<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen Wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
▽▽
WILCZYCE
POWIEŚĆ Z WOJEN WANDEJSKICH
Przetłómaczona z francuskiego


WARSZAWA, NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SP.  □□□□  1913




DRUKIEM PIOTRA LASKAUERA
WARSZAWA - NOWY ŚWIAT 41.








I.
Adjutant Charette’a.

Jeśli zdarzyło ci się przypadkiem, kochany czytelniku, jechać z Nantes do Bourgneuf, przybywając do Saint-Philibert, zaokrągliłeś, że tak powiemy, róg południowy jeziora Grand-Lieu i, dążąc dalej, przybyłeś po godzinie lub dwóch drogi, stosownie do tego, czy jechałeś, czy szedłeś piechotą, do pierwszych drzew lasu Machecoul.
Tam, na lewo od drogi, w wielkiej kępie drzew, jakby należącej jeszcze do lasu a oddzielonej od niego tylko gościńcem, spostrzegłeś niewątpliwie ostre szczyty dwóch cienkich wieżyczek i szarawy dach zamku, ukrytego śród liści.
Popękane mury tej siedziby szlacheckiej, okna, tu i owdzie szyb pozbawione, ściany pokryte dzikimi irysami i mchami pasożytniczymi, nadają jej, pomimo pretensyi feudalnych i dwóch wież, pozór taki ubogi, że nie wzbudziłaby niewątpliwie pożądliwości żadnego z przyglądających jej się przechodniów, gdyby nie przedziwne istotnie położenie naprzeciwko wiekowych gąszczów lasu Machecoul, którego zielone fale rozpościerają się na widnokręgu, jak okiem sięgnąć.
W r. 1831 ten mały zameczek był własnością starego szlachcica, margrabiego Souday’a i, od nazwiska właściciela, nazywał się zamkiem Souday.
Zapoznajmy czytelnika z właścicielem, zapoznawszy go już z zamkiem.
Margrabia Souday był jedynym przedstawicielem i ostatnim dziedzicem starego, sławetnego rodu bretońskiego; albowiem jezioro Grand-Lieu, las Machecoul, miasto Bourgneuf, położone w tej dzielnicy Francyi, objętej dzisiaj departamentem Dolnej Loary, stanowiły część prowincyi bretońskiej, zanim Francya podzielona została na departamenty. Rodzina margrabiego Souday’a była niegdyś jednem z owych drzew feudalnych o olbrzymich gałęziach, których cień rozpościerał się nad całą prowincyą; ale przodkowie margrabiego, nie szczędząc kosztów, by godnie reprezentować ród w karetach królewskich, podcinali drzewo to stopniowo tak dalece, że r. 1789 nadszedł w samą porę, by ocalić pień spróchniały od ręki woźnego sądowego, która go miała obalić, ustrzedz od skonu niegodnego minionej świetności.
Gdy wybiła godzina Bastylii, gdy runął stary dom królów, przepowiadając koniec królestwu, margrabia Souday, już dziedzic, jeśli nie dóbr — nie pozostało z nich nic, oprócz wspomnianej siedziby — to przynajmniej nazwiska ojca, był pierwszym paziem jego królewskiej wysokości, hrabiego Prowiancyi.
W szesnastym roku życia — tyle lat miał wówczas margrabia — zdarzenia najdonioślejsze wydają się tylko przypadkami; trudno było zresztą nie stać się najzupełniej niefrasobliwym na dworze epikurejskim, wolteryańskim i konstytucyjnym w Luksemburgu, gdzie samolubstwo panowało jawnie i wszechwładnie.
Pana de Souday’a — to wysłano na plac Greve, by czyhał tam na chwilę, w której kat zaciśnie pętlicę stryczka na szyi Favras’a i w której ten, oddając ostatnie tchnienie, przywróci jego królewskiej wysokości spokój na razie zakłócony.
Margrabia Souday powrócił co tchu do pałacu luksemburskiego z oznajmieniem:
— Miłościwy panie, stało się!
A miłościwy pan, głosem donośnym, melodyjnym, rzekł:
— Do stołu, panowie! do stołu!
I wszyscy zasiedli do wieczerzy, jak gdyby prawy szlachcic, który oddawał darmo swoje życie jego wysokości, nie został co tylko powieszony jak zabójca i włóczęga.
Poczem nastąpiły pierwsze ponure dni Rewolucyi, ogłoszenie księgi czerwonej, odwrót Necker’a, zgon Miriabeau’a.
Pewnego dnia, 22-go lutego 1791 r., nadbiegł wielki tłum i otoczył pałac luksemburski.
A to z powodu obiegających pogłosek. Jego królewska wysokość, mówiono, chciał uciekać, by się połączyć z emigrantami, którzy zbierali się na Renie.
Ale jego królewska wysokość pokazał się na balkonie i złożył uroczystą przysięgę, że nie opuści króla.
I istotnie, 21 czerwca, wyjechał z królem, niewątpliwie dlatego, żeby nie złamać danego słowa, iż go nie opuści.
Niemniej opuścił go, i to na swoje szczęście; albowiem przybył spokojnie na granicę z towarzyszem podróży, margrabią d’Avaray’em, gdy Ludwik XVI-ty został zaaresztowany w Varennes.
Nasz młody paź zabardzo dbał o swoją sławę modnego młodzieńca, by pozostać we Francyi, gdzie wszelako monarchia potrzebowała swoich sług najgorliwszych; wyemigrował tedy z kolei i, ponieważ nikt nie zwrócił uwagi na osiemnastoletniego pazia, przeto przybył bez wypadku do Koblencyi i dopomógł do skompletowania oddziałów muszkieterów, które tworzyły się tam nanowo, pod wodzą margrabiego Montmorin’a. Podczas pierwszych potyczek bił się dzielnie z trzema Kondeuszami, został zraniony pod Thionvillem, poczem, po wielu zawodach, doznał najsilniejszego ze wszystkich, gdy rozpuszczono korpus emigrantów; rozporządzenie to pozbawiało tylu nieboraków, wraz z nadziejami, chleba żołnierskiego, ostatniego środka utrzymania.
Prawda, że ci żołnierze służyli przeciw Francyi, i, że ten chleb ugnieciony był ręką cudzoziemca.
Margrabia Souday zwrócił tedy oczy ku Bretanii i Wandei, gdzie walczono od lat dwóch.
A oto, jak rzeczy stały w Wandei.
Wszyscy pierwsi wodzowie powstania umarli: Cathelineau został zabity w Vannes, Lescure został zabity w Tremblaye, Bonchamp został zabity w Chollet, d’Elbee był lub miał być rozstrzelany w Noirmoutiers.
Wreszcie to, co nazywano wielką armią, zostało zniweczone w Mans.
Ta wielka armia była zwyciężana w Fontenay, w Saumur, w Torfou, w Laval i w Dol; miała przewagę w sześćdziesięciu bitwach; stawiała czoło wszystkim siłom Rzeczypospolitej, dowodzonym kolejno przez Birona, Rossignol’a, Klebera, Westermann’a, Marceau’a; odrzuciwszy poparcie Anglii, patrzyła jak podpalano jej chaty, zarzynano jej dzieci, zabijano jej ojców; wodzami jej byli Cathelineau, Henryk de la Rochejaquelein, Stofflet, Bonchamp, Forestier, d’Elbee, Lescure, Marigny i Talmont; pozostała wierna swemu królowi, gdy reszta Francyi go opuściła; czciła swego Boga, gdy Paryż ogłosił, że Boga już niema; dzięki jej, wreszcie, Wandea zasłużyła na nazwę ziemi olbrzymów w historyi.
Charette i la Bochejaquelein byli jedynymi prawie, którzy się utrzymali.
Ale jeśli Charette miał żołnierzy, la Rochejaquelein nie posiadał ich już wcale.
Stało się bowiem, że, gdy wielka armia pozwalała, się tępić w Mans, Charette, mianowany głównym dowódca, w dolnym Poitou, przy pomocy rycerza de Couëtu i Jolly’ego, zebrał armię nową.
Charette na czele tej armii, zaś la Rochejaquelein, mając tylko dziesięciu ludzi, spotkali się w pobliżu Maulevrier.
Tego samego dnia ośmiuset żołnierzy z armii Charette’a przeszło do la Roehejaquelein’a.
Na widok la Roichejaquelein’a, Charette zrozumiał, że przybywa mu generał, nie zaś żołnierz; miał poczucie własnej wartości i nie chciał bynajmniej dzielić władzy wodza; pozostał chłodny i wyniosły.
Zamierzał właśnie jeść śniadanie — nie zaprosił nawet la Rochejaquelein’a.
Nazajutrz Charette rzekł do rywala:
— Wyruszam do Mortagne; pan pójdzie za mną.
— Dotychczas nie szedłem za nikim, byłem przyzwyczajony do tego, że inni szli za mną.
I udał się w swoją stronę, pozostawiając Charette’a własnemu przemysłowi.
Jego to śladami podążymy, albowiem on jest jedyny, którego ostatnie bitwy i egzekucja wiążą się z naszą opowieścią.
Ludwik XVII nie żył, a 26 czerwca 1795 r. Ludwik XVIII ogłoszony został królem francuskim w kwaterze głównej w Belleville.
D. 15 sierpnia 1795 r., to jest w niespełna dwa miesiące później, młodzieniec przyniósł Charette’owi list od nowego króla.
List ten, pisany w Weronie i datowany d. 8 lipca 1795 r., przyznawał Charette’owi dowództwo legalne nad armią rojalistyczną.
Charette chciał odpowiedzieć królowi przez tego samego posłańca i podziękować za łaskę, jaką go obdarzał; ale młodzieniec oznajmił, że powrócił do Francyi po to, by w niej zostać i walczyć, prosił, by depesza, jaką przywiózł, posłużyła mu za polecenie do głównodowodzącego.
Charette niezwłocznie wyznaczył mu służbę przy sobie.
Ten młody posłaniec był to nie kto inny, tylko paź brata królewskiego, margrabia de Souday.
Gdy wyszedł, chcąc odpocząć po dwudziestu ostatnich milach, jakie przebył konno, margrabia ujrzał na swojej drodze młodego żołnierza, o pięć lub sześć lat starszego, który, trzymając kapelusz w ręku, spoglądał na margrabiego z pełnem szacunku przywiązaniem.
Margrabia poznał w nim syna jednego z dzierżawców swego ojca; polował z nim niegdyś i lubił z nim polować, nikt bowiem nie umiał lepiej obrócić dzika i pokierować psami, gdy zwierzę było obrócone.
— Co! Jan Oullier! — zawołał — to ty?
— Ja we własnej osobie, na usługi pana margrabiego — odparł młody wieśniak.
— Ależ z ochotą, mój przyjacielu! Czy jesteś zawsze dobrym strzelcem?
— O! tak, panie margrabio! tylko, że w tej chwili nie na dzika już polujemy, tylko na inną zwierzynę.
— Mniejsza o to; jeśli chcesz, będziemy polowali wspólnie na tę, jak polowaliśmy na tamtą.
I odtąd Jan Oullier został odkomenderowany do boku margrabiego Souday’a, jak margrabia Souday do boku Charette’a; czyli, że Jan Oullier był adjutantem adjutanta generała głównodowodzącego.
Poza obrębem swego talentu myśliwskiego, Jan Oullier był człowiekiem nieocenionym. W obozie zdatny był do wszystkiego i margrabia nie miał potrzeby zajmować się niczem; w dniach najgorszej niedoli margrabiemu nie brakło nigdy kawałka chleba, szklanki wody i wiązki słomy, co stanowiło w Wandei zbytek, którym niezawsze mógł się rozkoszować generał głównodowodzący.
Mielibyśmy wielką ochotę podążyć za Charette’m, a tem samem i za naszym młodym bohaterem i towarzyszyć im w jednej z tych awanturniczych wypraw, jakie podejmował generał rojalistyczny, a które zjednały mu sławę pierwszego partyzanta w świecie całym; ale historya jest jedną z najbardziej zwodniczych syren, a kto jest taki nierozważny, że pójdzie za nią na jej skinienie, ten nie wie już dokąd ona go zaprowadzi.
Uprościmy zatem możliwie opowieść naszą, pozostawiając innemu opis wyprawy pana hrabiego d’Artois do Noirmoutiers i na wyspę Dieu, osobliwe postępowanie księcia, który przez trzy tygodnie przebywał w pobliżu wybrzeża Francyi i nie wylądował; wreszcie zniechęcenie armii rojalistycznej, gdy zaczęli ją opuszczać ci, za których walczyła od lat dwóch z górą!
Niemniej Charette odniósł wkrótce potem straszne zwycięstwo pod Quatre-Chemins: było to ostatnie, albowiem zabrała się do dzieła zdrada.
Padłszy ofiarą zasadzki, de Couëtu, prawa ręka Charette’a, jego alter ego od śmierci Jolly’ego, został schwytany i rozstrzelany.
W ostatnich latach życia swojego Charette nie mógł uczynić kroku, żeby przeciwnik jego, ktokolwiek nim był, Hoche czy Travot, nie został o tem natychmiast uprzedzony.
Otoczony wojskami republikańskiemi, osaczony ze wszystkich stron, ścigany dniem i nocą, gnany z zarośli w zarośla, czołgając się z rowu w rów, wiedząc, iż prędzej czy później musi być zabity w jakiejś potyczce, albo, jeśli zostanie wzięty żywcem, rozstrzelany na miejscu; bez schronienia, trawiony gorączką, umierając z pragnienia i głodu, nie śmiejąc żądać na folwarkach, przez które wiodła jego droga, kęsa chleba, ani szklanki wody, ani wiązki słomy, miał dokoła siebie już tylko trzydziestu dwóch ludzi, do których należeli margrabia Souday i Jan Oullier, gdy d. 25.marca 1796 r. oznajmiono mu, że cztery kolumny republikańskie maszerowały równolegle naprzeciw niemu.
— Dobrze! — rzekł — w takim razie tutaj trzeba będzie bić się do śmierci i sprzedać drogo swoje życie.
Było to w Préliniére, w gminie Saint-Sulpice. Ale Charette ze swymi trzydziestoma dwoma żołnierzami nie zadowala się czekaniem na republikanów: idzie na ich spotkanie. W Guyonniere spotyka generała Valentin’a, na czele dwóchset grenadyerów i strzelców.
Charette znajduje dobrą pozycyę i tam przez trzy godziny wytrzymuje ataki i ogień dwustu republikanów.
Dwunastu ludzi jego pada dokoła. Armia szuaneryi, która składała się z dwudziestu czterech tysięcy żołnierzy, gdy pan hrabia d’Artois był na wyspie Dieu, zredukowana została do dwudziestu żołnierzy.
Tych dwudziestu żołnierzy walczy wytrwale dokoła swego generała i ani jeden nie myśli o ucieczce.
Chcąc skończyć bitwę, generał Valentin chwyta, karabini, na czele stu osiemdziesięciu ludzi, którzy mu pozostali, uderza, na bagnety.
W tej szarży Charette zostaje raniony kulą w głowę, a cięcie szablą obcina mu trzy palce lewej ręki.
Już nieprzyjaciel ma go schwytać, gdy Alzatczyk, nazwiskiem Pfeffer, który ma dla Charette’a więcej niż przywiązanie — cześć — zdejmuje generałowi kapelusz z pióropuszem, daje mu swój i, rzucając się na lewo, krzyczy:
— Uciekać na prawo!... Ścigać będą mnie.
I w istocie, na niego rzucają się republikanie, gdy Charette wraz z ostatnimi piętnastu żołnierzami pędzi w stronę przeciwną.
Charette dociera do lasu Chabotiére, gdy ukazuje się kolumna generała Travot’a.
Wszczyna się w walka nowa, ostatnia, w której Charette nie może mieć innego celu, tylko dać się zabić.
Z powodu utraty krwi, broczącej z trzech ran, chwieje się i już pada. Naraz Wandejczyk, nazwiskiem Bossard, bierze go na plecy i niesie do lasu; ale wejść w gęstwinę nie zdołał, pada kulą przeszyty.
Inny, nazwiskiem Laroche-Davo, zajmuje jego miejsce, postępuje pięćdziesiąt kroków i pada z kolei w rów, który dzieli las od równiny.
Margrabia Souday z kolei bierze Charette’a, na ręce i, gdy Jan Oullier zabija dwoma wystrzałami z karabinu dwóch żołnierzy republikańskich, którzy nacierają z blizka, margrabia rzuca się w las ze swoim generałem i siedmioma pozostałymi żołnierzami. O pięćdziesiąt kroków od skraju lasu, Charette odzyskuje nieco sił.
— Souday — mówi — posłuchaj mojego ostatniego rozkazu.
Młodzieniec zatrzymuje się.
Złóż mnie u stóp tego dębu.
Souday waha się usłuchać.
— Nie przestałem być twoim generałem — mówi mu Charette głosem rozkazującym — musisz słuchać, rozumiesz!
Młodzieniec, pokonany, staje się posłuszny i składa swego generała u stóp dębu.
— Tak! a teraz słuchaj mnie dobrze — mówi Charette. — Trzeba, żeby król, który mnie mianował generałem głównodowodzącym swojej armii, wiedział, jak jego generał głównodowodzący umarł. Wracaj do jego królewskiej mości Ludwika XVIII i powiedz mu, coś widział; ja tak chcę!
Charette mówił tonem takim uroczystym, że margrabiemu Souday’owi, którego tykał po raz pierwszy, nie przyszło nawet na myśl, że mógłby mu być nieposłuszny.
— Dalej — odezwał się znów Charette — nie masz chwili czasu do stracenia, uciekaj; błękitni nadchodzą!
Istotnie, republikanie zaczęli się ukazywać na skraju lasu.
Souday pochwycił dłoń, którą wyciągał do niego Charette.
— Pocałuj mnie — rzekł ów.
Młodzieniec go pocałował.
— Dosyć! — rzekł generał. — W drogę!
Souday rzucił spojrzenie Janowi Oullier’owi.
— Idziesz ze mną? — spytał.
Oullier, pomny, potrząsnął głową przecząco.
— Po co mam tam iść, co ja tam będę robił, panie margrabio — odparł — gdy tymczasem tutaj...
— A tutaj co robić będziesz?
— Powiem to kiedyś panu margrabiemu, jeśli się jeszcze zobaczymy.
I posłał dwie kule dwom najbliżej stojącym republikanom.
Dwaj republikanie padli.
Jeden z nich był to wyższy oficer; żołnierze podbiegli do niego.
Jan Oullier i margrabia Souday skorzystali z tej zwłoki i zagłębili się w las.
Ale, gdy uszli pięćdziesiąt kroków, Jan Oullier, znalazłszy gęste zarośla, wsunął się — w nie, jak wąż, ruchem ręki żegnając margrabiego Souday.
Margrabia Souday podążył dalej.




II.
Wdzięczność królów.

Margrabia Souday dotarł ido wybrzeży Loary i znalazł rybaka, który go zawiózł do przystani Saint-Gildas.
Fregata krążyła opodal; była to fregata angielska.
Za kilka ludwików naddatku rybak zawiózł margrabiego do fregaty.
Gdy stanął na jej pokładzie, był uratowany.
W dwa czy trzy dni później, fregata podpłynęła do trójmasztowca handlowego, który dążył do kanału la Manche.
Był to statek holenderski.
Margrabia Souday oznajmił, że chce przesiąść się na pokład statku; kapitan angielski kazał go podwieźć.
Trójmasztowiec holenderski wysadził na ląd margrabiego w Rotterdamie.
Z Rotterdamu margrabia, udał się do Blankenburga, miasteczka w księstwie brunświckiem, które Ludwik XVIII obrał na rezydencyę.
Margrabia musiał spełnić ostatnie polecenia Charette’a.
Ludwik XVIII siedział przy stole; godzina obiadowa była dlań zawsze godziną uroczystą.
Były paź musiał zaczekać, aż jego królewska mość skończy obiad.
Po obiedzie został wprowadzony.
Wypadki, które rozegrały się przed jego oczyma, zwłaszcza zaś ostatnią katastrofę opowiedział tak obrazowo, że jego królewska mość, mało z natury wrażliwy, doznał wrażenia takiego silnego, iż zawołał:
— Dosyć, dosyć, margrabio! Tak, kawaler de Charette był dzielnym sługą, uznajemy to w zupełności.
I dał margrabiemu znak, żeby wyszedł.
Poseł usłuchał; ale, gdy wychodził, dobiegły go słowa króla, tonem nadąsanym wypowiedziane:
— Ten bałwan Souday opowiada mi takie rzeczy po obiedzie! przecież to może zakłócić mi trawienie!
Margrabia uważał, że za narażanie życia w ciągu sześciu miesięcy zostać nazwany bałwanem przez tego, dla którego je narażał, to licha nagroda.
Pozostało mu w sakiewce około stu ludwików; tego samego wieczora jeszcze opuścił Blankenburg, mówiąc sobie:
— Gdybym był wiedział, że doznam takiego przyjęcia, nie zadawałbym sobie tyle trudu, żeby tu dotrzeć!
Powrócił do Holandyi, a z Holandyi udał się do Anglii. Tam zaczęła się nowa faza. życia margrabiego Souday’a. Należał on do ludzi, których okoliczności urabiają, stosownie do potrzeby; którzy są silni albo słabi, waleczni, albo tchórzliwi, stosownie do środowiska, w jakie ich rzuci przypadek. Przez sześć miesięcy wznosił się do poziomu strasznej epopei wandejskiej: zabarwił krwią swoją zarośla i równiny górnego i dolnego Poitou; znosił ze stoicką wytrwałością nietylko1 klęski bitew, ale i wszystkie niewygody, które wypływały z tej walki partyzanckiej, obozując śród śniegu, błąkając się bez chleba, bez odzieży cieplejszej, bez, dachu nad głową w błotnistych lasach Wandei; nigdy nie przeszła mu przez głowę myśl żalu, a przez, usta słowo skargi!
Po tych wszystkich przejściach, osamotniony w wielkim Londynie, błąkał się ze smutkiem po ulicach olbrzymiego miasta, tęskniąc za dniami walki; stał bez odwagi wobec próżniactwa, bez wytrwałości wobec nudy, bez energii wobec nędzy, która czekała go na wygnaniu.
Ten człowiek, który mężnie stawiał czoło ściganiu kolumn piekielnych, nie umiał się oprzeć złośliwym podszeptom bezczynności; szukał rozrywki wszędzie i za jakąbądź cenę, by zapełnić pustkę, jaka się wytworzyła w jego życiu od czasu, gdy nie pochłaniały go już przygody walki zaciętej.
Zbyt ubogi jednak był wygnaniec, by rozrywki, jakich łaknął, mogły być gatunku wyższego; to też, stopniowo, tracił wytworność arystokraty, której zmniejszyć nie zdołał strój wieśniaczy, jaki nosił przez dwa miesiące przeszło, a wraz z tą wytwornością tracił i wykwint swoich upodobań; zastąpił szampan porterem i alem, i uganiał się za wyfiokowanemi dziewczynami z Grosvenoru i Haymarketu, on, który niegdyś wybierał śród cór rodów książęcych.
Niebawem chwiejność jego zasad i nieustające potrzeby życiowe doprowadziły go do kompromisów, które zaszkodziły wielce jego dobrej sławie; przyjmował to, czego nie mógł już opłacić; szukał towarzyszów pohulanek śród ludzi sfery niższej, a stąd1\ wynikło, że koledzy z emigracyi odwrócili się od niego i, naturalnym biegiem rzeczy, im większa wytwarzała się dokoła niego pustka, tem głębiej margrabia Souday brnął na drodze, na którą wszedł.
Dwa lata już prowadził takie życie, gdy przypadek sprawił, że w jednym z lokalów rozpusty w City, gdzie był częstym gościem, margrabia spotkał młodą robotnicę, po raz pierwszy wprowadzoną w świat przez jedną z tych ohydnych kreatur, od których roi się w Londynie, a których zadaniem jest wyrywanie młodych, niedoświadczonych dziewcząt z ich facyatek i wprowadzanie ich na drogę rozpusty.
Pomimo zmian, jakie dokonały się w młodzieńcu, pod wpływem niepowodzenia, biedna dziewczyna odczuła, w nim resztki natury wielkopańskiej; z płaczem rzuciła mu się do nóg, błagając, by ją wyratował od niecnego życia, do jakiego chciano ją zmusić, a do którego nie była zupełnie stworzona, dotąd bowiem zachowała cnotę.
Dziewczyna była urodziwa; margrabia zaproponował, że ją weźmie do siebie.
Dziewczyna rzuciła mu się na szyję, i przyrzekła, że mu się odda z całą miłością i poświęceniem.
I stało się, że, nie mając najmniejszego zamiaru spełnienia dobrego uczynku, margrabia zniweczył spekulacyę, opartą na urodzie Ewy.
Nieszczęśliwej dziewczynie na imię było Ewa.
Dotrzymała słowa — margrabia był jej pierwszą i ostatnią miłością.
Zresztą chwila była dla obojga szczęśliwa. Margrabia zaczynał się nużyć walkami kogutów, ostrymi wyziewami piwa, zatargami z; policyą i przygodami miłosnemi z ladacznicami; tkliwość Ewy była dla niego wypoczynkiem; posiadanie tego dziewczęcia, białego, jak łabędzie, które były godłem Bretanii, jego ojczyzny, zadowoliło miłość własną pana de Souday’a. Stopniowo zmienił tedy tryb życia i, nie wracając do nawyknień człowieka swojej sfery, żył przynajmniej, jak człowiek uczciwy.
Schronił się z Ewą do facyatki na Piccadilly. Młoda dziewczyna umiała bardzo dobrze szyć; znalazła robotę u bieliźniarki. Margrabia dawał lekcye fechtunku.
Począwszy od tej chwili, żyli nędznie ze skromnych dochodów, jakie dawały lekcye margrabiego i roboty Ewy, a miłość ozłacała im ubóstwo.
Wszelako ta miłość, jak wszystkie rzeczy śmiertelne, zużyła się z czasem.
Na szczęście dla Ewy, wzruszenia, spowodowane wojną wandejską, i znieprawione rozkosze otchłani londyńskiej, pochłonęły nadmiar temperamentu jej kochanka; zestarzał się przed czasem.
Istotnie, w dniu, w którym margrabia Souday spostrzegł, że miłość jego dla, Ewy jest już tylko ogniem wygasłym albo przynajmniej wygaśnięcia blizkim; w dniu, w którym pocałunki młodej kobiety nie były już zdolne nie nasycić go, ale go podniecić, przyzwyczajenie owładnęło nim już do tego stopnia, że gdyby nawet uległ potrzebie szukania rozrywek na zewnątrz, nie byłby już znalazł w sobie siły ani odwagi do zerwania stosunku, dającego jego egoizmowi jednostajne zadowolenie powszednie.
Ten dawny hulaka, którego przodkowie posiadali przez trzy wieki prawo życia i śmierci w swojem hrabstwie; ten były rozbójnik, adjutant rozbójnika Charette’a, pędził tak przez lat dwanaście smutne, ubogie, nędzne życie skromnego urzędnika, albo skromniejszego jeszcze rzemieślnika.
Niebo długo nie zsyłało błogosławieństwa temu związkowi nieprawemu; ale nareszcie modły, jakie zanosiła przez lat dwanaście Ewa, zostały wysłuchane. Biedna kobieta zaszła i dała życie dwom bliźniaczkom.
Nieszczęście chciało, że Ewa przez kilka godzin tylko cieszyła — się macierzyństwem, którego tak pragnęła: zabiła ją gorączka połogowa.
Jej uczucie dla margrabiego Souday’a było po tych latach dwunastu równie żywe i głębokie, jak w pierwszych dniach ich stosunku; niemniej ta miłość, jakkolwiek wielka, nie oślepiła jej; Ewa poznała, że płochość i egoizm stanowiły grunt charakteru jej kochanka; to też w godzinie skonu szarpał nią ból, spowodowany pożegnaniem na wieki człowieka takiego ukochanego i ogarniała trwoga, że przyszłość jej dwojga dzieci spoczywa w jego płochych rękach.
Ta strata wywarła na margrabiego Souday’a, wrażenia, które przytoczymy szczegółowo, albowiem dają one, naszem zdaniem, miarę usposobienia tego człowieka, przeznaczonego do odegrania doniosłej roli w naszej opowieści.
Zrazi, opłakiwał poważnie i szczerze towarzyszkę; nie mógł bowiem nie oddać hołdu jej zaletom i nie uznać szczęścia, jakie zawdzięczał jej przywiązaniu.
Poczem, gdy pierwszy ból minął, doznał poniekąd uczucia ucznia, który pozbył się swoich więzów. Nazwisko jego, tytuł, urodzenie, mogły kiedyś wywołać konieczność zerwania tego stosunku; margrabia niebardzo tedy złorzeczył Opatrzności, że podjęła się sprawy, której załatwienie byłoby dla niego okrutne.
Ale zadowolenie to trwało krótko; tkliwość Ewy, nieustanna troskliwość, jakiej był przedmiotem, rozpieściły margrabiego i ta troskliwość, której mu nagle zabrakło, wydała mu się teraz potrzebniejszą, niż mu się kiedyś wydała miłą.
Facyatka, z chwilą, w której zabrakło czystego i świeżego głosu Angielki, co życie do niej wnosił, stała się ponownie tem, czem była w istocie — ohydnem poddaszem; podobnie, jak z chwilą, w której margrabia daremnie szukał na poduszce swojej jedwabistych włosów kochanki, rozpościerających się obfitą, złotawą falą, łóżko jego stało się tapczanem.
Gdzież znajdzie teraz słodkie pieszczoty, tkliwą pieczołowitość, jakiemi Ewa otaczała go przez lat dwanaście?
Margrabia rozumiał dobrze, iż szukałby ich napróżno, i zaczął w najlepsze nanowo opłakiwać kochankę, a gdy trzeba było rozłączyć się z dwiema córeczkami, które oddał na mamki w Yorkshire, zdobył się w bólu swoim na takie porywy czułości, że wzruszył wieśniaczkę, która dzieci zabierała.
Gdy w ten sposób rozstał się ze wszystkiem, co go wiązało z przeszłością, ciężar osamotnienia pognębił margrabiego Souday’a; stał się ponury i milczący; ogarnął go wstręt do życia, a ponieważ wiary religijnej zbyt mocnej nie posiadał, przeto byłby niewątpliwie zakończył istnienie swoje skokiem do Tamizy, gdyby katastrofa r. 1814 nie nadeszła w porę, by go oderwać ód posępnych myśli.
Powróciwszy do ojczyzny, której nie miał nadziei już ujrzeć, margrabia Souday, nic nie zażądawszy od Ludwika XVIII przez cały czas wygnania, zwrócił się doń teraz, z natury rzeczy, po zapłatę za krew, jaką za niego przelał; ale książęta często szukają tylko wymówki do niewdzięczności, a Ludwik XVIII miał, w stosunku do swego dawnego pazia, takich wymówek aż trzy.
Pierwszą był sposób porywczy, w jaki znienacka oznajmił jego królewskiej mości wieść o zgonie Charette’a, wieść, która istotnie zakłóciła trawienie królewskie.
Drugą stanowił odjazd nieprzyzwoity z Blankenburga, odjazd, któremu towarzyszyły słowa nieprzyzwoitsze jeszcze, niż sam odjazd.
Wreszcie wymówką trzecią, i to najważniejszą — było jego nieprzystojne postępowanie podczas emigracyi.
Nie poskąpiono byłemu paziowi pochwał dla jego odwagi i poświęcenia; ale dano mu delikatnie do zrozumienia, że, mając takie skandale na sumieniu, nie mógł rościć pretensyi do pełnienia, służby publicznej.
Powiedziano mu, że król nie jest już panem wszechwładnym, że musi się liczyć z opinią publiczną, po panowaniu niemoralności musi nastąpić era nowa, era surowych obyczajów.
Wyłuszczono margrabiemu jak pięknem uwieńczeniem życia, pełnego abnegacyi i poświęcenia, będzie ofiara, jaką złoży ze swych ambitnych zachcianek na ołtarzu konieczności.
Słowem, doprowadzono go do tego, że zadowolił się krzyżem orderu św. Ludwika, stopniem i emeryturą dowódcy szwadronu i odjechał spożywać chleb królewski do swoich dóbr Souday, jedynych szczątków, jakie biedny emigrant uratował z olbrzymiego majątku przodków.
Pięknym rysem charakteru margrabiego był fakt, że te zawody nie przeszkodziły mu bynajmniej spełnić obowiązku, to jest opuścić ponownie ubogiego zamku, gdy Napoleon przeprowadził swój, iście cudowny, powrót z Elby.
Po powtórnym upadku Napoleona, margrabia Souday powtórnie powrócił wraz ze swymi prawymi książętami.
Ale tym razem, roztropniejszy niż w r. 1814, zadowolił się zażądaniem od Restauracyi posady łowczego, kierującego obławami na wilki w okręgu Machecoul; ponieważ zaś posada ta była bezpłatna, przeto dano mu ją skwapliwie.
Pozbawiony przez całą młodość rozrywki, którą w jego rodzinie była namiętnością dziedziczną, margrabia Souday zaczął z istną pasyą oddawać się polowaniu. Zawsze smutny, z powodu samotnego życia, do którego nie był stworzony; mizantropi niemal skutkiem niepowodzeń politycznych, znajdował w tym ruchu fizycznym chwilowe zapomnienie. To też prawo przebiegania bezpłatnie lasów państwowych dawało mu większe zadowolenie, niż posiadanie krzyża św. Ludwika i rangi dowódcy szwadronu.
Otóż margrabia Souday żył już od lat dwóch w swoim zameczku, włócząc się dniem i nocą po lasach wraz ze swymi sześciu psami, jedyną „służbą“, na jaką pozwalały mu jego szczupłe dochody, widując się z sąsiadami tyle tylko, ile było trzeba, by nie uchodzić za niedźwiedzia, i myśląc jak najmniej zarówno o spadkach nieodziedziczonych, jak i o minionej chwale — gdy pewnego ranka, dążąc w stronę północną lasu Machecoul, minął się na drodze z chłopką, niosącą na każdej ręce trzy czy czteroletnie dziecko.
Margrabia Souday poznał tę chłopkę i zarumienił się.
Była to mamka z Yorkshire’u, której od trzydziestu sześciu miesięcy zapominał regularnie posyłać zapłatę za chowanie i karmienie dzieci.
Zacna kobieta udała się do Londynu, gdzie postąpiła bardzo rozumnie, zasięgnęła bowiem informacyi w ambasadzie francuskiej. Przybywała zatem, dzięki pośrednictwu francuskiego ministra-rezydenta, który nie wątpił, że margrabia Souday będzie uszczęśliwiony z odnalezienia swoich dzieci.
I, rzecz nadzwyczajna, niezupełnie się pomylił.
Dziewczynki tak bardzo przypominały biedną Ewę, że margrabia miał chwilę wzruszenia; ucałował je z tkliwością bynajmniej nie udaną, dał fuzyę Angielce a sam wziął na ręce dzieci i zaniósł do zamku ten łup niespodziewany, ku wielkiemu zdumieniu kucharki, która stanowiła jego służbę, i która zarzuciła go pytaniami.
To badanie przeraziło margrabiego.
Miał dopiero lat trzydzieści dziewięć i nieraz myślał o ożenku, uważając, iż ma obowiązek nie dopuścić, by ród taki znakomity wygasł na jego osobie; byłby też rad, gdyby kobieta odjęła mu troski gospodarskie, których nie, cierpiał.
Ale urzeczywistnienie tego projektu byłoby bardzo trudne, gdyby dwie dziewczynki pozostały pod jego dachem.
Zrozumiał to, zapłacił hojnie Angielce i kazał jej odjechać nazajutrz.
W ciągu nocy powziął postanowienie, które, jak mniemał, pogodziłoby wszystko.
Jakież było to postanowienie?
Zobaczymy w rozdziale następnym.




III.
Bliźniaczki.

Margrabia Souday ułożył się na spoczynek, powtarzając sobie stary aksyomat: „Noc przynosi radę“.
Poczem zasnął w tej nadziei.
I śnił o dawnych wojnach wandejskich, w których uczestniczył wraz z Charette’m, zwłaszcza zaś o dzielnym synu dzierżawcy ojca a swoim adjutancie: śnił o Janie Oullier, o którym nigdy nie pomyślał, którego nie widział, kiedy, zostawiwszy konającego Charette’a, rozstali się w lesie pod Chabotiére.
O ile margrabia sobie przypominał, Jan Oullier, zanim przyłączył się do armii Charette’a, mieszkał w wiosce Chevroliere, w pobliżu jeziora Grand-Lieu.
Margrabia Souday kazał dosiąść konia wieśniakowi z Machecoul’u, który zazwyczaj załatwiał jego polecenia i sprawunki i, wręczając mu list, kazał mu jechać do Chewroliere dowiedzieć się, czy niejaki Jan Oullier żyje jeszcze i zawsze mieszka w tej wiosce.
Gdyby jeszcze żył i mieszkał w wiosce, wieśniak z Machecoul’u, miał mu oddać list i, jeśli to możliwe, przyprowadzić go ze sobą.
Gdyby mieszkał w okolicy, wysłaniec miał go odszukać.
Gdyby mieszkał zbyt daleko, by do niego dotrzeć na razie, miał dowiedzieć się, w jakiej miejscowości przebywa.
Gdyby nie żył, należało wrócić, powiedzieć, że umarł.
Jan Oullier nie umarł, Jan Oullier nie przebywał w kraju odległym, Jan Oullier nie był nawet w okolicach Chevroliere.
Jan Oullier był w Chevroliére samej.
A oto, jakie przeszedł koleje, rozstawszy się z margrabią Souday’em.
Pozostał ukryty w zaroślach, skąd, nie będąc widziany, mógł widzieć.
Widział tedy, jak generał Travot brał Charette’a do niewoli, obchodząc się z nim ze wszystkimi względami, jakie człowiek taki, jak generał Travot, mógł mieć dla Charette’a.
Ale nie było to widocznie wszystko, co pragnął ujrzeć Jan Oullier, albowiem, gdy umieszczono Charette’a na noszach i zabrano go, Oullier pozostał w swoich zaroślach.
Co prawda, oficer i posterunek, z dwunastu ludzi złożony, również pozostali w lesie.
W godzinę później, wieśniak wandejski minął w oddaleniu dziesięciu kroków Jana Oullier’a i na wezwanie błękitnego posterunku odpowiedział wyrazem przyjaciel, a odpowiedź to była dziwna w ustach wieśniaka rojalistycznego, mówiącego do żołnierzy republikańskich.
Poczem wieśniak wymienił hasło z żołnierzem, stojącym na straży, który go przepuścił.
Wreszcie wieśniak zbliżył się do oficera, a ten, z trudnym do opisania wyrazem wstrętu, wręczył mu sakiewkę pełną złota.
Poczem wieśniak znikł.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa oficer i dwunastu żołnierzy pozostali w lesie jedynie po to, by zaczekać na tego chłopa; albowiem zaledwie znikł, stanęli w szeregu i znikli z kolei.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa także Jan Oullier ujrzał to, co chciał widzieć; wyszedł bowiem z zarośli tak, jak się do nich dostał, to jest czołgając się, wyprostował się, zerwał z kapelusza białą kokardę i, z niefrasobliwością człowieka, który od lat trzech naraża życie w każdej chwili, wszedł w głąb lasu.
Tej samej nocy przybył do Chevroliére.
Uda się prosto na miejsce, gdzie, zdawało mu się, że znajdzie swój dom.
Na miejscu, gdzie stał jego dom, sterczała poczerniała od dymu ruina.
Usiadł na kamieniu i zapłakał.
W tym domu bowiem pozostawił żonę i dwoje dzieci...
Niebawem Jan Oullier usłyszał odgłos kroków; podniósł głowę.
Mijał go wieśniak; Jan Oullier poznał przechodnia śród ciemności.
Zawołał:
— Tinguy!
Wieśniak zbliżył się.
— Kto jesteś — spytał — ty, który mnie wołasz?
— Jestem Janem Oullier — odparł szuan.
— Niechaj cię Bóg ma w swojej opiece! — odrzekł Tinguy.
I chciał pójść w dalszą drogę.
Jan Oullier zatrzymał go.
— Musisz mi odpowiedzieć — rzekł.
— Czy jesteś mężczyzną?
— Tak.
— A więc pytaj, będę odpowiadał.
— Mój ojciec?
— Umarł.
— Moja żona?
— Umarła.
— Moje dzieci?
— Umarły.
— Dziękuję.
Jan Oullier usiadł; już nie płakał.
W chwilę później padł na kolana i zaczął się modlić.
A był już czas; jeszcze chwila a byłby bluźnił.
Modlił się za, tych, którzy umarli.
Poczem, zaczerpnąwszy otuchy w tej wierze głębokiej, która, mu dawała nadzieję spotkania się kiedyś z nimi w lepszym świecie, pozostał śród tych smutnych ruin.
Nazajutrz, o świcie, zabrał się do roboty, równie spokojny, równie energiczny, jak gdyby ojciec jego chodził w dalszym ciągu za pługiem, jak gdyby żona stała przed kominem a dzieci przede drzwiami.
Sam, i nie żądając pomocy od nikogo, odbudował chatę.
Żył w niej ze skromnej pracy wyrobnika, a kto byłby poradził Janowi Oullier’owi, żeby zażądał od Bourbonów zapłaty za to, co, słusznie czy mylnie, uważał za spełnienie obowiązku, ten wywołałby oburzenie pełnego wyniosłej prostoty ubogiego chłopa.
Łatwo; zrozumieć, że, taki mając charakter, Jan Oullier, otrzymawszy list od margrabiego Souday’a, który go nazywał starym kolegą i prosił go, żeby niezwłocznie przybył do zamku, łatwo zrozumieć, że Jan Oullier nie kazał na siebie czekać.
Zamknął drzwi swego domu, wziął klucz, do kieszeni, a ponieważ żył sam, nie miał potrzeby nikogo uprzedzać, i wybrał się w drogę niezwłocznie.
Wysłaniec chciał mu odstąpić konia, albo nakłonić go, żeby wsiadł razem z nim, ale Jan Oullier potrząsnął głową.
— Bogu dzięki — rzekł — nogi mam jeszcze dobre.
Oparł rękę na szyi konia i, idąc poniekąd krokiem gimnastycznym, wskazał szybkość, jaką koń miał iść.
Był to drobny kłus, którym przebywali dwie mile przez godzinę.
Wieczorem Jan Oullier był w zamku Souday.
Margrabia przyjął go z widoczną radością; przez cały dzień dręczyła go myśl, że Jan Oullier wyjechał, lub że umarł. A dręczył się tą nieobecnością, lub tą śmiercią nie ze względu na Jana Oulier’a, tylko na siebie samego.
Uprzedziliśmy naszych czytelników, że margrabia Souday był egoistą.
Przedewszystkiem wziął Jana Oullier’a na stronę i zwierzył mu się ze swego kłopotu.
Jan Oullier, któremu zamordowano dwoje dzieci, nie rozumiał, jak ojciec może rozłączyć się dobrowolnie ze swojemi dziećmi.
Przyjął wszelako propozycyę margrabiego, który chciał, żeby Oullier oddał dziewczynki na wychowanie, dopóki nie podrosną i nie będzie można oddać ich na pensye.
Przyrzekł, że poszuka w Chevroliére lub w okolicach jakiej zacnej kobiety, która, im zastąpi matkę, o ile ktokolwiek może zastąpić matkę sierotom.
Jan Oullier byłby przystał na propozycyę, gdyby bliźniaczki były brzydkie i nieprzyjemne, ale były takie ładne, takie milutkie i pełne wdzięku, uśmiech miały taki ujmujący, że poczciwiec pokochał je odrazu tak, jak ci ludzie kochać potrafią.
Utrzymywał, że ich twarzyczki białe i różowe ich długie, jasne włosy w kędziorach przypominały mu tak dalece zdruzgotane już dzisiaj aniołki, które otaczały Madonnę w wielkim ołtarzu w Grand-Lieu, że, gdy ujrzał dziewczynki, omal nie ukląkł.
Postanowiono zatem, że nazajutrz Jan Oullier zabierze dzieci.
Na nieszczęście przez cały czas, który upłynął między odjazdem mamki a przybyciem Jana Oullier’a, padał deszcz.
Margrabia, zamknięty w zamku, czuł, że zaczyna się nudzić.
A nudząc się, zawołał córki i zaczął się z niemi bawić; posadził sobie jedną na szyję, drugą na plecy i, jak Bearneńczyk, chodził z niemi na czworakach po pokoju.
Tylko, że jego rozrywki były bardziej urozmaicone od tych, jakiemi Henryk IV bawił swoje potomstwo; margrabia Souday naśladował ustami kolejno dźwięk rogu i szczekanie całej sfory.
To polowanie w pokoju bawiło niesłychanie margrabiego Souday’a.
Nie potrzeba chyba dodawać, Źże dziewczynki nigdy jeszcze nie śmiały się tak dużo i tak serdecznie.
Nadto zaś zasmakowały w tkliwości i pieszczotach, jakiemi obsypywał je ojciec przez te kilka godzin, pragnąc prawdopodobnie zagłuszyć wyrzuty sumienia, z powodu tej szybkiej rozłąki po takiej długiej nieobecności.
Dziewczynki okazywały tedy margrabiemu gorące przywiązanie i wdzięczność niebezpieczną dla jego projektów.
To też o godzinie ósmej rano, gdy bryczka stanęła przed zamkiem, gdy bliźniaczki zrozumiały, że miano je zabrać, zaczęły wydawać okrzyki rozpaczy.
Berta rzuciła się na ojca, objęła jedną z jego nóg i, uczepiwszy się podwiązki pana, który obsypał ją cukierkami i udawał tak dobrze konia, zacisnęła rączyny tak mocno, że biedny margrabia obawiał się, iż, usiłując je otworzyć, połamie jej kostki.
Marya zaś usiadła na stopniu schodów i płakała; ale płakała z takim wyrazem bólu, że Jan Oullier wzruszył się bardziej tym smutkiem milczącym, niż hałaśliwą rozpaczą tamtej dziewczynki.
Margrabia Souday użył całej swojej wymowy, by przekonać dziewczynki, że, gdy wejdą do bryczki, będą miały więcej daleko łakoci i rozrywki, niż gdy zostaną przy nim; ale im dłużej mówił, tem silniej Marya szlochała, tom zawzięciej Berta tupała nóżkami i ściskała jego kolano.
Margrabia zaczął się niecierpliwić, a widząc, że perswazyą nic nie wskóra, zamierzał użyć siły, gdy, podnosząc oczy, spojrzał na Jana Oullier’a.
Dwie wielkie łzy spływały wzdłuż ogorzałych policzków starego wieśniaka i ginęły w gęstych rudych faworytach, które twarz jego okalały.
Łzy te były zarazem prośbą do, margrabiego i wyrzutem dla ojca.
Pan de Souday dał znak Janowi Oulierowi, by wyprzągł konia, a gdy Berta, która ten znak zrozumiała, zaczęła tańczyć z radości, margrabia szepnął wieśniakowi:
— Pojedziesz jutro.
Tegoż dnia, ponieważ była pogoda, przeto margrabia chciał skorzystać z obecności Jana Oullier’a, by wraz z nim pójść na polowanie. Zaprowadził go tedy do swej sypialni, by mu dopomógł przywdziać strój myśliwski.
Straszny nieporządek, jaki panował w niewielkim pokoju, zdziwił wieśniaka, a margrabia skorzystał z tej sposobności, by dokończyć poufnych zwierzeń — zaczął użalać się na służbę swoją, która, doskonała przy kominie, była niesłychanie niechlujna w spełnianiu innych obowiązków gospodarskich, zwłaszcza zaś dotyczących należytej pieczy około garderoby margrabiego.
Minęło przeszło dziesięć minut, zanim pan de Souday zdołał znaleźć kamizelkę, niepozbawioną wszystkich guzików, i spodnie, niepozbawione ciągłości w nadmiernie nieprzystojny sposób.
Margrabia, jak wspomnieliśmy, był taki ubogi, że nie mógł pozwolić sobie na zbytek utrzymywania psiarczyka i sam prowadził swoją małą sforę. To też, zmuszony zajmować się nią, nie mógł całej wagi poświęcać strzelaniu i rzadko kiedy wracał z, łupem.
Towarzystwo Jana Oullier’a zmieniło postać rzeczy.
Mocny, barczysty wieśniak, w sile wieku, wdrapywał się na najbardziej strome skaliste zbocza ze zwinnością młodego koźlątka, przeskakiwał przez zarośla, gdy obejście ich za dużo zabierało mu czasu i, dzięki swoim stalowym łydkom, nie opuszczał psów ani na krok; w końcu, trzy czy cztery razy pokierował nimi tak szczęśliwie, że dzik, na którego polowali, zrozumiawszy, iż, uciekając, nie pozbędzie się swoich wrogów, przystanął, zaczekał na nich i stawił im czoło w gąszczu, gdzie margrabia, ku wielkiej swej radości, położył go trupem; co mu się dotąd nie zdarzyło.
Margrabia powrócił do domu w najlepszym humorze i dziękował Oullier’owi za rozkoszny dzień, jaki jemu zawdzięczał.
Podczas obiadu wesołość go nie opuściła, obmyślał nowe zabawy dla dziewczynek, chcąc, by tę jego wesołość dzieliły.
Wieczorem, powróciwszy do sypialni, margrabia Souday zastał Jana Oullier’a siedzącego w kącie w kucki, jak Turek lub jak krawiec.
Poczciwiec miał przed sobą górę odzieży, a w ręku trzymał stare spodnie aksamitne, które namiętnie obrabiał igłą.
— Co ty, u dyabła, tam robisz? — spytał margrabia.
— Zima bywa mroźna w tych równinach, zwłaszcza, gdy wiatr idzie od morzą; a jak powrócę do siebie, zimno mi będzie w nogi na samą myśl, że wicher przedostanie się do nóg pańskich przez takie otwory! — odparł Jan Oullier, pokazując panu swemu spodnie, które naprawiał, a które były rozdarte od kolana do pasa.
— A więc jesteś krawcem? — rzekł margrabia.
— Niestety! — odpowiedział Jan Oullier — czy to człowiek nie nauczy się potrosze wszystkiego, gdy tak od lat dwudziestu żyje sam jeden? Zresztą, jak się było kołnierzem, to nigdy z niczem niema kłopotu.
— Dobryś! a czy ja nie byłem także żołnierzem? — zapytał margrabia.
— Nie; pan był oficerem, a, to nie to samo.
Margrabia Souday spojrzał, na Jana Oullier’a z podziwem, poczem położył się, zasnął i po chwili chrapał zawzięcie, co nie przeszkadzało bynajmniej w pracy byłemu szuanowi. Śród nocy margrabia obudził się.
Jan Oullier pracował jeszcze ciągle.
Góra odzieży niebardzo się zmniejszyła.
— Ależ ty się z tem nie uporasz, mój biedny Janie, choćbyś praco wiał do rana! — rzekł margrabia.
— Niestety! obawiam się, że pan będzie miał słuszność!
— A więc, idź spać, stary kolego, pojedziesz, jak doprowadzisz do jakiego — takiego porządku te łachmany, a jutro pójdziemy znów na polowanie.




