Wilczyce/Tom I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Pan Michał Michel.

To, co zaszło, wywarło na młodzieńcu wrażenie takie silne, że, gdy młode dziewczęta znikły, zdawało mu się, iż ocknął się ze snu.
Co prawda był w tej opoce życia, kiedy nawet ci, którzy są przeznaczeni do zostania następnie ludźmi bardzo trzeźwymi, płacą daninę romantyczności; a to spotkanie z młodemi dziewczętami, takiemi różnemi od tych, które widywał zazwyczaj, przenosiło go do świata fantastycznego pierwszych marzeń, kiedy wyobraźnia jego mogła bujać do woli i szukać owych zamków, ręką wieszczek wznoszonych a rozpadających się w gruzy po obu stronach drogi, w miarę jak idziemy dalej w życie.
Nie chcemy powiedzieć wszelako, że nasz młodzieniec powziął choćby najlżejszy cień miłości do jednej z dwóch amazonek; ale ta mieszanina dystynkcyi, urody, manier wytwornych i nawyknień męskich wydała mu się taką nadzwyczajną, że ciekawość jego była do najwyższego stopnia podniecona.
Przyrzekł sobie święcie, że się znów z niemi zobaczy, albo przynajmniej, że się dowie, kto są te panny niezwykłe.
Przez chwilę zdawało się, ze łaskawe nieba skłonne są niezwłocznie ciekawość jego zaspokoić; albowiem, gdy ruszył w drogę, dążąc do domu, o pięćset kroków mniej więcej od miejsca, w którem rozegrała się scena między nim a młodęmi pannami, spotkał człowieka w bluzie, w wielkich kamaszach skórzanych, który miał przewieszony przez ramię róg myśliwski i strzelbę, a w ręku trzymał bat.
Człowiek ten szedł szybko i był widocznie w najgorszym humorze.
Był to widocznie dojeżdżacz, który szukał młodych dziewcząt.
To też młodzieniec, przybierając najuprzejmiejszy wyraz twarzy i uśmiech najgrzeczniejszy, zaczepił go słowami:
— Mój przyjacielu, szukacie dwóch panien, nieprawda? jednej na koniu gniadym a drugiej na klaczy depeszowatej?
— Przedewszystkiem nie jestem pańskim przyjacielem, mój panie, skoro pana nie znam; a potem nie szukam dwóch panien, szukam moich psów — odparł brutalnie człowiek w bluzie — moich psów, które bałwan jakiś odwrócił z tropu wilka, i skierował na ślad zająca, bo go spudłował idyota.
Młodzieniec zagryzł wargi.
Człowiek w bluzie, w którym czytelnicy nasi poznali już niewątpliwie Jana Oullier’a, mówił dalej:
— Tak, widziałem to wszystko z wysokości Benaste’y i byłbym chętnie ustąpił praw swoich do nagrody, jaką mi przeznacza margrabia Souday za dobry wynik łowów, byleby w* tej chwili być o dwie lub trzy długości bata od pleców tego durnia!
Ten, do którego mówił, nie uwiażał za stosowne powrócić do roli, jaką sobie zakreślił na początku tej sceny i z całej odezwy Jana Oullier’a, któremu pozwalał mówić, jak gdyby z niej niczego nie był ciekaw, zwrócił uwagę na jeden tylko wyraz.
— A! — rzekł — to wy należycie do pana margrabiego Souday’a?
Jan Oullier spojrzał złym wzrokiem na nieszczęsnego interlokutora.
— Należę do samego siebie — odparł stary Wandejczyk — prowadzę psy pana margrabiego, ale to zarówno dla jego przyjemności, jak i dla swojej.
— Patrzcie — odezwał się młodzieniec, jak gdyby mówiąc do siebie — odkąd wróciłem przed sześciu miesiącami do mamy, nie słyszałem, żeby pan margrabia Souday był żonaty...
— No to ja — przerwał Oullier — ja to panu oznajmiam, mój panie; a jeśli pan ma na to jaką odpowiedź, to ja panu powiem jeszcze co innego, słyszy pan?
