru z czarną grzywą.
Hrabia znajdował je bardzo pięknymi i nie żałował wcale pochwał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.