IV.
Jak się to stało, że, przybywszy na godzinę do margrabiego, Jan Oullier byłby u niego dotychczas, gdyby zarówno margrabia jak on nie byli umarli od lat dziesięciu.

Z rana, przed wyjściem na, polowanie, margrabia Souday powziął myśl ucałowania swoich dzieci.
Udał się tedy db ich pokoju, gdzie, z piernatem zdziwieniem, ujrzał Jana Oullier’a, który go wyprzedził i mył dziewczynki z systematycznością najlepszej bony.
Nieborak, któremu to, zajęcie przypominało utracone dzieci, spełniał to z widoczną przyjemnością.
Podziw margrabiego zamienił się na szacunek.
Przez tydzień polowania, trwały bez przerwy, pora, z to bardziej zajmujące i w plony obfitsze.
Przez ten tydzień, będąc kolejno, objeżdżaczem i rządcą, Jan Oullier, powróciwszy w tej ostatniej godności do domu, pracował bez przerwy nad odświeżaniem odzieży swego pana; nadto znalazł zawsze jeszcze czas na sprzątanie domu od góry db dołu.
Margrabia Souday nietylko nie naglił go teraz do wyjazdu, ale nawet myślał z przerażeniem, że będzie musiał rozstać się z takim nieocenionym sługą. Od rana do wieczora, a niekiedy od wieczora do rana zastanawiał się nad tem, która z zalet Wandejczyka wzruszała go najwięcej.
Dalibóg, co mi, u dyabła, po małżeństwie! — wołał nieraz margrabia, gdy zdawałoby się, że myśli o czemś innem zupełnie. — Po co mam się skazać na te galery, gdzie tylu zacnych ludzi pędzi takie smutne życie? Na żywego Boga, przecieżem już nie młokos: dobiegam czterdziestki; nie mam żadnych złudzeń, nie liczę na to, żebym kogokolwiek oczarował zaletami osobistemu. Mogę się więc tylko spodziewać, że na moje trzy tysiące liwrów renty, których połowa odpada wraz z moją śmiercią, skusi się na mnie, co najwyżej, jaka stara wdowa i będę miał margrabinę Souday gderliwą, kłótliwą, skąpą, która zabroni mi może chodzić na polowanie a w gospodarstwie nie utrzyma z pewnością większego ładu, niż Jan. A jednakże — mówił po chwili milczenia, prostując się — czyż żyjemy w epoce, w której wolno dopuścić, by ginęły wielkie rasy; naturalne podpory monarchii? czy widok mego syna, przywracającego świetność memu domowi, nie byłby mi wielką pociechą? Tymczasem, wobec mego życia teraźniejszego, co ludzie pomyślą o mnie, skoro wiedzą, że nie miałem żony... ślubnej przynajmniej? Co powiedzą o tych dwóch dziewczynkach w domu?
Gdy takie rozważania opadły margrabiego — a zdarzało się to zazwyczaj w dni dżdżyste, gdy niepogoda nie pozwalała mu oddawać się ulubionej rozrywce, budziły w nim ciężką troskę. Pozbywał się jej wszelako tak, jak wychodzą z sytuacyi podobnych wszyscy ludzie chwiejni, charaktery słabe, wszyscy, którzy nie są zdolni do powzięcia postanowienia... prowadził dalej ten sam prowizoryczny tryb życia.
Berta i Marya miały w r. 1831 już po lat siedemnaście a stan tymczasowy trwał w dalszym ciągu. Margrabia Souday, jakkolwiek może się to wydać zupełnie nieprawdopodobnem, nie był jeszcze zdecydowany zatrzymać nadobne córki przy sobie.
Janowi Oullier’owi, który zawiesił na gwoździu klucz od swego domu w Chervroliére, przez całe czternaście lat nie wpadło nawet na myśl zdjąć klucz z tego gwoździa. Czekał cierpliwie, żeby pan dał mu rozkaz powrotu do domu, margrabia zaś, otoczony od chwili jego przybycia do zamku, pieczołowitością, odnalazłszy błogi spokój, jakiego zażywał przy boku biednej Ewy, odkładał z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok oznaczenie chwili rozstania.
Co zaś do Jana Oullier’a, to i on ze swej strony miał powody, żeby decyzyi nie przyśpieszać. Był to nietylko człowiek dzielny, ale i człowiek zacny.
Jak wspominaliśmy, powziął odraz u sympatyę do Berty i do Maryi, która to sympatya w tem sercu, owdowiałem po dzieciach własnych, zamieniła się niebawem na tkliwość, a z czasem z tkliwości tej zrodziła się miłość fanatyczna. Zrazu nie zdawał sobie dokładnie sprawy z różnicy, jaką margrabia chciał ustanowić między stanowiskiem tych córek swoich a stanowiskiem dzieci prawych, jakie spodziewał się mieć z jakiegokolwiek związku, zawartego, w celu zachowania rodu i nazwiska: w Poitou, gdy mężczyzna doprowadzi do upadku uczciwą dziewczynę, jeden tylko znany jest sposób naprawienia krzywdy — małżeństwo. Jan Oullier uważał, iż skoro pan jego nie może uprawnić swojego stosunku, nie powinien przynajmniej wypierać się, ojcostwa, jakiem go Ewa obdarzyła umierając. To też po dwumiesięcznym pobycie w zamku, rozważywszy tę sprawę w umyśle i w sercu, Wandejczyk byłby przyjął z wielkiem niezadowoleniem rozkaz wyjazdu, a szacunek, jaki żywił dla pana de Souday’a, nie byłby mu przeszkodził wypowiedzieć szczerze w takim wypadku ostatecznym swoich uczuć w tym względzie.
Na szczęście margrabia nie wtajemniczał sługi swego we własne wahania i niepokoje, tak, że Jan Oullier mógł wziąć stan prowizoryczny za ostateczny i mniemać, że margrabia uważa, obecność swoich córek w zamku za ich prawo a swój obowiązek.
W chwili, gdy kończymy ten wstęp, może nieco przydługi, Berta i Marya mają tedy po lat przeszło siedemnaście.
Czystość rasy margrabiów Souday dokonała, cudów, wzmacniając się zdrową krwią plebejuszki saksońskiej: dzieci Ewy są to dwie przepyszne dziewczyny, o rygach drobnych i subtelnych, o kibici smukłej, a obejściu pełnem szlachetnej wytworności. Podobne są do siebie, jak są podobne wszystkie bliźnięta; tylko Berta jest brunetka, jak ojciec, Marya zaś blondynka, jak była matka.
Na nieszczęście, wychowanie, jakie otrzymały te dwie piękne panny, rozwijając jak najbardziej ich zalety fizyczne, za mało zajmowało się potrzebami ich płci. Jan Oullier był jedynym nauczycielem dzieci Ewy, podobnie, jak był ich jedynym wychowawcą.
Zacny Wandejczyk nauczył je wszystkiego, co umiał: czytać, pisać, modlić się, tkliwie a gorąco do Pana Boga i Najświętszej Panny; potem biegać po lasach, wdrapywać się na skały, przedzierać się, przez zarośla ostrokrzewu i cierni, bez, zmęczenia, beż obawy, bez osłabienia; zatrzymywać kulą ptaka w locie, kozicę w biegu; wreszcie dosiadać na oklep narowiste konie z Mellerault, równie dzikie na swoich łąkach lub równinach, jak konie gauchów na swoich pampasach.
Margrabia Souday widział dobrze to wszystko, lecz ani się pokusił o nadanie innego kierunku wychowaniu swoich córek, nie wpadło mu nawet na myśl stawiać przeszkody ich upodobaniu db tych rozrywek męskich: czcigodny szlachcic zbyt był szczęśliwy, że znalazł w nich dzielne towarzyszki łowów, łączące z pełną szacunku tkliwością dla ojca, wesołość, humor i zapał myśliwski, co potęgowało urok wszystkich wycieczek margrabiego.
Wszelako, w imię, sprawiedliwości, musimy zaznaczyć, że margrabia dodał coś ze swojej strony do lekcyi Jana Oullier’a.
Gdy Berta, i Marya doszły do lat czternastu, gdy zaczęły towarzyszyć ojcu w wycieczkach do lasu, ich zabawy dziecięce, które dawniej zapełniały wieczory w zamku, utraciły wszelki urok. Margrabia tedy, chcąc wypełnić pustkę, która stąd wynikła, nauczył Bertę i Maryę grać w wista.
Dziewczynki, ze swojej strony, dopełniły, jak mogły, pod względem umysłowym własnej edukacyi, tak silnie rozwiniętej w kierunku fizycznym przez Jana Oullier’a. Bawiąc się w chowanego w zamku, wykryły pokój, który, według wszelkiego prawdopodobieństw, nie był otwierany od lat trzydziestu.
Była to biblioteka. Tam znalazły około tysiąca tomów, mniej więcej. A z tych tomów każda wybierała sobie według upodobania.
Sentymentalna i łagodna Marya, oddała pierwszeństwo romansom; porywcza i trzeźwa Berta — historyi. Poczem złączyły to wszystko: Marya, opowiadając Amadisa oraz Pawła i Wirginię Bercie, Berta, opowiadając Marcie Mezeray’a i Velly’ego.
Na podstawie tego, bezładnego czytania dziewczęta wytworzyły sobie dosyć fałszywe pojęcia o życiu rzeczywistem, oraz o zwyczajach i wymaganiach świata, którego nigdy nie widziały, o którym zaledwie słyszały.
Proboszcz z Machecoul’u, który im udzielił pierwszej komunii i lubił je bardzo za ich pobożność i dobroć serca, odwlażył się na kilka uwag, dotyczących szczególnego trybu życia, jakie prowadzą, w ten sposób wychowywane; ale te przyjazne napomnienia nie odniosły żadnego skutku, wobec samolubnej obojętności margrabiego Souday'a.
Wychowanie, które opisaliśmy, szło tedy dalej swoim trybem a wynikły z niego przyzwyczajenia, które — skutkiem fałszywego stanowiska dziewcząt — wytworzyły Bercie i jej siostrze bardzo złą sławę w całej okolicy.
Margrabia Souday otoczony był drobną szlachtą, która zazdrościła mu świetnego nazwiska i czyhała tylko na sposobność, by mu się odwzajemnić taką samą pogardą, jaką przodkowie margrabiego okazywali prawdopodobnie ich przodkom. To też, gdy przekonano się, że ma przy sobie i córkami nazywa owoce związku nieprawego, zaczęto głosić na wszystkie strony, jakie to życie prowadził w Londynie; błędom jego nadano przesadne rozmiary, uczyniono z biednej Ewy, którą cud Opatrzności zachował taką czystą, dziewczynę uliczną i stopniowo szlachetki z Beauvoir, Saint-Léger, Bourgneuf, Saint-Philbiert i Grand-Lieu odwrócili się od margrabiego pod pozorem, że poniża arystokracyę, o której honor tak łaskawie się troszczyli.
Niebawem nietylko mężczyźni oburzali się na postępowanie obecne margrabiego i rzucali oszczerstwa na jego postępowanie w przeszłości: uroda dwóch sióstr sprawiła, że wszystkie matki i wszystkie córki w promieniu dziesięciomilowym zwróciły się przeciw nim, co nieskończenie pogorszyło sprawę.
Gdyby Berta i Marya były brzydkie, serce tych miłosiernych pań i tych pobożnych panien, z natury skłonne do pobłażliwości chrześcijańskiej, przebaczyłoby może nieprzystojne ojcostwo nieborakowi margrabiemu; ale niepodobna było nie oburzać się, patrząc, jak te dwie przybłędy wytwornością i dystynkcyą obejścia, czarem wdzięków swoich pognębiały najlepiej urodzone młode panny z okolicy.
Te zuchwałe zalety nie zasługiwały tedy ani na łaskę, ani na miłosierdzie.
Oburzenie przeciw biednym dzieciom było takie powszechne, że, gdyby nawet niczem nie dawały powodu do obmowy lub oszczerstwa, obmowa i oszczerstwo wzięłyby je jednak pod swoje opiekuńcze skrzydła; a cóż dopiero wobec męskich i ekscentrycznych nawyknień dwóch sióstr!
Niebawem więc podniosło się ogólne wrogie huzia, które sięgało z departamentu dolnej Loary aż do departamentów Wandei i Maine-et-Loire.
W tej wrogiej akcyi uczestniczyli wszyscy — szlachta, mieszczanie i wieśniacy. Młodzieńcy, którzy zaledwie spotykali Maryę i Bertę, zaledwie je widywali, mówili o córkach margrabiego Souday’a z uśmiechem dwuznacznym, brzemiennym nadzieją, jeśli nie brzemiennym wspomnieniami. Czcigodne matrony żegnały się znakiem krzyża, gdy wymawiano imiona dziewcząt; guwernantki straszyły niemi niegrzeczne dzieci.
Najpobłażliwsi ograniczali się na przypisywaniu bliźniaczkom uprawiania trzech cnót Arlekina, uchodzących powszechnie za nieodłączne od wyznawców św. Huberta których upodobania dzieliły: to jest miłości, gry i wina; inni wszelako zapewniali z całą powagą, że zamek Souday bywał co wieczór widownią orgii, równających się zapisanym w kronikach Regencyi. Byli i romantycy, dla których jedna z wieżyczek, stanowiąca siedlisko niewinnej miłości kilkudziesięciu gołębi, stanowiła jakby powtórzenie słynnej wieży de Nesle, lubieżnej i morderczęj pamięci.
Słowem, mówiono tyle o Bercie i Maryi, że, jakkolwiek czyste było ich życie a niewinne czyny, dziewczęta stały się przedmiotem zgrozy dla całej okolicy.
Za, pośrednictwem lokajów zamkowych, robotników, mających stosunki z mieszczanami, ludzi, których używały do służby lub którym oddawały usługi, ta nienawiść przedostawała się do ludu; tak, że — z wyjątkiem kilku ubogich ślepców lub kilku poczciwych zniedołężniałych staruszek, którym sieroty niosły pomoc bezpośrednio — cała ludność w bluzach i chodakach służyła za echo niedorzecznym baśniom, zmyślonym przez matadorów okolicznych; i nie było drwala, nie było szewca w Machecoul’u, ani rolnika w Saint-Philbert lub Aigreteuille, który nie uważałby sobie za ubliżenie uchylić przed bliźniaczkami kapelusza.
Wreszcie chłopi nadali Bercie i Maryi przezwisko, a to przezwisko, powstałe w warstwach nizkich, przyjęte zostało w wyższych z uznaniem, jako charakteryzujące znakomicie upodobania i wybryki, jakie przypisywano młodym dziewczętom.
Przezwali je: wilczyce z Machecoul’u.




V.
Zraniony zając.

Margrabia Souday pozostał zupełnie obojętny wobec tych objawów niechęci ogółu; co więcej, zdawało się, że nie domyśla się wcale jej istnienia. Gdy spostrzegł, źle sąsiedzi nie oddają mu już rzadkich wizyt, jakie kiedy niekiedy składali, zacierał ręce z radości, uważając, iż pozbywa się nieznośnej pańszczyzny, którą spełniał jedynie zmuszony bądź przez córki, bądź przez Jania Oullier’a.
Dochodziły go wprawdzie niekiedy echa oszczerstw, obiegających o Bercie i Maryi, ale był taki szczęśliwy, w otoczeniu swego rządcy, swoich córek i psów, że uważał, iż dawanie posłuchu tym niedorzecznym gadaninom byłoby zakłóceniem błogiego życia, jakie pędził; z całym spokojem tedy zabijał codziennie zające, uganiał się za dzikiem, gdy nadarzyła się sposobność, i grywał w wieczór w wista z biednemi, spotwarzonemi dziewczętami.
Jan Oullier nie był bynajmniej takim filozofem, jak jego pan; należy też dodać, że, ponieważ stanowisko jego imponowało znacznie mniej, przeto znacznie więcej plotek dochodziło do jego uszu.
Przywiązanie jego do młodych dziewcząt zamieniło się w fanatyzm; ich uroda, ich dobroć i tkliwość dla ojca i dla niego przepełniała jego serce dumą i radością; w przeświadczeniu, że przyczynił się do rozwoju tych dwóch prześlicznych istot, zapytywał siebie, ze zdumieniem, jak świat mógł nie padać przed niemi na kolana.
To też pierwsi ludzie, którzy odważyli się wspomnieć; mu o obiegających pogłoskach, otrzymali taką ostrą odpowiedź, że zniechęciła innych do prób podobnych; ale, prawdziwym ojcem dla Berty i Maryi będąc, Jan Oullier, chociaż mu już nic nie mówiono, wiedział dobrze, co myślano o dwóch przedmiotach jego tkliwego przywiązania.
W uśmiechu, w spojrzeniu, w odruchu odgadywał złośliwie myśli ludzi i to z przenikliwością, która go doprowadzała do rozpaczy.
Gdyby był ulegał porywom swego temperamentu, byłby szukał kłótni z każdym, którego wyraz twarzy wydał mu się lekceważący, i byłby karcił jednych pięścią a innych wyzywiał na pojedynek; ale rozsądek mówił mu, że Bercie i Maryi należała się inna rehabilitacya i że razy, zadane lub otrzymane, w niczem ich nie usprawiedliwią. Obawiał się nadto — i to była największa jego obawa, żeby na skutek takiej, wywołanej przez niego, sceny, dziewczęta nie dowiedziały się, jakie ogół żywi dla nich uczucia.
Biedny dan Oullier pochylał głowę pod ciężarem tej niesprawiedliwej krzywdy, a jedynie wielkie łzy i gorące modlitwy do Boga świadczyły o jego zgryzocie. Stopniowo ogarnęła go głęboka mizantropia. Widząc dokoła siebie tylko wrogów swoich ukochanych dziewcząt, nie mógł nie powziąć nienawiści do ludzi i, marząc o przyszłych rewolucyach, sposobił się do odpłacenia im złem za zło.
Nadeszła rewolucya r. 1830, lecz nie dostarczyła Janowi Oullier’owi, który trochę na to liczył, sposobności do urzeczywistnienia złych zamiarów. Ponieważ jednak bunt, który wrzał na ulicach Paryża, mógł w danej chwili wtargnąć na prowincyę, przeto Jan Oullier czekał.
Pewnego pięknego ranka wrześniowego margrabia Souday, jego córki, Jan Oullier i sfora polowali w lesie Machecoul’u. Była to obława na wilczycę, którą wypłoszyli z zarośli, gdzie pilnowała swoich wilcząt.
Pan de Souday, mając lepszego wierzchowca niż córki, wyprzedził je w pościgu za zwierzęciem o jakie sto kroków. Droga była kamienista i poprzecinana głębokiemi brózdami; konie potykały się co chwila i byłyby upadały co krok, gdyby nie podtrzymywała ich silna ręka. Niepodobna zatem było dotrzeć przed, psami do lasu Grand’ Lande, gdzie uciekła, chroniąc się przed pogonią, wilczyca. Margrabia, znudzony ciężką drogą, spostrzegając nagle przed sobą otwarte pole, skierował na nie konia i, nie uprzedzając dzieci, puścił się na przełaj.
Berta, i Marya zaś, mniemając, że dążą ciągle za ojcem, jechały dalej niebezpieczną drogą.
Minął mniej więcej kwadrans, jak tak jechały, rozłączone z ojcem, gdy naraz znalazły się w miejscu, gdzie droga była objęta dwoma wysokimi żywopłotami, których gałęzie krzyżowały się ponad ich głowami; dziewczęta zatrzymały się nagle, dobiegło je bowiem z niewielkiej odległości dobrze znane szczekanie ich psów.
W tejże, samej niemal chwili rozległ się o kilka krokowi strzał i wielki zając, ze zwieszonymi, zakrwawionymi słuchami, wypadł z żywopłotu na drogę, zaś z pola nad wązką ścieżką zagrzmiały wściekłe krzyki: „Huź, huź go!“
Siostry mniemały, że dostały się w obręb polowania jednego z sąsiadów i już zamierzały cofnąć się dyskretnie, gdy w miejscu, w którem przedostał się zając, ujrzały jednego po drugim psy ojca, szczekające zajadle i pędzące za nieszczęsnym zającem, jak gdyby przez dzień cały nie widziały szlachetniejszej zwierzyny.
Ale zaledwie ogon szóstego psa wysunął się z wązkiego otworu w płocie, wnet zastąpiła go głowa ludzka.
A była to głowa młodzieńca bladego, przerażonego, z włosami najeżonymi, z wylękłemi oczyma, czyniąca nadludzkie wysiłki, by korpus przesunął się również przez ciasny otwór, i wydająca, walcząc z kolcami i cierniami, okrzyki, które Berta i Marya usłyszały przed pięciu minutami po strzale.
Dlatego, źe zając przedostał się przez płot, dlatego, że przedostało się też sześć psów, lecących za nim, to jeszcze nie racya, żeby otwór, przez który przeszły, zamienił się na wrota. To też nieszczęśliwy młodzieniec, jakby schwytany w otwór deski na gilotynie, napróżno pchał się, szarpał, krwawił sobie ręce i twarz, nie mógł w żaden sposób posunąć się choćby o cal. Żywopłoty w Poitou są bowiem wznoszone potroszę na wzór bretońskich, przy pomocy zginanych i splatanych ze sobą drzewek na wrębach.
Wszelako młody myśliwy nie tracił bynajmniej odwagi; walczył dalej rozpaczliwie, gdy nagle głośne wybuchy śmiechu sprawiły, że walkę tę przerwał.
Odwrócił głowę i ujrzał dwie amazonki, pochylone na szyi koni i nie ukrywające bynajmniej swojej wesołości, ani przyczyny, która ją wywołała.
Zawstydzony, że dał powód do śmiechu dwom ładnym pannom, rozumiejąc cały komizm swojego położenia, młodzieniaszek — miał bowiem zaledwie lat dwadzieścia — chciał się rzucić w tył, ale postanowione snadź było, by ten żywopłot nieszczęsny był dlań fatalny, nawet w odwrocie; ciernie wpiły się tale silnie w jego odzież a gałęzie tak mocno oplątały jego torbę, że niepodobna było się cofnąć; pozostał uwięziony w żywopłocie, jak w samotrzasku, a ta nowa nieszczęśliwa przygoda spotęgowała jeszcze wesołość dwóch dziewcząt, które śmiały się już wprost konwulsyjnie.
Wówczas to energia młodzieńca zamieniła się na wściekłość i nieborak w istnym paroksyzmie tej wściekłości usiłował ponownie wydobyć się z ciernistej matni; skutkiem zaś tego nowego naprężenia resztek sił twarz jego przybrała, wyraz takiej rozpaczy, że Marya pierwsza wzruszyła się potrosze.
— Przestańmy się śmiać, Berto — rzekła do siostry — wszak widzisz, że sprawiamy mu przykrość.
— Tak jest, doprawdy — odparta Berta — ale cóż chcesz! nie mogę się powstrzymać, to nad moje siły.
I, śmiejąc się w dalszym ciągu, zeskoczyła z konia i pobiegła na ratunek biednemu chłopcu.
— Panie rzekła — sądzę, że przyda się panu trochę pomocy, by się stąd wydostać; czy zechce pan ją przyjąć od mojej siostry i ode mnie?
Ale śmiech młodych dziewcząt pobudził miłość własną tego, do którego się zwracały, silniej, niż ciernie rozdarły jego naskórek; stało się więc, że, jakkolwiek pełne uprzejmości były słowa Berty, niemniej nie mogły zatrzeć w pamięci nieszczęsnego więźnia drwin, jakich był przedmiotem.
To też milczał w dalszym ciągu i, jak człowiek zdecydowany nie uciekać się do niczyjej pomocy, zdobył się na ostatni wysiłek.
Oparł się na łokciach i próbował wysunąć się naprzód, nadając tylnej części ciała swojego siłę przekątną, która umożliwia chód zwierzętom z rodzaju wężów; na nieszczęście w tym ruchu czoło jego z taką siłą uderzyło o gałąź dzikiej jabłoni, którą twórca żywopłotu ściął w klin śpiczasty i ostry, ze gałąź przecięła skórę jak najostrzejsza brzytwa; młodzieniec, czując, że jest zraniony powiażnie, krzyknął, a krew, która, wytrysnęła obficie, zalała mu całą twarz.
Na widok wypadku, którego, stały się mimowolną przyczyną, siostry rzuciły się ku młodzieńcowi, pochwyciły go za ramiona i wspólnemi, a na kobiety niezwykłemi, siłami, wyciągnęły go z pomiędzy żywopłotu i posadziły na zboczu.
Nie mogąc zdać sobie sprawy z tego, że rana była w istocie bardzo lekka, i sądząc ją z pozoru, Marya pobladła i drżała na całem ciele; Berta zaś, mniej wrażliwa od siostry, nie straciła głowy ani na jedną chwilę.
— Biegnij do strumyka — rzekła do siostry — i umaczaj w nim chustkę, bo trzeba oswobodzić tego nieboraka od krwi, która gOo oślepia.
Poczem, gdy Marya wykonywała to zlecenie, Berta, zwracając się znów do młodzieńca, zapytała:
— Czy pan bardzo cierpi?
— Przepraszam panią — —odparł — ale tyle rzeczy pochłania w tej chwili moją uwagę, że nie wiem, czy to wewnątrz, czy zewnątrz głowy ból odczuwam.
Poczem, wybuchając z trudnością dotąd powstrzymywanem łkaniem, zawołał:
— To Pan Bóg mnie skarał za to, że byłem nieposłuszny mamie!
Jakkolwiek ten, który to mówił, był jeszcze bardzo młody, skoro powiedzieliśmy, że miał zaledwie lat dwadzieścia, w dziwnych słowach, jakie wypowiedział, brzmiał ton dziecinny, tak zabawnie odbijający od jego rosłej postaci, od jego stroju myśliwskiego, że, pomimo całego współczucia, młode dziewczęta nie mogły się powstrzymać od nowego wybuchu śmiechu.
Biedny chłopiec rzucił siostrom spojrzenie pełne wyrzutu i prośby, a dwie wielkie łzy lśniły się na jego powiekach. Jednocześnie zaś, ruchem niecierpliwym, zerwał chustkę w wodzie świeżej umoczoną, którą Marya przewiązała mu czoło.
— A, to co? — spytała Berta — co pan robi?
— Proszę mi dać pokój! — zawołał młodzieniec — nie chcę troskliwości kosztem drwin z mojej osoby. Żałuję teraz bardzo, że nie poszedłem za głosem pierwszego popędu i nie uciekłem, narażając się nawet na stokroć poważniejszą ranę.
— Tak, ale skoro pan był taki rozsądny, że pan tego nie uczynił — odparła Marya — niechże pan będzie rozsądny do końca i pozwoli mi ponownie obwiązać czoło.
I, podnosząc chustkę, młoda dziewczyna zbliżyła się do rannego z wyrazem takiego szczerego zainteresowania, że on, potrząsając głową, nie na znak odmowy, lecz na znak przygnębienia, odpowiedział:
— Niech się stanie, jak pani chce.
— Oho! — rzekła Berta, która nie straciła ani jednego ruchu fizyognomii młodzieńca — jak na myśliwego, jesteś trochę zanadto drażliwy, kochany panie.
— Przedewszystkiem, nie jestem wcale myśliwym i po tem, co mi się zdarzyło, mniej niż kiedykolwiek mam ochotę nim zostać.
— Teraz ja z kolei przepraszam — odparła Berta tym samym drwiącym tonem, który już rozdrażnił młodzieńca — przepraszam bardzo; ale, sądząc z zawziętości, z jaką pan walczył przeciw cierniom i gałęziom, zwłaszcza zaś z zapału, z jakim pan podszczuwał nasze psy, wolno mi było przypuszczać, że pan rości pretensyę przynajmniej do tytułu myśliwego.
— O, nie! łaskawa pani; uległem porywowi, którego już nie rozumiem, teraz, kiedy odzyskałem zimną krew i kiedy czuję, jaką wielką słuszność miała moja matka, nazywając śmieszną i barbarzyńską tę rozrywkę, polegającą na pastwieniu się nad biednem zwierzęciem bez obrony.
— Ostrożnie, kochany panie! — rzekła Berta — dla nas, które jesteśmy takie śmieszne i takie barbarzyńskie, że mamy upodobanie do tej rozrywki, stanie się pan podobny do lisa z bajki.
W tejże chwili Marya, która ponownie umoczyła chustkę w strumieniu, zabierała się do obwiązania nią powtórnie czoła młodzieńca.
Ale ten, odpychając ją:
— Na, miłość boską — rzekł — miech mnie pani uwolni od swojej troskliwości. Czy pani nie widzi, że jej siostra drwi ze mnie w dalszym ciągu?
— Ależ nie, proszę pana — rzekła Marya najłagodniejszym swoim głosem.
Ale on, nieczuły na słodycz tego głosu, powstał na kolano, w widocznym zamiarze odejścia.
Ten upór, raczej dziecka niż mężczyzny, doprowadził do rozpaczy popędliwą Bertę, a jej niecierpliwość, jakkolwiek wynikająca z bardzo chwalebnego uczucia ludzkości, niemniej objawiła się wyrażeniami nieco za energicznemi na jej płeć.
— Do kroćset! — krzyknęła, jak krzyknąłby jej ojciec w wypadku podobnym — czyż ten nieznośny chłopiec nie nabierze rozumu? Maryo, dalej, zawiązuj mu głowę, a ja potrzymam mu ręce... dyabła zje, jeśli zdoła się ruszyć!
I istotnie Berta, pochwyciwszy ręce rannego z siłą, która go zupełnie obezwładniła, ułatwiła zadanie Maryi, tak, że młoda dziewczyna mogła należycie obwiązać zranione czoło.
— Teraz — rzekła Berta — jest pan zabezpieczony; moźe pan zatem powrócić do pierwotnego zamiaru i opuścić nas, nie powiedziawszy nawet dziękuję. Jest pan wolny.
Ale pomimo tego pozwolenia, pomimo tej zwróconej wolności, młodzieniec pozostał na miejscu.
Biedny chłopiec wydawał się jednocześnie niesłychanie zdumionym i głęboko upokorzonym tem, że on, taki słaby, wpadł w ręce kobietom takim mocnym; spojrzenia jego szły od Berty do Maryi i od Maryi do Berty; nie mógł znaleźć jednego słowa, by im odpowiedzieć.
Wreszcie nie widział innego sposobu zaradzenia swemu zakłopotaniu, tylko ukrył twarz w dłonie.
— Boże! — zawołała Marya zaniepokojona — czy panu słabo?
Młodzieniec nie odpowiedział.
Berta rozsunęła mu delikatnie dłonie i, spostrzegłszy, że płacze, stała się w jednej chwili równie łagodna i równie współczująca, jak siostra.
— A więc rana pańska jest cięższa, niż się wydaje, i cierpi pan bardzo dotkliwie, skoro pan tak płacze? — spytała Berta. — W takim razie niech pan wsiądzie na konia mojego, albo siostry i obie z Maryą odprowadzimy pana do domu.
Ale młodzieniec potrząsnął głowo przecząco.
— Mój panie — rzekła Berta tonem nalegającym — dość tych dzieciństw. Obraziłyśmy pana; ale czy mogłyśmy przypuścić, że pod pańską kurtką myśliwską znajdziemy wrażliwość młodej dziewczyny? Jakkolwiekbądź nie miałyśmy słuszności, uznajemy to i przepraszamy pana. Czy żywi pan jeszcze do nas urazę?
— Nie — odparł młodzieniec — zły jestem tylko na siebie.
— A to dlaczego?
— Nie wiem, co pani odpowiedzieć... Może wstyd mi, że okazałem się słabszym od pań, ja, mężczyzna; może po prostu dręczy mnie jeszcze myśl powrotu do domu... Co powiem matce, by wytłómaczyć tę ranę?
Dziewczęta spojrzały po sobie; one, kobiety, nie troszczyłyby się o taką drobnostkę; ale tym razem powstrzymały się od śmiechu, jakkolwiek wielką miały po temu ochotę, widząc nerwową drażliwość tego, z kim miały do czynienia.
— A zatem — rzekła. Berta — skoro pan nie ma do nas urazy, niechże mi pan poda rękę i rozstańmy się, jak nowi, ale dobrzy, przyjaciele.
I wyciągnęła do młodzieńca rękę, jak mężczyzna do mężczyzny.
On zaś zamierzał odpowiedzieć takim samym ruchem, gdy Marya dała znak, jak ktoś, który zwraca cudzą uwagę, podnosząc palec do góry.
— Psst! rzekła z kolei Berta.
I wytężyła słuch, jak siostra, a ręka jej pozostała na pół drogi do ręki młodzieńca.
Z daleka, zbliżając się jednak szybko, dobiegały naszczekiwania zajadłe, gromadne, przeciągłe: psów, czujących, że nadchodzi zwierzyna.
Była to sfora margrabiego Soudaya, która, nie mając tych samych, co jego córki powodów do pozostania na drodze w wąwozie, puściła się w pogoń za zranionym zającem i sprowadzała go napowrót.
Berta poskoczyła ku fuzyi młodzieńca, sprawdziła, że jedna lufa była jeszcze nabita, poczem postąpiła kilka kroków naprzód, składając się do strzału ze sprawnością, która wykazywała jasno, że ta sztuka nie była jej obca.
W tejże samej niemal chwili zając wybiegi z za żywopłotu, powracając ze strony przeciwnej z niechybnym zamiarem udania się następnie tą samą drogą, którą już przebył; ale spostrzegłszy nasze trzy osoby, zawrócił co tchu.
Jakkolwiek szybki był ten ruch, Berta zdążyła wziąć na cel zająca; dała ognia, a zwierzę wywróciło koziołka, stoczyło się ze zbocza i padło nieżywe na środku drogi.
Gdy się to działo, Marya zajęła miejsce siostry i wyciągnęła rękę do młodzieńca.
Przez kilka sekund, czekając na wynik tego zajścia, młodzi ludzie stali z dłonią w dłoni.
Berta podeszła do zająca, podniosła go, a powróciwszy do nieznajomego, który ciągle jeszcze trzymał dłoń Maryi:
— Oto, panie, wytłómaczenie pańskie — rzekła.
— Jakto? — zapytał.
— Opowie pan, że zając zerwał się między nogami pana, że fuzya wystrzeliła mimo pańskiej woli i przeprosi pan matkę, przysięgając, jak pan nam przysiągł przed chwilą, że się to panu już nie zdarzy. Zając stanowić będzie okoliczność łagodzącą.
Młodzieniec potrząsnął głową, zniechęcony.
— Nie — odrzekł — nie będę nigdy śmiał przyznać się matce, że byłem jej nieposłuszny.
— Czyż zabroniła panu stanowczo polować?
— Naturalnie!
— A pan bawi się w kłusownika! — rzekła Berta — zaczyna pan właśnie od tego, na czem się zwykle kończy. Niech pan przyzna przynajmniej, że pan ma powołanie.
— Proszę nie żartować, panie były takie dobre dla mnie, że nie mógłbym już się dąsać wynikłoby bowiem stąd dla mnie podwójne zmartwienie.
— W takim razie pozostaje panu tylko jedna alternatywa — rzekła Marya — kłamać, czego pan uczynić nie chce i do czego zwłaszcza pana namawiać nie chcemy, albo szczerze wyznać prawdę. Proszę mi wierzyć, że jakiekolwiek jest mniemanie matki pana o rozrywce, której pan się oddawał bez jej pozwolenia, szczerość pańska ją rozbroi. Ostatecznie zabicie zająca nie jest takiem wielkiem przestępstwem.
— Zapewne, ale nie odważę się nigdy!
— Och! a więc ta matka pana jest taka straszna? — spytała Berta.
— Nie; jest niesłychanie dobra, tkliwa; spełnia wszystkie moje życzenia, uprzedza wszystkie moje kaprysy; ale nie pozwala mi wziąć do ręki strzelby, pod tym względem jest nieubłagana i łatwo to zrozumieć — rzekł młodzieniec z westchnieniem — mój ojciec został zabity na polowaniu.
Dziewczęta drgnęły.
— W, takim razie — odezwała się Berta, poważniejąc tak, jak ten, do którego się zwracała — nasze żarty były tembardziej nie na miejscu, a nasz żal jest z tego powodu tem żywszy. Mam tedy nadzieję, że pan o żartach naszych zapomni i zapamięta tylko nasz żal.
— Zapamiętam tylko troskliwość, jaką mnie panie, tak łaskawie otoczyły, i mam, nadzieję, że panie zechcą zapomnieć o moich niedorzecznych obawach i o mojej głupiej wrażliwości.
— Przeciwnie, będziemy o tem pamiętały — rzekła Marya — żeby nigdy nie wyrządzić nikomu takiej krzywdy, jaką wyrządziłyśmy panu, a która pociągnęła za sobą takie smutne skutki.
Gdy Marya tak odpowiadała, Berta wsiadała na konia.
Młodzieniec wyciągnął po raz drugi, nieśmiało, dłoń do Maryi. Marya dotknęła jej czubkami palców i z kolei wskoczyła zwinnie na siodło.
Poczem, wezwawszy psy, które na dźwięk ich głosu zbiegły się dokoła nich, siostry dały ostrogę koniom i oddaliły się pośpiesznie.
Ranny w milczeniu i bez ruchu, stał przez czas pewien, śledząc wzrokiem dziewczęta, dopóki nie znikły mu z oczu na zakręcie ścieżki. Poczem głowa opadła mu na piersi i pogrążył się w głębokiej zadumie.
Pozostańmy przy tym młodzieńcu, z którym musimy zawrzeć znajomość bliższą.




VI.
Pan Michał Michel.

To, co zaszło, wywarło na młodzieńcu wrażenie takie silne, że, gdy młode dziewczęta znikły, zdawało mu się, iż ocknął się ze snu.
Co prawda był w tej opoce życia, kiedy nawet ci, którzy są przeznaczeni do zostania następnie ludźmi bardzo trzeźwymi, płacą daninę romantyczności; a to spotkanie z młodemi dziewczętami, takiemi różnemi od tych, które widywał zazwyczaj, przenosiło go do świata fantastycznego pierwszych marzeń, kiedy wyobraźnia jego mogła bujać do woli i szukać owych zamków, ręką wieszczek wznoszonych a rozpadających się w gruzy po obu stronach drogi, w miarę jak idziemy dalej w życie.
Nie chcemy powiedzieć wszelako, że nasz młodzieniec powziął choćby najlżejszy cień miłości do jednej z dwóch amazonek; ale ta mieszanina dystynkcyi, urody, manier wytwornych i nawyknień męskich wydała mu się taką nadzwyczajną, że ciekawość jego była do najwyższego stopnia podniecona.
Przyrzekł sobie święcie, że się znów z niemi zobaczy, albo przynajmniej, że się dowie, kto są te panny niezwykłe.
Przez chwilę zdawało się, ze łaskawe nieba skłonne są niezwłocznie ciekawość jego zaspokoić; albowiem, gdy ruszył w drogę, dążąc do domu, o pięćset kroków mniej więcej od miejsca, w którem rozegrała się scena między nim a młodęmi pannami, spotkał człowieka w bluzie, w wielkich kamaszach skórzanych, który miał przewieszony przez ramię róg myśliwski i strzelbę, a w ręku trzymał bat.
Człowiek ten szedł szybko i był widocznie w najgorszym humorze.
Był to widocznie dojeżdżacz, który szukał młodych dziewcząt.
To też młodzieniec, przybierając najuprzejmiejszy wyraz twarzy i uśmiech najgrzeczniejszy, zaczepił go słowami:
— Mój przyjacielu, szukacie dwóch panien, nieprawda? jednej na koniu gniadym a drugiej na klaczy depeszowatej?
— Przedewszystkiem nie jestem pańskim przyjacielem, mój panie, skoro pana nie znam; a potem nie szukam dwóch panien, szukam moich psów — odparł brutalnie człowiek w bluzie — moich psów, które bałwan jakiś odwrócił z tropu wilka, i skierował na ślad zająca, bo go spudłował idyota.
Młodzieniec zagryzł wargi.
Człowiek w bluzie, w którym czytelnicy nasi poznali już niewątpliwie Jana Oullier’a, mówił dalej:
— Tak, widziałem to wszystko z wysokości Benaste’y i byłbym chętnie ustąpił praw swoich do nagrody, jaką mi przeznacza margrabia Souday za dobry wynik łowów, byleby w* tej chwili być o dwie lub trzy długości bata od pleców tego durnia!
Ten, do którego mówił, nie uwiażał za stosowne powrócić do roli, jaką sobie zakreślił na początku tej sceny i z całej odezwy Jana Oullier’a, któremu pozwalał mówić, jak gdyby z niej niczego nie był ciekaw, zwrócił uwagę na jeden tylko wyraz.
— A! — rzekł — to wy należycie do pana margrabiego Souday’a?
Jan Oullier spojrzał złym wzrokiem na nieszczęsnego interlokutora.
— Należę do samego siebie — odparł stary Wandejczyk — prowadzę psy pana margrabiego, ale to zarówno dla jego przyjemności, jak i dla swojej.
— Patrzcie — odezwał się młodzieniec, jak gdyby mówiąc do siebie — odkąd wróciłem przed sześciu miesiącami do mamy, nie słyszałem, żeby pan margrabia Souday był żonaty...
— No to ja — przerwał Oullier — ja to panu oznajmiam, mój panie; a jeśli pan ma na to jaką odpowiedź, to ja panu powiem jeszcze co innego, słyszy pan?
I, powiedziawszy te słowa tonem groźby, którego jego interlokutor zupełnie nie rozumiał, Jan Oullier, nie troszcząc się bynajmniej, w jakim go pozostawi nastroju, odwrócił się i przerwał rozmowę, powracając szybko drogą do Macheooul’u.
Gdy młodzieniec pozostał sam, postąpił jeszcze kilka kroków w kierunku, w jakim dążył po rozstaniu z młodemi dziewczętami, poczem, skręcając na lewo, wszedł na pole.
Na tem polu chłop szedł za pługiem.
Ten chłop był to mężczyzna, mogący mieć lat czterdzieści, odróżniający się od mieszkańców Poitou, swoich rodaków, ową fizyonomią sprytną i przebiegłą, która stanowi szczególną właściwość Normandczyka. Cerę miał bardzo czerwoną, oko żywe, przenikliwe, śmiałość spojrzenia zaś zmniejszał a raczej ukrywał ustawicznem mruganiem; spodziewał się niewątpliwie, że w ten sposób zdoła nadać obliczu swemu wyraz głupoty albo przynajmniej dobroduszności, tłumiącej nieufność u interlokutora; ale usta drwiące, o kącikach silnie zarysowanych linią, idącą w górę, jak u starożytnego Pana, wykazywały, minio jego starań, właściwą istotę jego charakteru.
Jakkolwiek młodzieniec skierował swe kroki widocznie ku niemu, oracz nie zawiesił bynajmniej swojej pracy; wiedział, jakiego wysiłku użyć będą musiały jego konie, by powrócić do pracy przerwanej na tej ziemi ciężkiej i gliniastej podtrzymywał tedy dalej lemiesz, jak gdyby był sam, i dopiero na krańcu zagonu, skoro zawrócił ze swoim zaprzęgiem i ustawił odpowiednio narzędzie swoję, by nanowo zacząć pracę, wtedy dopiero, mówimy, okazał skłonność do rozpoczęcia rozmowy, gdy zwierzęta odpoczywały zdyszane.
— I cóż — odezwał się tonem niemal poufałym do przybysza — powiodło nam się polowanie, panie Michel?
Młodzieniec, nie odpowiadając, zdjął torbę z ramienia i upuścił ją u stóp chłopa. Ten zaś, poprzez gęstą tkaninę sieci dostrzegł żółtawą sierść zająca.
— Oho! — zawołał — kot! Jak na początek, wcale nieźle, panie Michel.
Poczem wydobył zwierzę z torby, obejrzał je okiem znawcy i zawołał:
— Tam do licha! wart trzy franki i dziesięć sousów, jak jeden grosz. Wie pan, panie Michel, że to byt śliczny strzał? i przekonał się pan zapewnie, że to bardziej zajmujące od czytania bibuły, nad którą pana zastałem przed godziną.
— Dalibóg nie, ojcze Courtin — odparł młodzieniec — wolę moje książki, niż waszą strzelbę.
— Może pan ma słuszność, panie Michel — odpowiedział Courtin, a po twarzy jego przemknęła się chmura niezadowolenia — gdyby nieboszczyk ojciec pański myślał, jak pan, możeby lepiej na tem wyszedł; ale mniejsza o to; gdybym mógł, gdybym nie był nędzarzem, zmuszonym pracować dwanaście godzin na dwadzieścia cztery, nie spędzałbym nocy swoich na polowaniu.
— A więc, nie przestajecie czatować na zwierzynę, Courtin’ie? — spytał młodzieniec.
— Tak, panie Michel, od czasu do czasu, dla rozrywki.
— Wpadniecie jeszcze w ręce żandarmów!
— Ech! ci pańscy żandarmi to leniuchy, zapóźno wstają, żeby mnie schwytać.
Poczem twarz jego przybrała ten wyraz sprytu, który zazwyczaj usiłował ukryć.
— Mądrzejszy ja od nich, pianie Michel — dodał — niema dwóch Courtin’ów w całym kraju; gdybym został gajowym, jak Jan Oullier, przestałbym być kłusownikiem.
Ale pan Michel nie odpowiedział na tę propozycyę pośrednią, a ponieważ nie wiedział kto zacz Jan Oullier, przeto pominął zupełnie słowa chłopa.
— Oto wasza strzelba, Courtin’ie — rzekł, podając mu broń. — Dziękuję wam, żeście mi się z nią zaofiarowali, chęci wasze były dobre i nie wasza to wina, jeśli polowanie nie jest dla mnie taką rozrywką, jak dla innych.
— Trzeba jeszcze próbować, panie Michel, trzeba się w tem rozsmakować; najlepsze psy to te, które układają się do polowania najpóźniej. Słyszałem, jak amatorzy, którzy zjadają trzydzieści tuzinów ostryg na śniadanie, mówili, że do dwudziestego roku życia nie mogli nawet na nie patrzeć. Niech pan wychodzi z zamku, jak dzisiaj rano, z książkami; pani baronowa nie domyśli się niczego; niech pan wstąpi do ojca Courtin’a; jego strzelba będzie zawsze na pańskie usługi, a jeśli robota nagła mnie nie zatrzyma, przeszukam dla pana zarośla.
Po tych słowach ojciec Courtin wsunął strzelbę pod płot, oddzielający jego pole od pola sąsiada, ukrył ją w trawie i zasłonił cierniami i chróstem przed okiem przechodniów, co jednocześnie ochraniało ją od deszczu i wilgoci.
— Courtin — odezwał się pan Michel z udaną obojętnością — czy wiedzieliście, że pan margrabia Souday jest żonaty?
— Nie, dalibóg — odparł chłop — nie wiedziałem.
Pan Michel dał się wziąć na jego pozorną dobroduszność.
— I że ma dwie córki? — ciągnął dalej.
Courtin podniósł żywo głowę i spojrzał na młodzieńca wzrokiem takim przenikliwym, że, jakkolwiek prosta ciekawość jedynie podyktowała to pytanie, pan Michel zaczerwienił się po uszy.
— Czyżby pan spotkał wilczyce? — zapytał Courtin. — Rzeczywiście słyszałem róg starego szuana.
— Kogóż to nazywacie wilczycami? — spytał pan Michel.
— A kogóżby? bękarty margrabiego! To wy te dwie młode panny nazywacie wilczycami?
— A no... tak je nazywają w całej okolicy; ale pan przyjeżdża z Paryża, to pan tego nie wie.
Sposób grubiański, w jaki ojciec Courtin wyrażał się, mówiąc o młodych dziewczętach, zmieszał nieśmiałego młodzieńca do tego stopnia, że, nie wiedząc dlaczego, odpowiedział kłamstwem.
— Nie — rzekł — nie spotkałem ich.
Ton odpowiedzi pana Michel’a wzbudził w Courtin’ie nieufność.
— Tem gorzej dla pana — rzekł — są to bowiem dwie ładne dziewczyny; przyjemność popatrzeć.
Poczem, spoglądając na pana Michel’a ze swem zwykłem mruganiem, dodał:
— Mówią, że bardzo lubią się śmiać; ale takie powinny być wesołe i uprzejme, nieprawda, panie Michel?
Nie zdając sobie sprawy z istotnej przyczyny tego wrażenia, młodzieniec uczuł, że serce ściska mu się coraz bardziej wobec ubliżającej pobłażliwości, z jaką ordynarny chłop odzywał się o dwóch ślicznych amazonkach, które on pożegnał, przejęty podziwem i wdzięcznością.
Zy humor odbił się na jego twarzy.
Courtin już nie wątpił, że pan Michel spotkał wilczyce, jak je nazywał, a fakt, że wyparł się tego spotkania, sprawił, iż chłop wysnuł, co do jego skutków, wnioski bardzo dalekie od rzeczywistości.
Nie ulega wątpliwości, że margrabia Souday był przed kilku godzinami w okolicach Logerie; według wszelkiego prawdopodobieństwa pan Michel spostrzegł Maryę i Bertę, które, gdy chodziło o polowanie, rzadko opuszczały ojca; może nawet młodzieniec nietylko je widział; może z niemi rozmawiał; a, dzięki opinii, jaką siostry miały w całej miejscowości, rozmowa z pannami de Souday mogła być tylko początkiem intrygi miłosnej.
Takie wnioski snując, Oourtin, który był człowiekiem logicznym, doszedł do przekonania, że jego młody pan już był właśnie intrygę nawiązał.
Zajęcie rolnika nie odpowiadało Courtin’owi; pragnął nadewszystko zostać zarządcą własności matki i syna. Z tego to powodu przebiegły chłop usiłował wszelkimi możliwymi sposobami wytworzyć jakąś solidarność między swoim młodym panem a sobą.
Nic udało mu się zniewolić go do nieposłuszeństwa matce w sprawie zakazu, dotyczącego polowania; rola powiernika potajemnej miłości wydała się tedy Courtin’owi najlepiej odpowiadającą jego interesom; to też, na widok chmury niezadowolenia, która zasępiła oblicze pana Michel’a, chłop zrozumiał, że na fałszywą wszedł drogę, stając się echem niechęci powszechnej, żywionej do dwóch amazonek, i usiłował odzyskać grunt, który utracił.
— Zresztą zaczął znów z nieźle udaną dobrodusznością — ludzie gadają zawsze więcej niż jest, zwłaszcza, gdy chodzi o młode dziewczęta. Panna Berta i panna Marya...
— To im na imię Marya i Berta? — spytał młodzieniec z ożywieniem.
— Marya i Berta, tak, Panna Berta to brunetka, a panna Marya blondynka.
A ponieważ Courtin wpatrywał się w pana Michel’a z całą przenikliwością, do jakiej wzrok jego był zdolny, przeto zdawało mu się, że na dźwięk imienia Maryi młodzieniec zarumienił się z lekka.
— Mówiłem — rzekł po chwili uparty chłop — że panna Marya i panna Berta lubią polowanie, psy, konie; ale pomimo to można być uczciwym, a nieboszczyk ksiądz proboszcz z Benaste, który był świetnym kłusownikiem, nie najgorzej msze odprawiał, chociaż miał psa w zakrystyi a strzelbę pod ołtarzem.
— Faktem jest — zauważył pan Michel, zapominając, że zaprzeczał swemu pierwszemu zapewnieniu — faktem jest, iż mają wyraz twarzy łagodny i dobry, zwłaszcza panna Marya.
— I są też dobre i łagodne, panie Michel, są naprawdę! W zeszłym roku, podczas tych wilgotnych upałów, gdy febra, na którą tylu biedaków umarło, zapanowała w kraju, kto pielęgnował chorych, i to bez szemrania, wtedy, kiedy lekarze, aptekarze, a nawet weterynarze, uciekli? Wilczyce, jak tu mówią wszyscy. A nie są one dobroczynne dla parady; ale pokryjomu chodzą do domów ludzi nieszczęśliwych; sieją jałmużnę i zbierają błogosławieństwa. To też, jeśli bogacze ich nienawidzą, jeśli szlachta im zazdrości, można śmiało powiedzieć, że ludzie ubodzy stoją po ich stronie.
— Skądże zatem pochodzi, że są tak źle widziane? — zapytał pian Michel.
— Ba! któż to może wiedzieć? czy to kto pyta dlaczego? czy zdają sobie z tego sprawę? Ludzie, widzi pan, to, jak ptaki: skoro tylko który z nich zachoruje i siedzi osowiały, wszystkie zlatują się, by mu wyrywać pióra. Dość na tem, że wszyscy równi tym biednym pannom odwracają się od nich i rzucają na nie kamieniem. Naprzykład mama pana jest bardzo dobra, nieprawda? a jednak, jestem pewien, że, gdyby pan zaczął o nich mówić, odpowiedziałaby, jak wszyscy: „To łajdaczki!“
Ale, pomimo zmiany frontu Courtin’a, pan Michel nie był widocznie usposobiony do nawiązania rozmowy poufalszej ojciec Courtin zaś ze swojej strony uważał że, jak na jedno posiedzenie, przygotował dostatecznie drogę do zwierzeń, jakich się spodziewał.
Poczem, ponieważ pan Michel zabierał się do odejścia, przeto odprowadził go do skraju swego pola. A prżztem zauważył, że spojrzenia młodzieńca zwracały się bardzo często ku ciemnym zaroślom lasu Machecoul.