I, powiedziawszy te słowa tonem groźby, którego jego interlokutor zupełnie nie rozumiał, Jan Oullier, nie troszcząc się bynajmniej, w jakim go pozostawi nastroju, odwrócił się i przerwał rozmowę, powracając szybko drogą do Macheooul’u.
Gdy młodzieniec pozostał sam, postąpił jeszcze kilka kroków w kierunku, w jakim dążył po rozstaniu z młodemi dziewczętami, poczem, skręcając na lewo, wszedł na pole.
Na tem polu chłop szedł za pługiem.
Ten chłop był to mężczyzna, mogący mieć lat czterdzieści, odróżniający się od mieszkańców Poitou, swoich rodaków, ową fizyonomią sprytną i przebiegłą, która stanowi szczególną właściwość Normandczyka. Cerę miał bardzo czerwoną, oko żywe, przenikliwe, śmiałość spojrzenia zaś zmniejszał a raczej ukrywał ustawicznem mruganiem; spodziewał się niewątpliwie, że w ten sposób zdoła nadać obliczu swemu wyraz głupoty albo przynajmniej dobroduszności, tłumiącej nieufność u interlokutora; ale usta drwiące, o kącikach silnie zarysowanych linią, idącą w górę, jak u starożytnego Pana, wykazywały, minio jego starań, właściwą istotę jego charakteru.
Jakkolwiek młodzieniec skierował swe kroki widocznie ku niemu, oracz nie zawiesił bynajmniej swojej pracy; wiedział, jakiego wysiłku użyć będą musiały jego konie, by powrócić do pracy przerwanej na tej ziemi ciężkiej i gliniastej podtrzymywał tedy dalej lemiesz, jak gdyby był sam, i dopiero na krańcu zagonu, skoro zawrócił ze swoim zaprzęgiem i ustawił odpowiednio narzędzie swoję, by nanowo zacząć pracę, wtedy dopiero, mówimy, okazał skłonność do rozpoczęcia rozmowy, gdy zwierzęta odpoczywały zdyszane.
— I cóż — odezwał się tonem niemal poufałym do przybysza — powiodło nam się polowanie, panie Michel?
Młodzieniec, nie odpowiadając, zdjął torbę z ramienia i upuścił ją u stóp chłopa. Ten zaś, poprzez gęstą tkaninę sieci dostrzegł żółtawą sierść zająca.
— Oho! — zawołał — kot! Jak na początek, wcale nieźle, panie Michel.
Poczem wydobył zwierzę z torby, obejrzał je okiem znawcy i zawołał:
— Tam do licha! wart trzy franki i dziesięć sousów, jak jeden grosz. Wie pan, panie Michel, że to byt śliczny strzał? i przekonał się pan zapewnie, że to bardziej zajmujące od czytania bibuły, nad którą pana zastałem przed godziną.
— Dalibóg nie, ojcze Courtin — odparł młodzieniec — wolę moje książki, niż waszą strzelbę.
— Może pan ma słuszność, panie Michel — odpowiedział Courtin, a po twarzy jego przemknęła się chmura niezadowolenia — gdyby nieboszczyk ojciec pański myślał, jak pan, możeby lepiej na tem wyszedł; ale mniejsza o to; gdybym mógł, gdybym nie był nędzarzem, zmuszonym pracować dwanaście godzin na dwadzieścia cztery, nie spędzałbym nocy swoich na polowaniu.
— A więc, nie przestajecie czatować na zwierzynę, Courtin’ie? — spytał młodzieniec.
— Tak, panie Michel, od czasu do czasu, dla rozrywki.
— Wpadniecie jeszcze w ręce żandarmów!
— Ech! ci pańscy żandarmi to leniuchy, zapóźno wstają, żeby mnie schwytać.
Poczem twarz jego przybrała ten wyraz sprytu, który zazwyczaj usiłował ukryć.
— Mądrzejszy ja od nich, pianie Michel — dodał — niema dwóch Courtin’ów w całym kraju; gdybym został gajowym, jak Jan Oullier, przestałbym być kłusownikiem.
Ale pan Michel nie odpowiedział na tę propozycyę pośrednią, a ponieważ nie wiedział kto zacz Jan Oullier, przeto pominął zupełnie słowa chłopa.
