Wierzyciele swatami/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wierzyciele swatami |
Wydawca | Nakładem J. Czaińskiego |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukiem J. Czaińskiego |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Mari de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz pan de Nancey urzeczywistnił swój plan, którego pomysł pierwszy zawdzięczał bytności w leśnem ustroniu u panny Lizely.
Tym sposobem dzielił swoje dnie między Małgorzatą i Blanką, wynajdując zawsze wyśmienite powody, już to do przybycia zbyt późno, już to do odjazdu zbyt wcześnie.
W Montmorency rzeczy szły naturalnym porządkiem.
Ogłoszono zapowiedzi. Dzień ślubu został oznaczony. Żadnej przeszkody. Małgorzata naiwna i czuła za każdym pobytem pana de Nancey okazywała mu więcej serdeczności.
Widocznie młode dziewczę oddało mu się całem sercem.
Blanka ze swej strony zakochana bez pamięci, walczyła przeciwko Pawłowi i przeciwko swej namiętności.
Drżała o siebie, obawiała się wybuchów namiętnych, trzymała Pawła w oddaleniu, nie pozwalając na żadne zbliżenie.
Dla czego jesteś tak okrutną, moja czarująca blondynko, mój śnie złoty! szeptał młody człowiek doprowadzony do ostateczności.
— Chowam się dla ciebie, odpowiadała panna Lizely, i wierz mi, że to równie wiele mnie kosztuje. Szanuj tę, która będzie twoja żoną; szanując ukochasz tem silniej.
Pawła gniewała ta przezorność i nie zważając na jej wzdraganie się, obejmował ramieniem, Lizely chroniła się do pokoju, prosząc hrabiego aby był rozsądniejszym.
Pan de Nancey nabrał tego przekonania, że wzdraganie się Blanki jest skutkiem opóźnienia ogłoszenia zapowiedzi.
Sam o tem zaczął mówić.
— Pisałem niedawno do sekretarza mera, aby mi nadesłał metrykę urodzenia. W Niedzielę, moja kochana, zaprezentujemy się w merostwie. W dwanaście dni później zostaniesz hrabiną.
Panna Lizely uśmiechnęła się.
— Hrabiną Nancey! twoją żoną, mój drogi Pawle. Zdaje mi się że nie dożyję tej błogosławionej chwili. Oby Bóg pozwolił mi, abym należała do ciebie cała jak obecnie już należę sercem.
Papiery nadeszły lecz brakowało aktu zejścia rodziców. Mer więc odmówił ogłoszenia zapowiedzi. Paweł o tem dobrze wiedział. Trzeba było pisać na nowo do Normandji.
Tym sposobem zyskał znowu jeden tydzień.
Pan de Nancey był niezmiernie strapiony, tak, że Blanka postanowiła ustąpić i pozwolić mu zakosztować tego co nasi przodkowie zwykli nazywać: menus suffrages.
Ale Paweł nie kontentował się taką bagatelką i panna Lizely skłonna do następstw, przygotowała fatalnie katastrofę.
Tymczasem czas mijał.
Już tylko pozostawało sześć dni, po upływie których Małgorzata Bouchard miała poślubić hrabiego.
Trzeba było spieszyć się z Blanką albo zrzec się wszystkiego Paweł przybył do Montmorency z twarzą zasmuconą.
Znalazł Małgorzatę przy ojcu.
— Co tobie? zapytała młoda dziewczyna zaniepokojona.
— Kocham cię tak silnie, że zdaje mi się zapominam o wszystkiem na świecie.
— Bardzo dobrze, sądzę że w tem niema nic złego.
— Bezwatpienia, ale jednak popełniłem wielki błąd. Mam kuzyna bardzo bliskiego księcia de C*.
Bouchard usłyszawszy to nazwisko rozpromieniał.
— A więc? Ten książę...
— Nie jest młody, wdowiec, bogaty i bezdzietny.
— Do licha! więc pan będziesz dziedziczył?
— Bez wątpienia.
— I odziedziczysz tytuł?
— Prawdopodobnie.
— Wielki Boże! Więc go pan obraziłeś?
— W tak fatalny sposób, że zapewne mi nie przebaczy. Postaw się na mojem miejscu, drogi ojcze. Zapomniałem zupełnie zawiadomić go o nastąpić mającem połączeniu z twoją córką.
— To źle! Zdaje się mi jednak że będzie można temu zapobiedz.
— W jaki sposób?
— Napisać.
— Książę wystąpienie moje uzna za spóźnione. Wyobraź sobie, ślub ma być za sześć dni. Dla wyratowania się trzeba się z nim zobaczyć.
— Któż ci przeszkadza?
— Odległość... Mieszka w Bretanii, a jego zamek znajduje się w Quimper. Pojechać tam znaczy tyle co stracić dwa dni.
— Cóż to szkodzi? Można zaryzykować dwa dni dla wuja i do tego bezdzietnego.