VII.
Baronowa de la Logerie.

Ojciec Courtin zniżał z szacunkiem przed swoim młodym panem ruchomą baryerę, która zamykała jego pole, gdy za żywopłotem odezwał się głos kobiecy, wzywający Michała.
Na dźwięk tego głosu młodzieniec drgnął i przystanął.
W tejże chwili ukazała się osoba, która wołała. Ta osoba, ta dama mogła mieć lat czterdzieści do czterdziestu pięciu. Spróbujmy objaśnić ją naszym czytelnikom.
Twarz miała pospolitą a jedynym jej rysem charakterystycznym był wyraz sztucznej wyniosłości, który stanowił kontrast z gmimiem obejściem. Mała była i przysadzista; suknię miała jedwabną, za bogatą na chodzenie po polach, i kapelusz z batystu écru, z falbaną opadającą na twarz i szyję. Cała jej tualeta taka była staranna, że można było przypuścić, iż wracała z wizyty na Chaussee-d’Antin lub na faubourg Saint-Honore w Paryżu.
Była to ta właśnie osoba, której spodziewane wyrzuty przejmowały z góry biednego młodzieńca taką wielką trwogą.
— Jakto! — zawołała — ty tutaj, Michale? Doprawdy, mój drogi, jesteś bardzo nierozsądny i masz bardzo mało względów dla matki! Minęła już dobra godzina, jak dzwon zamkowy wzywał cię na obiad; wiesz, jak nie cierpię czekać, jaką wagę przywiązuję do punktualnego zasiadania do stołu i znajduję cię tutaj, rozmawiającego spokojnie z tym chłopem!
Michał zaczął się tłómaczyć, ale w tej samej niemal chwili oko matki dostrzegło to, czego nie zauważył Courtin, albo, o co nie chciał pytać: mianowicie, że głowa młodzieńca obwiązana była chustką i że ta chustka była poplamiona krwią, czego kapelusz słomkowy, jakkolwiek miał wielkie skrzydła, ukryć nie zdołał.
— Ach! mój Boże! — zawołała, podnosząc głos, który w zwykłej skali swojej był już nadmiernie wysoki — jesteś zraniony! Co ci się stało? Mów, nieszczęśliwy! Widzisz przecież, że umieram z niepokoju.
I, przeskoczywszy nizki płotek między polem Courtin’a a sąsiedniem, z niecierpliwością, a zwłaszcza ze zwinnością, której nikt nie byłby się spodziewał ze względu na jej wiek i tuszę — matka młodzieńca podbiegła do niego i, zanim zdążył zaprotestować, zerwała mu kapelusz i chustkę z czoła.
Pan Michel, jak go nazywał Courtin, był taki nieprzygotowany na podobnie nagłe wykrycie tego, czego się tak bardzo obawiał, że osłupiał i nie wiedział po odpowiedzieć. Rana, rozjątrzona zdarciem opaski, zaczęła znów krwawić.
Ojciec Courtin przyszedł mu z pomocą.
Przebiegły chłop zrozumiał, widząc zakłopotanie swego młodego pana, że jakkolwiek on nie chciał się przyznać, że był nieposłuszny matce, niemniej wahał się bronić kłamstwem; Courtin zaś nie miał tych samych skrupułów, co młodzieniec, i obciążył bez namysłu sumienie swoję grzechem, którego w naiwności swojej Michał popełnić nie śmiał.
— Niech się pani baronowa nie niepokoi! To nic — rzekł nic zupełnie!
— Ależ, nareszcie, jak mu się to zdarzyło? Odpowiedzcie za niego, Courtin, skoro pan upiera się i milczy.
Istotnie, młodzieniec nie odzywał się w dalszym ciągu.
— Pani baronowia wnet się dowie — odparł Courtin. Miałem ja tu wielki pęk chróstu, tak ciężki, że sam nie mogłem go sobie zarzucić na plecy. Pan Michel był taki dobry, że mi dopomógł i jedna gałąź z tego przeklętego pęku zadrasnęła go tak w czoło.
— Ależ to więcej niż zadraśnięcie! Mogliście byli wybić mu oko! Innym razem szukajcie sobie równych do ładowania wam na plecy chróstu, słyszycie? Pominąwszy już, że bylibyście mogli okaleczyć to biedne dziecko, postąpiliście zupełnie nieprzyzwoicie.
Ojciec Courtin schylił pokornie głowę, jak gdyby oceniał całą doniosłość swojego Występku.
— A teraz pójdź, panie Michel — rzekła baronowa, której złego humoru uległość chłopa bynajmniej nie złagodziła — pójdź, a ranę twoją zbada doktór.
Poczem, postąpiwszy kilka kroków, odwróciła się.
— Ale, ale, ojcze Courtin — rzekła — nie zapłaciliście jeszcze dzierżawy należnej na święty Jan, a przecież wasz kontrakt kończy się na Wielkanoc. Nie zapominajcie o tem, bo jestem stanowczo zdecydowana nie trzymać dzierżawców, nie wypełniających swoich zobowiązań.
Wilczyce. Twarz ojca Courtin’na przybrała wyraz, jeszcze żałośniejszy, niż miała przed chwilą; wszelako rozjaśniła się, gdy młodzieniec, odchodząc, rzucił mu szeptem te dwa wyrazy:
— Do jutra!
To też, pomimo groźby, jaką usłyszał, wesoło powrócił do pługa, gdy matka z synem dążyli do zamku; i przez resztę wieczoru popędzał konie, śpiewając im Paryżankę, hymn patryotyczny, bardzo popularny w owej epoce.
Gdy ojciec Courtin śpiewa hymn powyżej wspomniany, ku wielkiemu zadowoleniu swego zaprzęgu, powiedzmy kilka słów o rodzinie Michel.
Widzieliście syna, kochani czytelnicy; widzieliście matkę.
Matka była wdową po jednym z tych dostawców, którzy, kosztem skarbu państwowego, umieli zrobić szybko znaczny majątek, towarzysząc armiom cesarskim.
Ten dostawca nazywał się Michel; pochodził z departamentu Mayenne, był synem prostego chłopa a bratankiem bakałarza wiejskiego, który, dodając trochę wiadomości arytmetycznych do lekcyi czytania i pisania, jakich mu udzielał, zadecydował o przyszłości bratanka.
Wzięty w pierwszej brance w r. 1791-ym, Michel dostał się do 22-giej pół-brygady, co w nim bynajmniej nie wzbudziło zapału; ten człowiek, który następnie miał zostać takim wybitnym rachmistrzem, rozważył szanse śmierci lub zostania generałem; ponieważ zaś wynik tego obliczenia nie zadowolił go bynajmniej, przeto z wielką zręcznością zaczął uwydatniać swój piękny charakter pisma, chcąc się dostać do biur kwatery głównej; jakoż otrzymał tę łaskę i był z tego taki zadowolony, jak inny, otrzymując awans.
Kampanie w r. 1792-gim i 1793-im przebył tedy Michel ojciec w magazynach kwatery głównej.
W połowie tego ostatniego roku generał Rossignol, który został wysłany dla uspokojenia lub spustoszenia Wandei, poznawszy przypadkowo w biurze pisarza Michela i dowiedziawszy się od niego, że pochodził z kraju zbuntowanego, i że wszyscy jego znajomi zaciągnęli się do szeregów wandejskich, postanowił skorzystać z tej okoliczności opatrznościowej. Dał Michel’owi dymisyę ostateczną i kazał mu powrócić do domu z tym tylko warunkiem, żeby zasięgał języka pomiędzy szuanami i kiedy niekiedy czynił dla niego to, co pan de Maurepas dla jego królewskiej mości Ludwika XV, to jest przesyłał mu wiadomości. Michel, któremu to zajęcie przynosiło bardzo duże zyski materyalne, wypełniał swoje obowiązki z niesłychaną skrupulatnością, nietylko wzglądem generała Rossignol’a, ale i względem jego następców.
Michel utrzymywał w najlepsze stosunki z przywódcami republikańskimi, gdy do Wandei wysłano z kolei generała Travot’a.
Wiadome są wyniki operacyi generała Travot’a; były bowiem przedmiotem jednego z pierwszych rozdziałów tej książki; zresztą oto są w streszczeniu: armia wandejska rozproszona. Jolly zabity, de Couëtu schwytany w zasadzkę, zastawioną przez nieznanego zdrajcę, wreszcie Charette wzięty do niewoli w lesie Chabotiére i rozstrzelany na placu Viarmes w Nantes.
Jaką rolę odegrał Michel w przebiegu tego dramatu! O tem dowiemy się może później; tu zaznaczyć należy, że Michel, zwracając zawsze na siebie uwagę pięknem pismem i nieomylną arytmetyką, wszedł w charakterze subjekta do biur głośnego dostawcy.
Tu szybko zrobił karyerę; w r. 1805-tym odnajdujemy go bowiem podejmującego się na własny rachunek części dostaw dla armii wyruszającej do Niemiec.
W r. 1806-tym jego trzewiki i jego kamasze brały udział czynny w bohaterskiej kampanii pruskiej. W r. 1809-tym otrzymał całe zaprowiantowanie armii, która wkraczała do Hiszpanii. W r. 1810-tym poślubił jedyną córkę jednego ze swoich kolegów; podwajając przez to majątek.
Nadto zaś podłużył swoję nazwisko, co było w owej epoce największą ambicyą wszystkich ludzi, mających nazwisko przykrótkie.
A oto w jaki sposób dokonało się to przydłużenie takie upragnione.
Ojciec żony pana Michel’a nazywał się Baptysta Durand; pochodził z wioski la Logerie i, chcąc się odróżnić od innego Durand’a, którego kilkakrotnie spotkał na swojej drodze, nazwał się Durand de la Logerie.
Tak przynajmniej ten dodatek do nazwiska tłómaezył.
Córkę umieścił na jednej z najlepszych pensyi w Paryżu, gdzie została zapisana jako Stefania Durand de la Logerie.
Ożeniwszy się z córką kolegi, pan dostawca Michel uznał, że nazwisko żony dobrze się wyda na końcu jego własnego i nazwał się Michel de la Logerie.
Wreszcie, podczas Restauracyi, tytuł, kupiony za niemałą gotówkę, pozwolił mu nazwać się baronem Michel de la Logerie i zdobyć miejsce jednocześnie w szeregach arystokracyi finansowej i ziemiańskiej.
W kilka lat po powrocie Burbonów, t. j. około r. 1819 czy 1820 baron Michel de la Logerie stracił teścia, jegomościa Baptystę Durand’a de la Logerie, który zostawił córce, a więc i zięciowi, swoją posiadłość Logerie, położoną, jak mogliśmy wnioskować ze szczegółów, przytoczonych w rozdziałach poprzednich, w odległości pięciu lub sześciu mil od lasu Machecoul.
Baron Michel de la Logerie postanowił, jako dobry i łaskawy pan, objąć ziemię swoją w posiadanie i pokazać się swoim wasalom. Baron Michel był człowiekiem sprytnym; pragnął się dostać do izby, co możliwe było tylko drogą wyborów, zaś wybór barona zależał od popularności, jaką zdobyłby w departamencie Loary Dolnej.
Urodził się chłopem, do lat dwudziestu pięciu żył między chłopami, wiedział zatem, jak z chłopami postępować. Zresztą musiał się postarać, żeby mu przebaczyli jego szczęście.
Okazał się tedy panem łaskawym, odnalazł kilku towarzyszów dawnych wojen wandejskich, uścisnął im dłoń, mówił ze łzami w oczach o zgonie tego biednego pana Jolly’ego, o tym kochanym panu de Couëtu, i o czcigodnym panie Charette; dopytywał o potrzeby gminy, kazał zbudować most, który ułatwił komunikacyę między departamentem Loary Dolnej i Wandei; kazał naprawić trzy drogi okrężne i odbudować kościół, złożył fundusz na przytułek dla sierot i na szpital dla starców, zebrał moc błogosławieństw i tak sobie upodobał tę rolę patryarchy, że objawił zamiar spędzania w przyszłości sześciu miesięcy w stolicy a sześciu w zamku de la Logerie.
Wreszcie, ulegając życzeniom żony, która, pozostawszy w Paryżu, nie mogła pojąć gwałtownego umiłowania pól, jakie ogarnęło męża, i pisała list po liście, by go znaglić do powrotu — baron Michel zadecydował, że ten powrót nastąpi w najbliższy poniedziałek, albowiem dzień niedzielny poświęcony był na wielką obławę na wilki w lasach Pauvriére i Grand Lande, rojących się od tych zwierząt.
Był to jeszcze jeden czyn filantropijny barona Michel’a de la Logerie.
W tej obławie zresztą baron Michel odegrywał w dalszym ciągu rolę bogatego a dobrego pana; dwie beczułki wina znalazły się na stanowisku, a pił z nich kto chciał; rozkazał przyrządzić na powrót istną ucztę, na którą zaprosił kilka wiosek, odmówił przyjęcia stanowiska honorowego, jakie mu ofiarowano w obławie, chcąc, by los zadecydował o nim, jak o najskromniejszym strzelcu, a gdy przypadek wysłał go na kraniec linii, przyjął ten wyrok z humorem, który zachwycił wszystkich.
Obława była Wspaniała: na każde stanowisko wychodziła zwierzyna, zewsząd szła strzelanina taka gęsta, że można, było przypuścić, iż stacza się bitwa. Wilki i dziki zaczynały się piętrzyć na wozie obok beczułek barona, nie licząc przemycanej zwierzyny, jak zające i kozły, które zabijano w tej obławie, jak we wszystkich innych, pod pozorem, że to zwierzęta szkodliwe i które ukrywane dyskretnie, z zamiarem powrócenia po nie o zmierzchu.
Upojenie powodzeniem było takie wielkie, że zapomniano o bohaterze dnia; stało się więc, że dopiero po ostatnich strzałach zauważono, iż baron Michel nie pokazał się od rana. Zaczęto pytać — nikt go nie widział od chwili, w której wyrok przypadku wysłał go tak daleko; wszyscy zaczęli przypuszczać, że, znudzony tą rozrywką, albo posuwając za daleko troskliwość o swoich gości, powrócił do miasteczka Légé, gdzie miała się odbyć zamówiona przezeń biesiada.
Ale, przybywszy do Légé, myśliwi nie zastali go; niefrasobliwsi zasiedli do stołu bez niego, ale kilku, ogarniętych złem przeczuciem, powróciło do lasów Pauvriére i, zaopatrzeni w pochodnie i latarnie, wyruszyli na poszukiwania.
Po dwóch godzinach nareszcie znaleziono go w rowie.
Leżał martwy i sztywny: kula przeszyła mu serce.
Ta śmierć narobiła wiele hałasu; sąd w Nantes wytoczył sprawę; strzelec, umieszczony na bezpośrednio najbliższem barona stanowisku, został zaaresztowany; oświadczył, że, oddalony od niego o sto pięćdziesiąt kroków, stojąc za skrętem drogi, nic nie widział ani słyszał. Dowiedziono nadto, że strzelba chłopa, złożona w sądzie, miała ładunek nienaruszony, że nikt z niej nie strzelał przez ten dzień cały; zresztą, strzelec z miejsca, w któremi stał, mógł ugodzić w ofiarę tylko ze strony prawej, a baron Michel został ugodzony w stronę lewą.
Śledztwo zostało tedy umorzone; przypisano ostatecznie przypadkowi śmierć byłego dostawcy, powstało przypuszczenie, że kula zabłąkana, jak to bywa często podczas obław, ugodziła w barona, bez złej intencyi ze strony tego, z którego strzelby się wymknęła.
Wszelako w kraju pozostała głucha pogłoska o spełnionej zemście; mówiono ale mówiono bardzo cicho, jak gdyby w każdym krzaku jałowca mogła być jeszcze ukryta strzelba szuana mówiono, że któryś ze starych żołnierzy Jollyego i Charette’a kazał w ten sposób odpokutować nieszczęsnemu dostawcy za zdradę i śmierć sławnych wodzów; wszelako za wielu ludziom zależało na zachowaniu tajemnicy, tak, że skarga bezpośrednia nie została wniesiona.
Baronowa Michel de la Logerie zastała tedy wdową z synem jedynakiem.
Baronowa Michel była jedną z kobiet o cnotach ujemnych, jakich tyle spotyka się na świecie. Złych nałogów nie miała pani baronowa ani cienia; co do namiętności, nie znała ich wcale nawet z nazwy. Zaprzągnięta w siedemnastym roku życia do pługa małżeńskiego, szła po zagonie obowiązków, nie skręcając nigdy ani w prawo, ani w lewo i nie zapytując siebie nawet nigdy, czy nie istnieje droga inna; nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby kobieta mogła się zbuntować przeciw poganiaczowi. Oswobodzona z jarzma, przelękła się swojej wolności i instynktownie szukała nowych kajdan. Znalazła je w religii i, jak wszystkie umysły ograniczone, zaczęła wegetować w pobożności fałszywej, ciasnej a jednakże sumiennej.
Pani baronowa Michel mniemała poprostu, że jest święta; nie opuszczała nigdy żadnego nabożeństwa, pościła, była wierna przepisom Kościoła, a kto powiedziałby jej, że grzeszy siedem razy dziennie, wprawiłby ją w niemałe zdumienie. Wszelako była to szczera prawda; choćby tylko kwestyonując pokorę pani baronowej de la Logerie, można było w każdej chwili schwytać ją na gorącym uczynku nieposłuszeństwa naukom Zbawiciela; albowiem pychę szlachecką — tak mało usprawiedliwioną — posuwała do szaleństwa.
To też widzieliśmy, że nasz przebiegły chłop, ojciec Courtin, który syna nazywał bez ceremonii panem Michel, ani razu nie zaniedbał zatytułować matki panią baronową.
Oczywiście pani de la Logerie nienawidziła świata współczesnego i epoki, w której żyła, a największą jej troską było ustrzeżenie syna od zarazy nowemi pojęciami; to też wychowywała go z dala od świata i czyhających w nim niebezpieczeństw; nigdy nie chciała słyszeć o oddaniu go do publicznego zakładu naukowego; nawet szkoły Jezuitów wydały jej się podejrzane, a jeśli kobierca Michel’ów pobierał niektóre lekcye od ludzi obcych, działo się to zawsze w obecności matki i według uchwalonego przez nią planu, sama bowiem nadawała kierunek umysłowemu i moralnemu wykształceniu syna.
Dzięki niemałej dozie inteligencyi, jaką natura złożyła w ten mózg młodociany, wyszedł on zdrowo i cało z tortur, jakim go poddawano przez lat dziesięć.
Ale wyszedł z tej męki, jak widzieliśmy, slaby i chwiejny i nie mając tej siły i stanowczości, która charakteryzuje mężczyznę, to jest przedstawiciela mocy, energii i inteligencyi.




VIII.
Złoty Galon i Allegro.

Jak Michał słusznie się domyślał a zwłaszcza jak się obawiał, matka złajała go surowo. Nie wprowadziło ją w błąd opowiadanie ojca Courtin’a; rana syna nie była spowodowana zadraśnięciem. To też, nie wiedząc jaki cel mógł mieć syn w ukrywaniu przyczyny tej rany, przekonana, że nawet pytając go, nie dowie się prawdy, zadowalała się zwracaniem niekiedy oczu na tę ranę tajemniczą, potrząsaniem głowy, wzdychaniem i marszczeniem czoła macierzyńskiego.
Młodzieniec podczas całego obiadu był zakłopotany, spuszczał oczy i nic prawie nie jadł; ale przyznać trzeba, że ustawiczne badanie wzroku matczynego nie było jedynym powodem jego niepokoju. Między własnemi przymkniętemi powiekami a spojrzeniem matki widział jakby unoszące się dwa cienie.
Te dwa cienie był to podwójny obraz Berty i Maryi.
Michał, trzeba to przyznać, myślał o Bercie z pewną niecierpliwością. Kimże jest ta amazonka, która obchodzi się z fuzyą, jak myśliwy zawodowy, opatruje rany, jak chirurg, a gdy spotyka się z oporem u pacyenta, wykręca mu ręce swemi białemi kobiecemi rękoma, jak nie wykręciłby lepiej Jan Oullier swemi dłońmi męskiemi i brudnemi?
Ale jakaż Marya była urocza z tymi długimi, złocistymi włosami i wielkiemi błękitnemi oczyma! jaki miała głos słodki, jaką łagodną mowę! jaką lekką ręką dotykała rany, obmywała krew, zawiązywała bandaż!
I Michał nie użalał się już na ranę, gdy obliczał, że gdyby nie ta rana, młode dziewczęta nie miałyby żadnego powodu odzywać się do niego i nim się zajmować.
Gniew matki, raną spowodowany, minie, ale nie minie wrażenie, jakie w sercu jego pozostawiły te sekundy, przez które trzymał w dłoni swojej dłoń Maryi.
To też, jak każde serce, które kochać zaczyna, ale które jeszcze wątpi o swojej miłości, młodzieniec odczuwał gwałtowną potrzebę samotności. Stąd też niezwłocznie po obiedzie, korzystając z chwili, w której baronowa rozmawiała z lokajem, oddalił się, nie słuchając słów matki, a raczej nie zdając sobie sprawy z tego, co doń mówiła.
Słowa te wszakże miały swoje znaczenie.
Pani de la Logerie nakazywała synowi omijać odtąd w wycieczkach Saint-Christophe du-Ligneron, gdzie, według opowiadań lokaja, panowała zaraźliwa gorączka.
Następnie poleciła zorganizować kordon sanitarny dokoła la Logerie, a to w celu, by żaden mieszkaniec z zarażonej wioski nie dostał się do zamku.
Rozkaz miał być zastosowany niezwłocznie do młodej dziewczyny, która przyszła do baronowej de la Logerie prosić o pomoc dla ojca, leżącego w gorączce.
Niewątpliwie, gdyby Michał nie był taki zadumany, byłby zwrócił uwagę na te słowa matki; chory bowiem był to mąż jego mamki, dzierżawca Tinguy, a dziewczyna, wzywająca pomocy, była to jego siostra mleczna, Rozyna, dla której zachował szczere przywiązanie.
Ale w tej chwili oczy młodzieńca były zwrócone w stronę Souday, a tą, o której myślał, była urocza wilczyca, imieniem Marya.
Niebawem znikł w najgłębszej i najgęściejszej części parku. Zabrał za sobą książkę, ale, jakkolwiek udawał, że czyta, dopóki nie dotarł do wielkich drzew, ktokolwiek zapytałby go o tytuł książki, byłby go wprowadził w wielki kłopot.
Usiadł na ławce i zaczął się zastanawiać.
Nad czem zastanawiał się Michał?
Odpowiedź nietrudna.
W jaki sposób zobaczy się znów z Marya i z jej siostrą?
Przypadek był nań łaskawy wprawdzie, sprowadzając to pierwsze spotkanie, ale dopiero w sześć miesięcy po jego powrocie do domu.
Przypadek zatem nie śpieszył się.
A jeśli spodoba się przypadkowi czekać znów sześć miesięcy, zanim nastręczy młodemu baronowi sposobność drugiego spotkania z sąsiadkami, będzie to termin długi, wobec stanu, w jakim było jego serce.
Z drugiej strony nawiązanie stosunków z zamkiem Souday nie było rzeczą łatwą. Niewielka istniała sympatya a między margrabią Souday, emigrantem z r. 1790, a. baronem Michel de la Logerie, uszlachconym za cesarstwa. Zresztą Jan Oullier w niewielu, wyrzeczonych do młodzieńca wyrazach, nie objawił nadmiernej chęci zawarcia z nim znajomości.
Pozostawały tedy tylko młode dziewczęta, które okazały mu takie zainteresowanie — Berta w sposób szorstki, Marya w sposób łagodny; ale jakże dotrzeć do nich, skoro, jeśli polowały kilka razy w tygodniu, to zawsze w towarzystwie ojca i Jana Oullier’?
Michał postanowił czytać, jedne po drugich, wszystkie romanse, jakie były w bibliotece zamkowej, mając nadzieję, że w jednym z nich znajdzie jaki genialny pomysł, albowiem obawiał się, że o własnych siłach nic skutecznego nie obmyśli.
Naraz uczuł, że ktoś z lekka dotyka jego ramienia; drgnął i odwrócił się.
Był to ojciec Courtin.
Oblicze zacnego dzierżawcy jaśniało zadowoleniem, którego nie usiłował wcale ukrywać.
— Przepraszam bardzo, panie Michel — odezwał się — ale widząc, że pan siedzi nieruchomy, jak kłoda, myślałem, że to posąg pański a nie pan.
— I przekonałeś się, że to ja.
— Rad jestem z tego niesłychanie, panie Michel. Byłem niespokojny, jak się to tam załatwiło między panem a panią baronową.
— Złajała mnie trochę.
— O! domyślam się. Czy wspominał jej pan o zającu?
— Ani słowa!
— A o wilczycach? — O jakich wilczycach? — spytał młodzieniec, rad, że rozmowa zwracała się na ten temat.
— O wilczycach z Machecoul’u... Zdawało mi się, że wspominałem panu, iż tak nazywano panny de Souday.
— Domyślasz się chyba, że jeszcze mniej niż o zającu! Zdaje mi się, że psy z Souday i psy z la Logerie, jak to mówią, nie polują razem.
— W każdym razie — odparł Courtin z tym drwiącym wyrazem twarzy, którego, mimo wysiłków, niejednokrotnie ukryć nie mógł — jeśli te psy nie polują razem, pan będzie mógł polować z ich psami.
— Co to znaczy?
— Niech pan spojrzy — odpiarł Courtin, przyciągając do siebie dwa psy, które trzymał na smyczy.
— Co to jest? — spytał młody baron.
— Co to jest? Złoty Galon i Allegro.
— Ale ja nie wiem, co to jest Złoty Galon i Allegro.
— To psy tego bandyty Jana Oullier’a.
— Dlaczego zabrałeś mu jego psy?
— Nie zabrałem mu ich; zasekwestrowałem mu je tylko.
— A to jakiem prawem?
— Podwójnem: przedewszystkiem jako właściciel, a potem jako wójt.
Courtin był wójtem wioski de la Logerie, składającej się z dwudziestu domów, i był z tego tytułu bardzo dumny.
— Czy zechcesz wyjaśnić mi bliżej to przysługujące ci prawo?
— Otóż, przedewszystkiem, jako wójt, konfiskuję psy, bo polują w porze, kiedy polowanie jest zabronione.
— Nie sądziłem, żeby była pora, w której nie wolno polować na wilki, a ponieważ pan de Souday ma urząd...
— Dobrze! niechże sobie tedy poluje na swoje wilki w lesie Machecoul a nie na równinie, zresztą, wszak pan dobrze widział — dodał ze swym przebiegłym uśmiechem ojciec Courtin — że nie uganiali się za wilkiem, skoro to był zając, i że nawet tego zająca zabiła jedna z wilczyc.
Młodzieniec miał ochotę powiedzieć Courtin’owi, że przezwisko wilczyc, nadawane pannom de Souday, było nieprzyjemne i że go prosi, żeby w przyszłości tak ich nie nazywał; wszelako nie śmiał żądania swojego sformułować w sposób taki wyraźny.
— Zabiła go wprawdzie panna Berta — rzekł — ale ja pierwszy strzeliłem do zająca i zraniłem go; ja zatem jestem winowajcą.
— Dobrze, dobrze, dobrze! jak pan to rozumie? Czy pan byłby strzelił, żeby psy go nie gnały? Nie. A więc to wina psów, jeśli pan strzelił i jeśli panna Berta go zabiła; skazuję zatem, jako wójt, psy za to, że pod pozorem ścigania wilka poleciały za zającem w porze ochrony. Ale to nie wszystko; ukarawszy je jako wójt, karzę je powtórnie jako właściciel. Czy pozwoliłem psom pana de Souday polować na moich gruntach?
— Na twoich gruntach? — powtórzył, śmiejąc się Michał. — Zdaje mi się, że się mylisz, że psy ścigały zająca na gruntach moich a raczej mojej matki.
— To wszystko jedno, panie baronie, skoro ja dzierżawie pańskie grunty. Zresztą, przecież pan wie, że nie jesteśmy już w r. 1789, kiedy panowie mieli prawo tratować wraz ze swymi psami zboże chłopa, nic za to nie płacąc; nie, nie, nie! dzisiaj mamy r. 1832, panie Michel: każdy jest panem u siebie, a zwierzyna należy do tego, który ją karmi. Otóż, zając, ścigany przez psy pana margrabiego, jest mój, skoro je zboże, które ja zasiałem na gruntach pani Michel, i ja powinieniem zjeść zająca, zranionego przez pana a zabitego przez wilczycę.
— Jedno tylko mnie dziwi — zauważył Michał — że te psy, które tak silnie szarpią się na smyczy, pozwoliły się tak związać razem przez ciebie.
— Nietrudno mi to przyszło — odparł Courtin. — Gdy pan odszedł z panią baronową, powróciłem do swego ukrytego zająca, i zastałem psy, raczące się nim w najlepsze. Nie są widocznie hojnie karmione w zamku, skoro polują na swój rachunek. Niech pan spojrzy, do jakiego stanu doprowadziły mojego zająca.
To mówiąc, Courtin wydobył z pod obszernego kaftana zająca — łeb i przodki znikły zupełnie.
— Słuchaj, Courtin — odezwał się Michał — jako wójt powinieneś podwójnie szanować prawo, a to, co czynisz, jest bezprawiem, narusza wolność i porządek publiczny.
— Jakto! — zawołał Courtin — psy wilczyc nie zakłócają porządku publicznego, polując na moich gruntach w czasie ochrony, i mnie nie wolno ich zasekwestrowiać?
— Nie zakłócają porządku publicznego, Courtin’ie, wyrządzają tylko krzywdę interesom prywatnym; a ty nie masz prawa ich sekwestrować, możesz tylko wytoczyć im proces.
— O, to za długa historya, a jeśli należy pozwolić polować psom i zadowalać się wytaczaniem im procesów, w takim razie to już nie ludzie będą wolni, tylko psy.
— Courtin, popełniasz błąd, jakiego dopuszcza się wielu ludzi; mieszasz wolność z niezależnością: niezależność jest wolnością ludzi, którzy nie są wolni.
— A więc cóż to jest wolność, panie Michel?
— Wolność, mój przyjacielu, to wyrzeczenie się niezależności osobistej na korzyść wszystkich. W niezależności ogólnej cały naród lub każdy obywatel czerpie wolność; jesteśmy wolni, ale nie niezależni.
— Ech! ja się tam nie znam na tem wszystkiem.
Jestem wójtem i właścicielem; trzymam dwa najlepsze psy ze sfory margrabiego i nie puszczę ich. Niech przyjdzie po nie a zapytam go, po co chodzi na zebrania w Torfou i w Montaigu.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— O, wiem dobrze, co mówię.
— Tak; ale ja cię nie rozumiem.
— Nie potrzeba, Żeby pan rozumiał; pan nie jest wójtem.
— Tak, ale jestem mieszkańcem tutejszym i interesuje mnie wszystko, co się tu dzieje.
— Nietrudno dostrzedz, co się tu dzieje; dzieje się, że panowie zaczynają znów spiskować.
— Panowie? No, tak, szlachta! ci... Milczę, jakkolwiek pan nie, z tej szlachty pochodzi.
Michał zarumienił się po uszy.
— Mówisz, Courtin’ie, że szlachta spiskuje?
— A pocóżby urządzali zebrania po nocy? Niech te próżniaki zbierają się we dnie, żeby pić i jeść, bardzo dobrze, to dozwolone i władza nie ma tu nic do powiedzenia: ale skoro zbierają się w nocy, to z pewnością nie w dobrych zamiarach. W każdym razie niech się strzegą! Mam ja ich na oku. Jestem wójtem, a jeśli nie mam prawa sekwestrować psów, przysługuje mi prawo posyłania ludzi do więzienia. Znam dobrze przepisy kodeksu w tym względzie.
— I mówisz, że pan de Souday uczęszcza na te zgromadzennia?
— Jeszcze by też! on nie chodziłby na nie! on, stary szuan, dawny adjutant Charette’a! Niech tylko przyjdzie upomnieć się o psy, tak, niech przyjdzie a poślę go do Nantes, i jego i jego wilczyce! tam się wytłómaczą ze swoich wycieczek nocnych do lasów.
— Ależ — rzekł Michał z ożywieniem aż nadto wymownem — powiedziałeś mi sam, że jeśli chodzą nocą po lesie, to dlatego, że niosą pomoc ubogim chorym.
Courtin cofnął się o krok i, wskazując palcem swego młodego pana, zawołał ze swym zwykłym, drwiącym śmiechem:
— Aha! złapałem pana!
— Mnie! — odparł, rumieniąc się młodzieniec. — I na czem to mnie złapałeś?
— Jak one pana obchodzą!
— Mnie?
— Tak, tak, tak!... O, ja się panu nie dziwię, przeciwnie; jakkolwiek to panny szlachcianki, nie powiem, żeby nie były ładne. No, no, niechże się pan tak nie rumieni; nie jest pan ani księdzem, ani wilkaryuszem, tylko przystojnym chłopcem dwudziestoletnim. Niech pan nie zasypia gruszek w popiele, panny byłyby bardzo wybredne, gdyby pan im się nie podobał, skoro one podobają się panu.
— Ależ, mój drogi, przypuszczając nawet, że mówisz prawdę, chociaż tak nie jest, czy ja je znam? Czy ja znam margrabiego? czy wystarczy spotkać dwie młode dziewczyny konno, żeby im złożyć wizytę?
— Tak, tak, rozumiem — rzekł Courtin, drwiącym tonem — ubogie to, jak mysz kościelna, ale fochy są! Trze baby okazyi, przyczyny, wymówki. Niech pan pomyśli, panie Michel, niech pan pomyśli! Pan jest uczony, mówi pan po łacinie i po grecku, studyował pan kodeks; powinien pan coś wynaleźć.
Michał potrząsnął głową.
— Co, nic pan wynaleźć nie może?... no, to ja wynalazłem.
— Ty?... — zawołał młodzieniec żywo.
Poczem, zrozumiawszy, że zdradził się z najtajniejszą myślą, dodał, wzruszając ramionami:
— Ależ, skąd, u dyabła, wpadło ci do głowy, że ja chcę iść do zamku.
— A więc — mówił dalej Courtin, jak gdyby jego pan nie próbował wcale przeczyć — taki obmyśliłem sposób... — Michał udawał obojętne roztargnienie, niemniej jednak wytężył słuch. — Jeśli nie mam prawa sekwestrować psów margrabiego, mam prawo do odszkodowania; ułożymy się co do tego polubownie, ja oddam panu psy, a pan odeśle je margrabiemu, z bilecikiem, przez Rudzielca albo przez Łasicę; wtedy margrabia nie omieszka panu podziękować i zaprosić do siebie... Chyba, że pan, dla większej pewności, zechce sam je odprowadzić.
— Dobrze, dobrze, Courtin’ie — rzekł młody baron. — Zostaw mi psy, odeślę je margrabiemu, nie dlatego, żeby mnie zaprosił do zamku, bo niema ani słowa prawdy w tem wszystkiem, co ty przypuszczasz, ale dlatego, że sąsiedzi powinni sobie wyświadczać wzajemne przysługi.
— Niech i tak będzie; przypuśćmy, że nic nie powiedziałem... Ale mniejsza o to, panny de Souday to ładny kąsek! A co do odszkodowania...
— Prawda — odparł młody baron z uśmiechem — masz tu za szkodę, jaką ci wyrządziły psy, biegnąc po twojem polu i zjadając połowę zająca, zastrzelonego przez Bertę.
I dał dzierżawcy wszystko, co miał w sakiewce, to jest trzy czy cztery ludwiki. Courtin spojrzeniem oszacował monetę, złożył smyczę w ręce barona i oddalił się, nucąc Paryżankę, do której miał istotne upodobanie.
Młodzieniec został sam z dwoma psami.




IX.
W którym przebieg rzeczy nie jest zupełnie taki, jak sobie wyobrażał baron Michel.

Nasz rozkochany młodzieniec zrazu zamierzał iść za pierwszą radą Courtin’a, to jest odesłać psy margrabiemu przez Rudzielca lub Łasicę, dwóch służących, zawdzięczających przezwiska, pod jakiemi Courtin przedstawił ich naszym czytelnikom, pierwszy nieco jaskrawej barwie włosów, drugi podobieństwu twarzy swojej do pyska zwierzęcia, którego otyłość zilustrował la Fontaine w jednej ze swoich najładniejszych bajek.
Ale, zastanowiwszy się, młodzieniec pomyślał, że margrabia Souday mógł się zadowolić zwyczajnym listem z podziękowaniem, bez żadnego zaproszenia.
Jeśli, na nieszczęście, margrabia tak postąpi, sposobność będzie raz na zawsze stracona; trzeba będzie czekać na inną a taka nie zdarzy się codziennie.
Jeśli, przeciwnie, młodzieniec odprowadzi psy sam, zostanie niechybnie przyjęty: nikt nie pozwoli przebyć sześć do siedmiu kilometrów sąsiadowi, który jest taki uprzejmy, że przyprowadza osobiście psy uważane za zaginione, nie zapraszając go, by przez, chwilę odpoczął a nawet, jeśli pora jest spóźniona, by spędził noc w zamku.
Michał wyjął zegarek — wskazywał godzinę szóstą z minutami. Zdaje nam się, iż wspomnieliśmy, że pani baronowa Michel zachowała a raczej przybrała zwyczaj spożywania obiadu o godzinie czwartej. U ojca pani baronowej Michel jadano obiad o dwunastej w południe; młody baron miał zatem dosyć czasu, by iść do zamku, gdyby się pójść zdecydował.
Ale pan Michel, jak uprzedzaliśmy czytelników, decydował się niełatwo, stanowczość nie była jego najwybitniejszą zaletą. Stracił kwadrans na wahani się. Na szczęście, w pierwszych dniach maja słońce zachodzi dopiero o ósmej; miał zatem jeszcze półtorej godziny czasu. Zresztą do godziny dziewiątej można składać wizyty bez niedyskrecyi.
Ale czy panny, spędziwszy dzień na polowaniu, nie będą zmęczone i nie udadzą się wcześniej na spoczynek? A przecież młody baron nie margrabiego Souday’a zobaczyć pragnął.
Zdecydował się tedy ruszyć w drogę bez chwili zwłoki i wtedy dopiero spostrzegł, że nie ma kapelusza. Ale, chcąc mieć kapelusz, musiałby powrócić do domu, narazić się na spotkanie z matką, na pytania: dokąd idzie? czyje psy?
Kapelusz był zbyteczny, a raczej brak kapelusza przypisany zostanie pośpiechowi: porwał go wiatr, gałąź strąciła go do rowu, a psy nie pozwoliły pobiegnąć za nim.
Daleko gorsze byłoby spotkanie się z baronową, niż pójście bez kapelusza. Młodzieniec ruszył tedy w drogę bez kapelusza, trzymając psy na smyczy. Zaledwie postąpił kilka kroków, zrozumiał, że na przebycie drogi do Souday nie będzie potrzebował, wbrew swemu obliczeniu, siedemdziesięciu pięciu minut. Z chwilą, gdy psy poznały kierunek, w jakim dążył ich przewodnik, ten musiał raczej je powstrzymywać, niż popędzać.
Ponieważ jednak niecierpliwość psów zgadzała się najzupełniej z niecierpliwością młodzieńca, przeto puścili się drobnym kłusem i po dwudziestu minutach byli w lesie Machecoul. Tu, na wzgórzu, młodzieniec, zadyszany, postanowił, mimo oporu psów, które ciągnęły go dalej, odpocząć.
Gdy tak siedział, ocierając chustką spocone czoło i rozkoszując się orzeźwiającem tchnieniem niewidzialnych ust wieczoru — zdawało mu się, że wiatr przynosi odgłos nawoływania.
Psy usłyszały to nawoływanie równie dobrze, jak baron, i odpowiedziały na nie przeciągiem, smutnem wyciem, jakie rzucają psy zaginione, poczem zaczęły szarpać smyczę z podwójną energią.
Baron już odpoczął, otarł czoło, nie miał zatem już żadnego powodu do opierania się objawionemu przez psy życzeniu ruszenia w dalszą drogę. Zamiast tedy przechylić się w tył, podał się naprzód i ruszył z miejsca drobnym kłusem, na chwilę przerwanym. Zaledwie przebył trzysta kroków, rozległ się drugi okrzyk, już bliższy a stąd i wyraźniejszy od pierwszego.
Psy odpowiedziały wyciem przeciąglejszem i mocniejszem szarpnięciem smyczy, a młodzieniec zrozumiał, że to ktoś psów szukał. Po dłuższej chwili odezwały się te same krzyki po raz trzeci ze strony człowieka, szukającego i zwierząt szukanych.
Tym razem Złoty Galon i Allegro ciągnęły z taką siłą, że Michał, porwany przez nich, musiał przejść z drobnego kłusa do kłusa wyciągniętego a z kłusa wyciągniętego do galopu. Biegł tak od pięciu minut zaledwie, gdy na skraju lasu ukazał się człowiek, który przeskoczył przez rów i znalazł się odrazu na środku ścieżki, tamując drogę młodemu baronowi.
Tym. człowiekiem był Jan Oullier.
— Aha! — zawołał — to pan, panie elegancie, nietylko odwracasz psy od wilka, na którego poluję, by je skierować na zająca, na którego ty polujesz, ale nadto związujesz je i prowadzisz na smyczy?
— Panie — odparł zadyszany młodzieniec — jeśli związałem psy i wziąłem je na smyczę, to dlatego, żeby je odprowadzić osobiście panu margrabiemu Souday.
— Patrzcie, i to tak, bez kapelusza, bez ceremonii? Niech się pan nie trudzi, kochany panie! Teraz, skoro pan mnie spotkał, odprowadzę je sam.
I, zanim pan Michel zdołał się temu oprzeć a nawet zanim odgadł jego zamiar, Jan Oullier wyrwał mu smyczę z ręki i rzucił łańcuch na szyję zwierząt. Psy, czując, że są wolne, ruszyły pędem w kierunku zamku, a Jan Oullier popędził za nimi, trzaskając z bata i krzycząc:
— Do psiarni, do psiarni, hultaje!
Ta scena odbyła się tak szybko, że psy i Jan Oullier byli już o kilometr od barona oddaleni, zanim ten ochłonął ze zdumienia.
Pozostał na drodze przygnębiony.
I stał tak już z jakie dziesięć minut, z ustami nawpół otwartemi, z oczyma wlepionemi w stronę, w której znikł Jan Oullier i psy, gdy głos młodej dziewczyny, dźwięczny i słodki, odezwał się tuż przy nim:
— Jezus Marya! Panie baronie, a pan co tu robi tak z gołą głową na gościńcu?
Młodzieniec odwrócił się, chcąc zobaczyć, kto się doń odzywa, i poznał swoją siostrę mleczną, córkę dzierżawcy Tinguy.
— A! to ty, Rozyno — rzekł — a ty skąd idziesz?
— Ach, panie baronie — odparło dziewczę, głosem łzami nabrzmiałym — wracam z zamku Logerie, gdzie zostałam bardzo źle przyjęta przez panią baronową, która kazała mnie wyrzucić za drzwi.
— Jakto, Rozyno? oo się stało? dlaczego?
— Bo przyszłam prosić panią baronową o pomoc dla mego biednego chorego ojca.
— A na co twój ojciec chory?
— Na złośliwą gorączkę.
— Cóż powiedział doktór?
— Doktór mieszka w Palluau; nie przyjedzie, jeśli mu się nie zapłaci co najmniej stu sous’ów, a my nie jesteśmy tacy bogaci, żebyśmy mogli płacić sto sous’ów za wizytę doktorowi.
— I moja matka nie dała ci pieniędzy?
— Ale przecież panu mówiłam, że nie chciała wcale mnie widzieć, że kazała mnie wypędzić!
— To niepodobna!
— Krzyczała tak głośno, że słyszałam na własne uszy; zresztą najlepszy dowód, że mnie wypędzono.
— Poczekaj-no, poczekaj — rzekł młodzieniec żywo — to ja ci dam pieniądze.
I zaczął przetrząsać kieszenie. Ale, jak wiemy, dał Courtin’owi wszystko, co miał przy sobie.
— Ach! mój Boże — zawołał — nie mam już ani jednego sous’a, moje ty biedactwo! Wróć ze mną do zamku, Rozyno, a dam ci, ile ci będzie trzeba.
— Nie, nie — odparła dziewczyna; za żadne skarby świata do zamku nie wrócę; nie! udam się do wilczyc; one są miłosierne i nie wyrzucą za drzwi biednego dziecka, które przychodzi po pomoc dla chorego ojca.
— Ale... ale — rzekł młodzieniec z pewnem wahaniem — ludzie mówią, że one nie są bogate.
— Kto taki?
— Panny de Souday.
— To też nie o pieniądze będę ich prosiła... one nie dają jałmużny, ale postępują stokroć lepiej, Pan Bóg wie o tem dobrze.
— Cóż one robią?
— Chodzą same tam, gdzie są chorzy, a gdy nie mogą ich wyleczyć, podtrzymują umierających i płaczą z pozostałymi. Nie troszczą się o to, czy choroba jest zaraźliwa. Pójdę do nich, a jeśli pan tu poczeka z dziesięć minut, zobaczy mnie pan, jak będę wracała w towarzystwie jednej z sióstr, która pójdzie ze mną pielęgnować mego ojca. Do widzenia, panie Michale! Nie byłabym nigdy spodziewała się tego ze strony pani baronowej: kazać wypędzić, jak złodziejkę, córkę tej, która pana wykarmiła!
Michał nie wiedział, co jej odpowiedzieć i młoda dziewczyna oddaliła się. Wszelako to, co powiedziała, wryło mu się głęboko w serce: „Jeśli pan tu poczeka z dziesięć minut, zobaczy mnie pan, jak będę wracała w towarzystwie jednej z sióstr“. Michał zdecydowany był pozostać; mógł sobie teraz powetować utraconą poprzednio sposobność.
A jeśli przypadek zrządzi, że Marya wyjdzie z Rozyną? Ale trudno przypuścić, żeby panna osiemnastoletnia, córka margrabiego Souday’a, szła o ósmej wieczorem półtorej mili, by nieść ratunek chłopu, choremu na zaraźliwą gorączkę! To nieprawdopodobne, to nawet zupełnie niemożliwe. Rozyna przedstawiała dwie siostry w świetle lepszem, niż były w istocie, jak inni przedstawiali je w świetle gorszem. Stanowczo ani jedna, ani druga nie przyjdzie.
Młodzieniec powtarzał to sobie po raz dziesiąty od dziesięciu minut, gdy ujrzał na skręcie drogi, gdzie znikła Rozyna, dwa cienie kobiece. Pomimo ciemności poznał Rozynę, ale niepodobna było poznać jej towarzyszki, otulonej w pelerynę.
Baron Michel był taki zmieszany i wzruszony, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa, nie mógł podejść do młodych dziewcząt, musiał czekać, aż się zbliżą.
— I cóż, panie baronie — rzekła Rozyna z dumą — nie mówiłam?
— Cóżeś mu powiedziała? — spytała dziewczyna w pelerynie.
Michał westchnął; po tonie stanowczym poznał Bertę.
— Powiedziałam mu — odparła Rozyna — że u pań nie spotka mnie to, co mnie spotkało w zamku la Logerie, że mnie nie wypędzą.
— Ale — odezwał się Michał — może nie powiedziałaś pannie de Souday, na co zachorował twój ojciec?
— Sądząc z objawów — odparła Berta — mam wrażenie, że to tyfus. Dlatego też dobrze byłoby nie tracić jednej chwili; to choroba, którą trzeba ukrócić w porę. Czy pan pójdzie z nami?
— Ależ tyfus jest zaraźliwy — odpowiedział młodzieniec.
— Zdania są podzielone — odrzekła obojętnie Berta.
— Ale — nalegał Michał — tyfus jest śmiertelny.
— W wielu wypadkach; bywają wszakże przykłady wyleczenia.
— I pani narazi się na takie niebezpieczeństwo? — zapytał.
— Naturalnie.
— Dla nieznajomego, dla obcego?
— Ten, który jest obcy dla nas — odrzekła Berta z niewypowiedzianą słodyczą — jest dla innych ojcem, bratem, mężem. Niema obcych na tym świecie, panie Michel, a czyż dla pana ten nieszczęśliwy nie jest również czemś?
— To mąż mojej mamki — wyjąkał Michał.
— A więc widzi pan — odpowiedziała Berta — niesłusznie uważał go pan za obcego.
— To też proponowałem Rozynie, żeby powróciła ze mną do zamku; byłbym jej dał pieniądze na doktora.
— A ty odmówiłaś, wolałaś zwrócić się do nas? rzekła Berta. Dziękuję ci, Rozyno.
Młodzieniec był zawstydzony. Słyszał dużo o dobroczynności, ale nigdy się z nią nie zetknął; a tu nagle ukazywała mu się pod postacią Berty.
Zamyślony, z głową opuszczoną, szedł za młodemi dziewczętami.
— Jeśli pan idzie z nami — odezwała się Berta to niech pan będzie łaskaw dopomódz nam, niosąc to pudełko z lekarstwami.
— Ale pan baron nie pójdzie z nami — wtrąciła Rozyna — wie, jak pani de la Logerie obawia się każdej gorączki.
— Mylisz się, Rozyno — rzekł młodzieniec — idę z wami.
I wziął z rąk Berty pudełko, które mu podawała.
W godzinę później wszystko troje stanęli przed chatą ojca Rozyny.