— Oto wasza strzelba, Courtin’ie — rzekł, podając mu broń. — Dziękuję wam, żeście mi się z nią zaofiarowali, chęci wasze były dobre i nie wasza to wina, jeśli polowanie nie jest dla mnie taką rozrywką, jak dla innych.
— Trzeba jeszcze próbować, panie Michel, trzeba się w tem rozsmakować; najlepsze psy to te, które układają się do polowania najpóźniej. Słyszałem, jak amatorzy, którzy zjadają trzydzieści tuzinów ostryg na śniadanie, mówili, że do dwudziestego roku życia nie mogli nawet na nie patrzeć. Niech pan wychodzi z zamku, jak dzisiaj rano, z książkami; pani baronowa nie domyśli się niczego; niech pan wstąpi do ojca Courtin’a; jego strzelba będzie zawsze na pańskie usługi, a jeśli robota nagła mnie nie zatrzyma, przeszukam dla pana zarośla.
Po tych słowach ojciec Courtin wsunął strzelbę pod płot, oddzielający jego pole od pola sąsiada, ukrył ją w trawie i zasłonił cierniami i chróstem przed okiem przechodniów, co jednocześnie ochraniało ją od deszczu i wilgoci.
— Courtin — odezwał się pan Michel z udaną obojętnością — czy wiedzieliście, że pan margrabia Souday jest żonaty?
— Nie, dalibóg — odparł chłop — nie wiedziałem.
Pan Michel dał się wziąć na jego pozorną dobroduszność.
— I że ma dwie córki? — ciągnął dalej.
Courtin podniósł żywo głowę i spojrzał na młodzieńca wzrokiem takim przenikliwym, że, jakkolwiek prosta ciekawość jedynie podyktowała to pytanie, pan Michel zaczerwienił się po uszy.
— Czyżby pan spotkał wilczyce? — zapytał Courtin. — Rzeczywiście słyszałem róg starego szuana.
— Kogóż to nazywacie wilczycami? — spytał pan Michel.
— A kogóżby? bękarty margrabiego! To wy te dwie młode panny nazywacie wilczycami?
— A no... tak je nazywają w całej okolicy; ale pan przyjeżdża z Paryża, to pan tego nie wie.
Sposób grubiański, w jaki ojciec Courtin wyrażał się, mówiąc o młodych dziewczętach, zmieszał nieśmiałego młodzieńca do tego stopnia, że, nie wiedząc dlaczego, odpowiedział kłamstwem.
— Nie — rzekł — nie spotkałem ich.
Ton odpowiedzi pana Michel’a wzbudził w Courtin’ie nieufność.
— Tem gorzej dla pana — rzekł — są to bowiem dwie ładne dziewczyny; przyjemność popatrzeć.
Poczem, spoglądając na pana Michel’a ze swem zwykłem mruganiem, dodał:
— Mówią, że bardzo lubią się śmiać; ale takie powinny być wesołe i uprzejme, nieprawda, panie Michel?
Nie zdając sobie sprawy z istotnej przyczyny tego wrażenia, młodzieniec uczuł, że serce ściska mu się coraz bardziej wobec ubliżającej pobłażliwości, z jaką ordynarny chłop odzywał się o dwóch ślicznych amazonkach, które on pożegnał, przejęty podziwem i wdzięcznością.
Zy humor odbił się na jego twarzy.
Courtin już nie wątpił, że pan Michel spotkał wilczyce, jak je nazywał, a fakt, że wyparł się tego spotkania, sprawił, iż chłop wysnuł, co do jego skutków, wnioski bardzo dalekie od rzeczywistości.
Nie ulega wątpliwości, że margrabia Souday był przed kilku godzinami w okolicach Logerie; według wszelkiego prawdopodobieństwa pan Michel spostrzegł Maryę i Bertę, które, gdy chodziło o polowanie, rzadko opuszczały ojca; może nawet młodzieniec nietylko je widział; może z niemi rozmawiał; a, dzięki opinii, jaką siostry miały w całej miejscowości, rozmowa z pannami de Souday mogła być tylko początkiem intrygi miłosnej.