— Ale rozstać się z moją najdroższą na dwa okropne dni.
— Ona jest tak rozsądną że sama doradzi ci tę podróż.
— Ja cię zawsze muszę zachęcać do tego co się zgadza z wolą ojca i moją, rzekła Małgorzata.
— Jedz i wracaj prędko mój zięciu.
— Niestety, ta myśl trudna do wykonania. Obciąłbym bowiem przywieść także i wuja, tylko że od dwóch lat choruje na podagrę.
— A zatem złóż mu odemnie ukłony i powinszowawania, dodał Bouchard.
We dwie godziny później Nancey przybył do willi panny Lizely.
Blanka przyjęła go jak zwykle, drżąc z obawy o siebie.
Dzień był gorący i duszny.
Wprowadzono młodzieńca do salonu, w którym przyjmowała go na pierwszej wizycie z Dawidem Meyerem.
— Czy tu nie za gorąco? zapytała Blanka. Idźmy lepiej do ogrodu. I tam równie będzie gorąco ale przynajmniej odetchniemy świeżem powietrzem.
Hrabia poszedł powoli ku altance, o której już poprzednio mówiliśmy czytelnikowi.
Usiedli na ławce.
Blanka po długiem wzdraganiu oparła się na jego ramieniu.
Paweł działał bardzo zręcznie, nie skorzystał on wcale z tej niespodziewanej łaski, ale przeciwnie chciał aby mu oddano się z większem jeszcze zaufaniem.
Mówił jej o swojej miłości w kolorach tak ognistych, że czuł jak Blanka drżała na całem ciele.
Gdyby był w tej chwili pociągnął ją ku sobie, kto wie, czy opór nie zostałby przełamany.
Próba jednak była niebezpieczna, należało działać niezmiernie ostrożnie.
Dwie godziny w ten sposób upłynęło. Nagle Blanka podniosła głowę.
— Czy zjesz ze mną obiad?
— Jeżeli mi pozwolisz.
— Chodźmy zatem... Mam jeszcze wydać pewne polecenia... Wszak nic cię nie przymusza do pospiechu... Pojedziesz ostatnim pociągiem.
— Oddalę się wkrótce.
— Masz konie?
— Nie, przyjechałem koleją żelazną.
— Każę cię odwieźć moim powozem. Mój służący wie dobrze o godzinie odejścia pociągu.
Usiedli do stołu.
Pierwszy raz dopiero pan de Nancey obiadował w Ville d’Avray. Potrawy były wyborne i wina wyśmienite. Jedna myśl zajmowała Pawła, Blanka czuła dreszcze na ciele i w duszy.
Kamerdyner zdjął nakrycia i podał kawę.
Okna od sali jadalnej były otwarte i powiew wiatru poruszał światło świec. Upał się zdwoił.
Nagle wypadła błyskawica i dał się słyszeć piorun z takim hukiem jak gdyby padł na dach willi.
Blanka przysłoniwszy oczy zerwała się z krzykiem.
— Okno! szepnęła przerażona, zamknij okno bo się trwożę.
James pospieszył spełnić rozkaz swej pani.
Po pierwszym piorunie, nastąpił drugi jeszcze gwałtowniejszy.
Panna Lizely przerażona, drżąca, rzuciła się w objęcia Pawła, mówiąc:
— Ukryj mnie! Broń mnie! Ten huk mnie przeraża.
Mówiła prawdę. Niektóre natury nie mogą wytrzymać gwałtowności uderzeń piorunu.
Wicher coraz się wzmagał, pioruny uderzały nieustannie.
Blanka płakała jak dziecko, nie słuchając wcale Pawła, który ją starał się uspokoić.
Wszedł James.
Panna Lizely w obecności kamerdynera nabrała większej odwagi i kazała mu mówić, czego żąda.
— Pani! Godzina odejścia ostatniego pociągu zbliża się, ale Robert prosił mnie abym uprzedził panią że nie dojedzie do stacji bez wypadku... konie się zrywają... Zaledwie dwóch służących zdołało je utrzymać.
— Niech je wyprzęgą, zawołała Blanka. Czyliż pan hrabia mógłby odjechać w taką porę. Przygotuj pokój z obiciem...
— Więc mię zatrzymujesz? rzekł Paweł głosem drżącym.
— O, nie dziękuj mi! odparła Blanka. W podobnej nocy zatrzymałabym nawet śmiertelnego wroga... jeżelibym miała wroga, o czem wątpię.
— Zdawałoby się że noc stoi na moje rozporządzenie, pomyślał Paweł.
— Pokój pana hrabiego przygotowany, rzekł służący.
— Do widzenia, mój przyjacielu, szepnęła do Pawła ściskając mu rękę. Już jest późno i oboje potrzebujemy wypoczynku... Pragnę abyś pod moim dachem ma sen spokojny.
James poprowadził hrabiego na pierwsze piętro.