X.
Mąż mamki.

Ta chata położona była nie w samej wiosce, lecz poza jej krańcem, tuż przy małym lasku, na który wychodziły jej tylne drzwi.
Tinguy, ojciec Rozyny, był szuanem starej daty; dzieckiem będąc, uczestniczył w pierwszej wojnie wandejskiej wraz z takimi ludźmi, jak Jolly, de Couëtu, Charette i Larochejaquelein.
Ożenił się i miał dwoje dzieci syna, który obecnie służył w wojsku, i córkę — Rozynę. Po urodzeniu się każdego dziecka, matka — jak zwykle ubogie chłopki szła za mamkę. Bratem mlecznym młodego Tinguy był ostatni potomek rodziny szlacheckiej z Maine; nazywał się Henryk de Bonneville; ukaże się niebawem w opowieści niniejszej. Bratem mlecznym Rozyny był, jak już wiemy, Michał de la Logerie, jeden z głównych aktorów naszego dramatu.
Henryk de Bonneville był o dwa łata starszy od Michel’a; jako dzieci, bawili się często w progu tych drzwi, które Michał miał przekroczyć teraz, idąc za Rozyną i za Bertą. Później widywali się w Paryżu. Pani de la Logerie zachęcała bardzo syna do utrzymania przyjaźni z młodzieńcem, który miał w prowincyach zachodnich wybitne stanowisko, jako człowiek bardzo majętny i arystokratycznego rodu.
Hałas, spowodowany wejściem trojga młodych ludzi, sprawił, że chory uniósł się z trudnością na poduszkach; niebawem wszakże opadł, wydając jęk bolesny. W izbie paliła się jedna świeca, oświetlając łóżko, reszta izby zaś tonęła w mroku; w blasku świecy widniał tapczan a na nim leżał mężczyzna lat około czterdziestu, zmagający się z szatanem gorączki.
Blady był śmiertelnie; oczy miał szkliste i przygasłe a od czasu do czasu cała jego postać wstrząsana była od stóp do głowy, jak gdyby w zetknięciu ze stosem galwanicznym.
Michał zadrżał na ten widok i zrozumiał, że matka, domyślając się stanu chorego, nie chciała wpuścić Rozyny, przesyconej miazmatami gorączki. Myślał o kamforze, o chlorku, o occie siedmiu złodziei[1], słowem, o tych wszystkich środkach zapobiegawczych, które mogą od chorego odosobnić człowieka zdrowego, a, nie mając ani octu, ani chlorku, ani kamfory, pozostał przynajmniej przy drzwiach, by módz wdychać świeże powietrze.
Berta zaś nie myślała o tem wszystkiem — poszła prosto do łóżka chorego i wzięła go za rękę, rozpaloną, jak ogień. Młodzieniec poruszył się, jakby chciał ją zatrzymać, otworzył usta, by wydać okrzyk, ale skamieniał niejako, wobec tej odważnej dobroczynności, zdjęła go, pełna podziwu trwoga.
Berta, wziąwszy za puls chorego, doliczyła się stu uderzeń na minutę. Ponieważ chory powtarzał nieustannie: „Pić! pić!“ przeto pokrajała cytrynę w plasterki, kazała zagotować wodę w wielkim imbryku, ocukrzyła tę limonadę i dała ją choremu, zamiast czystej wody. Poczem rozejrzała się po izbie, a widząc, że Michał stoi we drzwiach, podeszła do niego i, kładąc palec na ustach, rzekła pocichu, tak, żeby jej chory nie słyszał:
— Stan tego nieboraka jest bardzo poważny i nie śmiem nic brać na siebie. Obecność lekarza jest niezbędna, a obawiam się, czy nie przybędzie zapóźno! Dam tymczasem choremu jaki środek uspokajający, a pan, kochany panie Michel, niech pobiegnie do Palluau i sprowadzi doktora Roger’a...
— A pani... pani? — zapytał młody baron zatrwożony.
— Ja zostanę tutaj; muszę pomówić z chorym o sprawach bardzo ważnych.
— O sprawach ważnych? — spytał Michał zdumiony.
— Tak — odparła Berta.
— Jednakże... — nalegał młodzieniec.
— Mówię panu, że wszelkie opóźnienie może mieć skutki poważne. Te gorączki bywają prawie zawsze śmiertelne, jeśli ratunek nie przyjdzie w porę. Niechże pan idzie, nie tracąc chwili czasu i, nie tracąc chwili, niech pan wraca z doktorem.
— Ale — spytał znów młodzieniec — jeśli gorączka jest zaraźliwa?
— No, to co?
— Czy pani nie naraża się na zarazę?
— Ależ, kochany panie, gdyby się myślało o tem, połowa naszych chłopów umarłaby bez ratunku. Niech pan idzie i zaufa Bogu, że będzie mnie miał w swojej opiece.
I wyciągnęła rękę do posłańca.
Młodzieniec pochwycił dłoń wyciągniętą i, uniesiony podziwem, jakim go przejmowała ta odwaga u kobiety, taka prosta jednocześnie i taka wielka, odwaga, do której on, mężczyzna, nie czuł się zdolny, przycisnął namiętnie usta do tej dłoni.
Ruch ten był taki szybki i taki niespodziewany, że Berta drgnęła, pobladła silnie i westchnęła, mówiąc:
— Idź... idź! Michał wybiegł z chaty; płomień nieznany krążył po całem jego ciele, podwajając w nim siłę żywotną; czuł w sobie moc szczególną, zdawało mu się, że byłby zdolny dokonać cudów, że, podobnie, jak starożytnemu Merkuremu, wyrosły mu skrzydła na głowie i na piętach. Gdyby mru stanął mu na drodze, byłby go przesadził; gdyby rzeka zagrodziła mu przejście, nie myśląc nawet o zdjęciu odzieży, rzuciłby się wpław i przepłynął beż wahania.
Żałował, że Berta żądała odeń rzeczy takiej łatwej; byłby pragnął przeszkód, jakiegoś czynu trudnego, niemożliwego nawet. Bo i jakąż wdzięczność mogła dlań mieć Berta za to, że pójdzie dwie i pół mili, żeby sprowadzić lekarza? Radby był pójść na koniec świata, byłby szczęśliwy, żeby sobie samemu mógł dać jaki dowód bohaterstwa, który pozwoliłby mu zmierzyć odwagę własną z odwagą Berty.
Nietrudno się domyśleć, że, w takim stanie podniecenia będąc, nie myślał bynajmniej o zmęczeniu: pięć ćwierci mili, które dzielą Lege od Palluau, przebył tedy w niespełna pół godziny.
Doktór Roger bywał częstym gościem w zamku la Logerie, od którego Palluau oddalone jest o pół godziny zaledwie. Wystarczyło też, żeby młody baron powiedział swoję nazwisko, a doktór, nie wiedząc jeszcze, że chory to prosty chłop, wyskoczył z łóżka i z poza drzwi sypialni krzyknął, że za pięć minut będzie gotów. Jakoż w pięć minut później wszedł do saloniku, pytając młodzieńca o przyczynę tej wizyty nocnej i niespodziewanej.
Michał w dwóch słowach powiedział doktorowi, co zaszło; ponieważ zaś pan Roger zdziwił się, że baron interesuje się tak żywo chłopem, iż przybył piechotą, Wwnocy, mając czoło potem oblane, i drżącym ze wzruszenia głosem prosił doktora o pośpieszenie na ratunek — przeto pan de la Logerie wyjaśnił to zainteresowanie przywiązaniem, jakie żywi dla chorego, jako męża swojej mamki.
Poczem, zapytany przez doktora o objawy choroby, Michał powtórzył, co słyszał i poprosił pana Roger’a, by zabrał ze sobą potrzebne lekarstwa, albowiem wioska Lege nie weszła jeszcze w ten okres cywilizacji, w którym posiadanie apteki staje się niezbędne.
Na widok młodego barona, oblanego potem i dowiedziawszy się, że przybył pieszo, doktór, który już był wydał rozkaz osiodłania konia, zmienił to rozporządzenie i polecił służącemu zaprzęgnąć bryczkę.
Michał usiłował przeszkodzić tej zmianie; utrzymywał, że pójdzie piechotą prędzej, niż doktór pojedzie konno; doktór nalegał, Michał odmawiał i wreszcie zakończył spór, wybiegając ze słowami:
— Niech pan przy jedzie jak najspieszniej; idę naprzód i zaanonsuję pana.
Doktór mniemał, że syn pani baronowej, Michel, wpadł w obłęd. Powiedział sobie, że dogoni go niebawem, i nie zmienił rozkazu zaprzęgnięcia konia do bryczki.
Właśnie myśl ukazania się młodej dziewczynie w bryczce doprowadzała do rozpaczy naszego zakochanego. Zdawało mu się, że Berta inaczej zupełnie będzie mu wdzięczna za jego skwapliwość, gdy ujrzy, że wraca pędem i otwiera drzwi chaty, wołając: „Oto jestem! doktór idzie za mną!“ — niż gdyby ujrzała go przyjeżdżającego bryczką wraz z doktorem.
Gdybyż to jeszcze odbył drogę tę konno, na pięknym wierzchowcu, z rozwianą grzywą i ogonem, z nozdrzami rozdętemi, ziejącemi ogniem i rżeniem zawiadamiającego o swojem przybyciu... Ale w bryczce! Stokroć lepiej przybyć piechotą.
Bo i oo powiedziałaby Marya, gdyby siostra, Berta, opowiedziała jej, że posłała młodego barona po doktora Roger’a do Palluau i że młody baron powrócił w bryczce z doktorem!
Co do chorego, ten, przyznajmy, był prawie zapomniany w tem uniesieniu gorączkowem; nie o nim myślał Michał, tylko o dwóch siostrach; nie dla niego biegł z takim rozpędem, że przebył trzy mile w godzinę, tylko dla Berty i dla Maryi. Przyczyna główna zamieniła się w tym wielkim kataklizmie fizyologicznym, jaki się dokonywał w naszym bohaterze, na okoliczność poboczną; nie był to już cel, lecz pretekst.
Śmiał się pogardliwie na myśl, że doktór popędzał konia, w nadziei, iż go dogoni; powiew zimnego wiatru nocnego, który mroził pot na jego czole, sprawiał mu rozkosz niesłychaną. Byłby raczej umarł, niż pozwolił się dogonić przez doktora. Dążąc w tamtą stronę, przebył drogę w ciągu pół godziny, z powrotem wystarczyło mu dwadzieścia pięć minut.
Jak gdyby odgadła ten pośpiech niemożliwy, Berta czekała na swego wysłańca na progu we drzwiach; wiedziała dobrze, że logicznie mógł powrócić dopiero za pół godziny najwcześniej, a mimo to nasłuchiwała. Zdawało jej się, że słyszy w dali odgłos kroków, prawie niedosłyszalnych. Niepodobna było, żeby to już wracał Michał, a jednakże ona ani na jedną sekundę, nie wątpiła, że to on.
I w istocie po chwili ujrzała jego sylwetkę, zarysowującą się śród ciemności, jednocześnie zaś on, ze wzrokiem w drzwiach utkwionym, spostrzegł ją, stojącą bez ruchu, z dłonią na sercu, które po raz pierwszy biło w niej z niezwykłą gwałtownością.
Podchodząc do Berty, młodzieniec był, jak ów Grek z Maratonu, bez głosu, bez oddechu i omal, jak on, nie padł, jeśli nie umarły, to przynajmniej zemdlony. Miał tylko jeszcze tyle siły, że powiedział:
— Doktór jedzie za mną.
Poczem oparł się ręką o mur, by nie upaść.
Gdyby mógł był mówić, zawołałby: „Powie pani pannie Maryi, nieprawda? że przez miłość dla niej i dla pani zrobiłem dwie i pół mili w pięćdziesiąt minut!“ Ale nie mógł mówić, przeto Berta mniemała, że to przez miłość dla niej samej wysłaniec jej dokonał takiego wysiłku.
Uśmiechnęła się z radości i wydobyła chustkę do nosa.
— O! mój Boże — rzekła, ocierając twarz młodzieńca troskliwie, tak, by nie dotknąć rany na czole — jakże mi przykro, że pan tak bardzo wziął do serca moje polecenie śpieszenia się; ładnie pan wygląda!
Poczem, jak matka, która łaje, dodała tonem niewypowiedzianej słodyczy, wzruszając przytem ramionami:
— Jaki też dzieciak z pana!
Wyraz, dzieciak powiedziany był z taką tkliwością, że Michał drgnął.
Pochwycił dłoń Berty. Wilgotna była i drżąca. W tejże chwili rozległ się odgłos bryczki na gościńcu.
— Doktór nadjeżdża — rzekła Berta, odtrącając rękę Michała.
On zaś spojrzał na nią ze zdumieniem. Dlaczego odtrąca dłoń jego? Nie mógł zdać sobie sprawy z tego, co się działo w sercu młodej dziewczyny; ale czuł instynktownie, że, jeżeli odtrąciła jego rękę, nie było to ani przez nienawiść, ani z gniewu, ani ze wstrętu.




XI.
Szlachectwo obowiązuje.

Gdy doktór wszedł do pokoju chorego, Berta siedziała już znów przy jego łóżku. Przedewszystkiem uwagę pana Roger’a zwróciła ta postać pełna wdzięku, która, podobna do owych aniołów z legend niemieckich pochyla się, by przyjąć dusze konających. Ale jednocześnie poznał młodą dziewczynę; rzadko zdarzało się, by odwiedzał chatę ubogiego chłopa i nie zastał jej lub jej siostry między umierającym a śmiercią.
— Ach, doktorze — rzekła — prędko, prędko! biedny Tinguy majaczy.
Chory rzucał się na łóżku niespokojnie. Doktór podszedł do niego.
— Puśćcie mnie — wołał chory — puśćcie mnie! Muszę wstać; czekają na mnie w Montaigu.
— Nie, nie — odezwała, się Berta — nie czekają na was jeszcze...
— Owszem, panienko, owszem! To miało być tej nocy. Kto pójdzie od zamku do zamku oznajmić nowinę, jeśli mnie nie będzie?
Cicho, Tinguy, cicho! — rzekła Berta. — Pomyślcie, że jesteście chorzy i że macie przy swojem łóżku doktora Roger’a.
— Doktór Roger jest z naszych; możemy wobec niego mówić wszystko. Wie, że czekają na mnie, wie, że muszę wstać, nie zwlekając, wie, że muszę iść do Montaigu.
Doktór Roger i młoda dziewczyna zamienili szybkie spojrzenie.
Massa — rzekł doktór.
Marsylia — odparła Berta.
I oboje, w nagłym porywie, podali i uścisnęli sobie dłonie. Berta powróciła do chorego.
— Tak, to prawda — rzekła, pochylając się do jego ucha — tak, doktór Roger, jest z naszych; ale jest tu ktoś, który do nas nie należy...
Zniżyła głos tak, żeby tylko Tinguy sam mógł ją usłyszeć.
— A ten ktoś — dodała — to młody baron de la Logerie.
— Prawda, prawda — szeptał chory — on do nas nie należy. Nie trzeba mu nic mówić! Courtin to zdrajca. Ale, jeśli ja nie pójdę do Montaigu, kto pójdzie?
— Jan Oullier! Bądźcie spokojni, Tinguy.
— Jeśli Jan Oullier pójdzie — odparł chory — to ja nie mam potrzeby iść! on ma dobre nogi, dobre oczy i umie strzelać celnie, o, umie!
I wybuchnął śmiechem. Ale w tym śmiechu wyczerpał snadź resztki sił i opadł na poduszki.
Młody baron słuchał tej całej rozmowy, z której dobiegły go tylko pojedyńcze wyrazy, nie rozumiejąc. Wyraźnie dosłyszał: „Courtin, to zdrajca!“ a z kierunku wzroku młodej dziewczyny, mówiącej do chorego, odgadł, że i o nim mówiono. Zbliżył się ze ściśniętem sercem; była tu jakaś tajemnica, którą przed nim ukrywano.
— Jeśli teraz krępuję panią — rzekł do Berty — lub jeśli tylko jestem już niepotrzebny, niech pani powie jedno słowo a odejdę.
W tych kilku słowach dźwięczał taki smutek, że Berta była wzruszona.
— Nie — odparła — nie, niech pan zostanie... Przeciwnie, pan jest nam jeszcze potrzebny; dopomoże pan Rozynie do przyrządzenia lekarstw, przepisanych przez doktora, ja zaś pomówię z nim o dalszem leczeniu chorego.
Poczem zwróciła się do pana Roger’a.
— Doktorze — rzekła szeptem — daj im zajęcie; przez ten czas podzielimy się naszemi wiadomościami.
Następnie zwróciła się znów do Michała.
— Wszak pan zechce — rzekła najsłodszym swoim głosem — dopomódz Rozynie?
— Zrobię wszystko, co pani zechce — odparł młodzieniec — niech pani rozkazuje, będę posłuszny.
— Doktorze, widzisz — rzekła Berta — masz tu dwoje pomocników, pełnych dobrych chęci.
Doktór pobiegł do bryczki i wydobył z niej butelkę wody Sedlitza, oraz worek mielonej gorczycy.
— Niech pan to odkorkuje — rzekł do młodzieńca, podając mu butelkę — i daje choremu po pół szklanki co dziesięć minut.
Poczem wręczył Rozynie worek z gorczycą.
— Rozpuść mi to we wrzącej wodzie — rzekł — to na nogi dla twego ojca.
Chory wpadł w taką samą martwotę, jaka poprzedzała chwilę podniecenia, uspokojonego przez Bertę zapewnieniem, że Jan Oullier zajmie jego miejsce.
Doktó spojrzał na chorego, a widząc, że chwilowo, dzięki prostracyi, w jaką zapadł, może go pozostawić na opiece młodego barona, podszedł żywo do Berty.
— A więc — rzekł — skoro przekonaliśmy się, że jesteśmy ludźmi jednych zapatrywań, niech mi pani powie, jakie pani ma wieści?
— Że księżna pani opuściła Maltę 21-go kwietnia, i że powinna była stanąć w Marsylii 29-go lub 30-go kwietnia. Dzisiaj mamy 6-ty maja: księżna już pewnie wylądowała, a na całem Południu wre powstanie.
— I to wszystko, co pani wie? — spytał doktór.
— Tak; wszystko — odpowiedziała Berta.
— Nie czytała pani dzienników wieczornych z 3-go?
Berta uśmiechnęła się.
— Nie otrzymujemy gazet na zamku Souday — rzekła.
— A więc — rzekł doktór — wszystko przepadło!
— Jakto! wszystko przepadło?
— Plany księżnej zupełnie zniweczone.
— Ach Boże! co pan mówi?
— Szczerą prawdę. Księżna, po szczęśliwej podróży na pokładzie „Carlo — Alberto“, wylądowała na wybrzeżu o kilka mil od Marsylii; tam czekał na nią przewodnik, który ją zaprowadził do domu samotnego, otoczonego lasami i skałami. Księżna miała tylko sześć osób ze sobą...
— I cóż dalej, cóż dalej?...
— Jedną z tych osób wysłała niezwłocznie do Marsylii, żeby donieść przywódcy spisku, że wylądowała i że czeka na wynik przyrzeczeń, które ją zwabiły do Francyi.
— I cóż?
— Wieczorem wysłaniec wrócił z kartką, wyrażającą księżnie powinszowania z powodu szczęśliwego przybycia i oznajmiającą, że Marsylia podniesie bunt nazajutrz.
— No, i?...
— I nazajutrz bunt się podniósł, ale Marsylia nie brała w nim żadnego udziału, tak, że spełzł na niczem.
— A księżna?
— Niewiadomo, gdzie jest; spodziewają się, że wróciła na pokład „Carlo — Alberto“ i odpłynęła z powrotem.
— Nikczemni tchórze! — szepnęła Berta. — Jestem kobietą, ale, gdyby księżna pani przybyła do Wandei, przysięgam na Boga, że byłabym dała przykład niektórym mężczyznom! Do widzenia, doktorze, i dziękuję.
— Bani nas opuszcza?
— Mój ojciec musi wiedzieć te szczegóły. Dzisiaj wieczorem było zebranie w zamku Montaigu. Wracam do Souday. Polecam panu mego biednego chorego, dobrze? Doktór zechce zostawić przepis dokładny; ja, albo siostra spędzimy przy tym nieboraku noc następną, chyba, że zdarzą się jakie nowe wypadki.
— Może pani weźmie moją bryczkę? wrócę piechotą a jutro odeśle mi ją pani przez pana Oullier’a, albo przez kogokolwiek.
— Dziękuję; nie wiem, gdzie Jan Oullier będzie jutro; zresztą wolę iść. Duszno mi; przechadzka mnie orzeźwi.
Berta podała rękę doktorowi, uścisnęła dłoń jego z siłą zupełnie męską, zarzuciła pelerynę na ramiona i wyszła.
Ale przede drzwiami zastała Michała, który, nie słysząc rozmowy, nie stracił na jedną chwilę młodej dziewczyny z oczu, a odgadłszy, że wyjdzie, pierwszy podążył ku drzwiom.
— Co się stało — rzekł — i co się pani dowiedziała.
— Nic — odparła Berta.
— Nic!... Gdyby pani niczego się nie dowiedziała, nie odeszłaby pani w ten sposób, nie zwracając na mnie uwagi, nie żegnając się ze mną, nie dając mi żadnego znaku.
— Pocóż mam się żegnać z panem, kiedy mnie pan odprowadzi? Dość będzie czasu na pożegnanie przed bramą zamku Souday.
— Jakto! pani pozwala?...
— Co? żeby mi pan towarzyszył? Ależ, po wszystkiem, co pan z mojego polecenia uczynił tej nocy, ma pan do tego zupełne prawo... chyba, oczywiście, że pan jest zanadto zmęczony.
— Ja zmęczony, gdy chodzi o towarzyszenie pani? Ależ z panią, albo z panną Maryą, poszedłbym na koniec świata. Zmęczony? Nigdy!
Berta uśmiechnęła się, poczem, spoglądając z boku na młodego barona:
— Co za nieszczęście — szepnęła — że nie należy do nas!
Ale niebawem z uśmiechem:
— Ba! — dodała — z tym charakterem będzie tem, czem zechcemy, żeby był.
— Zdaje mi się, że pani do mnie mówi, a jednakże nie słyszę, co pani mówi.
— Dlatego, że mówię do pana cichutko.
— A dlaczego pani mówi do mnie cichutko?
— Dlatego, że tego, co mówię, nie można powiedzieć głośno, przynajmniej w tej chwili.
— Ale później? — spytał młodzieniec.
— Ach! później, może...
Młodzieniec z kolei poruszył wargami, ale z ust jego nie wybiegł najlżejszy dźwięk.
— Cóż to — spytała Berta — co znaczy ta pantomina?
— Że to ja teraz mówię do pani po cichu, z tą różnicą, że to, co pani mówię po cichu, powiedziałbym pani i głośno, w tej chwili nawet, gdybym śmiał...
— Nie jestem taką kobietą, jak inne — rzekła Berta z uśmiechem, niemal pogardliwym — a to, co mi ludzie mówią po cichu, mogą mi też powiedzieć głośno.
— A więc mówiłem, pani po cichu, że z głębokim żalem patrzę, jak pani naraża się na pewne niebezpieczeństwo... równie pewne jak niepotrzebne.
— O jakiem to niebezpieczeństwie mówisz, kochany sąsiedzie? — spytała młoda dziewczyna tonem z lekka drwiącym.
— O tem, o którem pani rozmawiała przed chwilą z doktorem Boger’em. W Wandei przygotowuje się powstanie.
— Naprawdę?
— Mam nadzieję, że pani temu nie zechce zaprzeczać?
— Ja? a dlaczego miałabym zaprzeczać?
— Ojciec pani i pani sama weźmie w niem udział.
— Zapomina pan. o mojej siostrze — rzekła, śmiejąc się, Berta.
— O, nie, nie zapominam o nikim — odparł Michał, wzdychając.
— A więc?
— A więc niech pani pozwoli sobie powiedzieć od przyjaciela oddanego szczerze... że pani źle robi.
— A dlaczego to źle robię, przyjacielu tkliwy, przyjacielu szczerze oddany? — spytała Berta tonem drwiącym, którego się pozbyć całkowicie nie mogła.
— Dlatego, że Wandea nie jest już w roku 1832 tem, czem była w roku 1793, a raczej dlatego, że niema już Wandei.
— Tem gorzej dla Wandei! Ale, na szczęście, jest zawsze szlachta, panie Michel; a jest coś, czego pan może jeszcze nie wie, ale o czem wiedzieć będą potomkowie pańscy w piątem lub szóstem pokoleniu, mianowicie, że szlachectwo obowiązuje.
Młodzieniec poruszył się.
— A teraz, mówmy o czem innem — rzekła Berta — jeśli łaska; bo w tej sprawie już panu odpowiadać nie będę, wobec tego, że, jak mówił biedny Tinguy, pan nie jest z naszych.
— Ależ — odparł młodzieniec, zrozpaczony surowością Berty — o czem-że mam z panią mówić?
— O czem pan ma ze mną mówić? Ależ o wszystkiem na świecie! Noc jest przecudna: niech mi pan mówi o nocy; księżyc jest rozsrebrzony: niech mi pan mówi o księżycu; gwiazdy są z płomieni: niech mi pan mówi o gwiazdach; niebo jest przeczyste: niech mi pan mówi o niebie.
I młoda, dziewczyna podniosła głowę i utkwiła wzrok w przezrocze sklepienie niebieskie.
Michał westchnął i, nie mówiąc, szedł obok niej. Berta milczała również; miała głowę pełną tych myśli, które wymykają się z serca, nie w głośnych wyrazach, ale w spojrzeniach i westchnieniach.
A Michał, idąc śród tej ciszy, marzył.
Widział się obok słodkiej Maryi, nie zaś obok szorstkiej i surowej Berty; zamiast odosobnienia, w którem Berta czerpała swoją siłę, czuł, jak Marya, zwalniając kroku, opierała się o jego ramię...
O! wtedy nie zabrakłoby mu wyrazów! wtedy miałby tysiące rzeczy do powiedzenia o nocy, o księżycu, o gwiazdach i o niebie!
Przy Maryi byłby nauczycielem i panem; Przy Bercie był uczniem i niewolnikiem.
I szli tak przez kwadrans może, milcząc, gdy, nagle Berta przystanęła, dając znak Michałowi, żeby się również zatrzymał.
Młodzieniec usłuchał: przy Bercie posłuszeństwo było nieodzowne.
— Słyszy pan? — spytała Berta.
— Nie — odparł Michał, potrząsając głową.
— A ja słyszę — rzekła młoda dziewczyna, z okiem roziskrzonem i wytężonym słuchem.
— Ale co pani słyszy?
— Odgłos kroków mojego konia i konia Maryi; szukają mnie, jest jakaś nowina.
I znów nasłuchiwała przez chwilę.
— To Marya mnie szuka — rzekła.
— Ale po czem pani to poznaje? — zapytał młodzieniec.
— Po rodzaju galopu wierzchowców. Przyśpieszmy kroku.
Odgłos zbliżał się szybko, a w pięć minut później grupa, zarysowała się śród ciemności. Składała się ona z dwóch koni i z kobiety, siedzącej na jednym a trzymającej za uzdę drugiego.
— Powiedziałam panu, że to moja siostra — rzekła Berta.
Istotnie, młodzieniec poznał Maryę, mniej po jej postaci, która ukazała się śród mroku, niż po przyśpieszonem biciu swego serca.
I Marya również poznała go ze zdumieniem. Widoczne było, że spodziewała się odnaleźć siostrę samą lub z Rozyną, ale nigdy z młodym baronem. Michał dostrzegł wrażenie, jakie wywarła jego obecność, i zbliżył się.
— Spotkałem siostrę pani — rzekł — śpieszącą z ratunkiem do biednego Tinguy, i towarzyszyłem jej, nie chcąc, żeby była sama.
— I dobrze pan uczynił — odparła Marya.
— Cóż się stało, blondynko? — spytała Berta Maryi, opierając się na łęku jej siodła.
— Stało się, że wszystko w Marsylii spełzło na niczem.
— Wiem. Księżna odpłynęła.
— Otóż to właśnie — mylne.
— Jakto, mylne?
— Tak, księżna oświadczyła, że skoro jest we Francyi, już jej nie opuści.
— Naprawdę?
— Tak, a w chwili obecnej jest w drodze do Wandei, jeśli już nie przybyła.
— Skądże wiecie o tem?
— Posłaniec przyniósł tę nowinę dzisiaj wieczorem do zamku Montaigu podczas zebrania i w chwili, kiedy wszyscy oddawali się rozpaczy.
— Dzielna dusza! — zawołała Berta z zapałem.
— Ojciec powrócił pełnym galopem do domu, a gdy się dowiedział, gdzie jesteś, rozkazał mi wziąć konie i jechać po ciebie.
— Jestem i pędzę do domu! — rzekła Berta, wsuwając stopę w strzemię.
— I cóż — spytała Marya — nie żegnasz się ze swoim biednym rycerzem?
— Owszem.
Berta wyciągnęła rękę do młodzieńca, który zbliżał się powoli i ze smutkiem.
— Ach! panno Berto — szepnął, chwytając jej dłoń — jestem bardzo nieszczęśliwy!
— A to z powodu? — spytała.
— Bo nie jestem z waszych, jak pani powiedziała przed chwilą.
— A kto panu przeszkadza nim zostać? — spytała Marya, podając mu rękę z kolei.
Młodzieniec rzucił się na tę dłoń wyciągniętą i ucałował ją z podwójną namiętnością, wynikającą z miłości i wdzięczności.
— Och! tak, tak, tak — szepnął tak cicho, żeby tylko Marya mogła go słyszeć — dla pani i z panią!
Ale dłoń Maryi została poniekąd wyrwana z rąk młodzieńca gwałtownym ruchem konia młodej dziewczyny.
Berta, popędzając swego uderzeniem pięty, uderzyła szpicrutą wierzchowca siostry.
Konie i amazonki ruszyły z kopyta galopem i znikły w ciemnościach, jak cienie.
Młodzieniec pozostał sam na środku drogi.
— Żegnam! — rzuciła mu Berta.
— Do widzenia! — krzyknęła Marya.
— Och! tak, tak — zawołał, wyciągając ręce ku odjeżdżającym — tak, do widzenia! do widzenia!
Dziewczęta przebyły drogę w zupełnem milczeniu. Dopiero przed bramą zamku:
— Maryo — odezwała się Berta — będziesz drwiła ze mnie.
— A to dlaczego? — spytała Marya, drgnąwszy mimowoli.
— Ja go kocham — rzekła Berta.
Z piersi Maryi omal nie wybiegł jęk bólu. Miała tyle siły, że go zdławiła.
— A ja mu powiedziałam: „Do widzenia!“ — rzekła. — Dałby Bóg, żebym go już więcej nie widziała.




XII.
Kuzynka z daleka.

Nazajutrz po opowiedzianych tu zajściach, to jest d. 7 maja r. 1832, odbywało się zebranie na zamku Vouillé. Obchodzono rocznicę urodzin pani hrabiny Vouillé, która kończyła właśnie dwudziesty czwarty rok życia.
Biesiadnicy siedzieli przy stole, a przy tym stole na dwadzieścia pięć do dwudziestu sześciu osób nakrytym był też prefekt z Vienne i burmistrz z Châtellerault, obaj w bliższym lub dalszym stopniu krewni pani de Vouillé.
Skończono właśnie jeść zupę, gdy lokaj, pochylając się do ucha pana de Vouillé, szepnął mu słów kilka. Pan de Vouillé kazał sobie powtórzyć dwukrotnie słowa lokaja. Poczem, zwracając się do gości:
— Państwo zechcą mi wybaczyć rzekł — przed kratą jest, jakaś pani, która przybyła pocztą i nie chce mówić z nikim, tylko ze mną. Czy otrzymam urlop, by pójść zapytać, czego ta pani chce ode mnie?
Hrabia uzyskał pozwolenie jednogłośnie, tylko pani de Vouillé śledziła męża do drzwi, z pewnem zaniepokojeniem.
Pan de Vouillé pobiegł do kraty; istotnie, stał tam powóz a w nim siedziały dwie osoby — kobieta i mężczyzna. Lokaj w liberyi błękitnej, ze srebrnymi galonami siedział obok pocztyliona. Spostrzegłszy pana de Vouillé, na którego czekał widocznie z niecierpliwością, zeskoczył zwinnie z kozła na ziemię.
— Ależ prędzej, prędzej, leniwcze! — zawołał.
Pan de Vouillé przystanął zdumiony, więcej niż zdumiony, osłupiały. Cóż to za lokaj, który pozwala sobie odzywać się do niego w taki sposób? Zbliżył się, by zmyć głowę zuchwalcowi. Ale nagle parsknął śmiechem:
— Jakto! to ty, de Lussac? — zapytał.
— Naturalnie, to ja.
— Co znaczy ta maskarada? Fałszywy lokaj, otworzył powóz i podał rękę wysiadającej damie, poczem rzekł:
— Mój kochany hrabio, mam zaszczyt przedstawić ci księżnę de Berry.
A, zwracając się do księżny, dodał:
— Księżna pani pozwoli... pan hrabia Vouillé, jeden z moich najlepszych przyjaciół i jeden z najwierniejszych sług księżny.
Hrabia cofnął się o dwa kroki.
— Księżna de Berry! — zawołał z najwyższem zdumieniem.

- We własnej osobie — odparła księżna.
— Czyż nie jesteś szczęśliwy i dumny, że możesz przyjąć jej królewską wysokość? — zapytał de Lussac.
— Taki szczęśliwy i taki dumny, jak tylko może być gorący rojalista; ale...
— Jakto? jest ale? — zapytała księżna.
— Ale to dzisiaj rocznica urodzin mojej żony i mam dwadzieścia pięć osób przy stole!
— A więc, skoro jest przysłowie francuskie, które mówi, że „gdzie starczy na dwoje, starczy i na troje“, rozszerzy pan niechybnie to przysłowie, mówiąc: „gdzie starczy na dwadzieścia pięć, starczy i na dwadzieścia osiem“; uprzedzam pana bowiem, że baron Lussac, jakkolwiek jest w danej chwili moim lokajem, niemniej zamierza jeść obiad przy stole, albowiem umiera z głodu.
— O! ale, bądź spokojny, zdejmę liberyę — rzekł baron.
Pan de Vouillé schwycił się oburącz za włosy, gotów je sobie wyrwać.
— Ale jak to zrobić? jak to zrobić? — zawołał.
— No, no, pomówmy spokojnie — rzekła księżna.
— O, tak, pomówmy spokojnie — powtórzył hrabia — w sama porę, kiedy ja omal nie zwaryuję.
— Zdaje mi się, że nie z radości — wtrąciła księżna.
— Ze strachu, miłościwa pani!
— O! przesadza pan grozę położenia.
— Ależ niechże księżna pani zechce zrozumieć, że mam przy swoim stole prefekta z Vienne i burmistrza z Châtellerault.
— A więc przedstawisz mnie, hrabio, tym panom.
— Jako kogo, wielki Boże?
— Jako swoją kuzynkę. Wszak ma pan kuzynkę, mieszkającą o jakie pięćdziesiąt mil stąd!
— Co za pomysł, miłościwa pani!
— I cóż?
— Tak, mam w Tuluzie kuzynkę, panią de la Myre.
— Doskonale! jestem panią de la Myre.
Poczem, zwracając się do karety i wyciągając rękę do starca, lat sześćdziesięciu do sześćdziesięciu pięciu, który czekał na koniec rozmowy, rzekła:
— Pójdź, panie de la Myre, pójdź! to niespodzianka dla naszego kuzyna, przyjeżdżamy właśnie na rocznicę urodzin jego żony. A teraz, w drogę, kuzynie — dodała księżna.
I, rozweselona, wsunęła rękę pod ramię hrabiego de Vouillé.
— Idźmy zatem — rzekł pan de Vouilé, zdecydowany zaryzykować intrygę, którą księżna nawiązywała tak wesoło.
— A ja! — krzyknął baron de Lussac, który, wszedłszy do powozu, przekształcił go na gotowalnię i zamieniał błękitny surdut liberyjny na surdut czarny — może się o mnie zapomni, co?
— Ale kimże ty będziesz, u dyabła? — spytał pan de Vouillé.
— Do licha! będę baronem de Lussac i, jeśli księżna pani pozwoli, kuzynem twojej kuzynki.
— Hola! Hola! panie baronie — rzekł starzec, który towarzyszył księżnie — zdaje mi się, że pan sobie zadużo pozwala.
— Idźmy zatem! — rzekł z kolei pan de Lussac, ukończywszy swoje przebranie.
Par de Vouillé, który szedł na czele, skierował się odważnie ku jadalni.
Ciekawość biesiadników i niepokój gospodyni domu były tembardziej podniecone, że nieobecność hrabiego przeciągała się nadmiernie.
To też, gdy otworzyły się drzwi jadalni, wszystkie spojrzenia zwróciły się ku przybyszom.
Ale, jakkolwiek trudna była rola, jaką grać mieli, ta ogólna ciekawość nie zbiła bynajmniej z tropu aktorów.
— Moja droga — rzekł hrabia do żony — mówiłem ci często o kuzynce, mieszkającej w okolicach Tuluzy.
— Pani de la Myre? — przerwała żywo hrabina.
— Pani de la Myre, tak jest. Otóż ta moja kuzynka jedzie do Nantes i nie chciała ominąć naszego zamku, pragnęła bowiem zapoznać się z tobą; przypadek chce, że przybywa w dniu uroczystym; mam nadzieję, że przyniesie jej to szczęście.
— Droga kuzynko! — rzekła księżna, otwierając ramiona pani de Vouillé.
Kobiety ucałowały się.
Co zaś do dwóch mężczyzn, pan de Vouillé powiedział tylko:
— Pan de la Myre... Pan de Lussac...
Nastąpiły wzajemne ukłony.
— A teraz — rzekł pan de Vouillé — trzeba znaleźć miejsce przybyszom, którzy nie ukrywali przede mną wcale, że umierają z głodu.
Zrobił się ruch; stół był duży, biesiadnicy siedzieli swobodnie, nietrudno było tedy znaleźć trzy miejsca.
— Czy nie wspomniałeś mi, kochany kuzynie, że masz u siebie na obiedzie pana prefekta? — spytała księżna.
— Tak jest; to ten zacny obywatel, który siedzi po prawej stronie hrabiny, w okularach, w białym krawacie, z wstążeczką oficera Legii honorowej w butonierce.
— Proszę zatem mi go przedstawić.
Pan de Vouillé, wszedłszy śmiało w ton tej komedyi, uważał, że trzeba będzie utrzymać się w nim do końca. Zbliżył się zatem do prefekta, który stał oparty majestatycznie o poręcz swego krzesła.
— Panie prefekcie — rzekł — moja kuzynka, która, pełna tradycyjnego poszanowania władzy, mniema, że przedstawienie ogólne nie jest wystarczające w stosunku do pana, pragnie być przedstawiona panu osobno.
— Ogólnie, osobno i urzędownie — odparł z galanteryą urzędnik — pani będzie zawsze mile widziana.
— Przyjmuję to, jako dobrą przepowiednię — rzekła księżna.
— I pani jedzie do Nantes? — zapytał prefekt, byle coś powiedzieć.
— Tak, panie, a stamtąd do Paryża; mam przynajmniej nadzieję.
— Pani nie pierwszy raz jedzie do stolicy?
— Nie, panie; mieszkałam w Paryżu lat dwanaście.
— I opuściła go pani?...
— Najzupełniej wbrew woli, zapewniam pana.
— Od dawna?
— Będzie dwa lata w lipcu.
— Rozumiem, że kto mieszkał w Paryżu...
— Pragnie tam powrócić! Rada jestem bardzo, że pan to rozumie.
— Ach! Paryż! Paryż! — westchnął urzędnik.
— Ma pan słuszność: to raj świata — odparła księżna.
I odwróciła, się żywo, czując, że łza napływa pod jej powieki.
— A teraz proszę do stołu! — rzekł pan de Vouillé.
— Kochany kuzynie. — rzekła księżna, rzucając spojrzenie na miejsce, które jej było przeznaczone — pozostaw mnie obok pana prefekta, bardzo proszę; tak szczerze odczuł to, czego najgoręcej pragnę na świecie, że odrazu zapisał się do szeregu moich przyjaciół.
Prefekt, zachwycony tym komplimentem, cofnął spiesznie swoje krzesło i księżna usiadła po jego lewej stronie, ku wielkiemu rozczarowaniu osoby, którą ominęło to honorowe miejsce.
Dwaj mężczyźni zajęli posłusznie krzesła, które im wskazano, i niebawem — zwłaszcza, pan de Lussac — pogrążyli się w zaspokajaniu głodu. Ponieważ wszyscy poszli za tym przykładem, przeto zaległa chwilowo owa uroczysta cisza, jaka panuje jedynie na początku niecierpliwie oczekiwanych obiadów.
Księżna pierwsza przerwała milczenie — awanturniczy jej duch, jak ptak morski, czuł się najlepiej podczas burzy.
— Zdaje mi się — rzekła — że nasze przybycie przerwało rozmowę. Niema, nic smutniejszego nad milczący obiad; uprzedzam cię, kochany hrabio, że nienawidzę takich obiadów; podobne są do obiadów etykietalnych, do tych biesiad w Tuileryach, podczas których rozmowa zaczynała się dopiero wtedy, gdy przemówił król. Rozmawiano przed naszem przybyciem; o czemże to mówiono?
— Kochana kuzynko — odparł pan de Vouillé — pan prefekt był taki uprzejmy, że opowiadał nam szczegóły urzędowe o awanturze w Marsylii?
— Awanturze? — powtórzyła księżna.
— Takiego użył wyrażenia.
— I takie, istotnie, najlepiej określa to całe zajście — rzekł urzędnik. — Czy pani rozumie podobną wyprawę tak lekkomyślnie przygotowaną, że wystarcza jeden podporucznik, który aresztuje przywódcę spisku, by cały zamach spełzł na niczem?
— Ach! Boże, panie prefekcie — zauważyła księżna z odcieniem smutku — istnieje zawsze w przebiegu doniosłych wydarzeń taka chwila, w której los panujących i cesarstw chwieje się, jak liść na wietrze! Gdyby naprzykład pod Murę, gdy Napoleon wyszedł ku żołnierzom, wysłanym przeciw niemu, jakiś podporucznik schwytał go za kołnierz, powrót z wyspy Elby byłby również tylko awanturą.
Księżna mówiła z takiem przejęciem, że zaległa cisza, którą ona znów pierwsza przerwała:
— A księżna de Berry — spytała — czy wiadomo, co się z nią stało?
— Powróciła na pokład statku „Carlo Alberto“ i odpłynęła.
— A!
— Zdaje mi się, że to jedyna rozsądna rzecz, jaką mogła zrobić — dodał prefekt.
— Ma pan słuszność — odezwał się starzec, który towarzyszył księżnie i który zabierał głos po raz; pierwszy — i gdybym był miał zaszczyt towarzyszyć jej wysokości, i gdyby mi przyznała jakąkolwiek władzę, byłbym szczerze dał tę radę.
— Panie małżonku, nie do pana się mówi — rzekła księżna — mówię do pana prefekta i pytam go, czy pewien, że jej królewska wysokość odpłynęła.
— Pani odparł prefekt tym tonem urzędowym, który me dopuszcza przeczenia — rząd jest o tem zawiadomiony oficyalnie.
— A! — rzekła księżna — skoro rząd ma wiadomość oficyalną, trudno przeczyć; ale — dodała, puszczając się na grunt jeszcze bardziej ślizki od tego, na którym dotychczas przebywała — ja słyszałam zupełnie co innego.
— Pani! zawołał starzec, tonem lekkiego wyrzutu.
— Cóż to takiego kuzynka słyszała? — spytał pan de Vouillé, który również zaczął, jak gracz, interesować się położeniem.
— Tak, cóż pani słyszała? — nalegał prefekt.
— O Panie prefekcie, ja nie mogę panu powiedzieć nic oficyalnego — odrzekła księżna — powtarzam tylko pogłoski, które może są zupełnie niedorzeczne.
— Pani de la Myre! — zawołał znów starzec.
— Ach! panie de la Myre! — odparła księżna totem zniecierpliwionym.
— Wie pani zauważył prefekt — że jej małżonek wydaje mi się bardzo przekorny! Ręczę, że to on nie chce pani pozwolić na powrót do Paryża?.
— Właśnie! Ale mam nadzieję, że wrócę tam mimo jego oporu. „Wola kobiety jest wolą Boga“.
— Och, kobiety! kobiety! — zawołał prefekt.
— Co? — spytała księżna.
— Nic — odpowiedział prefekt. — Czekam, by pani zechciała podzielić się z nami owemi pogłoskami o których pani mówiła przed chwilą.
— Mój Boże, to bardzo proste. Słyszałam, że... ale niech pan zwróci uwagę, że powtarzam to jedynie jako pogłoskę... słyszałam, przeciwnie, że księżna de Berry, wbrew naleganiom wszystkich swoich przyjaciół, uparła się i nie chciała powrócić na „Carlo-Alberto“.
— A więc gdzież byłaby teraz? — spytał prefekt.
— We Francyi. — We Francyi! A to po oo?
— Wszak pan wie dobrze, panie prefekcie — rzekła księżna — iż głównym celem jej królewskiej wysokości była Wandea.
— Zapewne; ale z chwilą, gdy odniosła porażkę na Południu...
— Jedna przyczyna więcej, żeby zdobyć powodzenie na Zachodzie.
Prefekt uśmiechnął się pogardliwie.
— A zatem pan wierzy w odpłynięcie księżny? — spytała księżna.
— Mogę panią zapewnić, że jest w tej chwili w państwie króla Sardynii, od którego Francya zażąda wyjaśnień.
— Biedny król Sardynii! da wyjaśnienie bardzo proste.
— Jakie?
— „Wiedziałem dobrze, że księżna jest waryatka; ale nie przypuszczałem, że aż do tego stopnia, by dopuścić się czegoś podobnego“.
— Pani! pani! — wtrącił starzec.
— Ależ, panie de la Myre — rzekła księżna — mam nadzieję, że jeśli pan krępuje moją wolę, zechce pan uszanować moje zapatrywania, które zresztą, jestem tego pewna, są też zapatrywaniami pana prefekta. Nieprawda, panie prefekcie?
— Faktem jest — odparł, śmiejąc się urzędnik — że jej królewska wysokość postąpiła, mojem zdaniem, w całej tej sprawie bardzo lekkomyślnie.
— Widzi pan! — odpowiedziała księżna. — A co będzie, jeśli pogłoski się urzeczywistnią i księżna uda się do Wandei?
— Ależ którędy? — spytał prefekt.
— Ba, przez prefekturę pańskiego sąsiada, albo przez pańską... Mówią, że widziano i poznano księżnę w Tuluzie, w powozie otwartym, w chwili, gdy zmieniała konie przed pocztą.
— O, byłaby to doprawdy nadmierna zuchwałość — zawołał prefekt.
— Taka zuchwałość — zauważył hrabia, — że pan prefekt wcale temu nie wierzy.
— Ani słowa — odparł urzędnik z naciskom.
W tejże chwili drzwi się otworzyły i lokaj hrabiego oznajmił, że woźny z prefektury chce wręczyć pierwszemu urzędnikowi departamentu depeszę telegraficzną, nadesłaną tylko co z Paryża.
— Pan pozwoli, żeby tu wszedł? — spytał hrabiego Vouillé prefekt.
— Ależ naturalnie! — odrzekł hrabia.
Woźny wszedł i wręczył depeszę zapieczętowaną prefektowi, który skłonił się na znak przeprosin współbiesiadnikom. Zaległa głęboka cisza a oczy wszystkich wpatrywały się w urzędnika.
Księżna zamieniała znaki z panem de Vouillé, który śmiał się z cicha, z panem de Lussac, który śmiał się głośno, i ze swym fałszywym mężem, który zachował niezamąconą powagę.
— Oho! — zawołał nagle prefekt, a oblicze jego było takie niedyskretne, że wyrażało najgłębsze zdumienie.
— Co się stało? — zapytał pan de Vouillé.
— Stało się — objaśnił urzędnik — że pani de la Myre mówiła nam prawdę o jej królewskiej wysokości; że jej królewska wysokość nie opuściła Francyi; że jej królewska wysokość dąży do Wandei przez Tuluzę, Libourne i Poitiers.
Po tych słowach prefekt wstał.
— Ależ dokądże pan idzie, panie prefekcie? — spytała księżna.
— Spełnić obowiązek, jakkolwiek bardzo przykry, i wydać rozkazy, aby jej królewską wysokość zaaresztowano w razie, gdyby była taka nierozważna, że przejeżdżałaby przez mój departament.
— Niechże pan zatem spełni ten obowiązek, niechże go pan spełni — rzekła księżna — mogę tylko przyklasnąć pańskiej gorliwości i przyrzec panu, że będę o niej pamiętała przy sposobności.
I wyciągnęła dłoń do prefekta, który, pełen galanteryi, złożył na niej pocałunek, zapytawszy spojrzeniem pana de la Myre o pozwolenie, którego mu ten, również spojrzeniem, udzielił.