Takie wnioski snując, Oourtin, który był człowiekiem logicznym, doszedł do przekonania, że jego młody pan już był właśnie intrygę nawiązał.
Zajęcie rolnika nie odpowiadało Courtin’owi; pragnął nadewszystko zostać zarządcą własności matki i syna. Z tego to powodu przebiegły chłop usiłował wszelkimi możliwymi sposobami wytworzyć jakąś solidarność między swoim młodym panem a sobą.
Nic udało mu się zniewolić go do nieposłuszeństwa matce w sprawie zakazu, dotyczącego polowania; rola powiernika potajemnej miłości wydała się tedy Courtin’owi najlepiej odpowiadającą jego interesom; to też, na widok chmury niezadowolenia, która zasępiła oblicze pana Michel’a, chłop zrozumiał, że na fałszywą wszedł drogę, stając się echem niechęci powszechnej, żywionej do dwóch amazonek, i usiłował odzyskać grunt, który utracił.
— Zresztą zaczął znów z nieźle udaną dobrodusznością — ludzie gadają zawsze więcej niż jest, zwłaszcza, gdy chodzi o młode dziewczęta. Panna Berta i panna Marya...
— To im na imię Marya i Berta? — spytał młodzieniec z ożywieniem.
— Marya i Berta, tak, Panna Berta to brunetka, a panna Marya blondynka.
A ponieważ Courtin wpatrywał się w pana Michel’a z całą przenikliwością, do jakiej wzrok jego był zdolny, przeto zdawało mu się, że na dźwięk imienia Maryi młodzieniec zarumienił się z lekka.
— Mówiłem — rzekł po chwili uparty chłop — że panna Marya i panna Berta lubią polowanie, psy, konie; ale pomimo to można być uczciwym, a nieboszczyk ksiądz proboszcz z Benaste, który był świetnym kłusownikiem, nie najgorzej msze odprawiał, chociaż miał psa w zakrystyi a strzelbę pod ołtarzem.
— Faktem jest — zauważył pan Michel, zapominając, że zaprzeczał swemu pierwszemu zapewnieniu — faktem jest, iż mają wyraz twarzy łagodny i dobry, zwłaszcza panna Marya.
— I są też dobre i łagodne, panie Michel, są naprawdę! W zeszłym roku, podczas tych wilgotnych upałów, gdy febra, na którą tylu biedaków umarło, zapanowała w kraju, kto pielęgnował chorych, i to bez szemrania, wtedy, kiedy lekarze, aptekarze, a nawet weterynarze, uciekli? Wilczyce, jak tu mówią wszyscy. A nie są one dobroczynne dla parady; ale pokryjomu chodzą do domów ludzi nieszczęśliwych; sieją jałmużnę i zbierają błogosławieństwa. To też, jeśli bogacze ich nienawidzą, jeśli szlachta im zazdrości, można śmiało powiedzieć, że ludzie ubodzy stoją po ich stronie.
— Skądże zatem pochodzi, że są tak źle widziane? — zapytał pian Michel.
— Ba! któż to może wiedzieć? czy to kto pyta dlaczego? czy zdają sobie z tego sprawę? Ludzie, widzi pan, to, jak ptaki: skoro tylko który z nich zachoruje i siedzi osowiały, wszystkie zlatują się, by mu wyrywać pióra. Dość na tem, że wszyscy równi tym biednym pannom odwracają się od nich i rzucają na nie kamieniem. Naprzykład mama pana jest bardzo dobra, nieprawda? a jednak, jestem pewien, że, gdyby pan zaczął o nich mówić, odpowiedziałaby, jak wszyscy: „To łajdaczki!“
Ale, pomimo zmiany frontu Courtin’a, pan Michel nie był widocznie usposobiony do nawiązania rozmowy poufalszej ojciec Courtin zaś ze swojej strony uważał że, jak na jedno posiedzenie, przygotował dostatecznie drogę do zwierzeń, jakich się spodziewał.
Poczem, ponieważ pan Michel zabierał się do odejścia, przeto odprowadził go do skraju swego pola. A prżztem zauważył, że spojrzenia młodzieńca zwracały się bardzo często ku ciemnym zaroślom lasu Machecoul.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.