I.
Petit-Pierre.

Powróćmy do chaty poczciwca Tinguy’ego, którą opuściliśmy, by zboczyć do zamku Vouillé.
Minęło czterdzieści osiem godzin. Odnajdujemy Bertę i Michała przy łożu chorego.
Jakkolwiek wobec stałych wizyt doktora Roger’a obecność młodej dziewczyny w tem ognisku zarazy była zupełnie zbyteczna, Berta, mimo uwag Maryi, uparła się, by w dalszym ciągu pielęgnować Wandejczyka.
Miłosierdzie chrześcijańskie nie było już może jedyną pobudką, która kierowała jej kroki do chaty wieśniaka.
Michał, dosyć naturalnym zbiegiem okoliczności, otrząsając się ze swych obaw, wyprzedził pannę de Souday, i był już w chacie, gdy Weszła Berta. Czy na nią to istotnie liczył Michał? Nie śmielibyśmy na to odpowiedzieć. Może mniemał, iż Marya miała swój dzień w wypełnianiu tych czynności miłosiernych. Może też żywił słabą nadzieję, że Marya skorzysta z tej sposobności, by się do niego zbliżyć, i serce jego biło gwałtownie, gdy ujrzał na okiennicy zarysowującą się, niewyraźną z powodu mroku, sylwetkę, której wytworność wszakże wskazywała, że mogła to być tylko jedna z córek margrabiego Souday’a.
Poznawszy Bertę, Michał doznał lekkiego rozczarowania; ale czyż młodzieniec, który pod wpływem swojej miłości czuł wielką tkliwość dla margrabiego Souday’a, sympatyę dla szorstkiego Jana Oullier’a i życzliwość dla ich psów, mógł nie kochać siostry Maryi? Czyż życzliwość tej nie zbliży go do tamtej? czyż nie będzie to dla niego szczęście, gdy pomówi o nieobecnej?
Był zatem pełen uprzejmości i atencyi dla Berty, a młoda dziewczyna odpowiedziała mu z zadowoleniem, którego wcale nie usiłowała ukrywać.
Na nieszczęście dla Michała trudno było zajmować się czem innem niż chorym, którego stan pogarszał się z każdą godziną. Zapadł w stan martwoty i znieczulenia, który w chorobach zapalnych charakteryzuje okres, poprzedzający śmierć. Nie widział już, co się dokoła niego dzieje; nie odpowiadał, gdy doń mówiono; źrenica jego, przeraźliwie rozszerzona, była nieruchoma; leżał bez ruchu; od czasu do czasu tylko ręce jego usiłowały nasunąć kołdrę na twarz, albo przyciągnąć przedmioty urojone, które widział dokoła łóżka.
Berta, która, mimo swej młodości, niejednokrotnie już była świadkiem tych smutnych scen, nie mogła mieć żadnych złudzeń co do stanu biednego chłopa. Chciała oszczędzić Rozynie widoku agonii ojca, która mogła rozpocząć się lada chwila, i rozkazała dziewczynie pójść po doktora.
W dziesięć minut zaledwie po wyjściu Rozyny stan chorego jakby poprawił się nagle i bardzo znacznie: oczy jego utraciły wyraz martwoty, oddech stał się lżejszy, zaciśnięte kurczowo palce rozplotły się, przesunął nimi kilkakrotnie po czole, by otrzeć pot, który je oblewał.
— Jakże się czujecie, ojcze Tinguy? — spytała Berta.
— Lepiej — odparł słabym głosem. — Czyżby Pan Bóg chciał, żebym nie uciekał przed bitwą? — dodał, próbując się uśmiechnąć.
— Może! skoro i za Niego również walczyć będziecie.
Chłop potrząsnął smutnie głową, wzdychając głęboko.
— Panie Michale — rzekła Berta do młodzieńca, wciągając go w róg izby, tak, żeby głos jej nie dobiegł uszu chorego. — Niech pan pobiegnie po proboszcza, a potem niech pan zbudzi sąsiadów.
— Czyż mu nie lepiej? Wszak mówił pani przed chwilą.
— Dzieciak z pana! czy pan nigdy nie widział dogasającej lampy? Ostatni jej płomień jest zawsze najżywszy; tak samo dzieje się z naszem nędznem ciałem. Biegnij pan prędko! agonii nie będzie, gorączka wyczerpała siły tego nieszczęśliwego; dusza uleci bez walki, bez wysiłku, bez wstrząśnienia.
— I pani zostanie przy nim sama?
— Niech pan idzie co prędzej i o mnie się nie niepokoi.
Michał wyszedł, a Berta podeszła do łóżka chorego, który rękę do niej wyciągnął.
— Dziękuję, moja dobra panienko — rzekł, chłop.
— Za co, mój ojcze?
— Za troskliwość przedewszystkiem... a potem za to, że panienka pomyślała o posłaniu po księdza proboszcza.
— Słyszeliście?
Tinguy uśmiechnął się.
— Tak odparł — chociaż pani mówiła bardzo cicho.
— Niechże jednak obecność księdza nie budzi w was podejrzenia, że umieracie, mój poczciwy Tinguy; nie bójcie się.
— Bać się! — zawołał chłop, usiłując się podnieść na łóżku. — Bać się! i dlaczego? Szanowałem starców i kochałem dzieci; cierpiałem bez szemrania; pracowałem bez skargi, chwaląc Boga, gdy grad pustoszył moje niewielkie pole, błogosławiąc Go, gdy żniwa nie dopisały, nigdy nie odpędzałem żebraka, którego święta Anna zsyłała do mego ubogiego ogniska domowego; przestrzegałem przykazań boskich i kościelnych; gdy nasi księża powiedzieli nam: „Powstańcie i weźcie strzelby wasze“, walczyłem przeciw wrogom mojej wiary i króla mojego i pozostałem pokorny po zwycięstwie a ufny po porażce; byłem jeszcze gotów oddać życie za tę, świętą sprawę i miałbym się bać? O! nie, panienko, dzień śmierci, to dzień piękny dla nas, biednych chrześcijan. Jakkolwiek jestem nieoświecony, rozumiem jednak, że ten dzień sprawia, iż stajemy się równi wszystkim możnym, wszystkim szczęśliwym na ziemi; jeśli ten dzień nadszedł dla mnie, jeśli Pan Bóg wzywa mnie do siebie, jestem gotów i stanę przed Jego obliczem, pełen ufności w Jego miłosierdzie.
Twarz chorego rozjaśniła się, gdy mówił te słowa.; ale ten ostatni poryw zapału religijnego wyczerpał do ostatka siły biednego chłopa. Opadł ciężko na łóżko i wybełkotał jeszcze kilka niezrozumiałych wyrazów, między którymi można było rozróżnić jeszcze słowa: błękitni, parafia, imię Boga i Najświętszej Panny.
W tej to chwili wszedł proboszcz. Berta wskazała chorego, a ksiądz, zrozumiawszy odrazu, czego odeń oczekuje, rozpoczął odmawianie modlitw za umarłych. Na prośby Michała Berta wyszła z nim razem, odmówiwszy ostatnią modlitwę u łoża Tinguy’ego. Sąsiedzi zaczęli się schodzić; każdy klękał i powtarzał za księdzem litanie żałobne. Dwie cienkie gromnice z żółtego wosku, umieszczone z każdej strony krzyża miedzianego, oświetlały tę ponurą scenę.
Nagle, i to w chwili, w której ksiądz i wszyscy obecni odmawiali Zdrowaś Marya, krzyk puhacza, rzucony w pobliżu chaty, zagłuszył jednostajne mruczenie.
Wszyscy chłopi drgnęli.
Usłyszawszy ten krzyk, konający, którego oczy od kilku chwil mgłą się zasnuły, z którego piersi wydobywało się już rzężenie, podniósł głowę.
— Idę! zawołał — idę!... To ja jestem przewodnikiem!
Poczem usiłował naśladować, w odpowiedzi, krzyk puhacza, lecz daremnie; dogasające tchnienie załamało się w łkaniu, głowa przechyliła się w tył, oczy rozwarły się szeroko. Skonał.
Wówczas w progu chaty stanął obcy człowiek.
Był to młody wieśniak bretoński, przybrany w kapelusz o szerokich skrzydłach, w kamizelkę czerwoną ze srebrnymi guzikami, w kaftan niebieski, haftowany czerwonem i w wysokie kamasze skórzane; w ręku trzymał okuty kij, taki, jakim posługują się wieśniacy w podróży.
Wydał się zdumiony widokiem, jaki miał przed oczyma, wszelako nie zwrócił się z pytaniem do nikogo. Ukląkł i odmówił modlitwę; poczem zbliżył się do łóżka, wpatrzył się bacznie w woskowo bladą twarz biednego Tinguy’ego, dwie wielkie łzy stoczyły się po jego policzkach, otarł je, poczem wyszedł w milczeniu, jak był wszedł.
Wieśniacy, przyzwyczajeni do tej praktyki relgijnej, która nakazuje, aby każdy, przechodzący mimo mieszkania nieboszczyka, ofiarował modlitwę za jego duszę i błogosławieństwo dla jego ciała, nie zdziwili się bynajmniej obecnością nieznajomego i nie zwrócili wcale uwagi na jego odejście.
On zaś, o kilka kroków od chaty, spotkał się z innym wieśniakiem, niższym i młodszym, który wydawał się jego bratem a siedział na koniu.
— I cóż, Złoty Konarze — spytał mały wieśniak — co się stało?
— Stało się... że niema dla nas miejsca w tym domu; zawitał tam gość, który zajął dom cały.
— Jakiż to gość?
— Śmierć.
— A kto umarł?
— Ten, do którego przybyliśmy prosić o gościnność. Powiedziałbym chętnie: Niechaj ta śmierć będzie nam puklerzem; ukryjmy się pod rąbek całuna śmiertelnego, którego nikt nie uchyli; ale słyszałem, że Tinguy umarł na tyfus, a jakkolwiek lekarze zaprzeczają możliwości zarazy, nie będę nas narażał na takie niebezpieczeństwo.
— Nie obawiasz się, Złoty Konarze, żeś został poznany?
— Niepodobna! Było tam osiem czy dziesięć osób, mężczyzn i kobiet modlących się dokoła łóżka. Wszedłem, uklękłem, modliłem się, jak inni. Tak postępuje w wypadku podobnym każdy chłop bretański lub wandejski.
— I cóż teraz poczniemy? — spytał młodszy wieśniak.
— Mieliśmy wybierać między zamkiem mego kolegi a chatą ubogiego wieśniaka, który miał być naszym przewodnikiem, między rozkoszami zbytku i siedziby książęcej, dającej bezpieczeństwo wątpliwe, a ciasną chałupą, twardem łóżkiem, chlebem gryczanym, zapewniającymi bezpieczeństwo zupełne. Ban Bóg rozstrzygnął sprawę; nie mamy już wyboru; musimy się zadowolić wygodami.
— Ale wspominałeś, że zamek nie jest pewny?
— Zamek należy do jednego z moich przyjaciół lat dziecinnych, którego ojciec otrzymał tytuł barona za czasów Restauracyi; ojciec umarł. Zamek zamieszkany jest obecnie przez wdowę po nim i przez jego syna. Gdyby syn był sam, nie niepokoiłbym się; jakkolwiek jest to człowiek słabego charakteru, niemniej serce ma uczciwe. Ale matka jego wydaje mi się samolubna i ambitna i to mnie niepokoi.
— Ech! na jedną noc! Nie masz w sobie awanturniczego ducha, Złoty Konarze.
— Owszem, gdy chodzi o mnie samego; ale odpowiadam przed Francyą, albo przynajmniej przed swojem stronnictwem za życie księ...
— Petit-Pierre’a, chcesz powiedzieć... Ach, Złoty Konarze, od dwóch godzin, to jest od czasu, gdy wyruszyliśmy w drogę, winien mi jesteś już dziesiąty zakład.
— Będzie to ostatni, księ... Petit-Pierre, chciałem powiedzieć; odtąd tem tylko będę nazywał panią imieniem i o tem jedynie pamiętać będę, że pani jest moim bratem.
— A więc w drogę, do zamku! Takie mnie opadło zmęczenie, że chata ludożercy z bajki byłaby mi pożądanem schronieniem.
— Skręcimy na drogę poprzeczną, tak, że w dziesięć minut będziemy na miejscu. Proszę zasiąść w siodle jak można najwygodniej, ja pójdę piechotą naprzód, inaczej moglibyśmy zgubić drogę, zaledwie naznaczoną.
— Poczekaj — rzekł Petit-Pierre.
I zesunął się z konia.
— A to dokąd? — zapytał Złoty Konar z niepokojem.
— I ja chcę również odmówić modlitwę przy łóżku tego wieśniaka.
— Ależ co znowu!
— Było to serce dzielne i mściwe; gdyby był żył, naraziłby za nas życie. Sądzę, że należy się ode mnie skromna modlitwa jego zwłokom.
Złoty Konar uchylił kapelusza i cofnął się, pozostawiając wolne przejście młodemu towarzyszowi.
Podobnie, jak Złoty Konar, mały wieśniak wszedł do chaty, wziął gałązkę, zanurzył ją w wodzie święconej i pokropił zwłoki; poczem ukląkł, odmówił modlitwę w nogach łóżka i wyszedł, a na tę jego modlitwę nie więcej zwrócono uwagi, niż na modlitwę jego towarzysza.
Złoty Konar pomógł Petit-Pierre’owi wsiąść na konia, poczem obaj, młodszy na siodle, starszy piechotą skierowali się w milczeniu na ścieżkę, wiodącą przez pola na przełaj a prawie niewidzialną, która prowadziła krótszą linią do zamku la Logerie.
Zaledwie przebyli z pięćset kroków, Złoty Konar przystanął i zatrzymał konia Petit-Pierre’a.
— Cóż się znów stało? — spytał ten ostatni.
— Słyszę odgłos kroków — odparł młodzieniec. — Trzeba się przysunąć do tego krzaku; ja stanę za tem drzewem. Ten, kto nas będzie mijał, przejdzie prawdopodobnie, nie widząc nas.
Nieznajomy, któremu ustąpili miejsca, a który niebawem wyłonił się z ciemności, biegł raczej niż szedł w tym samym, co oni, kierunku. Oczy Złotego Konara, przyzwyczajone już do mroku, rozróżniły, że był to młodzieniec dwudziestoletni. Kapelusz trzymał w ręku a włosy jego były w tył przez wiatr odrzucone, tak, że twarz miał zupełnie odsłoniętą.
Złoty Konar krzyknął ze zdziwienia; ale, ponieważ był jeszcze niepewny, poczekał, aż młodzieniec minął go o jakie trzy kroki, i dopiero wtedy zawołał:
— Michale!
Młodzieniec, który nie spodziewał się usłyszeć swego imienia śród ciemności, na tem pustkowiu, skoczył w bok i głosem drżącym ze wzruszenia:
— Kto mnie woła? — spytał.
— Ja — odparł Złoty Konar, zdejmując kapelusz i perukę i rzucając ją na ziemię; poczem zbliżył się do przyjaciela już tylko w przebraniu chłopskiem, które zresztą nie zmieniło nic w jego fizyonomii.
— Henryk de Bonneville! — zawołał baron Michel z najwyższem zdumieniem.
— On sam. Ale nie wymawiaj tak głośno mojego nazwiska; jesteśmy bowiem w kraju i w chwili, gdzie zarośla, rowy i drzewa podzielają ze ścianami przywilej posiadania uszu.
— O! tak — rzekł Michał przestraszony — a nadto...
— Tak, a nadto... — rzekł pan de Bonneville.
— Może ty przybywasz w sprawie powstania, o którem mówią?
— Właśnie! A teraz, powiedz-no w dwóch słowach, kim jesteś?
— Ja?
— Tak, ty.
— Mój drogi — odparł młody baron — nie mam jeszcze zupełnie wyrobionego zdania; wszelako wyznam ci po cichu...
— Tak cicho, jak zechcesz, ale śpiesz się z tem wyznaniem!
— Otóż wyznam ci po cichu, że skłaniam się na stronę Henryka V.
— A więc, mój drogi Michale — odparł wesoło hrabia Bonneville — jeśli się skłaniasz na stronę Henryka V, to wszystko, czego mi trzeba.
— Pozwól... Bo, widzisz, ja jeszcze nie jestem zupełnie zdecydowany.
— Tem lepiej! będę miał tę przyjemność, że dokończę twego nawrócenia, a żebym był pewniejszy pomyślnego skutku, ofiarujesz schronienie w swoim zamku mnie i jednemu z moich przyjaciół, który mi towarzyszy.
— Gdzież jest ten twój przyjaciel?
— Tutaj — rzekł Petit-Pierre, zbliżając się i składając młodzieńcowi ukłon ze swobodą i wdziękiem, które stanowiły szczególny kontrast ze strojem, jaki nosił.
Michał przyglądał się przez kilka chwil małemu wieśniakowi, poczem, zbliżając się do Złotego Konara, a raczej do hrabiego Bonneville’a:
— Henryku — rzekł — jak się nazywa twój przyjaciel?
— Michale, nie przestrzegasz tradycyi gościnności starożytnej; zapomniałeś Odysseę, mój drogi, i martwisz mnie! Co ciebie obchodzi nazwisko mojego przyjaciela? Czy nie wystarcza ci wiadomość, że to mężczyzna doskonale urodzony?
— Czy jesteś zupełnie pewny, że to mężczyzna?
Hrabia i Petit-Pierre parsknęli śmiechem.
— Stanowczo chcesz wiedzieć kogo przyjmiesz u siebie, mój biedny Michale?
— Nie dla siebie, mój dobry Henryku, nie dla siebie, przysięgam ci; ale bo w zamku de la Logerie...
— I cóż w zamku de la Logerie?
— Nie ja jestem panem.
— Tak, panią jest tam baronowa Michel; uprzedziłem o tem swego przyjaciela; ale zatrzymamy się tylko przez jedną noc. Zaprowadzisz nas do swoich pokojów, ja złożę wizytę w piwnicy i w śpiżarni... wszak wszystko jest jeszcze w tem samem miejscu... mój młody towarzysz rzuci się na twoje łóżko, gdzie się prześpi, jak będzie mógł, poczem, nazajutrz, o świcie, pójdę szukać schronienia, a gdy je znajdę, co, mam nadzieję, nie będzie trudne, uwolnimy cię od swojej obecności.
— Niepodobna, Henryku! Nie sądź, że obawiam się przez wzgląd na ciebie; ale naraziłbym cię na niebezpieczeństwo, gdybym cię wpuścił do zamku.
— Jakto?
— Moja matka czuwa jeszcze, jestem pewien: czeka na mój powrót; zobaczy nas wchodzących; sądzę, że twoje przebranie będziemy mogli upozorować; ale jak upozorujemy przebranie twego przyjaciela, które nie uszło mojej uwagi?
— Ma słuszność — rzekł Petit-Pierre.
— Więc cóż począć?
— I nie chodzi tylko o moją matkę — ciągnął dalej Michał.
— O kogóż jeszcze?
— Poczekaj! — rzekł młodzieniec, rzucając dokoła niespokojne spojrzenie — oddalmy się jeszcze od tego żywopłotu i od tych zarośli.
— Do dyabła!
— Chodzi o Courtin’a.
— O Courtin’a,? a to co takiego?
— Nie pamiętasz Courtin’a, dzierżawcy?
— O! owszem! poczciwiec, który podzielał zawsze twoje zdanie, wbrew wszystkim a nawet wbrew twojej matce.
— Właśnie! Otóż, Courtin, zaciekły zwolennik Ludwika Filipa, jest wójtem tutaj. Gdyby cię spotkał w polu nocą, w tym stroju, kazałby cię niezwłocznie aresztować.
— Nad tem warto się zastanowić — odparł Henryk, poważniejąc. — Co o tem myśli Petit-Pierre?
— Nie myślę nic, mój kochany Złoty Konarze; pozwalam ci myśleć za mnie.
— Z tego wszystkiego wynika tedy, że zamykasz nam drzwi przed nosem? — rzekł Bonneville.
— Cóż to was obchodzi — odparł baron Michel, którego oczy roziskrzyły się błyskiem nadziei — jeżeli wam otworzę inne, daleko bezpieczniejsze, niż drzwi zamku la Logerie?
— Jakto! co to nas obchodzi? Obchodzi nas bardzo, przeciwnie! Cóż o tem powie mój młody towarzysz?
— Powiem, że byleby jakiekolwiek drzwi się otworzyły, to wszystko, czego pragnę. Wyznaję, że upadam ze zmęczenia.
— A zatem proszę za mną — rzekł baron.
— Poczekaj... Czy to bardzo daleko?.
— Godzina drogi... mila i ćwierć zaledwie.
— Czy Petit-Pierre czuje się na siłach? — spytał Henryk.
— Petit-Pierre znajdzie siły — odparł mały wieśniak ze śmiechem. — Idźmy za baronem Michel.
— Idźmy za baronem Michel — powtórzył Bonneville. — W drogę, baronie.
I małe grono ruszyło w drogę. Zaledwie jednak przebyli pięćdziesiąt kroków, Bonneville położył dłoń na ramieniu Michała.
— Dokąd nas prowadzisz? — spytał.
— Bądź spokojny.
— Pójdę za tobą, bylebyś mi przyrzekł dla mego przyjaciela, Petit-Pierre’a, który jest, jak widzisz, dosyć delikatny, dobrą wieczerzę i dobre łóżko.
— Będzie miał to wszystko, co sam radbym módz mu ofiarować: najlepsze potrawy ze spiżarni, najlepsze wino z piwnicy, najlepsze łóżko w zamku.
I znów ruszyli w drogę.
— Biegnę naprzód, żebyście nie czekali — odezwał się nagle Michał.
— Chwilkę — rzekł Henryk — dokąd biegniesz?
— Do zamku Souday.
— Jakto! do zamku Souday?
— Tak; wszak znasz zamek Souday ze śpiczastemi, szyfrem pokrytemi wieżyczkami, po lewej stronie drogi, na wprost lasu Machecoul?
— Zamek wilczyc?
— Wilczyc, jeśli chcesz.
— I tam nas prowadzisz?
— Tam cię prowadzę.
— Zastanowiłeś się dobrze nad tem, co czynisz, Michale?
— Odpowiadam za wszystko.
— I, pewien, że wystarczająco objaśnił przyjaciela, młody baron puścił się w kierunku zamku Souday, z tą szybkością, jakiej dał dowód niezaprzeczony w dniu a raczej w nocy, kiedy pobiegł do Palluau po doktora dla konającego Tinguy’ego.
— I cóż — spytał Petit-Pierre co z nami będzie?
— Ponieważ nie mamy wyboru, przeto trzeba iść za nim.
— Do zamku wilczyc?
— Do zamku wilczyc.
— Niech i tak będzie; ale, kochany Złoty Konarze — rzekł młody wieśniak — opowiedz mi co o tych wilczycach, żeby droga wydała mi się krótszą.
— Opowiem tylko to, co — sam wiem.
— Nic innego wymagać nie mogę.
Oparłszy rękę na łęku siodła, hrabia Bonneville opowiedział legendę, jaka w departamencie Dolnej Loary i w departamentach okolicznych obiegała o dwóch dzikich spadkobierczyniach margrabiego Souday’a, o ich łowach we dnie, o ich wycieczkach w nocy i o sforach, szczekających fantastycznie, z któremi, pędząc galopem na koniach, urządzały obławy na wilki i na dziki.
Hrabia opowiadał właśnie najdramatyczniejszą część legendy, gdy nagle ujrzał wieżyczki zamku Souday i, przerywając obcesowo opowiadanie, oznajmił towarzyszowi, że są u kresu drogi.
Petit-Pierre, przekonany, że ujrzy coś podobnego do czarownic z „Macbeth’a“, zebrał całą swoją odwagę, dojeżdżając do strasznego zamku, gdy na zakręcie drogi znalazł się wobec otwartych drzwi a przed temi drzwiami ujrzał dwa białe cienie, oświetlone pochodnią, którą trzymał za nimi człowiek w stroju wieśniaczym.
Petit-Pierre rzucił lękliwe spojrzenie na Bertę i Maryę; one to były bowiem — uprzedzone przez barona Michel’a, wyszły na spotkanie podróżnych.
Ujrzał dwie przecudne dziewczyny: jedną, jasnowłosą o oczach błękitnych i twarzy anielskiej; drugą o włosach i oczach czarnych, o obliczu dumnem i energicznem, a obie uśmiechały się.
Młody towarzysz Złotego Konara zesiadł z konia i obaj zbliżyli się do młodych dziewcząt.
— Mój przyjaciel, pan baron Michel, upoważnił mnie do nadziei, że pan margrabia Souday, ojciec pań, zechce nam użyczyć gościnności — rzekł hrabia Bonneville.
— Mego ojca niema w domu — odparła Berta; — będzie żałował, że utracił sposobność złożenia dowodu cnoty, tak mało dzisiaj uprawianej.
— Ale nie wiem, czy Michał powiedział pani, że ta gościnność mogłaby być niebezpieczna. Mój młody towarzysz i ja jesteśmy prawie wygnańcami; prześladowanie mogłoby być zapłatą za schronienie, jakie pani nam ofiarowuje.
— Przybywacie panowie w imię sprawy, która jest i naszą sprawą. Gdybyście byli obcy, przyjęłybyśmy was niechybnie; skoro jesteście wygnańcami, rojalistami, bądźcie pozdrowieni, choćby nawet śmierć i zniszczenie miały wraz z wami wejść do naszej Ubogiej siedziby. Gdyby mój ojciec tu był, przemówiłby do panów tak samo, jak ja.
— Pan baron Michel powiedział paniom niezawodnie moje nazwisko; pozostaje mi powiedzieć jeszcze nazwisko mego młodego towarzysza.
— Nie pytamy pana o nie; jesteście panowie rojalistami i cierpicie za sprawę, za którą, jakkolwiek kobiety, rade oddałybyśmy krew! Wejdźcie panowie do tego domu; jeśli nie znajdziecie w nim bogactwa ani zbytku, przekonacie się, że jest dyskretny i wierny.
I, giestem najwyższej godności, Berta wskazała drzwi młodzieńcom, zapraszając ich do przekroczenia progu.
— Niechaj święty Julian będzie pochwalony! — szepnął Petit-Pierre hrabiemu Bonneville. — Oto zamek i chata, między któremi kazałeś mi wybierać, złączone w jednem schronieniu. Te pańskie wilczyce podobają mi się bardzo!
I przekroczył próg, skłoniwszy z wdziękiem głową młodym dziewczętom.
Hrabia Bonneville wszedł za nim.
Marya i Berta przyjaznem skinieniem głowy pożegnały Michała, a ostatnia wyciągnęła do niego rękę. Ale Jan Oullier tak gwałtownie popchnął drzwi, że biedny młodzieniec nie miał czasu dłoni tej pochwycić.
Patrzył przez kilka chwil na wieżyczki zamkowe, które zarysowywały się czarnemi sylwetami na brunatnem tle nieba, na okna, które oświetlały się jedno po drugiem, i odszedł.
Gdy znikł, zarośla rozchyliły się i wysunął się z nich człowiek, który w interesie, zupełnie odmiennym od interesu innych aktorów był świadkiem tej sceny. Tym człowiekiem był Courtin, który, upewniwszy się, że niema nikogo dokoła, wszedł na drogę, na której znikł jego młody pan, dążąc z powrotem do Logerie.




XIV.
Niewłaściwa godzina.

Godzina była mniej więcej druga nad ranem, gdy młody baron Michel znalazł się u wejścia do alei, wiodącej do zamku Logerie. Pod wpływem uroczystej ciszy nocnej, zamąconej jedynie szmerem liści, młodzieniec zapadł w głęboką zadumę. Oczywiście przedmiot tej zadumy stanowiły dwie siostry, a Marya była tą, której obraz młody baron pieścił w swej duszy z niewypowiedzianą miłością i szacunkiem.
Wszelako, gdy spostrzegł w oddaleniu jakich pięciuset kroków na końcu ciemnej linii drzew migocące w promieniach księżyca okna zamku, urocze marzenia pierzchły a myśli młodzieńca przybrały niezwłocznie kierunek pozytywniejszy.
Zamiast dwóch prześlicznych twarzyczek młodych dziewcząt, które towarzyszyły mu dotychczas, wyobraźnia jego ukazała mu groźny i surowy profil matki. Wiadomo, jakim głębokim strachem przejmowała baronowa Michel swego syna.
Młodzieniec przystanął.
Obawy jego były takie wielkie, że, gdyby znał w okolicy, choćby w odległości mili jaki dom, nawet gospodę jaką, gdzie mógłby znaleźć schronienie, powróciłby do zamku dopiero nazajutrz. Po raz pierwszy w życiu powracał tak późno do domu i czuł instynktownie, że matka wiedziała o jego nieobecności i że czuwała.
I cóż odpowie na straszliwe zapytanie: „Skąd wracasz?“
Courtin tylko mógł dać mu schronienie, ale prosząc go o to, musiałby powiedzieć mu wszystko, a młody baron rozumiał całe niebezpieczeństwo, jakiem groziło wzięcie za powiernika człowieka takiego, jak Courtin. Zdecydował się tedy wystawić się na gniew matki — ale, jako skazaniec decyduje się iść na szafot, t. j. bo nie może uczynić inaczej — i ruszył w dalszą drogę.
Wszelako, im bardziej zbliżał się do zamku, tembardziej chwiało się jego postanowienie. Gdy znalazł się na końcu alei, gdy musiał już iść bez osłony zielonego sklepienia wzdłuż trawników, gdy ujrzał okno pokoju matki, odcinające się na ciemnej fasadzie — jedyne okno oświetlone — odwaga opuściła go zupełnie. Nie omyliły go zatem przeczucia, baronowa czekała na powrót syna.
Strach, podniecając siłę wyobraźni młodego barona, podsunął mu myśl spróbowania podstępu, mogącego, jeśli nie zażegnać gniew matki, to przynajmniej opóźnić jego wybuch. Skierował się w lewo, wszedł w szpaler i ukryty w jego cieniu dostał się do muru, okalającego sad; przeskoczywszy mur, przeszedł przez furtkę z sadu do parku, a tu już, dzięki wielkim drzewom i zaroślom, mógł niepostrzeżenie dotrzeć do okien zamku. Chodziło teraz tylko o to, by znaleźć jakie okno otwarte skutkiem niedbalstwa służby, przez które mógłby wejść do wnętrza zamku i dostać się do swoich pokojów.
Michał obszedł zamek z trzech stron, próbując, pocichu, ale sumiennie, wszystkich drzwi parterowych i okien, przesuwając się na palcach tuż pod murem, powstrzymując oddech. Ani drzwi, ani okna nie drgnęły. Pozostała jeszcze fasada główna. Tu groziło mu największe niebezpieczeństwo; okna pokojów baronowej przebite były właśnie w tej fasadzie, odsłoniętej zupełnie, pozbawionej krzewów, które okalały resztę gmachu; jedne z tych okien — od sypialni — było otwarte.
Michał postanowił spróbować szczęścia i już się zbliżał do tego okna, gdy ujrzał cień przesuwający się po trawnikach. Michał przystanął, z wytężoną uwagą śledząc nadchodzącego. Poznał, że był to mężczyzna i że ten mężczyzna szedł tą samą drogą, którą on powinien był iść, gdyby się był zdecydował wejść prosto do zamku. Młody baron cofnął się o kilka kroków i ukrył się za murem narożnym.
Gdy mężczyzna był już tylko o jakie pięćdziesiąt kroków od zamku oddalony, Michał usłyszał w oknie suchy głos matki.
— Czy to nareszcie ty, Michale? — spytała baronowa.
— Nie, proszę pani, nie — odparł głos, który młodzieniec poznał ze zdumieniem i z obawą. — Za duży to zaszczyt dla biednego Courtin’a, że go pani baronowa bierze za młodego pana barona.
— Boże wielki! — zawołała baronowa — co was sprowadza o tej godzinie? Czyż zdarzyłoby się jakie nieszczęście mojemu synowi?
Głęboka trwoga, jaka odezwała się w tych słowach, wzruszyła tak bardzo młodzieńca, że gotów był poskoczyć, by matkę uspokoić. Ale odpowiedź Courtin’a, którą niezwłocznie prawie usłyszał, zniweczyła ten dobry zamiar.
— O! nie — odparł dzierżawca — młody zuch, jeśli wolno mi wyrazić się w ten sposób o panu baronie, jest zdrów, jak ryba, przynajmniej dotąd.
— Dotąd! — przerwała baronowa. — A więc grozi mu jakieś niebezpieczeństwo?
— Kto wie! — odrzekł Courtin; — mogłaby mu się stać jaka krzywda, gdyby w dalszym ciągu pozwolił się wabić przez takie szatańskie baby... niech je dyabli porwą! Dlatego właśnie, chcąc zapobiedz temu nieszczęściu, pozwoliłem sobie przyjść do pani śród nocy, domyślając się zresztą, że, ponieważ pani baronowa niewątliwie zauważyła nieobecność pana barona, przeto z pewnością nie udała się na spoczynek.
— I postąpiliście dobrze, Courtin’ie. Ależ nareszcie, gdzie jest ten nieszczęśliwy chłopiec? czy wiecie?
Courtin powiódł wzrokiem dokoła.
— Zdziwiony jestem, dalibóg, że nie powrócił jeszcze — odrzekł. — Wybrałem umyślnie gościniec, chcąc mu zostawić ścieżkę wolną, a ścieżka jest o dobrzy kwadrans krótsza od gościńca.
— Ale, pytam raz jeszcze, skąd wraca? gdzie był? co robił? dlaczego włóczy się po polach, w nocy, o godzinie drugiej nad ranem, nie troszcząc się o mój niepokój, nie zastanawiając się nad tem, że naraża swoje zdrowie i moje?
— Czy pani baronowa nie uważa, że trudno mi bidzie odpowiedzieć na tyle pytań na świeżem powietrzu? rzekł Courtin, a zniżając głos, dodał: — To, co mam do powiedzenia pani baronowej, jest takie poważne, że bezpiecznie będzie pani baronowa mogła wysłuchać mnie tylko w swojej sypialni... pomijając już, że młody pan może wrócić łada chwila i nie chciałbym bynajmniej, żeby wiedział, iż go szpieguję, jakkolwiek robię to dla jego dobra, a zwłaszcza, żeby pani baronowej oddać przysługę.
— Wejdźcie zatem! — zawołała, baronowa — macie słuszność, wejdźcie prędzej!
— Przepraszam panią, ale którędy?
— Istotnie — odparła baronowa — drzwi są zamknięte.
— Gdyby pani baronowa zechciała rzucić mi klucz...
— Jest we drzwiach i to od wewnątrz... ale, poczekajcie, pójdę wam otworzyć sama, bo, chcąc ukryć przed służbą postępowanie mego syna, kazałam, aby wszyscy udali się na spoczynek.
Baronowa odeszła od okna i w chwilę później Michał usłyszał zgrzyt klucza w zamku drzwi wejściowych. Nasłuchiwał z niepokojem; ale niebawem poznał, że maka i Courtin w pośpiechu zapomnieli drzwi te zamknąć. Zaczeka] tedy jeszcze kilka sekund i gdy już był pewien, że weszli na wyższe piętro, przesunął się chyłkiem wzdłuż muru, wskoczył na taras, pchnął drzwi, które bez hałasu obróciły się na zawiasach, i znalazł się w przedsionku.
Pierwotnie zamierzał powrócić do sypialni i tam czekać na dalszy bieg wypadków, udając, że śpi. W tym wypadku, ponieważ nikt nie mógłby oznaczyć godziny jego powrotu, miał jeszcze szanse uratowania się zuchwałem kłamstwem. Ale okoliczności zmieniły się bardzo od chwili, w której powziął to pierwsze postanowienie. Courtin poszedł za nim, Courtin go widział, Courtin znał niewątpliwie schronienie hrabiego Bonneville’a i jego towarzysza; Michał zapomniał na pewien czas o sobie i myślał tylko o bezpieczeństwie przyjaciela, którego dzierżawca — o ile znał jego zapatrywania — mógł zupełnie skompromitować.
Zamiast tedy wejść na drugie piętro, młodzieniec zatrzymał się na pierwszem; zamiast pójść do swojej sypialni, wsunął się na palcach do korytarza. Poczem, zatrzymawszy się przede drzwiami pokoju matki, nasłuchiwał.
— A więc sądzicie, Courtin’ie — pytała baronowa — sądzicie zupełnie poważnie, że mój syn złapał się na lep jednej z tych nieszczęsnych dziewczyn? — Tak, jestem tego pewien i złapał się tak mocno, że obawiam się, iż pani baronowa z trudnością go z tych więzów wyzwoli. Ale, co gorsza, młody pan baron, utrzymując ten stosunek, może się skompromitować w sposób bardzo poważny.
— Co chcecie przez to powiedzieć?
— Ano, pani baronowa chyba wierzy, że byłoby mi ciężko, bo przecież przywiązany jestem do państwa i mam dla pani baronowej wielki szacunek, byłoby mi więc bardzo ciężko kazać zaaresztować mojego młodego pana?
Michał drgnął w korytarzu, ale baronowa doznała jeszcze większego wstrząśnienia.
— Zaaresztować Michała! — zawołała, prostując się. — Courtin, zdaje mi się, że się zapominasz!
— Nie, pani baronowo, ja się nie zapominam.
— Jednakże...
— Jestem wprawdzie dzierżawcą pani baronowej ciągnął dalej Courtin, dając ręką znak dumnej damie, żeby się uspokoiła; — ale przedewszystkiem jestem obywatelem a nadto wójtem i z tego tytułu mam obowiązki, które spełnić muszę, pani baronowo, jakkolwiek rani to moje biedne serce.
— Co za brednie — opowiadacie mi, Courtin’ie, i jaki związek może istnieć między moim synem a waszem stanowiskiem obywatela, waszym tytułem wójta?
— Związek taki, pani baronowo, że syn pani ma stosunki z wrogami państwa.
— Wiem dobrze odparła baronowa, — że pan margrabia Souday ma zapatrywania bardzo buntownicze; ale miłostki Michała z jedną z jego córek nie mogłyby, zdaje mi się, stanowić winy.
— Te miłostki zaprowadzą pana Michała dalej, niż pani baronowa przypuszcza. Wiem dobrze, iż zanurzył dopiero czubek dzioba w mętną wodę, jaką rozlewają dokoła niego; ale to wystarcza, by mu wzrok przesłonić.
— Dosyć tych metafor, Courtin’ie; wytłómaczcie się jaśniej.
— A więc się wytłómaczę. Dzisiaj wieczorem pan baron był obecny przy śmierci tego starego szuana Tinguy’ego, narażając się na przeniesienie zarazy do zamku, następnie odprowadził większą z dwóch wilczyc do domu, a potem slużył za przewodnika dwom chłopom, którzy są takimi chłopami, jak ja jestem panem, i zaprowadził ich do zamku Souday.
— Kto wam to powiedział, Courtin’ie?
— Moje oczy, pani baronowo; są doskonałe i wierzę im.
— Ale, waszem zdaniem, cóż to za chłopi?
— Rękę w ogień włożę, że jeden z nich to hrabia Bonneville, skończony szuan! Nikt nie wmówi we mnie, że to nie on, dosyć długo był tutaj, poznałem go zaraz. Co zaś do drugiego...
— Dokończcie.
— Co zaś do drugiego, jeśli się nie mylę to jeszcze lepsza gratka.
— Któż to taki?... Wymieńcie go nareszcie.
— Jeśli będzie trzeba, pani baronowo... a prawdopodobnie będzie trzeba... wymienię go, komu należy.
— Komu należy! A więc zadenuncyujecie mego syna? — zawołała baronowa, zdumiona tonem swego dzierżawcy, zazwyczaj takiego wobec niej pokornego.
— Ma się rozumieć, pani baronowo — odparł Courtin z godnością.
— Nie mówicie tego chyba na seryo!
— Tak bardzo na seryo, pani baronowo, że byłbym już w drodze do Montaigu, a nawet do Nantes, gdyby mi nie zależało na tem, żeby panią uprzedzić, by pani mogła zabezpieczyć pana Michała.
— Zdaje mi się, Courtin’ie, że sprawa nie jest taka poważna, jak przypuszczacie.
— Przeciwnie, pani baronowo, sprawa jest bardzo poważna. Jestem tylko chłopem, ale to mi nie przeszkadza, żebym wiedział tyle, co i kto inny, zwłaszcza, że nasłuchuję dużo a ucho mam dobre. W całej okolicy panuje wrzenie, jeszcze jeden strzał a woda wykipi.
— Courtin’ie, mylicie się, jestem pewna.
— Ależ nie, pani baronowo, ależ nie. Wiem, co mówię, Boże drogi! przecież szlachta urządzała już trzy zebrania; raz u margrabiego Souday’a, raz u tego, którego oni nazywają Ludwikiem Kenaud, a raz u hrabiego de Saint-Amand. Wszystkie te zebrania czuć prochem, pani baronowo; wiem, że dwie baryłki prochu i niejeden worek kul są u księdza proboszcza w Montbert. Wreszcie, a to rzecz najważniejsza, spodziewają się tutaj księżny de Berry i wydaje mi się, wnosząc z tego, co widziałem, że mogłoby się stać, iż nie długo na nią czekać będą.
— A to dlaczego?
— Bo zdaje mi się, że ona już jest.
— Gdzie, na Boga?
— A no, w zamku Souday.
— W zamku Souday?
— Tak, pan Michał ją tam dziś wieczór zaprowadził.
— Michał? Ach! nieszczęśliwy chłopiec. Ale będziecie milczeli, nieprawda, Courtin’ie? Ja tak chcę, ja wam każę. Zresztą, rząd przedsięwziął odpowiednie środki, i, gdyby księżna usiłowała powrócić do Wandei, byłaby zaaresztowana, zanim przekroczyłaby jej granice.
— A jeśli, mimo to wszystko, już jest w Wandei, pani baronowo?
— Jedna przyczyna więcej, żebyście milczeli.
— Aha, pewnie! a sława i korzyści z takiej gratki ominą mnie, nie licząc już, że, zanim księżnę schwyta kto inny, o ile ja tego nie zrobię, cała prowincya tonąć będzie we krwi i w ogniu... Nie, pani baronowo, nie, to niemożliwe.
— A więc, co począć, wielki Boże! co począć?
— Niech pani baronowa posłucha, a ja powiem, co trzeba zrobić.
— Mówcie, Courtin’ie, mówcie.
— Ponieważ, będąc dobrym obywatelem, chcę też pozostać wiernym i gorliwym sługą pani baronowej, ponieważ mam nadzieję, że przez wdzięczność za to, co uczynię dla państwa, dzierżawa i nadal pozostanie przy mnie na warunkach, które będę mógł przyjąć, przeto nie wymienię wcale nazwiska pana Michała. Tylko pani baronowa się postara, żeby na przyszłość nie właził już w taki rój os; tym razem jeszcze czas, jeszcze można go stamtąd wydobyć.
— Bądźcie spokojni, Courtin’ie.
— Ale, bo widzi pani baronowa...
— Co, co takiego?
— Ba, nie śmiem dać rady pani baronowej, to już nie do mnie należy.
— Mówcie, Courtin’ie, mówcie.
— Otóż, chcąc zabezpieczyć pana Michała zupełnie od tych wpływów, trzebaby, mojem zdaniem, jakimkolwiek sposobem, prośbą czy groźbą, zmusić go do wyjazdu do Paryża.
— Tak, macie słuszność.
— Tylko, zdaje mi się, że nie będzie chciał.
— Jak ja postanowię, będzie musiał chcieć.
— Za jedenaście miesięcy będzie miał dwadzieścia jeden lat, jest już więc blizki pełnoletności.
— A ja wam mówię, że pojedzie. Ale co to znaczy, Courtin’ie?
Courtin stał, wytężając słuch w stronę drzwi.
— Zdaje mi się, że ktoś chodził po korytarzu — odparł.
— Zobaczcie.
Courtin schwytał świecę i wybiegł na korytarz.
— Niema nikogo — rzekł, powracając; — a jednak jestem prawie pewien, żem słyszał odgłos kroków.
— Ale, jak wam się zdaje, gdzie ten nieszczęśliwy chłopiec może być o tej godzinie?
— Kto wie, może u mnie, czeka na mój powrót. Młody baron ma do mnie zaufanie i nie byłoby to pierwsze jego zwierzenie.
— Macie słuszność, Courtin’ie, to możliwe; wracajcie do siebie, a zwłaszcza nie zapominajcie o danem przyrzeczeniu.
— A pani baronowa o swojem. Jeśli powróci, trzeba go zamknąć; bo jeśli zobaczy się znów z wilczycami...
— To co?
— To nie byłbym wcale zdziwiony, gdybym się dowiedział pewnego pięknego dnia, że dał strzał z za płotu.
— Och! on mnie jeszcze o śmierć przyprawi! Co za nieszczęsną myśl miał mój mąż, powracając do tego przeklętego kraju!
— Nieszczęsna myśl, tak, pani baronowo, zwłaszcza dla niego!
Baronowa pochyliła smutnie głowę pod ciężarem wspomnienia, wywołanego przez Courtin’a, który odszedł, zbadawszy uprzednio grunt i przekonawszy się, że nikt nie mógł widzieć go wychodzącego z zamku Logerie.




XV.
Dyplomacya Courtin’a.

Zaledwie Courtin uszedł dwieście kroków po drodze, wiodącej do jego folwarku, gdy usłyszał szelest w zaroślach, mimo których przechodził.
— Kto idzie? — zapytał, cofając się w pole, gotów do obrony kijem, który trzymał w ręku.
— Swój — odparł głos młodzieńczy i niebawem ukazał się na ścieżce ten, do którego głos ten należał.
— Ależ to pan baron! — zawołał dzierżawca.
— On sam, Courtin’ie.
— I gdzież to pan idzie o tej porze? Boże wielki! gdyby tak pani baronowa wiedziała, że pan jest w polu, w nocy, coby było! — rzekł dzierżawca, udając zdziwienie. — Ale pan baron ma prawdopodobnie ważne powody do tej wędrówki nocnej.
— Tak, i dowiesz się o nich — odparł Michał — gdy będziemy u ciebie.
— U mnie!? pan idzie do mnie? — zawołał Courtin zdumiony.
— Może nie chcesz mnie przyjąć? — spytał młodzieniec.
— Boże sprawiedliwy! jabym miał odmówić przyjęcia pana w domu, który przecież należy do pana! — A więc, ponieważ jest późno, nie traćmy czasu. Idź naprzód, pójdę za tobą.
Courtin, zaniepokojony rozkazującym tonem swego młodego pana, usłuchał; niebawem przesadzili nizki płot, przeszli przez winnicę i stanęli przede drzwiami folwarku. Gdy weszli do izby, która służyła zarazem za kuchnię, Courtin zapalił świecę woskową i przy jej blasku ujrzał to, czego nie mógł dostrzedz przy świetle księżyca: Machał był blady, jak chusta.
— Panie baronie — zawołał Courtin — Jezus Marya! co się panu stało?
— Courtin’ie — odparł młodzieniec, marszcząc brwi — słyszałem twoją rozmowę z moją matką!
— Taak... to pan podsłuchiwał? — spytał dzierżawca z niejakiem zdumieniem. Ale, opanowawszy się, wnet dodał: — A więc co?
— Pragniesz bardzo odnowić dzierżawę w roku przyszłym?
— Ja, panie baronie?
— Ty, Courtin’ie, pragniesz więcej nawet, niż chcesz się przyznać.
— Hm, nie gniewałbym się, panie baronie, gdyby się tak stało, ale znów, jeśli coś temu przeszkodzi, to człowiek nie umrze ze zgryzoty.
— Courtin’ie, to ja odnowię twoją dzierżawę, gdyż w chwili podpisu będę pełnoletni.
— Tak jest, panie baronie.
— Ale rozumiesz dobrze — ciągnął dalej młodzieniec, któremu chęć ocalenia hrabiego Bonneville’a i pozostania przy Maryi natchnęła zupełnie niezwykłą, jak na niego, stanowczością — iż, jeśli uczynisz to, co powiedziałeś mojej matce, to jest jeśli zadenuncyujesz moich przyjaciół, ja nie odnowię dzierżawy denuncyanta?
— Hoho! — zawołał Courtin.
— Takie jest moje postanowienie. A skoro raz wyjdziesz z folwarku, Courtin’ie, trzeba się będzie z nim pożegnać; już do niego nie wrócisz.
— Ale rząd! ale pani baronowa!
— To wszystko nic mnie nie obchodzi. Jestem baronem Michel de la Logerie; ziemia i zamek Logerie należą do mnie, skoro tylko zostanę pełnoletni; będę pełnoletni za jedenaście miesięcy, a twoja dzierżawa kończy się za trzynaście.
— A jeśli zaniecham swego zamiaru, panie baronie? — rzekł dzierżawca pokornym tonem.
— Jeśli zaniechasz swego zamiaru, będziesz miał dzierżawę.
— Na tych samych warunkach, co dawniej?
— Na tych samych warunkach, co dawniej.
— Ach! panie baronie, gdyby nie obawa, że narażę pana — rzekł Courtin, wyjmując z szuflady szafki buteleczkę atramentu, arkusz papieru i pióro, które położył na stole.
— Co to znaczy? — spytał Michał.
— Gdyby pan baron tak zechciał łaskawie napisać to, co powiedział... Niewiadomo kto z brzegu... a ja ze swej strony... o, jest tu krzyż, a więc na ten krzyż przysięgnę panu baronowi...
— Niepotrzebne mi twoje przysięgi, bo prosto stąd wrócę do Souday i uprzedzę Jana Oullier’a, żeby się miał na baczności, a Bonneville’a, żeby sobie poszukał innego schronienia.
— W takim razie tembardziej — rzekł Courtin, podając pióro swemu młodemu panu.
Michał wziął pióro z rąk dzierżawcy i napisał:
„Ja, niżej podpisany, August Franciszek Michał, baron de la Logerie, zobowiązuję się odnowić umowę dzierżawną z Courtin’em na tych samych warunkach, na jakich ją ma obecnie“.
Widząc, że baron zamierza wypisać datę, dzierżawca rzekł:
— Nie, niech pan baron daty nie pisze, umieścimy datę nazajutrz po pańskiem dojściu do pełnoletności.
— Niech i tak będzie — odparł Michał.
I podpisał tylko nazwisko, zostawiając między tekstem zobowiązania a podpisem miejsce, potrzebne do umieszczenia daty.
— Gdyby panu baronowi nie zależało na powrocie do zamku przed świtem — odezwał się Courtin — powiedziałbym panu baronowi: Mam na górze, do jego usług, łóżko nie najgorsze.
— Nie, odparł Michał — czy nie słyszałeś? przecież mówiłem ci, że wracam do Souday.
— Po Co? Skoro pan baron ma słowo Courtin‘a, że nic nie powie, nic nie nagli.
— To, coś ty widział, mógł zobaczyć i kto inny, a jeśli ty milczysz dlatego, żeś przyrzekł, inny, który nie przyrzekał, może powiedzieć. A więc, do widzenia!
— Pan baron postąpi, jak zechce — rzekł Courtin — ale pan baron naprawdę robi niesłusznie, że powraca do tej pułapki.
— Dobrze, dobrze! dziękuję ci za twoje rady; ale cieszę się, iż wiesz nareszcie, że wiek mój pozwala mi robić co chcę.
Po tych słowach, wypowiedzianych ze stanowczością, o jaką dzierżawca nie posądzałby go nigdy, baron skierował się ku drzwiom i wyszedł. Gdy drzwi zamknęły się za nim, Courtin pochwycił żywo papier, odczytał go, złożył starannie we czworo i schował do pugilaresu. Poczem, ponieważ zdawało mu się, że słyszy rozmowę w pobliżu domu, podszedł do okna, uchylił firankę i ujrzał młodego barona, stojącego oko w oko z matką.
— Oho! mój młody kogucie — mruknął — śpiewałeś wobec mnie z wysokiego tonu; ale ta kokoszka uciszy twoje pianie!
Baronowa, nie mogąc się doczekać powrotu syna, pomyślała, że to, co jej powiedział Courtin, mogłoby być prawdą, i że nie byłoby nic dziwnego, gdyby jej syn wstąpił do dzierżawcy. Wahała się przez chwilę, nawpół przez dumę, nawpół z obawy przed tą wyprawą nocną, ale w końcu niepokój macierzyński wziął górę i, otuliwszy się w wielki szal, baronowa udała się na folwark.
Dochodząc do drzwi, ujrzała wychodzącego z nich syna, a widząc, że jest zdrów i cały, wnet odzyskała swoją despotyczną energię. Michał, ze swojej strony, ujrzawszy matkę, cofnął się z przerażeniem.
— Proszę iść ze mną — rzekła, baronowa — sądzę, że czas powrócić do zamku.
Biedny chłopiec nie myślał się spierać, ani uciekać; poszedł za matką, posłuszny i bierny, jak dziecko. Przez całą drogę nie zamienili jednego słowa. Ostatecznie Michał wolał jeszcze to milczenie od dyskusyi, w której, kierowany posłuszeństwem synowskiem, a raczej słabością charakteru, musiałby uledz z konieczności.
Gdy wchodzili do zamku, zaczynało już świtać. Baronowa, ciągle milcząca, zaprowadziła młodzieńca do jego sypialni, gdzie zastał stół nakryty.
— Jesteś pewnie głodny i zmęczony — rzekła baronowa. A, wskazując kolejno stół i łóżko, dodała: — To dla zaspokojenia głodu, a to do spania.
Poczem wyszła, zamykając drzwi za sobą. Młodzieniec usłyszał ze drżeniem zgrzyt klucza, obracającego się dwukrotnie w zamku.
Był zatem więźniem.
Padł, przygnębiony na fotel.
Zdarzenia następowały po sobie z szybkością gromu i byłyby ugięły nawet organizacyę silniejszą, niż organizacya młodego barona. Zresztą, posiadał tylko pewną sumę energii i wyczerpał ją w zajściu z Courtin’em. Może też przecenił swoje siły, gdy oznajmił Courtin’owi, że powróci do zamku Souday.
Jak rzekła matka, zmęczony był i głodny. W wie ku Michała natura jest matką despotyczną, domagająca się również o swoje prawa. Nadto zaś w umyśle młodzieńca zapanowało uspokojenie.
Słowa baronowej, jakie wypowiedziała, wskazując stół i łóżko: „To dla zaspokojenia głodu, a to do spania“, dowodziły, że nie zamierzała wrócić do jego sypialni, zanimby zjadł i przespał się. Zyskiwał zatem kilka godzin spokoju przed rozmową wyjaśniającą. Michał zjadł tedy pośpiesznie przygotowaną wieczerzę, a przekonawszy się przy drzwiach, że był istotnie więźniem, położył się i zasnął.
Obudził się około dziesiątej rano. Promienie wspaniałego słońca majowego wpadały radośnie do jego pokoju przez szyby. Otworzył okna. Ptaki świergotały śród gałęzi, pokrytych młodymi blado-zielonymi liśćmi; pierwsze róże otwierały swe korony; pierwsze motyle fruwały w powietrzu. Zdawało się, że w dzień taki cudny nieszczęście poszło w niewolę i nie mogło dosięgnąć nikogo.
Młodzieniec zaczerpnął otuchy i siły w tem całem odrodzeniu przyrody i czekał spokojniej na matkę. Ale godziny mijały, wybiło południe a baronowa nie zjawiała się. Michał spostrzegł z pewnem zaniepokojeniem, iż stół był dosyć obficie zastawiony, tak, że jadła starczyło, nietylko na obiad dnia poprzedniego, ale też na śniadanie a nawet na obiad dnia dzisiejszego. Zaczęła go tedy ogarniać obawa, żeby niewola jego nie trwała dłużej, niż przypuszczał. Obawa ta potwierdziła się, gdy nadeszła stopniowo godzina druga i trzecia.
Naraz, do uszu jego, chwytających chciwie najlżejszy odgłos, dobiegł od strony Montaigu huk, jakby ognia plutonowego. Niepodobna wszelako było orzec, czy huk ten istotnie stanowił odgłos strzelaniny.
Montaigu było o dwie mile przeszło od Logerie oddalone, a odległa burza mogła spowodować mniej więcej taki sam hałas. Ale nie, niebo było czyste. Huk ten trwał około godziny; poczem zaległa znów cisza.
Niepokój barona był taki wielki, że — oprócz śniadania z rana — zapomniał zupełnie o jedzeniu. Nad wieczorem powziął zamiar nieodwołalny. Postanowił, że, gdy noc zapadnie i wszyscy w zamku udadzą się na spoczynek, otworzy zamek u drzwi swego pokoju (przy pomocy noża) i wyjdzie nie drzwiami, wiodącemi na taras, które będą prawdopodobnie również zamknięte, ale przez jakiekolwiek okno.
Ta możliwość ucieczki przywróciła apetyt więźniowi. Zjadł obiad, jak człowiek, przygotowujący się do przpędzenia nocy burzliwej i posilający się, by sławić czoło wszelkim przygodom nadchodzącej nocy. Gdy skończył obiad, dobiegała siódma, noc była już blizka, rzucił się na łóżko i usiłował zasnąć, by skrócić czas czekania. Ale był zanadto podniecony. Napróżno zamykał oczy, ucho jego, wytężone, jak na czatach, chwytało najlżejsze szmery.
Zdumiewała go też rzecz jedna: nie widział wcale matki; musiała przecież domyślać się, że, skoro noc zapadnie, więzień uczyni wszystko, co tylko będzie w jego mocy, by się wymknąć. Obmyślała też pewnie jakieś plany; ale jakie? Nagle zdawało się młodemu baronowi, że słyszy odgłos dzwonków koni pocztowych. Pobiegł do okna, i ujrzał śród mroku na drodze, wiodącej z Monta’gu, grupę, która dążyła dosyć spiesznie do zamku Logerie. Odgłosowi dzwonków towarzyszył odgłos kłusa dwóch koni. W tejże chwili pocztylion, siedzący na jednym z tych koni, trzasnął z bata, prawdopodobnie, by oznajmić swoje przybycie. Wszelka wątpliwość znikała: był to pocztylion, przybywający z końmi pocztowymi.
Jednocześnie, odruchem instynktownym, młody baron spojrzał na zabudowania gospodarskie i zobaczył, że służba wyciąga z wozowni kolasę podróżną matki.
I rozjaśniło mu się nagle w mózgu.
Te konie pocztowe, przybywające z Montaigu, ten pocztylion, który trzaskał z bata, ta kolasa podróżna, którą wyciągano z wozowni... niepodobna już wątpić: matka wyjeżdża i zabiera go z sobą! Dlatego to go zamknęła, dlatego trzymała go, jak w więzieniu. Przyjdzie po niego w chwili odjazdu, każe mu wsiąść do powozu i dalej w drogę!
Znała tak dobrze przewagę swoją nad synem, że była pewna, iż nie odważy się stawiać jej oporu. Myśl o tej zależności, o której matka jego była tak głęboko przekonana, przyprawiła młodzieńca o rozpacz tembardziej, że odczuwał całą jej rzeczywistość; wiedział sam doskonale, iż skoro znajdzie się wobec matki, nie będzie śmiał jej się sprzeciwiać.
Ale opuścić Maryę, wyrzec się tego życia, pełnego wzruszeń, w które wtajemniczyły go siostry, nie brać udziału w dramacie, jaki przybyli odegrać w Wandei hrabia Bonneville i jego towarzysz nieznany, wydało się Michałowi rzeczą niemożliwą a zwłaszcza hańbiącą. Co pomyślą o nim obie młode dziewczyny?
Michał postanowił narazić się raczej na wszystko, niż znieść podobne upokorzenie. Zbliżył się do okna i zmierzył wzrokiem wysokość: wynosiła około trzydziestu stóp.
Młody baron stał przez chwilę głęboko zadumany; staczał ze sobą widocznie głęboką walkę.
Nareszcie zdecydował się; podszedł do biurka, wyjął z szuflady dosyć znaczną sumę w złocie i naładował niem kieszenie. W tej chwili usłyszał odgłos kroków na korytarzu. Zamknął żywo biurko, rzucił się na łóżko i czekał.
Jedynie po niezwykle energicznym wyrazie jego twarzy uważny obserwator byłby mógł dostrzedz, że młody baron powziął postanowienie nieodwołalne.
Jakie? Dowiemy się, według wszelkiego prawdopodobieństwa prędzej czy później.




XVI.
Gospoda Aubin’a. Krótka-Radość.

Jasne było — nawet dla władz, które zazwyczaj ostatnie dowiadują się o stanie umysłów w krajach, gdzie sprawiają rządy — jasne było, mówimy, że przygotowywało się powstanie w Bretanii i w Wandei.
Zgodnie z tem, co opowiadał Courtin baronowej de la Logerie, zgromadzenia przywódców legitymistów nie były tajemnicą dla nikogo: nazwiska Bonchamp’ów i d’Elbée’ów nowoczesnych, którzy mieli stanąć na czele korpusów wandejskich, znane były i zapisane; dawne organizacye, podzielone na parafie, kapitaństwa i dywizye, tworzyły się na nowo; proboszczowie odmawiali śpiewania Domine salvum facregem Philippum i zalecali w kazaniach Henryka V, króla francuskiego, oraz Maryę Karolinę, regentkę; wreszcie, w departamentach Loary, zwłaszcza zaś Loary Dolnej, oraz Maine-et-Loire, powietrze przesiąknięte było tą wonią prochu; która poprzedza, wielkie wstrząśnienia polityczne.
Pomimo wzburzenia ogólnego, a może właśnie z powodu tego wzburzenia, jarmark w Montaigu zapowiadał się świetnie.
Jakkolwiek jarmark to był drugorzędny, niemniej napływ chłopów był wielki; wieśniacy z Mauges i z Retz chodzili obok mieszkańców z Bocage i równiny, a najwyraźniejszą wskazówką wojowniczego nastroju tej ludności był fakt, że śród niezliczonych kapeluszy o szerokich skrzydłach i głów długowłosych niewiele można było dostrzedz czepków.
Istotnie, kobiety, zazwyczaj stanowiące większość tych zgromadzeń handlowych, nie przybyły tego dnia na jarmark do Montaigu. Wreszcie — i to byłoby wystarczyło, by wykazać najmniej domyślnym charakter tego zgromadzenia buntowników — jeśli nabywcy przybyli licznie na jarmark do Montaigu, wzamian brakło najzupełniej koni, krów, owiec, masła i zboża, któremi zazwyczaj tam handlowano.
Bez względu na, to, czy przybyli z Beaupréau, z Mortagne, z Bressuire, z Saint-Fulgent, czy z Machecoul, chłopi, zamiast zwykłych artykułów żywności, jakie przywozili na jarmark, przynieśli tylko swoje sękate kije, ozdobione skórą; a sądząc ze sposobu, w jaki ściskali je w dłoniach, mało prawdopodobne było, żeby nimi właśnie mieli handlować. Na placu i dużej a jedynej ulicy w Montaigu, na których odbywał się jarmark, panował nastrój poważny, groźny niemal, ale uroczysty, bynajmniej nie przypominający zwykłego nastroju tego rodzaju zgromadzeń.
Kilku kuglarzy, kilku straganiarzy, sprzedających szkodliwe specyfiki, kilku wyrywaczy zębów napróżno bili w bębny, dmuchali w instrumenty dęte, uderzali w cymbały, popisywali się najdowcipniejszymi żartami — nic nie zdołało rozchmurzyć stroskanych twarzy tych, którzy przechodzili mimo nich, nie racząc się zatrzymać, by posłuchać ich muzyki lub ich paplaniny.
Podobnie, jak Bretańczycy, sąsiedzi ich z Północy, Wandejczycy, mówili zawsze mało; ale tego dnia byli jeszcze małomówniejsi.
Stali przeważnie oparci plecami o domy, o mury ogrodów, lub o baryery drewniane, okalające plac, nogi mieli skrzyżowane, głowy pochylone pod wielkmi kapeluszami, dłonie złożone na kijach — stali tak nieruchomi, niby posągi.
Inni znów zbierali się gromadkami, a te gromadki, niby wyczekujące, były — rzecz, dziwna — niemniej milczące od jednostek odosobnionych.
W gospodach napływ był wielki; jabłecznik, wódka i kawa spożywane były w olbrzymich ilościach; ale temperament chłopa wandejskiego jest taki silny, że wielkie ilości wchłanianych płynów nie wywierały ani na twarzach, ani na usposobieniu wpływu zbyt widocznego: cera pijących była tylko bardziej ożywiona, oczy nieco bardziej błyszczące, ale mężczyźni panowali nad sobą tem więcej, że nie ufali ani właścicielom gospod, ani mieszczanom, których mogliby w gospodach spotkać.
Istotnie, w miastach wzdłuż gościńców Wandei i Bretanii, umysły, na ogół, sprzyjają ideom postępu i wolności; ale to uczucie, które słabnie w miarę, jak posuwamy się w głąb kraju, ostatecznie ginie zupełnie.
To też wszyscy mieszkańcy wielkich środowisk ludzkich są dla chłopów, o ile nie dali sprawie rojalistycznej uderzających dowodów poświęcenia — patryotami, a patryoci są dla nich wrogami, którym przypisują wszystkie nieszczęścia, jakie nastąpiły po wielkiem powstaniu, to też żywią dla nich tę nienawiść głęboką i gorącą, jaka cechuje wojny domowe i rozterki religijne.
Przybywając na jarmark do Montaigu, środowiska ludności zajętego w danej chwili przez ruchomą kolumnę, obejmującą stu ludzi, mieszkańcy wsi weszli tedy między swoich przeciwników. Rozumieli to doskonale: dlatego też, pod postawą pokojową zachowywali powściągliwość i czujność, jaką zachowuje żołnierz pod bronią.
Jedna tylko gospoda w Montaigu należała do człowieka, na którego Wandejczycy mogli liczyć i wobec którego też nie zadawali sobie żadnego przymusu. Gospoda ta była położona w środku miasta, na samym placu jarmarku, na rogu uliczki, która wychodziła nie na inną ulicę, nie na pola, ale na rzekę Maine, opływającą miasto od południowego zachodu.
Gospoda ta nie miała szyldu.
Sucha wiecha ostrokrzewu, zatknięta pionowo w szczelinę muru, kilka jabłek widniejących za szybą, pokrytą taką warstwą kurzu, że firanki były zupełnie zbyteczne, wskazywały przechodniowi rodzaj zakładu. Goście stali zaś nie potrzebowali wskazówek.
Właściciel tej gospody nazywał się Aubin Krótka Radość.
Aubin było to jego nazwisko rodzinne; Krótka-Radość zaś było to szydercze przezwisko, które nadali mu przyjaciele.
Aubin bowiem wszelką pomyślnością w życiu radował się krótko. Wątły i słabowity z urodzenia, w ucieczce przed poborem do wojska w r. 1814 został postrzelony przez żandarmów i raniony tak ciężko, że musiano mu amputować obie nogi. Mieszczanka z Ancenis, która, go pielęgnowała, zabrawszy rannego z gościńca, gdzie leżał postrzelony, do własnego domu, ofiarowała mu swoją rękę wraz z mająteczkiem, zapewniającym skromny dobrobyt. Oczywiście Aubin propozycyę przyjął; ale, niestety, szczęście jego nie trwało długo: żona umarła w rok po ślubie, zapisawszy mu testamentem cały majątek. Wszelako prawni jej spadkobiercy wystąpili przeciw temu testamentowi i zdołali go obalić, na mocy błędu formalnego, popełnionego przez panią Aubin.
Aubin pozostał tedy równie ubogi, jak był przed ożenkiem, a raczej uboższy jeszcze o dwie nogi. Stąd to, z racyi, krótkotrwałości dobrobytu Aubin’a, mieszkańcy Montaigu nadali mu owo przezwisko.
Spadkobiercy, którzy doprowadzili do unieważnienia testamentu, należeli do partyi liberalnej — Aubin tedy, złość, jaka wzbudziła w nim przegrana procesu, przelał na całą partyę. Kalectwo nie pozwalało mu powrócić do dawnych robót w polu, nie mógł zostać dzierżawcą, jak był jego dziad i ojciec. Zmuszony tedy był, pomimo głębokiego wstrętu do życia miejskiego, schronić się do miasta i, zebrawszy resztki przejściowego dobrobytu, osiadł śród tych, których nienawidził, w Montaigu i tu założył gospodę.
Stronnictwo rojalistyczne w r. 1832-im nie miało gorętszego rzecznika od Aubin’a. Czyż służenie interesom tego stronnictwa nie było ostatecznie zemstą osobistą? Pomimo nóg drewnianych Aubin Krótka-Radosć był przeto najczynniejszym i najinteligentniejszym agentem ruchu, jaki się organizował. Niby straż, która wtargnęła do obozu nieprzyjacielskiego, zawiadamiał wodzów wandejskich o wszystkiem, co rząd przygotowywał dla swojej obrony, nietylko w kantonie Montaigu, ale i we wszystkich sąsiednich.
Żebracy wędrowni, ci goście jednodniowi, którym nikt nie przypisuje żadnego znaczenia, których nigdy nikt nie podejrzewa, byli w rękach Aubin’a znakomitymi pomocnikami; służyli mu jednocześnie za szpiegów i za pośredników w stosunkach z mieszkańcami wsi. Gospoda jego była umówionem miejscem spotkania tych, których nazywano szuanami; tam jedynie, jak wspominaliśmy, nie byli zmuszeni hamować porywów swojego rojalizmu.
W dniu jarmarku w Montaigu gospoda Aubin’a zrazu nie była taka przepełniona konsumentami, jak można było się spodziewać z racyi znacznego napływu wieśniaków. W pierwszej z dwóch izb, ciemnej i czarnej, której całe umeblowanie stanowił stół zaledwie politurowany, kilka ławek i kilka stołków, siedziało co najwyżej dziesięciu chłopów. Z czystości, powiemy nawet z wytworności ich stroju nietrudno było odgadnąć, że chłopi ci należeli do zamożnej klasy dzierżawców.
Ta pierwsza izba oddzielona była od drugiej szerokiem oszkleniem, zawieszonem firankami bawełnianemi, w wielkie kraty, czerwone i białe; izba diuga zaś służyła jednocześnie za kuchnię, jadalnię, sypialnię, gabinet Aubin’owi, nadto zaś, w wypadkach wyjątkowych, stanowiła dodatek do izby wspólnej; przyjmowano tam przyjaciół.
W umeblowaniu tej izby ujawniało się jej pięciorakie przeznaczenie. W głębi stało łóżko bardzo nizkie z baldachimem i firankami z zielonej wełny; było to, oczywiście łóżko właściciela. Po obu bokach łóżka stały dwie olbrzymie beczki, z których czerpano dla zaspokojenia potrzeb konsumentów jabłecznik i wódkę. Na prawo od wejścia znajdował się komin, szeroki i wysoki, jak kominy w chatach; na środku pokoju stał stół dębowy, otoczony podwójną ławką drewnianą; wprost komina zaś niewielka szafa kredensowa z talerzami i naczyniami cynowemi. Krzyż z zatkniętą poświęconą gałązką ostrokrzewu, kilka figurek świętych z wosku, święte obrazki, ordynarnie malowane, stanowiły całe przybranie izby.
W dniu jarmarku Aubin otworzył licznym przyjaciołom to swoję sanktuaryum. Jeśli w sali wspólnej nie siedziało więcej niż dziesięciu do dwunastu gości, w izbie drugiej można było naliczyć przeszło dwadzieścia osób. Większość tych mężczyzn siedziała dokoła stołu i piła, rozmawiając z ożywieniem, kilku z nich opróżniało wielkie worki, nagromadzone w rogu izby; wydobywali z nich okrągłe placki, liczyli je, układali w koszyki i te wręczali bądź żebrakom, bądź kobietom, które przybywały pode drzwi w rogu pokoju, obok beczek. Drzwi te wychodziły na mały dziedziniec, ten zaś prowadził na uliczkę, o której mówiliśmy.
Aubin siedział na fotelu z drzewa, pod okapem komina; obok niego zajął miejsce człowiek, odziany w kurtkę z koziej skóry, w czapce czarnej włóczkowej; w człowieku tym odnajdujemy dawnego znajomego, Jana Oullier’a; nieodłączny pies leżał u nóg jego.
Za nimi siostrzenica Aubin’a, młoda, ładna wieśniaczka, którą wziął do siebie, by mu pomagała w prowadzeniu interesu, podsycała ogień i czuwała nad kilkunastoma bronzowemi filiżankami, w których grzał się powoli na kominie jabłecznik.
Aubin rozmawiał z wielkiem ożywieniem, jakkolwiek głosem przyciszonym, z Janem Oullier’em, gdy nagle z pierwszej izby wybiegł lekki świst, naśladujący krzyk kuropatwy.
Któż to nas tu nachodzi? — zawołał Aubin, pochylając się i zaglądając przez otwór, pozostawiony w firankach. — Człowiek z Logerie... Baczność!
I wnet małe drzwi zamknęły się z cicha; kobiety i żebracy znikli. Mężczyźni, którzy liczyli placki, zamknęli i przewrócili worki, a usiadłszy na nich, w niedbałej postawie, palili fajkę. Ci zaś, którzy pili, umilkli wszyscy, a kilku zasnęło na stole, jakby pod zaklęciem.
Jan Oullier zwrócił się w stronę komina, tak, by na razie ukryć rysy swoje przed tymi, którzyby weszli.




XVII.
Człowiek z Logerie.

Courtin — jego to bowiem. Aubin określił nazwą człowieka z Logerie — Courtin istotnie wszedł do pierwszej izby gospody.
Z wyjątkiem lekkiego okrzyku — tak dobrze naśladowanego, że można go było rzeczywiście wziąć za krzyk oswojonej kuropatwy — który służył za ostrzeżenie w chwili, gdy przybył, zjawienie się Courtin’a na pozór nie wywarło żadnego wrażenia w izbie wspólnej; pijący rozmawiali w dalszym ciągu, tylko rozmowa ich poważna, stała się od wejścia Courtin’a bardzo wesoła i bardzo hałaśliwa.
Dzierżawca rozejrzał się dokoła, a nie znalazłszy widocznie w izbie twarzy, której szukał, otworzył oszklenie i ukazał swoję lisie oblicze w progu drugiej izby. I tutaj również nikt na pozór nie zwracał na niego uwagi. Tylko Maryeta, siostrzenica Aubin’a, przerwała pilne czuwanie nad filiżankami z jabłecznikiem, wyprostowała się i spytała Courtin’a, jak zapytałaby każdego stałego gościa swego wuja:
— A co to panu podać, panie Courtin?
— Kawy — odparł Courtin, przypatrując się bacznie kolejno postaciom na ławkach i we wszystkich kątach izby.
— Dobrze... Idźcie usiąść na wasze miejsce — odparła Maryeta — przyniosę wam zaraz.
— O! nie warto — odrzekł Courtin dobrodusznie — napełnij mi filiżankę zaraz; wypiję przy kominie z przyjaciółmi.
Nikt nie obraził się za to określenie, ale też nikt nie wstał, żeby ofiarować miejsce Oourtin'owi. Musiał tedy postąpić krok naprzód.
— Jakże się miewacie, Aubin? — zapytał.
— Jak widzicie — odparł tamten, nie zwracając nawet głowy w stronę mówiącego.
Łatwo było Oourtin’owi spostrzedz, że towarzystwo nie przyjęło go z nadmierną życzliwością; wszelako taka drobnostka nie zbijała go z tropu.
— Maryetko — rzekł — daj-no mi tu jaki stołek, żebym mógł zasiąść obok twego wuja.
— Niema stołka — odparła dziewczyna — macie przecież, Bogu dzięki, dosyć dobre oczy, więc widzicie sami, że niema.
— No to twój wuj da mi swój stołek — odrzekł Courtin ze śmiałą poufałością, jakkolwiek w głębi duszy przyznawał, że postawa gospodarza i jego gości nie jest dlań zachęcająca.
— Jeśli koniecznie trzeba — mruknął Aubin — to ci go dadzą; jest się przecież panem domu a nie chcę, żeby ktokolwiek mógł powiedzieć, że pod „Gałęzią ostrokrzewu“ odmówiono stołka, temu, kto chciał usiąść.
— A więc dajżie mi ten twój stołek, wymowny gaduło, widzę bowiem tego, którego szukam.
— Kogóż to szukasz? — spytał Aubin, który wstał, i któremu wnet ofiarowano dwadzieścia stołków.
— Szukam Jana Oullier’a — odparł Courtin — i widzi mi się, że oto i on.
Na dźwięk swego nazwiska, Jan Oullier stał z kolei i zapytał Courtin’a groźnym niemal tonem:
— Czegóż to chcecie ode mnie?
— No, no, nie pożerajcie mnie zaraz! — odparł wójt z Logerie. — To, co mam wam powiedzieć, interesuje bardziej was, niż mnie.
— Courtin — rzekł Jan Oullier tonem poważnym — pomimo tego, co powiedzieliście przed chwilą, nie jesteśmy przyjaciółmi, a nawet wprost przeciwnie! wiecie o tem aż nadto dobrze, nie przyszliście zatem do nas z dobrymi zamiarami.
— Otóż, mylicie się najzupełniej.
— Od czasu, jak się znamy — ciągnął dalej Oullier, nie zwracając uwagi na znaki, jakie mu dawał Aubin, chcąc go nakłonić do ostrożności — należycie do błękitnych. Połączyliście się z próżniakami z miast; prześladowaliście ludzi z miasteczek i ze wsi, tych, którzy dochowali wiary Bogu i królowi. Cóż może dzisiaj istnieć wspólnego między wami a mną, który postępowałem wprost przeciwnie?
— Nie — odparł Courtin — nie, Oullier, nie szedłem waszą drogą, to prawda; ale, jakkolwiek z innego jestem stronnictwa, mówię zawsze, że między sąsiadami powinna panować zgoda; dlaczego jeden ma zaraz chcieć śmierci drugiego. Szukałem was i przyszedłem, żeby wam oddać przysługę, przysięgam.
— Nie chcę waszych przysług — odparł Jan Oullier.
— A to dlaczego? — spytał dzierżawca.
— Bo jestem pewien, że pod każdą waszą przysługą ukrywiałaby się zdrada.
— A więc nie chcecie mnie wysłuchać?
— Nie chcę — odparł szorstko gajowy.
— I źle robisz — wtrącił półgłosem oberżysta, któremu szczera i lojalna szorstkość towarzysza wydała, się złym manewrem.
— A więc w takim razie — odezwał się Courtin, mówiąc wolno i dobitnie — jeśli mieszkańcom zamku Souday zdarzy się nieszczęście, oskarżajcie o nie tylko siebie, Janie Oullier.
W sposobie, jakim Courtin wymówił wyraz mieszkańcom, była widoczna intencya; do liczby mieszkańców zaliczał niewątpliwie gości. Jan Oullier nie mógł się co do tej inteńcyi pomylić i, pomimo swej zwykłej siły ducha, pobladł bardzo silnie. Żałował, że się posunął tak daleko, ale teraz niebezpiecznie było się cofać. Jeśli Courtin miał jakie podejrzenia, to cofanie się potwierdziłoby je tylko.
Oullier usiłował tedy opanować wzruszenie i usiadł tyłem do Courtin’a, z najobojętniejszą miną w świecie. Uczynił to z taką swobodą, że Courtin, jakkolwiek przebiegły, złapał się na tę pozorną obojętność. Nie wyszedł zatem pośpiesznie, co powinno było, z natury rzeczy, nastąpić po jego odpowiedzi; szukał długo w woreczku skórzanym drobnej monety, którą miał zapłacić za kawę.
Aubin zrozumiał to opóźnienie i skorzystał z tej chwili, by zabrać głos.
— Mój Janie — rzekł, zwracając się z całą dobrodusznością do Oullier’a, — od dawna już jesteśmy przyjaciółmi i idziemy tą samą drogą, mam nadzieję. Otóż nie boję się powiedzieć ci wobec pana Courtin’a, że nie masz słuszności, słyszysz? Dopóki dłoń jest zamknięta, tylko waryat może powiedzieć: „Wiem, co zawiera“. Zapewnie pan Courtin — ciągnął dalej Aubin, kładąc nacisk na tytuł, jaki dawał wójtowi Logerie — nie należał do nas, ale nie był też przeciw nam; był dla siebie, to wszystko, co można mu zarzucać. Ale dzisiaj, kiedy spory umilkły; dzisiaj, kiedy niema już błękitnych ani szuanów, dzisiaj, kiedy powrócił pokój, Bogu dzięki, co ciebie obchodzi barwa jego sztandaru? I dalibóg1, jeśli pan Courtin ma, jak mówił, oznajmić ci rzeczy dobre, dlaczego tych dobrych rzeczy nie posłuchać?
Jan Oullier wzruszył ramionami ruchem niecierpliwym.
„Stary lis“ — pomyślał Courtin, nazbyt dobrze powiadomiony o tem, co się działo, żeby się pozwolić łudzić kwiatami retoryki pokojowej, w jakie Aubin uznał za stosowne przybrać swoją przemowę.
Głośno wszelako rzekł:
— Tembardziej, że polityka niema nic wspólnego z tem, o czem chciałem z nim mówić.
— A widzisz! — zawołał Aubin — nic nie stoi na drodze do twojej pogawędki z panem wójtem. No, no, zrób mu miejsce obok siebie i rozgadajcie się należycie.
To wszystko nie wpłynęło jednak na Jana Oullier’a, żeby był uprzejmiejszy dla Courtin’a — nie zwrócił się nawet w jego stronę. Tylko nie wstał, czego należało się obawiać, gdy uczuł, że dzierżawca zajął miejsce obok niego.
Courtin kazał podać wina, a Jan Oullier nie śmiał odmówić, gdy mu podał pełen kieliszek a potem, napełniwszy swój, podniósł go, by się z nim trącić.
— Janie Oullier — odezwał się Courtin, pochylając się nad kominem, tak, by słyszał go tylko ten, do którego się zwracał — macie do mnie urazę zupełnie niesłusznie, słowo honoru, ja wam to mówię.
— Udowodnijcie to, a uwierzę wam. Takie oto mam do was zaufanie.
— Nie życzę wam źle, a sobie życzę dobrze, jak powiedział przed chwilą Aubin, który mądrze mówi, zdaje mi się, że to nie zbrodnia. Zajmuję się swoimi małymi interesami, nie mieszając się bardzo do cudzych, bo mówię sobie: „Słuchaj-no, jeśli na Wielkanoc, albo na Boże Narodzenie nie będziesz miał pieniędzy przygotowanych w sakiewce na zapłacenie dzierżawy, król, czy się będzie nazywał Henryk V, czy też Ludwik-Filip, nie zatroszczy się o to, jak nie zatroszczy się jego skarb, i dostaniesz papier z jego wizerunkiem; będzie to wpradzie wielki zaszczyt dla ciebie, ale drogo za niego zapłacisz. Niechże więc Henryk V i Ludwik-Filip załatwią się ze sobą, jak zechcą, a ty myśl o sobie“. Wy rozumujecie inaczej, wiem o tem, ale to wasza rzecz; nie ganię tego i mogę was co najwyżej żałować.
— Zachowajcie waszą litość dla innych, panie Courtin — odparł Jan Oullier wyniośle — nie dbam o nią, przysięgam wiam, jak nie dbałem o wasze zwierzenia.
— Gdy mówię żałuję was, chcę mówić zarówno o waszym panu jak i o was. Pan margrabia jest człowiekiem, którego szanuję; pozwolił się zniszczyć w wielkiej wojnie... No, i co na tem zyskał?
— Courtin, powiedzieliście, że nie będziecie mówili o polityce; no, i jakoś już nie dotrzymujecie słowa.
— Tak, powiedziałem, to prawda; ale nie moja to wina, jeśli w tym szatańskim kraju polityka jest tak piekielnie splątana z naszemi sprawami, że jedna bez drugich ani rusz, nie idzie! Mówiłem wam tedy, mój poczciwy Oullier, że pan margrabia jest człowiekiem, którego szanuję, i że mi sprawia przykrość, wielką przykrość, iż zgniotła go gromada dorobkiewiczów, jego, który był pierwszy na całą prowincyę.
— A jeśli on jest zadowolony ze swego losu — odparł Jan Oullier. — Nie słyszeliście, żeby się użalał i nie żądał od was pożyczki?
— Co byście też powiedzieli o człowieku, który zaproponowałby wam przywrócenie zamkowi Souday całego majątku, całego bogactwa, jakie utracił? Czy uważalibyście tego człowieka za waszego wroga i czy wam się nie zdaje, że pan margrabia byłby mu winien niemałą wdzięczność? — ciągnął dalej Courtin, nie bacząc na szorstkość Oullier’a. — No, odpowiadajcie szczerze, tak, jak się do was mówi.
— Oczywiście, gdyby chciał to wszystko zrobić sposobami uczciwymi, ten człowiek, o którym mówicie... ale wątpię.
— Sposobami uczciwymi! Czyżby ktokolwiek śmiał proponować wam inne, Janie Oullier? Otóż, widzicie, szczery jestem, jak złoto, i nie chodzę krętemi drogami: ja mogę tak zrobić, ja, który do was mówię, żeby tysiące i setki stały się w zamku Souday powszedniejsze, niż są dzisiaj dukaty pięcioliwrowe; tylko...
— Tylko, co? Dalej! Aha, w tem sęk, nieprawda?
— Tylko, ja-bym także musiał mieć z tego jakąś korzyść.
— Jeśli interes jest dobry, będzie to tylko sprawiedliwe i nie wyszlibyście z pustemi rękoma.
— Nieprawda? a co! zwłaszcza, że to, czego żądam za puszczenie w ruch interesu, to tak niewiele.
— Ależ nareszcie czego żądacie? — odparł Jan Oullier, ciekaw już bardzo myśli Courtin’a.
— Mój Boże! prostat rzecz, jak obręcz! Chciałbym przedewszystkiem ułożyć się w ten sposób, żebym już nie potrzebował odnawiać kontraktu i odnawiać dzierżawy folwarku na którym mam prawo siedzieć jeszcze przez lat dwanaście.
— To znaczy, że podarowaliby wam ten folwark?
— Gdyby pan margrabia zechciał, nie odrzuciłbym takiego podarunku, rozumiecie; nie, takim wrogiem samego siebie nie jestem.
— Ale jakżeby to było? Przecież wasz folwark należy do syna Michel, czy też do jego matki; nie słyszałem, żeby chcieli go sprzedać. Jakże więc możnaby wam dać coś, oo do nas nie należy?
— Zapewne! — odparł Courtin — ale, gdybym przeprowadził interes, który zamierzam wam zaproponować, w takim razie może ten folwark stałby się waszą własnością, albo tak, jakby, a wtedy sprawa byłaby łatwa. Cóż na to powiecie?
— Powiem, że was nie rozumiem.
— Figlarz!... Bo to widzicie, nasz młody pan, to partya nielada! Czy wiecie, że oprócz Logerie posiada jeszcze Coudraie, młyny Ferronnerie, lasy w Gervaise, a to wszystko daje rocznie, bez względu na to, czy rok zły czy dobry, z osiem tysięcy pistolów[2]. Czy wiecie, że stara baronowa ma dla syna tyle samo, po swojej śmierci, oczywiście?
— Co Michel syn ma wspólnego z margrabią Souday — rzekł Oullier — i w jaki sposób majątek waszego pana może interesować mojego?
— No, no, słuchajcie, Janie Oullier, grajmy w otwarte karty. Do licha! przecież chyba spostrzegliście się, że nasz pan jest rozkochany w jednej z waszych panien, i to jak jeszcze! W której, nie wiem; ale niech pan margrabia powie jedno słowo, niech mi da słówko na piśmie w sprawie folwarku... a gdy raz będzie za mężem młoda panna... O, bo obie mają rozumek nielada!... Urobi sobie męża według swego upodobania i otrzyma od niego wszystko, co zechce; nie odmówi jej napewno kilku marnych piędzi ziemi, zwłaszcza, gdy chodzić będzie o darowanie ich człowiekowi, któremu tak dużo będzie zawdzięczała. W ten sposób więc służę i swojemu interesowi i waszemu. Jedną tylko mamy przeszkodę, widzicie, matkę; otóż ja się podejmuję tę przeszkodę usunąć — dodał Courtin, pochylając się nad Oullier’em.
Ten nie odpowiedział, tylko utkwił baczny wzrok w twarzy swego interlokutora.
— Tak — ciągnął dalej wójt Logerie — jeśli będziemy tego pragnęli wszyscy, pani baronowa nam nie odmówi. Widzicie, Janie Oullier — dodał Courtin, uderzając przyjaźnie w kolano swego słuchacza — znam ja dobrze sprawy pana Michel’a.
— W takim razie, do czego my jesteśmy wam potrzebni? co wam przeszkadza żądać od baronowej, i to zaraz, tego, czego tak pożądacie?
— Przeszkadza mi to, że potrzebowałbym do opowiadań dziecka, co, pilnując swoich owiec, słyszało, jak dobijano targu, módz dołączyć poświadczenie tego, który w lesie Chabotiére widział zapłatę krwi. A ty wiesz dobrze, Oullier, kto może poświadczyć, co? Z chwilą, gdy zabierzemy się wspólnie do roboty, baronowa stanie się w rękach naszych miękka, jak wosk. Jest skąpa, ale bardziej jeszcze dumna: obawa hańby publicznej, plotek w okolicy sprawi, że baronowa przystanie na wszystko. Uzna, że ostatecznie panna de Souday, jakkolwiek uboga i córka nieślubna, godna jest syna barona Michel, którego dziad był chłopem, jak my, a ojciec... dosyć!... Wasza panna będzie bogata; nasz młodzieniec będzie szczęśliwy; a ja będę bardzo zadowolony; Cóż temu wszystkiemu można zarzucić? Nie licząc, że będziemy przyjaciółmi, a pominąwszy już próżność, pragnąc waszej przyjaźni, mniemam, że i moja ma swoją wartość.
— Wasza przyjaźń?... — rzekł Jan Oullier, który z trudnością hamował oburzenie, jakie w nim wzbudziła szczególna propozycya Courtin’a.
— Tak, moja przyjaźń — odparł ów. — Kiwaj sobie głową, ale tak jest jednakże. Powiedziałem ci, że nikt nie wie tego o życiu nieboszczyka, pana Michel, co ja; byłbym mógł dodać, że wiem więcej niż ktokolwiek o jego śmierci. Byłem jednym z naganiaczy na linii, na której został zabity, i miałem miejsce akurat naprzeciwko jego stanowiska... Byłem bardzo młody i już miałem zwyczaj... niech mi go Bóg zachowa!... gadać tylko wtedy, gdy mój interes tego wymagał. Teraz, czy za nic uważasz przysługi, jakich twoja partya mogłaby spodziewać się ode mnie, gdyby mój interes skierował mnie w waszą stronę?
— Słuchaj, Courtin — odparł Jan Oullier, marszcząc brwi — nie mam żadnego wpływu na postanowienia pana margrabiego Souday; ale, gdybym miał, choćby najmniejszy, ten folwark nie stałby się nigdy własnością rodziny, a gdyby się stał, nie stanowiłby nigdy zapłaty za zdradę!
— To wszystko są szumne frazesy — rzekł Courtin.
— Nie; jakkolwiek ubogie są panny de Souday, nie chciałbym nigdy, dla żadnej z nich młodzieńca, o którym mówicie; jakkolwiek bogaty jest ten młodzieniec i choćby nawet nosił inne nazwisko, panna de Souday nie powinnaby nigdy okupywać małżeństwa postępkiem niegodnym.
— Ty nazywasz to postępkiem niegodnym? Ja zaś widzę w tem jedynie dobry interes.
— Dla was może; ale dla tych, których jestem sługą, okupienie małżeństwa z panem Michel’em umową z wami byłoby więcej niż postępkiem niegodnym, byłoby nikczemnością.
— Janie Oullier, strzeż się! Przyszedłem do ciebie w dobrych zamiarach; postaraj się, żeby mi nie przyszły na myśl złe, gdy stąd wyjdę.
— Nie dbam o wasze groźby, jak nie dbam o wasze przysługi; zapamiętajcie to sobie, a jeśli trzeba koniecznie wam to powtórzyć, to się wam powtórzy!
— Jeszcze raz, Janie Oullier, posłuchaj mnie. Przyznałem ci się do tego, że chcę być bogaty; wbiłem sobie to w głowę, jak ty wbiłeś sobie w głowę, że musisz być wierny, jak pies, ludziom, którzy nie dbają o ciebie nawet tyle, co ty dbasz o swego psa; myślałem, ie mógłbym być użyteczny twojemu panu i miałem nadzieję, że nie pozostawi przysługi podobnej bez nagrody. To niemożliwe, mówisz? A więc nie mówmy o tem więcej. Ale, gdyby szlachta, której służysz, chciała się okazać wdzięczna, według mojej myśli, chętniej oddałbym przysługę im, niż innym.
— Dlatego, że spodziewacie się, iż szlachta zapłaci wam drożej, niż inni, nieprawda?
— Niewątpliwie, ja się z tobą w dumnego nie bawię; powiedziałeś słusznie; i, jak sam rzekłeś przed chwilą, jeśli trzeba ci to powtórzyć, to ci się powtórzy.
— Nie służę za pośrednika w takich targach. Zresztą nagroda, jaką mógłbym wam zaproponować, gdyby miała być odpowiednia do tego, czego oni mogą spodziewać się od was, byłaby taka niewielka, że nie warto o tem mówić.
— No! no! kto wie? Nie przypuszczałeś wcale, że znani sprawę w Chabotiére! Może zadziwiłbym cię niepomału, gdybym ci powiedział wszystko, co wiem.
Jan Oullier bał się okazać przestrach.
— Słuchajcie — rzekł do Courtin’a — dosyć tego. Jeśli chcecie się sprzedać, zwróćcie się z tem do innych. Takie targi przejmowałyby mnie wstrętem nawet wtedy, gdybym miał możność je przeprowadzać. Nie obchodzą mnie, Bogu dzięki!
— Czy to wasze ostatnie słowo, Janie Oullier?
— Pierwsze i ostatnie. Idźcie waszą drogą, gospodarzu Pourtin, i pozostawcie mnie na mojej.
— A no, tem gorzej — rzekł Courtin, wstając bo, na honor, byłbym rad iść razem z wami.
To rzekłszy, Courtin skinął głową Janowi Oullier i wyszedł.
Zaledwie przeszedł przez próg, Aubin przydreptał na swoich drewnianych nogach do Jana Oullier’a.
— Zrobiłeś głupstwo — rzekł po cichu.
— A cóż trzeba było zrobić?
— Zaprowadzić go do Ludwika Renaud’a, albo do Gaspiard’a; byliby go kupili.
— Kogo? tego nędznego zdrajcę?
— Mój Janie, w r. 1815, gdy byłem wójtem, pojechałem do Nantes, tam widziałem człowieka, który się nazywiał *** i był wówczas albo niegdyś ministrem i słyszałem jak powiedział dwie rzeczy, a ja je sobie zapamiętałem pierwsza to, że zdrajcy tworzą i niszczą cesarstwa, druga, że zdrada jest jedyną rzeczą na tym świecie, której się nie mierzy miarą tego, kto ją popełnia.
— Cóż mi radzisz teraz?
— Iść za nim i nad nim czuwać.
Jan Oullier zastanowił się.
Poczem po chwili wstał i rzekł:
— Zdaje mi się, dalibóg, że może masz słuszność.
I wyszedł zafrasowany.




VIII.
Jarmark w Montaigu.

Wzburzenie umysłów’ na zachodzie Francyi nie zaskoczyło rządu znienacka. Powstanie, które obejmowało taką obszerną przestrzeń, spisek, który uknuło tylu ludzi, nie mógł pozostać długo tajemnicą.
Daleko wcześniej, niż księżna de Berry ukazała się na wybrzeżach Prowancyi, wiedziano w Paryżu o ruchu, jaki się przygotowywał; zarządzono szybkie i energiczne środki represyjne; z chwilą, w której ujawniło się, że księżna się skierowała ku prowincyom zachodnim, chodziło już tylko o wykonanie tych środków, o powierzenie ich kierownictwa ludziom pewnym i zręcznym.
Departamenty, w których obawiano się buntu, podzielone zostały na tyle okręgów wojskowych, ile obejmowały podprefektur. Każdy z tych okręgów miał za dowódcę szefa batalionu i był środowiskiem kilku załóg podrzędnych, któremi dowodzili kapitanowie; dokoła tych zaś oddziały, mniej liczne jeszcze, pod wodzą poruczników lub podporuczników, służyły za straże przednie i wkraczały w głąb wiosek tak daleko, jak pozwalała łatwość komunikacyi.
Montaigu, położone w okręgu Clisson, miało swoją załogę, która składała się z kompanii 32-go pułku liniowego. W dniu, w którym zdarzyły się zajścia przez nas opowiedziane, załoga ta została wzmocniona dwiema brygadami żandarmeryi, przybyłemi z Nantes, oraz oddziałem dwudziestu strzelców konnych.
Strzelcy konni służyli za eskortę generałowi z załogi w Nantes, który odbywał inspekcyę. Był to generał Dermonocurt. Ukończywszy inspekcyę załogi w Montaigu, Dermonocurt, stary żołnierz równie inteligentny, jak energiczny, pomyślał, że nie byłoby od rzeczy odbyć też inspekcyę śród tych, których nazywał swoimi starymi przyjaciółmi. Wandejczykami, a których ujrzał w szeregach takich stłoczonych na placu i na ulicach Montaigu. Zdjął tedy mundur, przywdział ubranie cywilne i zeszedł w tłum, w towarzystwie członka administracyi cywilnej, która przebywała w Montaigu jednocześnie z nim.
Jakkolwiek posępna, postawa ludności pozostała spokojna.
Tłum rozstępował się wszędzie, gdzie przechodzili dwaj panowie, a jakkolwiek chód wojskowy generała, jego gęsty wąs czarny, pomimo lat sześćdziesięciu pięciu, blizny na twarzy a również wyniosła postawa jego towarzysza zwracały przenikliwą uwagę ludu i sprawiały, że ich przebranie było niemal zbyteczne, niemniej ani jedna wroga manifestacya nie zakłóciła ich przechadzki.
— Jak widzę — rzekł generał — moi starzy przyjaciele, Wandejczycy, niebardao się zmienili; odnajduję ich takimi, jakimi ich pozostawiłem przed laty blizko trzydziestu ośmiu, są równie skryci i małomówni.
— Ta ich obojętność wydaje mi się dobrą wróżbą — odparł urzędnik administracyjny z powagą. — Podczas dwóch miesięcy, które spędziłem w Paryżu, a w ciągu których każdy dzień miał swoje powstanie, nabyłem pewnego doświadczenia w tych sprawach i sądzę, że mogę zapewnić, iż to nie jest postawa ludu, przygotowującego się do buntu. Spojrzyj, kochany generale, nie stoją prawie wcale gromadami, niema ani jednego mówcy na wolnem powietrzu, żadnego ożywienia, żadnej wrzawy, spokój zupełny! Ci ludzie myślą jedynie o swoim drobnym handlu, ręczę.
— Ma pan słuszność i podzielam najzupełniej pańskie zdanie: ci poczciwcy myślą jedynie o swoim drobnym handlu; ale ten handel to najlepszy sposób sprzedawania kul ołowianych i ostrzy do szabli, które są ukryte w głębi sklepów, a któremi radziby nas poczęstować jak najspieszniej.
— Tak pan przypuszcza?
— Ja nie przypuszczam, ja jestem pewien. Mógłbym nawet śmiało twierdzić, że niema tu prawie ani jednego między tymi drabami w siermięgach, w spodniach płóciennych i w chodakach, który nie miałby swego stanowiska, swojej rangi, swego numeru w batalionach, jakie tworzą panowie szlachta.
— Co! i żebracy także?
— Tak, zwłaszcza żebracy. Charakterystyczną cechą tej wojny, kochany panie, jest to, że mamy do czynienia z wrogiem, który jest wszędzie i nigdzie; szuka go pan i spostrzegła pan tylko chłopa, jak ci wszyscy tutaj, który się kłania, żebraka, który wyciąga rękę, kramarza wędrownego, który ofiaruje swój towar, muzykanta, który rozdziera uszy swoją trąbą, szarlatana, który zachwala swoje specyfiki, pastuszka, który się uśmiecha, kobietę, która karmi dziecko w progu chaty, krzak zupełnie uczciwy i nieszkodliwy, który się pochyla na drodze; przechodzi pan tedy bez najmniejszego podejrzenia. Otóż chłop, pastuszek, żebrak, muzykant, szarlatan, kobieta, kramarz, to przeciwnicy co do jednego. Jedni czołgają się w zaroślach i będą się snuli za panem, jak cień, spełniając obowiązki niezmordowanych szpiegów i za lada najmniejszym podejrzanym ruchem uprzedzą tych, których pan ściga, o wiele wcześniej, niż pan zdoła do nich dotrzeć; inni wydobędą z rowu, z pod krzaku cierni, na zagonie z pod zielska ugoru, długą zardzewiałą fuzyę i, jeśli uznają, że się to opłaci, snuć się będą za panem, jak pierwsi, dopóki nie znajdą odpowiedniej sposobności do wycelowania napewno. Prochu swego nie marnują, są nawet pod tym względem bardzo skąpi. Krzak pośle panu strzał, a jeśli poszczęści się panu i krzak chybi a pan zajrzy w głąb, znajdzie pan krzak jedynie, to jest gałęzie, ciernie i liście. Tacy to są nieszkodliwi ludzie w tym kraju, kochany panie.
— Czy to nie przesada, panie generale? — spytał dygnitarz cywilny z powątpiewaniem.
— Do kroćset! możemy się przekonać, panie podprefekcie. Oto jesteśmy śród tłumu zupełnie spokojnego; mamy dokoła siebie tylko przyjaciół, Francuzów, współrodaków; ale, niech pan tylko spróbuje zaaresztować jednego z tych mężczyzn!
— I cóżby się stało, gdybym go zaaresztował?
— Stałoby się, że ktokolwiek z nich, może ten młody chłopak w białej kurtce, może ten żebrak, który tak smacznie zajada w progu tych drzwi, a który, jakby się okazało, jest Srebrną-Nogą lub Żelaznem-Ramieniem, albo innym przywódcą bandy, wystałby i dał znak; że na ten znak tysiąc dwieście lub tysiąc pięćset kijów tych ludzi, którzy przechadzają się spokojnie, spadłoby na naszą głowę i że, zanim moja eskorta mogłaby przybyć nam na pomoc, bylibyśmy zmiażdżeni, jak dwa kłosy zboża po gradzie. Zdaje się, że pan nie jest jeszcze przekonany? Widzę, że pan stanowczo chce się przekonać dowodnie.
— Owszem, owszem, wierzę, panie generale! — zawołał żywo podprefekt. — Do dyabła! teraz, kiedy mnie pan objaśnił, jakie są ich zamiary, wszystkie te twarze wydają mi się ponure; doprawdy, to twarze prawdziwych łotrów.
— No, no! to uczciwi ludzie, ludzie bardzo uczciwi; tylko trzeba umieć ich pozyskać, a na nieszczęście, nie jest to dane wszystkim, których do nich posyłają — odparł generał z szyderczym uśmiechem. — Chce pan mieć próbkę ich rozmowy? Jesteś pan, był pan, albo pan być musiał adwokatem; założę się, że nie spotkał pan nigdy śród swoich kolegów człowieka, który mówiłby równie zręcznie, nic nie mówiąc, jak ci ludzie. Słuchajcie-no, gospodarzu — ciągnął dalej generał, zwracając się do chłopa, mogącego mieć lat trzydzieści pięć do czterdziestu, który kręcił się dokoła nich, oglądając ciekawie placek, jaki trzymał w ręku. — Słuchajcie-no, gospodarzu, wskażcie mi, gdzie to sprzedają takie piękne placki, jak ten, który trzymacie w ręku? na sam widok ślina do ust idzie.
— Tych placków nie sprzedają, proszę pana, tylko je rozdają.
— Do licha! to i ja chcę taki placek.
— To ciekawe — rzekł chłop — to bardzo ciekawie jednak, że takie doskonałe placki z białej mąki rozdają, kiedy możnaby je tak dobrze sprzedać!
— Tak, to szczególne; ale niemniej szczególne jest to, że pierwszy człowiek, z którym się stykamy, może nietylko odpowiedzieć na nasze pytania, ale jeszcze uprzedza te, jakie moglibyśmy mu zadać. Pokażcie mi tedy wasz placek, mój poczciwy człowieku.
Generał obejrzał dokładnie przedmiot, który mu podał chłop. Był to prosty placek z mąki i mleka, na którym przed upieczeniem wyżłobiono nożem krzyż i cztery kreski równoległe...
— Do dyabła! tem przyjemniej otrzymać podarunek podobny, że łączy pożyteczne z przyjemnem. Ten rysuneczek tutaj, to pewnie rebus. Powiedzcie też, mój człowiecze, kto wam dał ten placek?
— Mnie go nie dano, mnie tu nie ufają.
— A! jesteście patryotą?
— Jestem wójtem swojej gminy, trzymam z rządem. Widziałem, jak jakaś kobieta dawała takie placki ludziom z Machecoul’u, chociaż oni wcale o to nie prosili i nie dawali jej nic wzamian. Poprosiłem ją tedy, żeby mi sprzedała, nie śmiała odmówić. Wziąłem dwa, jeden zjadłem wobec niej, a drugi, ten oto, wsunąłem do kieszeni.
— A czy nie zechcielibyście mi go odstąpić, gospodarzu? Zbieram rebusy, a ten mnie interesuje.
— Mogę go panu dać albo sprzedać, jak pan zechce.
— Aha! — rzekł Dermoncourt, przyglądając się chłopu z większą uwagą, niż dotychczas — zdaje mi się, że cię rozumiem. Mógłbyś zatem objaśnić te hieroglify?
— Kto wie, a z pewnością mogę panu dostarczyć innych wiadomości, które nie są do pogardzenia.
— Ale chcesz zapłaty?
— Naturalnie — odparł bezczelnie chłop.
— To ty w taki sposób służysz rządowi, który cię mianował wójtem?
— Do licha! rząd nie ułożył dachu z gontów nad moim domem, nie zmienił murów z gliny lepionych na mury kamienne; dom mój pokryty jest słomą, zbudowany z drzewa i z ziemi: ogień łatwo się tego chwyta, a pali się to prędko i zostaje tylko stos popiołu. Kto dużo ryzykuje, ten powinien dużo zarabiać; bo to wszystko, słyszy pan, może się spalić w ciągu jednej nocy.
— Masz słuszność. Panie administratorze, to już wkracza w pańskie obowiązki. Dzięki Bogu, jestem tylko żołnierzem i towar musi być już zapłacony, gdy mi go dostarczają. Niechże pan zapłaci i dostarczy mi go.
— Proszę się śpieszyć — rzekł dzierżawca — bo ze wszystkich stron obserwują nas.
Istotnie, chłopi zbliżyli się stopniowo do grona, utworzonego z dwóch panów i ich ziomka. Bez żadnego innego, widocznego pozoru prócz ciekawości, jaką zawsze budzą cudzoziemcy, utworzyli w końcu koło dosyć ścisłe dokoła tych trzech mężczyzn.
Generał, spostrzegłszy to, rzekł głośno, zwracając się do podprefekta:
— Nie radzę panu bynajmniej ufać słowu tego człowieka; sprzedaje panu dwieście worków owsa po dziewiętnaście franków worek; kwestya, czy panu dostarczy. Niech mu pan da zadatek, a on niech podpisze zobowiązanie.
— Ale nie mam ani papieru, ani ołówka — odparł podprefekt, który zrozumiał zamiar generała.
— To idźcie do hotelu, do kroćset... A może — ciągnął dalej generał są tu inni, którzy mają owies do sprzedania? Potrzebujemy owsa dla koni.
Jakiś, chłop odpowiedział potwierdzająco, a gdy generał rozprawiał z nim o cenie, podprefekt i człowiek z plackiem mogli się oddalić, nie zwracając uwagi.
Tym człowiekiem, jak nasi czytelnicy domyślili się już niezawodnie, był Courtin. Postarajmy się opowiedzieć, czego też dokonał od rana.
Po rozmowie, jaką miał ze swym młodym panem, Courtin zastanawiaj się długo. Wydało mu się, że prosta denuncyacya nie będzie najkorzystniejsza dla jego interesów. Mogłoby się zdarzyć, że rząd pozostawiłby bez wynagrodzenia tę przysługę jednego ze swoich niższych urzędników. Pozostałby tedy czyn niebezpieczny bez korzyści; albowiem Courtin ściągnąłby na siebie w takim razie nienawiść rojalistów, takich licznych w całym kantonie. Wówczas to powziął ów plan, w który wtajemniczył Jana Oullier’a.
Miał nadzieję, że, popierając sprawy miłosne młodego barona i odnosząc stąd zysk rozumny, zdobędzie życzliwość margrabiego Souday’a, który powinien był, jego zdaniem, bardzo pragnąć tego małżeństwa; zaś na podstawie tej życzliwości mógłby sobie kazać drogo zapłacić za milczenie, które uchroniłoby głowę, taką cenną, jeśli się nie mylił, dla rojalistów.
Widzieliśmy, w jaki sposób Jan Oullier przyjął dobre chęci Courtin’a. Wobec tego Courtin, nie mogąc ubić interesu, który mu się wydawał doskonały, postanowił zadowolić się interesem miernym i zwrócił się w stronę rządu.




XIX.
Bunt.

W pół godziny po naradzie podprefekta i Courtin’a, żandarm przeciskał się śród tłumu, szukając generała, którego znalazł rozmawiającego bardzo poufale ze starym żebrakiem, okrytym łachmanami; żandarm powiedział kilka słów do ucha generałowi, który powrócił spiesznie do hotelu pod Białym Koniem.
Podprefekt czekał na niego we drzwiach.
— I cóż? — spytał generał, widząc zadowolone oblicze urzędnika publicznego.
— Generale, wielka i dobra nowina! — odparł ów.
— No, no, słucham.
— Ten człowiek, z którym miałem do czynienia, jest naprawdę bardzo mądry.
— A to mi nowina! oni są wszyscy bardzo mądrzy! najgłupszy między nimi dorównałby panu de Talleyrandowi. Cóż ten bardzo mądry człowiek panu powiedział?
— Widział, jak onegdaj wieczorem przybył do zamku Souday hrabia Bonneville, przebrany za chłopa, a wraz z nim inny mały wieśniak, który wyglądał jak kobieta.
— No i cóż?
— No i, generale, niema już żadnych wątpliwości...
— Niech pan kończy, panie podprefekcie! przecież pan widzi moją niecierpliwość — rzekł generał tonem zupełnie spokojnym.
— Chcę powiedzieć, że, mojem zdaniem, niema żadnej wątpliwości, iż ta kobieta jest tą, której przybycie nam zapowiedziano, to jest księżną.
— Może niema wątpliwości dla pana; ale dla mnie jest.
— A to dlaczego, generale?
— Bo i ja również otrzymałem zwierzenia.
— Dobrowolne czy mimowolne?
— Czy to można kiedy co wiedzieć z tymi ludźmi!
— Ba!
— Ależ, ostatecznie, co panu powiedziano?
— Nic mi nie powiedziano.
— A więc?
— A więc, gdy pan odszedł, prowadziłem dalej targ o owies.
— Tak; a potem?
— A potem, chłopi, do którego się zwróciłem, żądał ode mnie zadatku; zupełnie słusznie. Ja ze swojej strony zażądałem kwitu; jeszcze słuszniej. Chciał pójść napisać ten kwit do jakiegokolwiek kupca. „Po co?“ — rzekłem — „oto ołówek, macie pewnie przy sobie kawałek papieru; mój kapelusz posłuży wam za stół“. Przedarł list jakiś i dał mi pokwitowanie. Oto jest. Niech pan czyta.
Podprefekt wziął papier i przeczytał:
„Otrzymałem od pana Jana Ludwika Bobier’a pięćdziesiąt franków, tytułem zaliczki na trzydzieści worków owsa, które obowiązuję się dostarczyć d. 28-go b. m.
„D. 14 maja 1832 r.

„Fr. TERRIEN“.

— I cóż? — zauważył podprefekt — ja nie widzę tu informacyi.
— Odwróć pan papier, z łaski swojej.
— A! A! — zawołał podprefekt.
Papier, który trzymał w ręku, był połową przedartego przez środek listu. Na stronie odwrotnej podprefekt wyczytał co następuje:
..........argrabio
..........muję w tej chwili wiadomość
..........ta, na którą czekamy
..........w Beaufays 26-go wieczorem
..........oficerowie Pańskiej dywizyi
..........przedstawieni księżnej.
..........w pogotowiu.
..........szacunku
..........O U X.
— Do dyabła! — rzekł podprefekt — —to poprostu zawiadomienie o powstaniu; łatwo bowiem bardzo domyślić się tego, czego tu brak.
— Niesłychanie łatwo — rzekł generał.
Poczem, głosem przyciszonym, dodał:
— Może nawet za łatwo.
— I cóż mi pan opowiadał o przebiegłości tych ludzi? — spytał podprefekt. — Ależ przeciwnie, ich naiwność wprawia mnie w zdumienie.
— Niech pan poczeka! — rzekł Dermonocurt; — to nie wszystko.
— A!
— Pożegnawszy się z moim handlarzem owsa, zaczepiłem żebraka, nawpół idyotę. Mówiłem mu o Panu Bogu, o jego świętych, o Matce Boskiej, o gryce, o zbiorze jabłek... zwracam pańską uwagę, że jabłonie kwitną dopiero... i nakoniec zapytałem go, czy zechce nam służyć za przewodnika, i zaprowadzić nas do Loroux, gdzie, jak pan sobie przypomina, mieliśmy zrobić wycieczkę. „Nie mogę“ — -odpowiedział mój idyota z przebiegłą miną. „A to dlaczego?“ — spytałem, udając głupiego. „Bo mi kazano“ — odparł — „zaprowadzić piękną panią i dwóch takich panów, jak pan, z Puy-Laurens do Floceliére.“
— Do dyabła! sprawa zaczyna się wikłać.
— Przeciwnie, wyjaśnia się.
— Jakto?
— Zwierzenia, które przychodzą bez wezwania w tym kraju, gdzie tak trudno je otrzymać, gdy ich się szuka, wydają mi się sidłami takiemi widocznemi, że trudno, by taki stary lis, jak ja, dał się w nie złapać. Księżna Berry, o ile to jest istotnie księżna Berry, nie może być jednocześnie w Souday, w Beaufays i w Puy-Laurens. Jak pan sądzi, kochany panie podprefekcie?
— Hm — odparł, drapiąc się za ucho — zdaje mi się, że mogła być lub będzie mogła być kolejno w tych trzech miejscowościach i, dalibóg, nie tracąc czasu na latanie do schronienia, gdzie była, lub do tego, w któremi będzie, poszedłbym prosto do Floceiére, to jest do miejsca, gdzie, jak pański idyota powiedział, jest dzisiaj.
— Nie masz węchu, kochany podprefekcie — rzekł generał. — Jedyną wiadomość dokładną mam od tego durnia, który nam dał placek i którego pan przyprowadził tutaj...
— A tamci...
— Założyłbym się o moje epolety generalskie przeciw epoletom podporucznika, że tamci byli nasłani na nas przez jakiego chytrego chama, który widział, że rozmawialiśmy z panem wójtem i który miał w tem interes, żeby nas wywieść w pole. Do roboty zatem, na polowanie, kochany podprefekcie, i zajmijmy się zamkiem Souday, inaczej zastaniemy gniazdo puste.
— Brawo! — zawołał podprefekt — obawiałem się, że zrobiłem krok fałszywy, ale pańskie słowa dodają mi otuchy.
— Cóż pan uczyni?
— Otóż ten wójt nazywa się Courtin i jest wójtem wioski, noszącej nazwę Logerie.
— Znam to: omal nie schwytaliśmy tam Charette’a, będzie temu niedługo lat trzydzieści siedem.
— Otóż ten Courtin wskazał mi człowieka, który mógłby nam służyć za przewodnika i którego byłoby w każdym razie rozważnie zaaresztować, żeby nie wracał do zamku i nie uprzedzał o grożącem niebezpieczeństwie.
— A ten człowiek?
— To intendent margrabiego, jego gajowy. Oto jego rysopis.
Generał wziął papier, podany przez podprefekta i przeczytał:
„Włosy siwiejące i krótkie, czoło nizkie, oczy czarne i żywe, brwi zjeżone, na nosie brodawka, w nozdrzach włosy, faworyty, kapelusz okrągły, kurtka aksamitna, takież spodnie i kamizelka, kamasze i pas ze skóry. Oznaki szczególne: pies wyżeł, sierści brunatnej. Drugi kieł lewy złamany“.
— Doskonale! — zawołał generał — mój handlarz owsa jota w jotę! gospodarz Terrien, który, założę się, tak się nazywa Terrien, jak ja Barabasz.
— Będziesz mógł, panie generale, upewnić się o tem niebawem.
— Jakto?
— Za chwilę będzie tutaj.
— Tutaj?
— Tak jest.
— Przyjdzie tutaj?
— Przyjdzie.
— Dobrowolnie?
— Dobrowolnie albo przemocą.
— Przemocą?
— Tak; wydałem rozkaz, żeby go zaaresztowano, 0co niewątpliwie jest już dokonane w chwili, kiedy panu to mówię.
— Do stu tysięcy bomb i kartaczy! — krzyknął generał, uderzając w stół pięścią tak gwałtownie, że podprefekt podskoczył na fotelu. — Do stu tysięcy bomb i kartaczy! — powtórzył — cóżeś pan zrobił?
— Zdaje mi się, generale, że, jeśli to człowiek taki niebezpieczny, jak mi mówiono, można było zrobić tylko jedną rzecz: zaaresztować go.
— Niebezpieczny! niebezpieczny!... Jest stokroć niebezpieczniejszy teraz, niż był przed kwadransem.
— Ale jeśli jest zaaresztowany?
— Nie stało się to tak prędko, wierzaj mi pian, żeby nie było czasu uderzyć na alarm. Księżna będzie zawiadomiona, zanim zdążymy oddalić się stąd o milę. Bardzo będzie szczęśliwie, jeżeli, dzięki panu cała ta hołota nie opadnie nas tak, że nie będziemy mogli wezwać jednego człowieka z załogi.
— Ale może jest jeszcze możność... — rzekł podprefekt, rzucając się ku drzwiom.
— Tak, biegnij pan... Ach! do stu tysięcy bomb i kartaczy! zapóźno!
Istotnie, głuchy hałas dobiegał z ulicy, potęgując się z każdą sekundą, dopóki nie dosięgnął dyapazonu tego strasznego koncertu tłumów, który jest prologiem do bitwy.
Generał otworzył okno i ujrzał, o jakie sto kroków od oberży, żandarmów, prowadzących Jana Oullier’a ze związanemi rękoma. Otaczał ich tłum wrzeszczący i groźny; żandarmi postępowali wolno i z trudnością. Nie uczynili wszelako jeszcze użytku ze swojej broni; ale nie było już chwili czasu do stracenia.
— Trudno, piwo nawarzone, trzeba je wypić! — rzekł generał, zdejmując surdut i przywdziewając pośpiesznie mundur.
Poczem, wołając sekretarza:
— Rusconi, mego konia! mego konia! — dodał. — Pan, panie podprefekcie, postaraj się zebrać członków gwiardyi narodowej, jeśli tu są; ale niech ani jeden karabin nie pochyli się bez mego rozkazu.
Wszedł kapitan wysłany przez sekretarza.
— Kapitanie — ciągnął dalej generał — zgromadź ludzi swoich w dziedzińcu; niechaj dwudziestu strzelców dosiądzie konia; każdemu dać żywność na dwa dni i dwadzieścia pięć nabojów; i bądźcie gotowi do wyjazdu na pierwszy dany sygnał.
Stary generał, który wskrzesił w sobie cały ogień i zapał lat młodych, zeszedł na dziedziniec, a posyłając w duchu całą ludność cywilną do wszystkich dyabłów, rozkazał otworzyć bramę, wychodzącą na ulicę.
— Jakto! — zawołał podprefekt — pan sam pokaże się tej rozjuszonej tłuszczy? Chyba nie zechcesz, generale...
— Owszem, tego chcę jedynie. Do kroćset! czyż nie powinienem wyzwolić swoich ludzi? Na bok! na bok! teraz nie pora się rozczulać.
Istotnie, zaledwie otwarła się brama na oścież, generał, spiąwszy konia silnie ostrogą, znalazł się od pierwszego skoku konia na środku ulicy, w największym tłumie.
To nagłe ukazanie się starego żołnierza o twarzy energicznej, o wysokiej postawie, w mundurze haftowanym i zasianym orderami, niepospolita odwaga, jakiej dawał dowody, wywołały śród tłumu ten sam skutek, co wstrząśnienie elektryczne.
Krzyki ustały, jakby pod wpływem czarów; kije podniesione opadły. Chłopi, stojący najbliżej generała, ponieśli rękę do kapelusza; stłoczone szeregi rozstąpiły się i żołnierz z ulicy Rivoli i z pod Piramid mógł posunąć się jakie dwadzieścia kroków ku żandarmom.
— Cóż to, chłopcy, co wam się stało? — krzyknął głosem takim donośnym, że słychać go było aż na ulicach przylegających do placu.
— Stało się, że zaaresztowano Jana Oullier’a — odezwał się jeden głos.
— A Jan Oullier jest człowiekiem uczciwym — rzekł głos inny.
— Aresztuje się złoczyńców, a nie ludzi uczciwych — odezwał się głos trzeci.
— Stąd też nie pozwolimy zabrać Jana Oullier’a — rzekł głos czwarty.
— Cicho! — zawołał generał tonem takim nakazującym, że wszystkie głosy umilkły.
Poczem dodał:
— Jeśli Jan Oullier jest człowiekiem uczciwym, o czem nie wątpię, Jan Oullier będzie puszczony na wolność; jeśli jest jednym z tych, którzy usiłują was okłamać, nadużyć waszych dobrych i lojalnych uczuć, Jan Oullier będzie ukarany. Czy sądzicie, że to niesprawiedliwość karać tych, którzy usiłują pogrążyć nanowo kraj w niedolę i sprowadzić znów te okropne klęski, o jakich starzy mówią młodym, płacząc?
— Jan Oullier jest człowiekiem spokojnym i krzywdy niczyjej nie chce — odezwał się głos.
— Czegóż wam brak? — ciągnął dalej generał, pomijając tę uwagę. — Wasi księża są szanowani; wasza religia jest i naszą. Czyż zabiliśmy króla, jak w r. 1793? czy zbezcześciliśmy Boga, jak w r. 1794? Czy kto godzi na wasze mienie? Nie; jest pod opieką prawa wspólnego. Nigdy jeszcze handel wasz nie był taki kwitnący.
— To prawda — przy wtórzył młody chłop.
— Nie słuchajcie więc złych Francuzów, którzy dla zadowolenia swoich samolubnych zawiści nie obawiają się sprowadzać na cały kraj strasznej klęski wojny domowej... Czy nie pamiętacie już okropności tej klęski, trzeba-ż wam je przypominać? Mam-że wam przypominać waszych starców, wasze matki, żony i dzieci wasze pozabijane, pola wasze stratowane, wasze chaty w ogniu, śmierć i ruinę przy każdem waszem ognisku domowem?
— To wina błękitnych, oni to zrobili! — krzyknął jakiś głos.
— Nie, to nie błękitni — ciągnął dalej generał — tylko ci, którzy was popchnęli do tej walki niedorzecznej... niedorzecznej wówczas, a dzisiaj nikczemnej; do walki, która w owym czasie była przynajmniej czemś upozorowana, a która dzisiaj nie ma już na swoje usprawiedliwienie żadnej wymówki.
Mówiąc to, generał kierował konia swego ku żandarmom, którzy ze swojej strony nie szczędzili wysiłków, by się dostać do generała. A to zbliżenie stawało im się coraz łatwiejsze, albowiem żołnierskie przemówienie generała wywarło widoczne wrażenie na niektórych chłopów; jedni spuszczali głowę i milczeli; inni dzielili się z sąsiadem refleksyami, które, sądząc z wyrazu twarzy mówiących, potwierdzały słowa generała. Ale w miarę, jak generał wjeżdżał głębiej w koło, które otaczało żandarmów i ich więźnia, spotykał oblicza mniej przychylnie usposobione; najbliższe były zupełnie groźne a należały widocznie do przywódców, do zwierzchników oddziałów, do kapitanów parafialnych.
Dla tych szkoda było silić się na wymowę; mieli oni niezłomne postanowienie: nie słuchać nigdy i przeszkadzać słuchać innym.
Nie krzyczeli — wyli.
Generał zrozumiał położenie i postanowił zaimponować tym ludziom siłą fizyczną, która ma zawsze taką władzę nad tłumem.
Aubin Krótka-Radość stał w pierwszym szeregu buntowników. Wobec jego kalectwa wyda się to wam osobliwe. Ale Aubin zastąpił sobie swoje kiepskie nogi drewniane doskonałemi nogami z ciała i kości — wsiadł okrakiem na ramiona żebraka olbrzymiej postaci, który, przy pomocy rzemieni, okręcających sztuczne nogi szynkarza, utrzymywał go w tej pozie równie mocno, jak generał trzymał się w siodle. Tak usadowiony, Aubin Krótka-Radość sięgał do wysokości epolet generała i obrzucał go frenetycznemi przekleństwami, nie szczędząc przytem groźnych ruchów.
Generał wyciągnął rękę w jego stronę, pochwycił go za kołnierz kurtki, podniósł w górę, potrzymał tak przez chwilę zawieszonego nad tłumem, i, rzucając go w końcu żandarmowi:
— Schowajcie mi tego poliszynela rzekł — przyprawiłby mnie w końcu o migrenę.
Żebrak, oswobodzony od swego jeźdźca, podniósł głowę i generał poznał idyotę, z którym rozmawiał rano; tylko obecnie idyota miał minę taką sprytną, jak mało kto.
Czyn generała pobudził tłum do śmiechu, ale ten śmiech nie trwał długo. Aubin znajdował się w objęciach żandarma, który stał po prawej stronie Jana Oullier’a. Wyjął ostrożnie z kieszeni nóż i zatopił go po rękojeść w pierś żandarma, krzycząc:
— Niech żyje Henryk V! Uciekaj, przyjacielu Oullier!
Jednocześnie żebrak, który, kierowany słusznem uczuciem współzawodnictwa, chciał niewątpliwie odpowiedzieć godnie na atletyczny czyn generała, wsunął się pod jego konia i, ruchem nagłym a silnym, pochwyciwszy generała za but, przerzucił go na przeciwną stronę.
Generał i żandarm upadli jednocześnie: można było przypuszczać, że są obaj zabici. Ale generał podniósł się niezwłocznie i dosiadł konia z równą siłą, jak i zręcznością. Zasiadając się zaś w siodle, uderzył pięścią tak silnie w obnażoną głowę żebraka, że ten, bez najlżejszego krzyku, padł na wznak, jak gdyby miał roztrzaskaną czaszkę.
Ani żandarm, ani żebrak nie podnieśli się; żebrak zemdlał, żandarm umarł.
Jan Oullier ze swojej strony, jakkolwiek miał ręce związane, tak silnie pchnął ramieniem drugiego żandarma, że ten się zachwiał. Oullier przeskoczył przez zwłoki martwego żołnierza i rzucił się w tłum. Ale generał widział wszystko, nawet to, co się działo za nim. Skręcił w bok konia, który skoczył w tę żywą, wezbraną falę, pochwycił Jana Oullier’a, jak poprzednio był pochwycił Aubin’a, i posadził go w poprzek na swoim koniu.
Wówczas posypał się grad kamieni, a kije wróciły do groźnej pozycyi. Żandarmi otoczyli generała i utworzyli dokoła niego szpaler, nastawiając bagnety przeciw tłumowi, który, nie śmiejąc rzucić się na nich, obsypywał ich pociskami.
Tak zbliżyli się do gospody. W tej chwili położenie generała i jego ludzi zaczynało być krytyczne. Chłopi, którzy widocznie byli zdecydowani nie pozostawiać Jana Oullier’a w mocy jego wrogów, stawali się coraz śmielsi. Już kilka bagnetów zabarwiło się krwią, a mimo to zawziętość buntowników potęgowała się coraz bardziej. Na szczęście głos generała dobiegł do miejsca, gdzie umieszczeni byli żołnierze.
— Do mnie grenadyerzy z 32-go! — krzyknął.
W tejże chwili drzwi gospody otworzyły się, żołnierze, z nastawionymi bagnetami rzucili się naprzód i odepchnęli chłopów. Generał i jego eskorta mogli dostać się na dziedziniec, gdzie generał zastał podprefekta, który nań czekał.
— Ma go pan, to on — rzekł, rzucając mu Jana Oullier’a, jak paczkę — drogo nas kosztował. Dałby Bóg, żeby się to opłaciło!
Wtem odezwała się silna, strzelanina, idąca od krańca placu.
— Co to jest? — rzekł generał, nastawiając uszu i wydymając nozdrza.
— Zapewnie gwardya narodowa — odparł podprefekt — gwardya narodowa, której rozkazałem zebrać się, i która, stosownie do moich instrukcyi, zaszła buntowników od tyłu.
— A kto wydał rozkaz strzelania?
— Ja, generale; trzeba było przecież wyzwolić pana.
— Do kroćset! przecież pan widzi, że wyzwoliłem się sam — rzekł stary żołnierz.
Poczem, potrząsając głową:
— Panie — rzekł — niech pan sobie to dobrze zapamięta: w wojnie domowej wszelka krew, przelana bez potrzeby, to więcej niż zbrodnia, to błąd.
Ordynans wpadł galopem na dziedziniec.
— Generale — rzekł oficer — powstańcy uciekają na wszystkie strony. Strzelcy nadchodzą; czy mają ich ścigać?
— Niech się nikt nie rusza! — odparł generał. Pozostawcie wszystko gwardyi narodowej. To przyjaciele, już oni się porozumieją między sobą.
Istotnie, druga salwa oznajmiała, że chłopi i gwardziści narodowi porozumiewali się.
Odgłos tych dwóch salw właśnie usłyszał baron Michel w Logerie.
— Teraz — rzekł generał — chodzi poprostu o to, żeby skorzystać z tego smutnego dnia.
Poczem, wskazując Jana Oullier’a:
— Całe szczęście dla nas — dodał — że ten człowiek sam tylko zna tajemnicę. Czy komunikował się z kimkolwiek od czasu, jakeście go zaaresztowali, żandarmi?
— Nie, generale, nawet znakami, ponieważ ma ręce skrępowane.
— Czy nie widzieliście, żeby uczynił jaki ruch głową, żeby powiedział słowo? Wszak wiecie, że u tych chłopów wystarczy jeden ruch, jedno słowo mówi wszystko.
— Nie generale.
— A więc spróbujmy szczęścia. Kapitanie, każ nakarmić swoich ludzi; za kwadrans ruszamy w drogę.
Żandarmi i gwardya narodowa wystarczą, by utrzymać spokój w mieście; zabieram dwunastu strzelców, żeby wskazywali drogę.
Generał wszedł do wnętrza gospody. Żołnierze zaczęli się sposobić do odjazdu.
Przez ten czas Jan Oullier siedział na kamieniu, na środku dziedzińca, strzeżony przez dwóch żandarmów. Twarz jego zachowała wyraz zwykłej obojętności; skrępowanemi rękoma głaskał psa, który podążył za nim i teraz położył łeb na kolanach pana, liżąc kiedy niekiedy ręce, co go głaskały, jak gdyby chciał przypomnieć więźniowi, że pozostał mu w nieszczęściu przyjaciel.
Jan Oullier głaskał psa delikatnie piórem dzikiej kaczki, które podniósł z ziemi na dziedzińcu; poczem, korzystając z chwili, w której jego dwaj stróże przestali patrzeć w jego stronę, wsunął to pióro między zęby zwierzęcia, dał mu znak i wstał, mówiąc po cichu:
— Wałkoń, ruszaj!
Pies odchodził powoli, spoglądając kiedy niekiedy na pana, wreszcie wyszedł za bramę, niezauważony przez nikogo, i znikł.
— Doskonale! — szepnął Jan Oullier — ten będzie na miejscu przed nami.
Na nieszczęście, żandarmi nie sami czuwali nad więźniem.

KONIEC TOMU I-GO


I.
Sposoby Jana Oullier’a.

Do dnia, dzisiejszego jeszcze w całej Wandei bardzo mało jest wielkich i dobrych gościńców, a i te, które są w niewielkiej liczbie, wykonane zostały od r. 1832-go, t. j. od czasu, w którym się rozegrały wypadki, jakie zamierzyliśmy opowiedzieć. Brak wielkich dróg stanowił właśnie siłę powstańców w wielkiej wojnie.
Powiedzmy słówko o tych, które istniały wówczas na lewem wybrzeżu Loary.
Jest ich dwie. Jedna idzie od Nantes do la Rochelle przez Montaigu; druga z Nantes do Paimboeuf przez Pélerin, ciągnąc się prawie ustawicznie wzdłuż brzegów rzeki. Oprócz tych dróg głównych istnieje jeszcze kilka złych dróg drugorzędnych albo poprzecznych; idą one z Nantes na Beaupréau, przez Vallot, z Nantes na Mortagne, Chollet i Bressuire przez Clisson, z Nantes na Sables d’Olonne przez Légé, z Nantes na Challans przez. Machecoul.
Chcąc przybyć z Montaigu do Machecoul’u temi drogami, trzeba było koniecznie zboczyć znacznie z linii prostej; istotnie, należało udać się aż do Légé, stamtąd skierować się na drogę, idącą z Nantes do Sables-d’Olonne, dążyć nią do punktu, gdzie przecina drogę do Challans i następnie zboczyć do Machecoul’u.
General Dermoncourt rozumiał aż nadto dobrze, że całe powodzenie jego wyprawy zależało od szybkości, z jaką byłaby przeprowadzona, nie mógł tedy zdecydować się na marsz taki długi. Zresztą te drogi nie były dogodniejsze dla operacyi wojskowych, niż drogi poprzeczne. Okolone szerokimi i głębokimi rowami, ciągnąc się między dwoma stokami, na których wznoszą się żywopłoty, drogi te sprzyjają bardzo zasadzkom.
Nieliczne ich zalety nie równoważyły bynajmniej ich niedogodności; generał zdecydował się tedy podążyć drogą poprzeczną, która, prowadziła, do Machecoul’u przez Vieille-Vigne i była blizko o pół mili krótsza. System rozmieszczania drobnych załóg w różnych miejscowościach sprawił, że żołnierze poznali kraj i wiedzieli dokładnie, jakie drogi są złe.
Kapitan, który dowodził oddziałem piechoty, znał drogę do rzeki Boulogne, albowiem przemaszerował tamtędy we dnie; nad rzeką zaś, ponieważ nie można było się spodziewać, żeby Jan Oullier chciał wskazać drogę, miał czekać przewodnik, przysłany przez Courtin’a, który nie śmiał jawnie ofiarować swej pomocy wyprawie.
Postanowiwszy iść drogą poprzeczną, generał przedsięwziął wszelkie środki ostrożności, by go nie zaskoczono. Dwaj strzelcy, z pistoletem w ręku, szli naprzód, wskazując drogę kolumnie, którą oskrzydlało dwunastu żołnierzy z obu stron drogi, tak, że mogli w każdej chwili zagłębić się w krzaki i zarośla przydrożne, by je przeszukać.
Generał szedł na czele swoich żołnierzy, umieściwszy w środku między nimi Jana Oullier’a.
Stary Wandejczyk ze związanemi rękoma umieszczony został na koniu z tyłu za jednym ze strzelców; rzemień, który ściskał go wpół, spięty był na piersi jeźdźca tak, że Jan Oullier, gdyby nawet zdołał pozbyć się więzów, któro krępowały mu ręce, nie mógłby ujść żołnierzowi. Dwaj inni strzelcy szli po prawej i po lewej stronie tego pierwszego i mieli specyalne polecenie czuwania nad więźniem.
Było trochę po szóstej wieczorem, gdy wyruszyli z Montaigu; mieli przed sobą pięć mil drogi, a, przypuszczając, że na te pięć mil potrzebowali pięć godzin czasu, powinni byli około jedenastej znaleźć s:ę w zamku Souday. Ta godzina wydawała się generałowi bardzo pomyślna dla wykonania zamierzonego zamachu. Jeśli raport Courtin’a był ścisły, jeśli przypuszczenia go nie omyliły, przywódcy ruchu wandejskiego powinni byli być zebrani, w Souday na naradzie z księżną i prawdopodobnie będzie można zastać ich jeszcze w zamku. W takim razie nic nie przeszkodzi schwytaniu wszystkich razem od jednego zamachu.
Po półgodzinnym pochodzie, to jest o pół mili od Montaigu, mała kolumna przechodziła przez rozdroże Saint-Corentin, gdzie stara kobieta w łachmanach modliła się, klęcząc pod krzyżem. Na hałas, wywołany nadchodzeniem wojska, żebraezka odwróciła głowę i, niby pod wpływem ciekawości, podniosła się i stanęła na brzegu drogi, by się żołnierzom przypatrzyć; poczem, jak gdyby widok haftowanego munduru generała podsunął jej tę myśl, zaczęła mruczeć pod nosem jedną z tych modlitw, przy pomocy których żebracy proszą o jałmużnę.
Oficerowie i żołnierze, pogrążeni w myślach i coraz chmurniejsi w miarę jak mrok zapadał, przeszli, nie zwracając uwagi na staruszkę.
— Czy wasz generał nie widział tej poszukiwaczki chleba? — spytał Jan Oullier strzelca, którego miał po prawej; stronie.
— Dlaczego o to pytacie?
— Dlatego, że nie otworzył jej swojej sakiewki. Niech się strzeże! Kto odpycha dłoń otwartą, powinien się obawiać dłoni zamkniętej. Spotka nas nieszczęście.
— Jeśli chcesz tę przepowiednię zastosować do siebie, mój człowiecze, sądzę, że możesz to powiedzieć spokojnie, wobec tego, że z nas wszystkich ty, zdaje mi się, narażony jesteś na największe niebezpieczeństwo.
— Tak; to też chciałbym je zażegnać.
— W jaki sposób?
— Wyjmijcie monetę z mojej kieszeni.
— Po co?
— Żeby ją dać tej kobiecie; a ona podzieli swoje modlitwy między mnie, który jej dam jałmużnę, a was, którzy mi do tego dopomożecie.
Strzelec wzruszył ramionami; ale przesąd jest dziwnie zaraźliwy, a ten, który ma związek z miłosierdziem, jeszcze bardziej, niż każdy inny. Stąd też żołnierz, jakkolwiek uważał, że jest wyższy nad podobne błahostki, niemniej mniemał, iż nie powinien odmawiać Janowi Oullier’owi przysługi, jakiej od niego żądał, a która miała sprowadzić na nich błogosławieństwo boże.
Żołnierze skręcali w tej chwili w prawo, by wejść na drogę, prowadzącą do Vieille-Vigne; generał zatrzymał konia i przyglądał się pochodowi swoich ludzi, chcąc się upewnić naocznie, że wszystkie rozporządzenia, jakie wydał, były należycie wykonywane; spostrzegł, że Jan Oullier rozmawiał ze swoim sąsiadem i widział ruch żołnierza.
— Dlaczego pozwalasz więźniowi rozmawiać z przechodniami? — spytał strzelca.
Strzelec opowiedział generałowi, o co chodzi.
— Stój! — krzyknął generał zatrzymać tę kobietę i zrewidować.
Usłuchano niezwłocznie rozkazu i znaleziono u żebraczki tylko kilka monet, które generał obejrzał — z największą starannością. Ale napróżno obracał je na wszystkie strony, nie mógł znaleźć w nich nic podejrzanego. Niemniej wsunął monety do kieszeni, dając wzamian staruszce pięciofrankówkę.
Jan Oullier z drwiącym uśmiechem przyglądał się generałowi.
— No, widzicie, matko — rzekł półgłosem, ale tak dobitnie, żeby żebraczka nie traciła ani jednego słowa — uboga jałmużna więźnia (położył nacisk na ten wyraz) przyniosła wam szczęście; i jest to jeden powód więcej, żebyście mnie nie zapominali w swoich modlitwach. Tuzin Zdrowaś Marya, które wstawiają się za nim, mogą bardzo ułatwić zbawienie takiego, jak ja, nieboraka.
Jan Oullier podniósł głos, mówiąc to ostatnie zdanie.
— Na przyszłość — rzekł generał do Jana Oullier’a, gdy kolumna ponownie ruszyła w drogę — do mnie będziecie się zwracali, gdy zechcecie uprawiać miłosierdzie; ja was polecę modlitwom tych, którym zechcecie dopomódz; moje pośrednictwo nie wyrządzi wam krzywdy tam, w niebie, a może wam oszczędzić mnóstwo nieprzyjemności tu, na ziemi. Wy zaś — zwrócił się generał szorstkim tonem do jeźdźców — nie zapominajcie na przyszłość o moich rozkazach, albowiem zapowiadam, że was to spotkałoby nieszczęście.
W Vieille-Vigne zatrzymano się, by dać kwadrans wytchnienia piechurom. Wandejczyka umieszczono w środku czworoboku, utworzonego przez żołnierzy, by go oddzielić od ludności, która nadbiegła i tłoczyła się dokoła nich, zaciekawiona.
Koń, który niósł Jana Oullier’a, nie był podkuty i męczył się bardzo, dźwigając podwójny ciężar; generał wyznaczył tedy, dla zastąpienia go, tego konia z eskorty, który mu się wydał najsilniejszy. Koń ten należał do jednego z kawalerzystów straży przedniej, który, pomimo niebezpieczeństw, na jakie się narażał w charakterze warty zgubionej, zajął miejsce kolegi z widoczną a wielką niechęcią.
Ten kawalerzysta był to człowiek mały, barczysty, silny, o twarzy łagodnej i inteligentnej, który nie miał w obejściu tej fantazyi, jaka cechowała jego towarzyszów.
Podczas przygotowań do tej zamiany, przy blasku łatami — noc bowiem zapadła zupełnie — by się przekonać, czy rzemienie i postronki były w należytym stanie, Jan Oullier mógł dostrzedz rysy człowieka, z którym miał teraz odbywać drogę; oczy jego spotkały się ze wzrokiem żołnierza i zauważył, że ten zarumienił się, spojrzawszy na niego.
Ruszono w dalszą drogę, z podwojoną ostrożnością, albowiem coraz mniej spotykano otwartych przestrzeni, czyli, że okolica sprzyjała coraz bardziej napadowi.
Widoki niebezpieczeństwa, na jakie mogli być narażeni, zmęczenie, jakie znosili, maszerując po drogach, które przeważnie były wąwozami, pełnymi kamieni olbrzymich, nie pozbawiły bynajmniej wesołości żołnierzy; zaczęli sobie żartować z niebezpieczeństwa i rozmawiali z tą niefrasobliwością, która, u Francuzów, może zniknąć na chwilę, ale zawsze powraca.
Tylko strzelec, którego siodło dzielił Jan Oullier, pozostał szczególnie ponury i zamyślony.
Naraz głos generała rozkazał wyjść z szeregu i dążyć dalej gęsiego, albowiem ścieżka stała się taka wązka, stoki były takie blizkie siebie, że dwaj kawalerzyści nie mogli jechać rzędem.
Podczas chwilowego zamieszania, wywołanego z konieczności przez ten manewr, Jan Oullier zaczął gwizdać po cichutku melodyę bretońską, do której słowa tak się zaczynają.

Szuan’e walczą za dobrą sprawę.

Usłyszawszy pierwszą nutę melodyi, kawalerzysta drgnął.
Wówczas, ponieważ jeden strzelec był z przodu, a drugi z tyłu, Jan Oullier, oswobodzony od ich nadzoru, zbliżył usta do ucha milczącego kawalerzysty.
— Napróżno milczysz — szeptał — poznałem cię odrazu, Tomaszu Tinguy, jak ty odrazu mnie poznałeś.
Żołnierz westchnął i wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć, że postępuje wbrew swojej1 woli. Ale nie odpowiedział jeszcze.
— Tomaszu Tinguy — ciągnął dalej Jan Oullier — czy ty wiesz, dokąd idziesz, dokąd prowadzisz starego przyjaciela swego ojca? Na rabunek i zatracenie zamku Souday, którego panowie byli zawsze dobroczyńcami twojej rodziny!
Tomasz nie odpowiedział, ale dreszcz wstrząsnął nim.
— Twój ojciec umarł! — mówił znów Jan Oullier.
Tomasz nie odpowiedział, ale dreszcz wstrząsnął nim na siodle, a z ust jego wybiegło tylko to jedno słowo:
— Umarł?...
— Tak, umarł! — —szeptał gajowy. — A kto czuwał przy jego łóżku z twoją siostrą, Rozyną, gdy oddawał ostatnie westchnienie? Dwie panny de Souday, które znasz dobrze, panna Berta i panna Marya; i to z narażeniem własnego życia, skoro twój ojciec umarł na zaraźliwą gorączkę. Nie mogąc przedłużyć jego życia, osłodziły mu, jak prawdziwe anioły, konanie. Gdzie jest teraz twoja siostra, która nie miała już dachu nad głową? W zamku Souday. Ach! Tomaszu Tinguy, wolę być biednym Janem Oullier’em, którego rozstrzelają może niebawem gdzieś w kącie, niż tym, który go związanego prowadzi na stracenie!
— Milcz, Janie! milcz! — odezwał s:ę Tomasz Tinguy, łkającym głosem — nie jesteśmy jeszcze na miejscu... Zobaczymy.
Podczas tej rozmowy Jana Oullier’a. z synem Tinguy’ego wąwóz, w którym maszerował mały oddział, zaczął prowadzić po nagłym spadku, schodząc do jednego z brodów rzeki Boulogne.
Noc zapadła już zupełnie, noc ponura, ciemna, bez jednej gwiazdy na niebie; a ta noc, która z jednej strony mogła być pomyślna dla ostatecznego wyniku wyprawy, z drugiej mogła się stać źródłem poważnych niedogodności dla żołnierzy, maszerujących śród kraju dzikiego i nieznanego.
Gdy przybyli na brzeg rzeki, zastali dwóch strzelców ze straży przedniej, którzy czekali z pistoletem w ręku. Zatrzymali się tu zaniepokojeni. Zamiast bowiem wody przezroczystej, pędzącej po kamieniach, jak zwykle w miejscach brodu, ujrzeli przed sobą toń czarną, stojącą, która powoli obijała się o skały, okalające rzekę. Napróżno rozglądano się na wszystkie strony, nigdzie nie było widać przewodnika, którego przyrzekł przysłać Courtin.
Generał rzucił okrzyk.
— Kto idzie? odpowiedziano z przeciwległej strony rzeki.
— Souday! — odparł generał.
— W takim razie mam być waszym przewodnikiem.
— Czy jesteśmy przy brodzie Boulogne? — spytał generał.
— Tak.
— Dlaczego poziom wody taki wysoki? — spytał generał.
— Z powodu ostatnich deszczów nastąpił wielki przybór.
— Czy, pomimo togo przyboru, przejście jest możliwe?
— Co prawda, nie widziałem nigdy, żeby rzeka tak wezbrała; myślę więc, że byłoby rozważniej...
Głos przewodnika urwał się nagle i skonał w głuchym jęku.
Poczem dobiegł odgłos walki, takiej, jak gdyby pod stopami kilku ludzi staczały się kamienie.
— Do kroćset! — krzyknął generał — mordują naszego przewodnika!
Rozpaczliwy krzyk trwogi i bólu odpowiedział na te słowa generała i potwierdził je.
— Grenadyer konny za każdego strzelca! — krzyknął generał — kapitan za mną! dwaj porucznicy tutaj, z resztą żołnierzy więzień i trzej strzelcy!
W jednej chwili każdy z siedemnastu strzelców miał za sobą grenadyera. Osiemdziesięciu grenadyerów i dwaj porucznicy, więzień i trzej strzelcy, a między nimi Tinguy, pozostali na prawym brzegu Boulogne. Rozkaz został wykonany z szybkością myśli, poczem generał wraz z siedemnastu strzelcami i tyluż grenadyerami, wszedł do łożyska rzeki.
W odległości dwudziestu kroków od brzegu, konie straciły grunt pod nogami, ale zaczęły pływać i niebawem dotarły bez wypadku do brzegu przeciwległego. Żołnierze zeskoczyli na ląd.
— Czy nic nie widzicie? — spytał generał, usiłując przeniknąć otaczające ciemności.
— Nie, generale — odparli żołnierze jednogłośnie.
— A jednakże to stąd — odparł generał, jak gdyby mówiąc do siebie — odpowiedział nam ten dzielny człowiek. Przeszukajcie zarośla, ale nie oddalajcie się jeden od drugiego, może znajdziecie jego trupa.
Żołnierze, posłuszni, szukali w promieniu pięćdziesięciu metrów dokoła zwierzchnika, ale po kwadransie wrócili z niczem, zaniepokojeni tem nagłem zniknięciem przewodnika.
— Nie znaleźliście nic? — spytał generał.
Jeden grenadyer zbliżył się, trzymając w ręku czapkę bawełnianą.
— Znalazłem tę czapkę bawełnianą — rzekł.
— Gdzie?
— Na krzaku.
— To czapka naszego przewodnika — rzekł generał.
— Jakto? — spytał kapitan.
— Bo ludzie, którzy na niego napadli — odparł bez wahania generał — mieli kapelusze.
Kapitan umilkł, nie śmiejąc pytać więcej; ale widoczne było, że wytłómaczenie generała nic mu nie wytłumaczyło.
Dermoncourt zrozumiał jego milczenie.
— To bardzo proste — rzekł — ludzie, którzy przed chwilą zamordowali naszego przewodnika, szli za nami, oczywiście, od chwili, kiedy opuściliśmy Montaigu, i to w zamiarze porwania naszego więźnia... Zdaje się, że zdobycz jest donioślejsza, niż zrazu sądziłem!... Ci ludzie, którzy nas śledzili, byli na jarmarku i musieli mieć, jak zwykle, gdy idą do miasta, kapelusze, gdy przeciwnie, przewodnik, zaskoczony nagle w łóżku, obudzony przez człowieka, który miał nam go przysłać, włożył prawdopodobnie na głowę to, co znalazł pod ręką, albo nawet może zachował to, co już miał na głowie; stąd czapka bawełniana.
— I sądzisz, generale — spytał kapitan że szuanie ośmielili się podejść tak blizko do naszej kolumny?
— Szli z nami razem od Montaigu i nie spuścili nas z oka ani na jedną chwilę. Do kroćset! skarżą się zawsze na nieludzkość, która kieruje tą wojną, a na każdym kroku człowiek przekonywa się własnym kosztem, że nigdy nie jest dosyć nieludzki... Jaki też głupiec ze mnie!
— Coraz mniej rozumiem, generale — rzekł kapitan, śmiejąc się.
— Czy pamiętasz, kapitanie, żebraczkę, która nas zaczepiła, gdy wyjechaliśmy z Montaigu?
— Pamiętam, ‘generale.
— Otóż, to ta błaźnica nasłała na nas tę bandę. Chciałem kazać odprowadzić ją do miasta; źle zrobiłem, nie usłuchawszy pierwszego porywu; byłbym ocalił życie temu nieborakowi. A! rozumiem teraz: usłyszeliśmy owe Zdrowaś Marya, którem nasz więzień polecał siebie przed przybyciem do Souday.
— Czy generał przypuszcza, że ośmielą się uderzyć na nas?
— Gdyby ich było wielu, jużby to uczynili; ale jest ich co najwięcej pięciu czy sześciu.
— Czy mam kazać przejść ludziom, którzy pozostali na tamtym brzegu, generale?
— Zaraz! Nasze konie utraciły grunt pod nogami; nasze piechury potopiliby się. Musi być gdzieś inny bród, łatwiejszy do przebycia, tu w okolicach.
— Tak sądzisz, generale?
— Do licha! jestem tego pewien.
— To pan zna rzekę?
— Bynajmniej.
— A więc?...
— Ach! kapitanie, zaraz widać, że nie uczestniczyłeś, jak ja, w wielkiej wojnie, w tej wojnie dzikich, w której trzeba było ciągle kierować się wnioskami. Ci ludzie nie stali w zasadzce na tej części wybrzeża, w chwili, gdy my stanęliśmy na przeciwległem, to jasne.
— Dla pana, generale.
— Ależ, Boże, dla każdego. Gdyby stali na tem wybrzeżu, byliby słyszeli przewodnika, który szedł, nic nie podejrzewając, i nie czekaliby naszego przybycia, by go pochwycić i zabić; zatem ta banda szła na naszych bokach, oskrzydlając tych, co nas oskrzydlali.
— Istotnie, generale, to możliwe.
— Przybyli nad Boulogne na chwilę przed nami. Otóż przerwa, jaka dzieliła chwilę, w której, przybywszy, przystanęliśmy od chwili, w której nasz człowiek został zamordowany, była taka krótka, że nie mogli nadmiernie nadkładać drogi, w poszukiwaniu przejścia.
— Dlaczego nie mieliby przejść w tem samem miejscu, co my?
— Dlatego, że większość chłopów, zwłaszcza w głębi kraju, nie umie pływać. A więc tu gdzieś bardzo blzko musi istnieć to przejście. Niech czterej żołnierze idą w górę rzeki, a czterej w dół, na przestrzeni pięciuset kroków. Dalej, a żywo! Nie będziemy przecież umierali tutaj... Zwłaszcza, że jesteśmy przemoczeni!
W dziesięć minut później oficer powrócił.
— Pan generał miał zupełną słuszność rzekł w odległości trzystu kroków stąd jest wysepka na środku rzeki; drzewo łączy tę wysepkę z brzegiem lewym, drugie drzewo zaś idzie od wysepki na brzeg przeciwny.
— Brawo! — rzekł generał — reszta naszego oddziału będzie mogła przejść, nie zamoczywszy jednego naboju.
Poczem, zwracając się do tych, którzy pozostali na wybrzeżu przeciwleglem, krzyknął:
— Hola! poruczniku, iść w górę Boulogne, dopóki nie znajdziecie drzewa, przerzuconego przez rzekę, i czuwać nad więźniem.




II.
Dawaj, Wałkoń, Dawaj!

Przez pięć minut mniej więcej, dwa małe oddziały szły równolegle w górę rzeki po dwóch wybrzeżach Boulogne. Wreszcie generał Dermoncourt, przybywszy na miejsce, wskazane przez kapitana, krzyknął: stój!
— Porucznik i czterdziestu żołnierzy naprzód! — rozkazał.
Czterdziestu ludzi i porucznik zeszli w dół i przebyli rzekę, zanurzeni w wodzie po ramiona, ale mogąc utrzymać ponad tonią strzelby i naboje, które się nie zamoczyły.
Żołnierze wyszli na brzeg i uszykowali się w szeregi.
— Teraz — rzekł generał — przeprowadzić więźnia.
Tomasz Tinguy skierował konia do wody, mając z każdego boku strzelca.
— Doprawdy, Tomaszu rzekł Jan Oullier, głosem cichym i przejmującym — na twojem miejscu obawiałbym się, żeby widmo ojca nie stanęło przede mną za to, żem przeciwstawił krwi jego najlepszego przyjaciela marną sprzączkę, którą tak łatwo odpiąć.
Tinguy przesunął dłoń po czole potem oblanem i przeżegnał się. W tej chwili trzej strzelcy dotarli do środka rzeki, ale prąd rozdzielił ich nieco. Nagłe rozległ się hałas, któremu towarzyszył głośny plusk wody, co dowiodło, że Jan Oullier nie napróżno wywołał przed biednego żołnierza bretońskiego czczony obraz tego, który mu dał życie.
General ani na jedną chwilę nie łudził się co do przyczyny tego hałasu’, który dobiegł jego uszu.
— Więzień ucieka! — krzyknął grzmiącym głosem. — Zapalić pochodnie, rozstawić się na wybrzeżu i dać ognia, jeśli się pokaże! Ty zaś — dodał, zwracając się do Tomasza Tinguy’eigo, który wylądowywał o dwa kroki od niego, nie myśląc nawet przez jedną sekundę o ucieczce — ty nie pójdziesz dalej!
Dobywając pistolet z olster:
— Niechaj tak giną wszyscy zdrajcy! — krzyknął.
I strzelił.
Tomasz Tinguy, ugodzony w pierś, padł trupem.
Żołnierze, wykonywając rozkaz generała z szybkością, która dowodziła aż nadto, że mają całą świadomość powagi położenia, puścili się wzdłuż rzeki. Kilkanaście pochodni, zapalonych, zarówno na brzegu lewym, jak i na prawym, rzucało na rzekę blask krwawy.
Jan Oullier, uwolniony z więzów, zesunął się z konia i zanurzył w rzekę, przesuwając się między nogami wierzchowca żołnierza po stronie prawej. Teraz czytelnicy zapytają nas, w jaki sposób Jan Oullier mógł pływać ze skrępowanemi rękoma. Wierzył on tak dalece w wpływ swojej wymowy na syna swego starego przyjaciela, że, za nadejściem nocy, o ile nie poświęcał czasu na przekonywanie Tomasza Tinguy’ego, zużytkował go na przegryzanie sznura, który mu krępował ręce. Jan Oullier miał dobre zęby; to też, gdy przybył nad Boulogne, sznur trzymał się tylko na jednej nitce, tak, że, gdy Oullier znalazł się w wodzie, wystarczył najmniejszy wysiłek, by się więzów pozbyć zupełnie.
Po kilku sekundach Jan Oullier odczuł potrzebę zaczerpnięcia oddechu; musiał tedy ukazać się na powierzchni wody. Ale w tejże chwili dziesięć strzałów huknęło na każdym brzegu i tyleż kul spieniło wodę dokoła pływaka. Cudem żadna w niego nie ugodziła; ale uczuł na twarzy swojej wartkie tchnienie pocisków.
Nierozważnie byłoby wystawiać powtórnie na próbę przypadek; tym razem bowiem nie byłoby to już wystawianie na próbę przypadku, lecz Pana Boga.
Jan Oullier zanurzył się tedy, a znalazłszy grunt pod nogami, zamiast w dalszym ciągu płynąć w dół Boulogne, zawrócił i skierował się w górę rzeki, powstrzymując oddech, tak, że omal mu piersi nie rozsadzał i ukazując się tylko poza obrębem smug świetlanych, jakiemi blask pochodni zaznaczał się po obu brzegach rzeki.
Wybieg istotnie zmylił wrogów Jana Oullier’a. Nie przypuszczając, żeby dobrowolnie nową trudnością potęgował niebezpieczeństwo ucieczki, żołnierze szukali go w dalszym ciągu w dole rzeki, trzymając strzelby, jak myśliwi, którzy czatują na zwierzynę, gotowi dać ognia, skoro tylko się ukaże. Ponieważ zaś zwierzyną był człowiek, przeto oczekiwanie było tembardziej gorączkowe.
Tłumiąc, o ile mógł, szmer swego oddechu, Jan Oullier zdołał dotrzeć do wierzby, której gałęzie dotykały powierzchni rzeki. Pływak pochwycił jedną z tych gałęzi, wziął ją w zęby i, tak jej się trzymając, przechylił głowę w tył, tak, że tylko usta i nos miał w powietrzu. Zaledwie zaczerpnął oddechu, usłyszał żałosne wycie, idące z miejsca, gdzie kolumna zatrzymała się, a on zsunął się do rzeki.
Poznał to wycie.
— Wałkoń! — szepnął. — Wałkoń tutaj? Wałkoń którego odesłałem do Souday? Zdarzyło mu się niechybnie jakieś nieszczęście, skoro tam nie dotarł... Boże, Boże! — dodał z nieopisaną gorącą wiarą — teraz tam ważniejsze jest, żeby mnie ci ludzie nie schwytali!
Żołnierze, którzy widzieli psa Jana Oullier’a na dziedzińcu gospody, poznali go również.
— Jego pies! jego pies! — zawołali.
— Doskonale! — rzekł sierżant — pies dopomoże nam do odnalezienia pana.
I usiłował schwytać Wałkonia. Ale, jakkolwiek chód biednego zwierzęcia był widocznie ociężały, Wałkoń wymknął mu się, poczem węszył przez sekundę w kierunku prądu i wskoczył do rzeki.
— Tędy, towarzysze! tędy! — krzyknął sierżant, zwracając się do żołnierzy, którzy przeszukiwali wybrzeża i wyciągając ręce w kierunku, w jakim udał się pies. — Zobaczymy, gdzie pies się zatrzyma. Dobry piesek! dobry! \
Jan Oullier, gdy poznał krzyk Wałkonia, nie bacząc już na grożące niebezpieczeństwo, wysunął głowę z wody. Widział, że pies, który przecinał rzekę w poprzek, płynie prosto w jego stronę; zrozumiał, że będzie zgubiony, jeśli nie zdobędzie się na czyn bohaterski. Otóż poświęcić psa było dla Jana Oullier’a czynem bohaterskim. Gdyby chodziło tylko o jego własne życie, Jan Oullier byłby zginął, albo ocalił się wraz z psem, albo przynajmniej zawahałby się ocalać siebie kosztem życia Wałkonia.
Odpiął ostrożnie kaftan z koziej skóry, który nosił na kamizelce, i puścił go z biegiem wody, popychając ku środkowi prądu. Wałkoń zbliżył się już na odległość jakich sześciu kroków.
— Szukaj! dawaj! — rzekł mu po cichu Jan Oullier, wskazując kierunek, w którym podążyć powinien.
Poczem, ponieważ pies, czując prawdopodobne, że siły go opuszczają, wahał się, przeto Jan Oullier tonem bardziej rozkazującym zawołał:
— Dawaj, Wałkoń, dawaj!
Wałkoń puścił się w kierunku kaftana ze skóry, który oddalił się od niego już o jakie dwadzieścia kroków. Widząc, że wybieg jego powiódł się, Jan Oullier zaczerpnął powietrza na zapas i zanurzył się ponownie, w tej samej chwili, w której żołnierze przybywali do stóp wielkiej wierzby. Jeden z nich wdrapał się zwinnie na drzewo, a wysuwając naprzód pochodnię, oświetlił całe łożysko rzeki.
Żołnierze ujrzeli tedy kaftan, unoszony prądem i Wałkonia, płynącego za tym kaftanem z żałosnym skowytem, jak gdyby rozpaczającego, że wyczerpane siły nie pozwalają mu wypełnić rozkazu pana. Żołnierze, którzy śledzili zwierzę, ruszyli w dół rzeki, oddalając się od Jana Oullier’a, a ponieważ jeden z nich spostrzegł kaftan na powierzchni wody, przeto zawołał:
— Tutaj! towarzysze, tutaj, ten zbój jest tutaj!
I strzelił do kaftana.
Grenadyerzy i strzelcy biegli w nieładzie wzdłuż obu wybrzeży, oddalając się coraz bardziej od miejsca, gdzie schronił się Jan Oullier, i przedziurawiając kulami skórę kozią, do której Wałkoń płynął ostatnimi wysiłkami rozpaczy. Przez kilka minut ogień był tak żywo podtrzymywany, że pochodnie stały się zbyteczne: błyskawice, wybiegające ze strzelb, oświetlały dziki wąwóz, na którego dnie płynie Boulogne, a skały, odbijając odgłos strzałów, potęgowały ich huk.
Generał pierwszy spostrzegł pomyłkę swoich żołnierzy.
— Każ pan zaprzestać — rzekł do kapitana, który szedł obok niego ci durnie puścili zdobycz dla cienia!
W tej chwili zaświeciła błyskawica na grzbiecie skały, przytykającej do rzeki; świst ostry rozległ się nad głową dwóch oficerów i kula utkwiła o dwa kroki przed nimi w pniu drzewa.
— Aha! — rzekł generał z najzimniejszą krwią — ten dureń żądał tylko tuzin Zdrowaś Marya zdaje mi się, że jego przyjaciele załatwią sprawę na większą skalę.
Istotnie, rozległy się ponownie trzy czy cztery strzały i kule padły na brzeg. Jeden z żołnierzy wydał okrzyk. Wówczas, głosem, który zapanował nad wrzawą, generał zawołał:
— Zatrąbić, niech wszyscy wrócą do szeregu, zgasić pochodnie!
Poczem rzekł po cichu do kapitana:
— Każ pań powrócić przez bród tym czterdziestu z tamtego brzegu; wkrótce będziemy może potrzebowali wszystkich naszych ludzi.
Żołnierze, zaalarmowani tym napadem nocnym, w jednej chwili zebrali się dokoła swego zwierzchnika. Pięć, czy sześć błyskawic, idących z punktów oddalonych od siebie, zaświeciło jeszcze na grzbiecie skał, rozdzierając ciemności, jeden grenadyer padł nieżywy; koń jednego ze strzelców stanął dęba i przewrócił się na swego jeźdźca: kula ugodziła go w brzuch.
— Naprzód, do kroćset! — krzyknął generał — zobaczymy, czy te ptaki nocne będą śmiały na nas czekać.
I, stając na czele swoich żołnierzy, puści się z takim zapałem na urwiste zbocze wąwozu, że, pomimo ciemności, które utrudniały jeszcze wejście, pomimo kul, które padały między żołnierzy i zraniły jeszcze dwóch, cały oddział w jednej chwili stanął na górze.
Wówczas ogień nieprzyjacielski zgasi, jak zaczarowany i, gdyby chwiejące się jeszcze tu i owdzie zarośla nie świadczyły o obecności szuanów, możnaby przypuścić, że zapadli się pod ziemię.
— Smutna wojna! smutna wojna! — szepnął generał. Teraz, oczywiście, nasza wyprawa musi spełznąć na niczem. Mniejsza o to! spróbujmy. Zresztą, Souday położone jest na drodze do Machecoul’u, a tam dopiero ludzie nasi będą mogli wypocząć.
— Ale skąd wziąć przewodnika, generale? — rzekł kapitan.
— Przewodnika? Widzisz to światło o jakie pięćset kroków stąd?
— Światło?
— Tak, tam.
— Nie, generale.
— A ja je widzę. To światło wskazuje chatę; a mężczyzna, kobieta czy dziecko, ktokolwiek jest mieszkańcem tej chaty, będzie musiał przeprowadzić nas przez las.
I tonem, który nie wróżył nic dobrego mieszkańcowi chaty, generał rozkazał maszerować dalej. Nie zdążył jeszcze zejść ze wzgórza wraz ze swymi ludźmi, gdy wyszedł z wody człowiek, przystanął za pnieni wierzby, nasłuchiwał przez chwilę, a potem zaczął iść chyłkiem wzdłuż zarośli, z widocznym zamiarem podążenia tą samą drogą, którą ruszyli żołnierze. Pochwycił właśnie krzak paproci, by wejść na skałę, gdy rozległ się słaby jęk w odległości kilku kroków.
Jan Oullier — bo ów człowiek był to nie kto inny tylko nasz zbieg — zwrócił się w stronę, z której jęk go doleciał. W miarę, jak się zbliżał, jęki przybierały ton boleśniejszy. Schylił się, wyciągnął rękę i uczuł na dłoni lizanie języka miękkiego i ciepłego.
— Wałkoń! mój biedny Wałkoń! — szepnął Wandejczyk.
Był to istotnie Wałkoń, który, ostatkami sił wywlókł na brzeg kaftan swego pana — i położył się na skórze, by umrzeć. Jan Oullier wyciągnął kaftan z pod psa i zawołał go. Wałkoń zaskowyczał przeciągle, ale się nie ruszył. Jan Oullier pochwycił na ręce psa, chcąc go zabrać, ale pies nie ruszał się już wcale. Na rękę, którą Wandejczyk psa podtrzymywał, spływała ciecz ciepła i lepka.
Wandejczyk poniósł tę rękę do ust i poznał mdły smak krwi. Usiłował otworzyć zaciśnięte zęby zwierzęcia, ale napróżno. Wałkoń poniósł śmierć, ratując swego pana, którego przypadek sprowadził w to miejsce po ostatnią pieszczotę wiernego zwierzęcia. Tylko, czy pies został zabity kulą żołnierzy, czy też był już zraniony, gdy wskoczył do wody, zwęszywszy trop Jana Oullier’a?
Wandejczyk skłaniał się raczej ku ostatniemu przypuszczeniu; to zatrzymanie Wałkonia w pobliżu rzeki, trudność, z jaką pływał, wszystko zniewalało Oullier’a do mniemania, że rana była zadana poprzednio.
— Dobrze rzekł — jutro się wyjaśni i biada temu, kto ciebie zabił, mój biedny psie!
Po tych słowach złożył zwłoki Wałkonia w dziupli najbliższego drzewa, wbiegł na wzgórze i znikł w zaroślach.




III.
Do kogo należała chata.

Chata, której błyszczące szyby generał dostrzegł śród ciemności, i którą wskazał kapitanowi, zamieszkana była przez dwie rodziny. Głowami tych rodzin byli dwaj bracia. Ci dwaj bracia nazywali się, starszy Józef a młodszy Paskal, Picaut.
Ojciec ich od r. 1792 uczestniczył w. pierwszych zawieruchach w kraju Retz; przyłączył się do okrutnego Souchu, jak szakal przyłącza się do lwa, i brał udział w strasznych rzeziach, któremi zaznaczyły się początki powstania na lewem wybrzeżu Loary.
Gdy Charette wymierzył sprawiedliwość temu Carrier’owi z białą kokardą, Picaut, którego instynkty krwiożercze spotęgowały się jeszcze, dąsał się na nowego przywódcę za to, że nie chciał rozlewać krwi gdzie indziej, tylko na polu bitwy; opuścił tedy jego dywizyę i przeszedł do tej, którą dowodził straszny Jolly, stary chirurg z Machecoul’u: ten przynajmniej był na wysokości okrutnych wymagań Picaut’a.
Ale Jolly, uznając potrzebę jedności, przeczuwając geniusz wojskowy wodza dolnej Wandei, zaciągnął się pod sztandar Charette’a, a Picaut, którego rady wcale nie zasięgano, sam nie radził się też swego dowódcy, by opuścić ponownie towarzyszów broni. Zmęczony zresztą temi ustawicznemi zmianami, głęboko przekonany, że czas będzie bezsilny wobec urazy, jaką zachował dla zabójców Souchu’a, zaczął szukać generała, w którym waleczne czyny Charette’a nie mogły wzbudzić zapału i nie znalazł nikogo lepszego, niż Stofflet’a; antagonizm jego w stosunku do bohatera z kraju Retz ujawnił się już przy niejednej sposobności.
Dnia. 25 lutego r. 1796 Stofflet został schwytany na folwarku Poiteviniére z dwoma adjutantami i dwoma strzelcami, którzy mu towarzyszyli. Przywódca wandejski i dwaj oficerowie zostali rozstrzelani; obu chłopom kazano wrócić do zagrody.
Dwa lata minęło od czasu, jak Picaut, który był jednym z dwóch strzelców Stofflet’a, nie widział swego domu. Gdy przybył przed chatę, ujrzał w progu dwóch wysokich młodzieńców, silnych i dobrze zbudowanych, którzy rzucili mu się na szyję i ucałowali go. Byli to jego synowie. Starszy miał lat siedemnaście, młodszy szesnaście. Zostawił w domu dwoje dzieci, zastał dwóch żołnierzy. Tylko, podobnie jak on, ci dwaj żołnierze byli zupełnie rozbrojeni.
Rzeczpospolita, istotnie, zabrała Picaut’owi karabin i szablę, które zawdzięczał hojności angielskiej. Picaut liczył jednak, że mu je Rzeczpospolita zwróci i że będzie nawet taka wspaniałomyślna, iż uzbroi jego dwóch synów, by mu nagrodzić wyrządzoną krzywdę. Co prawda nie zamierzał zwracać się do niej z tem żądaniem — poradził sobie sam.
Broni dostarczył mu szyldwach, którego zamordował nocą na drodze do Torfou, gdzie stała załogą część brygady piechoty. Z tej wyprawy powrócił Wandejczyk do synów z karabinem, szablą i ładownicą. Posiadając ten karabin, tę szablę i tę, pełną nabojów, ładownicę, łatwiej mu przyszło zdobyć sobie drugie uzbrojenie, niż pierwsze, a trzecie niż drugie.
Ale posiadanie broni nie wystarczało Picaut’owi — musiał mieć sposobność zużytkowania jej; rozglądał się dokoła, a w pp. d’Autichamp, de Scepeaux, de Puisaye i de Bourmont, którzy jeszcze prowadzili kampanię, widział tylko mdłych rojalistów, wojujących nie według jego modły; żaden z nich nie był podobny do Souchu’a, który pozostał typem wodza, jakiego Picaut szukał.
Stąd wynikło, że raczej niż być pod złym wodzem, Picaut postanowił sam wodzem zostać i rozkazywać innym. Zebrał grono niezadowolonych, jak on, i został dowódcą bandy, która, jakkolwiek nieliczna, nie szczędziła Rzeczypospolitej dowodów swojej nienawiści.
Taktyka Picaut’a była jaknajprostsza. Przebywał zazwyczaj w lasach. W ciągu dnia pozwalał ludziom swoim wypoczywać. Gdy noc zapadła, wychodził z gąszczu, który mu służył za schronienie, ukrywał swój nieliczny oddział w zaroślach wzdłuż drogi, poczem napadał na każdy przejeżdżający konwój czy dyliżans; jeśli konwoje były zbyt rzadkie, albo dyliżanse za silną miały eskortę, Picaut wynagradzał to sobie na strażach przednich, które rozstrzeliwał, i na folwarkach patryotów, które podpalał.
Po kilku takich wyprawach towarzysze nadali mu przydomek Nieubłaganego, a Picaut, któremu zależało na tem, by zasłużyć sumiennie na ten tytuł, nie omieszkiwał odtąd wieszać, rozstrzeliwać, albo zarzynać wszystkich republikanów, mężczyzn czy kobiety, mieszczan czy wojskowych, starców czy dzieci, którzy wpadali w jego ręce.
Prowadził tę swoją gospodarkę do r. 1800; ale w tym czasie, kiedy Europa pozwoliła wytchnąć pierwszemu konsulowi — albo pierwszy konsul pozwolił wytchnąć Europie — Bonaparte, który niewątpliwie słyszał, jak sławiono czyny Picaut’a Nieubłaganego, postanowił poświęcić mu tę wolną chwilę i wysłał przeciw niemu nie korpus armii, ale dwóch szuanów zrekrutowanych przy ulicy de Jerusalem, oraz dwie brygady żandarmeryi.
Picaut, z całą ufnością, przyjął dwóch fałszywych braci do swojej bandy. W kilka dni później wpadł w zasadzkę. Schwytano go — jego i lepszą część jego bandy.
Picaut głową zapłacił za krwawą sławę, jaką zdobył, ponieważ zaś był raczej bandytą, niż żołnierzem, przeto został skazany nie na rozstrzelanie, lecz na gilotynę.
Wszedł na szafot odważnie, nie żądając więcej łaski od innych, niż jej sam okazywał. Józef, starszy syn Picaut’a, poszedł na galery wraz z innymi więźniami. Paskal zaś, który zdołał uniknąć z zasadzki i wrócił do lasu, uprawiał w dalszym ciągu bandytyzm przy pomocy resztek bandy.
Ale ten tryb życia, godny dzikiego człowieka, obrzydł mu niebawem; Paskal zbliżył się do miast i pewnego pięknego dnia wszedł do Beaupréau, oddały pierwszemu żołnierzowi, jakiego spotkał, szablę i karabin, i kazał się zaprowadzić do komendanta miasta, któremu opowiedział swoje dzieje: Ten komendant, szef brygady dragonów, zajął się nieborakiem i, z uwagi na jego młodość i na szczególne zaufanie, jakiem go obdarzył, ofiarował mu wcielenie go do swego pułku. W razie odmowy, byłby zmuszony oddać go władzom sądowym.
Wobec takiej alternatywy Paskal Picaut, który zresztą, dowiedziawszy się o losie ojca i brata, nie pragnął już powrócić do domu, Paskal Picaut, mówimy, nie mógł się wahać i nie wahał się.
Przywdział mundur.
W czternaście lat później dwaj synowie Nieubłaganego spotkali się, przybywszy objąć w posiadanie niewielką puściznę, jaką im zostawił ojciec. Powrót Burbonów otworzył Józefowi wrota galer i uwolnił z wojska Paskala, który z bandyty Wandei stał się bandytą Loary..
Józef wracał z galer do swojej chaty bardziej zawzięty, niż był jego ojciec, pałając jednocześnie żądzą pomszczenia krwi patryotów i śmierci ojca, oraz mąk, jakie sam znosił.
Paskal, przeciwnie, powracał z odmiennemi zupełnie pojęciami — zapatrywania jego zmieniły się pod wpływem nowego świata, w jakim się obracał, a zwłaszcza pod wpływem zetknięcia z ludźmi, dla których nienawiść do Burbonów była obowiązkiem, upadek Napoleona bólem, wkroczenie sprzymierzonych hańbą; uczucia te podtrzymywał w jego sercu widok krzyża, który nosił na piersi.
Wszelako, pomimo różnicy zapatrywań, która wywoływała częste dyskusye, pomimo nieustających nieporozumień, jakie śród nich panowały, dwaj bracia nie rozłączyli się i zamieszkiwali w dalszym ciągu dom, odziedziczony po ojcu, i uprawiali otaczające go pola.
Obaj ożenili się: Józef z córką ubogiego chłopa; Paskal zaś, któremu krzyż na piersi i mała emerytura nadawały pewną powagę w okolicy, poślubił córkę mieszczanina z Saint-Philbert, jak on, patryoty. Obecność dwóch kobiet we wspólnym domu, kobiet, które obie, jedna przez zawiść, druga przez urazę, podniecały uczucia mężów, wzmogła jeszcze skłonność do niezgody; wszelako do r. 1830 dwaj bracia żyli w dalszym ciągu razem.
Rowolucya lipcowa, której Paskal przyklasnął, rozbudziła całą fanatyczną egzaltacyę Józefa; z drugiej strony, teść Paskala został wójtem w Saint-Philbert, a szuan i jego żona takiami obelgami obsypywali tych łajdaków, że pani Paskalowa oświadczyła mężowi, iż nie chce już mieszkać z takimi waryatami, śród których nie czuje się bezpieczna.
Stary żołnierz nie miał dzieci; przywiązał się bardzo do dzieci brata i serce ściskało mu się na myśl o rozstaniu z niemi. Pomimo wszystko nie przestał kochać starszego brata, obawiał się, że, gdy go opuści, nędza zawita do jego chaty, odmówił przeto żądaniu żony. Przestano tylko jadać wspólnie, a ponieważ dom składał się z trzech izb, przeto Paskal pozostawił dwie bratu, sam zaś zajął trzecią i kazał zamurować drzwi, wiodące do tamtych izb...
Wieczorem, w dniu, kiedy Jan Oullier został zaaresztowany, żona Paskala Picaut’a była bardzo zaniepokojona. Mąż jej wyszedł około godziny czwartej, to jest w tej samej chwili, kiedy kolumna generała Dermoncourt’a wyruszała z Montaigu. Paskal, jak powiedział, poszedł uregulować jakiś rachunek z Courtin’em z Logerie i, jakkolwiek była już blizko ósma, jeszcze nie powrócił.
Ale niepokój biednej kobiety zamienił się w trwogę, gdy usłyszała w odległości trzystu kroków od swego domu strzały, które padały nad brzegami Boulogne. Maryanna Picaut oczekiwała tedy męża z najwyższą obawą i, kiedy niekiedy, opuszczała kołowrotek, ustawiony przed kominkiem, i nasłuchiwała pode drzwiami.
Gdy ucichły strzały, nie słyszała już nic, prócz szumu wiatru, który poruszał wierzchołki drzew, albo krzyk który w oddali wył żałośnie.
Od kilku dni Józef był wynioślejszy, groźniejszy, a tego samego ranka, zanim się udał na jarmark do Montaigu, miał z bratem kłótnię, która, tylko dzięki cierpliwości starego żołnierza, nie zamieniła się na bójkę.
Żona Paskala nie śmiała tedy zwierzyć się z obław o ich bratowej. Nagle usłyszał tajemniczy szept głosów w sadzie, który ciągnął się przed chatą. Zerwała się tak szybko, że przewróciła kołowrotek.
W tej samej chwili drzwi otworzyły się i Józef Piaut stanął w progu.




IV.
Jak Maryanna Picaut opłakiwała męża.

Obecność szwagra, którego Maryanna Picaut nie spodziewała się bynajmniej w tej chwili, nieokreślone przeczucie nieszczęścia, jakie ją ogarnęło na jego widok, wywarły na biednej Maryannie takie silne wrażenie, że padła znów na krzesło, nawpół żywa z trwogi.
Wszelako Józef zbliżał się powoli, i nie mówiąc słowa do żony brata, która patrzyła nań takim samym wzrokiem, jakim patrzyłaby na zjawisko nadziemskie.
Gdy Józef doszedł do kominka, ciągle w milczeniu, wziął krzesło, usiadł i zaczął poruszać popioły ogniska kijem, który trzymał w ręku. Ponieważ wszedł w krąg światła, idącego od ogniska, przeto Maryanna spostrzegła, że jest bardzo blady.
— Na miłość boską, Józefie — spytała — co ci jest?
— Co to za łajdaki przychodzili dzisiaj do was, Maryanno? — spytał szuan, odpowiadając pytaniem na pytanie.
— Nikt nie przychodził — odparła Maryanna, potrząsając głową dla nadania większej siły swemu przeczeniu.
Poczem z kolei zapytała:
— Józefie, nie spotkaliście brata?
— Kto go stąd zabrał? — spytał znów szuan, który widocznie postanowił pytać, nigdy nie odpowiadając.
— Powtarzam raz jeszcze: nikt; tylko około czwartej popołudniu wyszedł, by zapłacić wójtowi Logerie za grykę, którą w tygodniu ubiegłym kupił dla was.
— Wójt Logerie? — odparł Józef Picaut, marszcząc brwi. — Ach! tak, gospodarz Courtin... Dobry bandyta, ani słowa! Od dawna przecież mówię Paskalowi, powtórzyłem mu nawet jeszcze dziś rano: „Nie kuś Boga, którego się wyrzekasz, bo spadnie na ciebie nieszczęście!“
— Józefie! Józefie! — zawołała Maryanna — jak śmiecie mieszać imię Boga do tych słów nienawiści względem brata, który was tak kocha, was i waszą rodzinę, który odjąłby sobie chleb od ust, by go dać waszym dzieciom? Jeżeli nieszczęście chce, że w naszym biednym kraju panuje niezgoda, czy to powód, żebyście tę niezgodę wprowadzali aż do naszej chaty? Zachowajcie wasze zapatrywania, i zostawcie mu zapatrywania jego; są one nieszkodliwe, wasze zaś nie. Jego strzelba wisi nad kominem, nie miesza się do żadnych intryg i nie grozi żadnemu stronnictwu; tymczasem od pół roku niema jednego dnia, żebyście nie wyszli uzbrojeni! tymczasem od pół roku niema gróźb, których nie rzucalibyście przeciw ludziom w miastach, gdzie mam rodziców i krewnych, a nawet przeciw nam!
— Lepiej wychodzić ze strzelbą w ręku, jak ja, przeciw wrogom, niż zdradzać podle tych, śród których się żyje, niż sprowadzać do nas żołnierzy, służyć im za przewodnika, gdy rozpraszają się po wsiach, by grabić zaniki tych, którzy zachowali wiarę.
— Kto służył za przewodnika żołnierzom?
— Paskal.
— Kiedy? gdzie?
— Dziś wieczór, przy brodzie Pont-Farcy.
— Boże wielki! to od strony brodu dochodził odgłos strzałów! — zawołała Maryanna.
Nagle oczy biednej kobiety stanęły w słup z przerażenia. Zatrzymały się na rękach Józefa.
— Macie krew na rękach! — krzyknęła. — Czyja to krew, Józefie? powiedzcież! czyja to krew?
Zrazu szuan chciał ukryć ręce; ale zdobył się na odwagę.
— Ta krew odparł Józef, a blada twarz jego oblała się purpurą — ta krew, to krew tego, który zdradził swego Boga, swój kraj i swego króla; to krew człowieka, który zapomniał, że błękitni posłali jego ojca na szafot, a jego brata na galery i który się nie obawiał służyć błękitnym.
— Zabiliście mego męża! Zamordowaliście rodzonego brata! — krzyknęła Maryanna, przyskakując do Józefa z dziką gwałtownością.
— Nie, to nie ja — rzekł Józef.
— Kłamiesz!
— Przysięgam wam, że to nie ja.
— A więc, skoro przysięgasz, że to nie ty, przysięgnij też, że dopomożesz mi go pomścić!
— Ja mam wam dopomódz go pomścić! ja, Józef Picaut? Nie, nie — odparł szuan głosem ponurym — jakkolwiek bowiem nie podniosłem ręki na niego, pochwalam tych, którzy go zabili; i, gdybym był na ich miejscu, chociaż to mój, przysięgam na Boga, Pana naszego, że byłbym go zabił, jak oni!
— Powtórz, coś powiedział! — krzyknęła Maryanua — bo mam nadzieję, żem źle słyszała.
Szuan powtórzył, słowo w słowo, te same wyrazy.
— Bądź zatem przeklęty, jak ja ich przeklinam! — zawołała Maryanna, podnosząc groźnie ręce nad głową szwagra — tej zemsty zaś, którą odpychasz, a którą i ciebie obejmuję, bratobójco z zamiaru jeśli nie z czynu dokonamy we dwoje: Bóg i ja! a jeśli Bóg mnie zawiedzie, to dokonam jej sama!
Poczem z niesłychaną energią, która zaimponowała szuanowi, spytała:
— A teraz, gdzie-on jest? co zrobili z jego zwłokami? Mówi! ależ mówże! Oddasz mi jego trupa, co?
— Gdy przybyłem na odgłos strzałów — odparł Józef — oddychał jeszcze. Wziąłem go na ręce, by go przynieść tutaj, ale umarł w drodze.
— I wówczas wrzuciłeś go do rowu, jak psa, nieprawda, Kainie? Och! a ja wierzyć tej opowieści nie chciałam, gdym ją czytała w Biblii!
— Nie — odparł Józef — złożyłem go w sadzie.
— Mój Boże! mój Boże! — zawołała biedna kobieta, drżąc na calem ciele. — Mój Boże, może omyliłeś się, Józefie... może on jeszcze oddycha; może uda się jeszcze go uratować! Pójdź ze mną, Józefie! pójdź! a jeśli znajdziemy go żywego, to ci przebaczę, że jesteś przyjacielem zabójców swego brata...
Zdjęła lampę z haka i rzuciła się ku drzwiom.
Ale, zamiast podążyć za nią, Józef Picaut, który od kilku chwil wytężał słuch, gdyż dochodziły go z dworu odgłosy maszerującego wojska, a przekonawszy się, że odgłosy te zbliżały się coraz bardziej do chaty, zaczekał, aż blask lampy, którą trzymała w ręku bratowa, przestał oświetlać drzwi chaty; następnie wyszedł przez te drzwi, obszedł dokoła budynki i, przeskakując przez płot, oddzielający je od pól, puścił się pędem w kierunku lasu Machecoul, którego czarna gęstwina zarysowywała się w odległości pięciuset kroków.
Biedna Maryanna zaś biegała po sadzie. Nawpół przytomna wodziła lampą dokoła siebie, zapominając skupić spojrzenia na koło świetlane, które ta lampa rzucała na trawnik; zdawało jej się, że, by znaleźć trupa męża, oczy jej przebiją ciemność.
Nagle, przechodząc w miejscu, przez które przechodziła już kilkakrotnie, potknęła się i omal nie upadła, a w tym ruchu ręce jej, schylając się ku ziemi, dotknęły postaci ludzkiej, opartej o żywopłot.
Maryanna wydała rozdzierający okrzyk, rzuciła się na trupa, postawiwszy lampę na ziemi, i objęła go rozpaczliwym uściskiem; po chwili porwała go na ręce, jak dziecko, zaniosła do chaty i złożyła na łóżko.
Jakiekolwiek były nieporozumienia, które panowały między braćmi, żona Józefa przybiegła do Paskala, a ujrzawszy trupia szwagra, padła na kolana przy łóżku, łkając.
Maryanna wzięła światło, które przyniosła bratowa, i wodziła niem po twarzy męża, Paskal Picaut miał usta i oczy otwarte, jak gdyby żył jeszcze. Maryanna położyła dłoń na piersi trupa: serce już nie biło. Wówczas, zwracając się ku bratowej, która płakała i modliła się ciągle, wdowa po Paskalu Picaut, patrząc oczyma zaczerwienionymi i płonącymi, jak żar w ognisku zawołała:
— Oto, co szuanie zrobili z mego męża! oto, co Józef zrobił ze swego brata! na tego trupa przysięgam, że nie zaznam spokoju ani wypoczynku, dopóki mordercy nie zapłacą mi za to krwią własną!
— I nie będziecie czekali długo, biedna kobieto! — odezwał się głos męski za plecami dwóch kobiet.
Obie odwróciły się i ujrzały oficera, otulonego w płaszcz. Oficer ten wszedł tak, że go nie słyszały. We drzwiach widać było błyszczące bagnety, słychać było rżenie koni, które wietrzyły woń krwi.
— Kto pan jest? — spytała Maryanna.
— Stary żołnierz, jak wasz, mąż, człowiek, który widział tyle razy pole bitwy, że ma prawo powiedzieć wam, iż nie należy jęczeć nad losem tych, którzy, jak on, giną za ojczyznę, lecz należy ich pomścić.
— Ja nie jęczę, panie — odparła wdowa, podnosząc: głowę i otrząsając rozwichrzone włosy. — Kto pana sprowadza do naszej chaty jednocześnie ze śmiercią?
— Wasz mąż miał nam służyć za przewodnika w wyprawie ważnej dla dobra waszego kraju, ta wyprawa może zapobiedz przelaniu potoków krwi za sprawę straconą; czy nie moglibyście nam dać kogoś, ktoby go zastąpił?
— Czy spotka się pan z szuanami w tej wyprawie? — spytała Maryanna.
— To prawdopodobne — odparł oficer.
— W takim razie ja będę wam przewodnikiem! zawołała wdowa, biorąc strzelbę męża, zawieszoną na okapie nad kominem. — Dokąd chcecie iść? Zaprowadzę was; zapłacicie mi nabojami.
Chcemy iść do zamku Souday.
Dobrze; zaprowadzę was tam, znam drogę.
I, rzucając ostatnie spojrzenie na trupa męża, wdowa po Paskalu Picaut wyszła pierwsza z domu, a za nią generał.
Żona Józefa pozostała, modląc się, przy zwłokach szwagra.




V.
W którym miłość nadaje zapatrywania polityczne tym, którzy ich nie mają.

Pozostawiliśmy barona Michel’a w chwili powzięcia wielkiego postanowienia. Wszelako w chwili owej usłyszał odgłos kroków na korytarzu, wobec czego rzucił się na łóżko z zamkniętemi oczyma, ale otwartemi uszami. Te kroki przeszły, a po chwili powróciły, nie zatrzymując się przed jego drzwiami. Nie były to kroki jego matki, nie o niego zatem chodziło.
Młody baron otworzył oczy, usiadł na łóżku, i zaczął rozważać. — Trzeba — myślał — albo zerwać z matką, której najdrobniejsza wola była dla niego prawem, wyrzec się ambitnych planów, jakie snuła dla swego syna, a które chwilami wydawały się ponętne chwiejnej wyobraźni młodego barona; trzeba pożegnać się z zaszczytami, jakich królestwo lipcowe przyrzekło nie skąpić młodemu milionerowi, odważyć się na wyprawę, która mogła być krwawa, sprowadzić za sobą wygnanie, konfiskatę, śmierć; trzeba uczynić to wszystko — albo wyrzec się Maryi i zapomnieć o niej.
Michał rozważał przez chwilę, ale się nie zawahał. Upór jest pierwszym skutkiem słabości, która niekiedy obstaje przy swojem z okrutną siłą. Zresztą zbyt dużo słusznych powodów podniecało chęci młodego barona, żeby mógł się jej oprzeć. Honor nakazywał mu uprzedzić hrabiego Ronneville’a o niebezpieczeństwach, jakie mogły grozić jemu i osobie, której towarzyszył. I jedno tylko wyrzucał sobie Michał — że się zanadto opóźnił.
Pomimo ostrożności, przedsięwziętych przez matkę, Michał naczytał się tyle romansów, że wiedział, w jaki sposób, na wypadek potrzeby, dwa zwykłe prześcieradła mogą się zamienić na doskonałą drabinę, i o tem właśnie, z natury rzeczy, najpierw pomyślał. Na nieszczęście okna jego pokoju położone były tuż nad oknami izby kredensowej, skąd niechybnie dostrzeżonoby go spuszczającego się na prześcieradle.
Nawprost okien Michała stała olbrzymia topola kanadyjska, której gałęzie zbliżały się na odległość jakich pięciu stóp do balkonu. Zejście z tej topoli wydało się Michałowi, jakkolwiek niezbyt doświadczonemu w ćwiczeniach fizycznych, łatwe; ale trzeba było dotrzeć do gałęzi a młodzieniec nie ufał elastyczności swoich łydek i bał się spróbować.
Potrzeba — sprawiła, że stał się pomysłowy.
Rozglądając się po pokoju, znalazł przyrządy do łowienia ryb — troskliwość matczyna bowiem pozwalała mu na tę niewinną rozrywkę. Wziął tedy kij od wędki, zaopatrzył go w haczyk i postawił przy oknie. Poczem wziął z łóżka prześcieradło, przywiązał je jednym końcem do świecznika — potrzebny mu był bowiem przedmiot pewnej wagi, rzucił świecznik z balkonu, tak, by upadł na jedną z największych gałęzi topoli. Następnie kijem, uzbrojonym w haczyk, pochwycił fruwający koniec prześcieradła, przyciągnął do siebie i przywiązał mocno do balkonu.
Utworzywszy w ten sposób między balkonem a topolą niby most wiszący, wsiadł na niego okrakiem i, posuwając się powoli, niebawem dotarł do gałęzi, a w chwilę później był na ziemi. Wówczas, nie troszcząc się już o to, czy go kto zobaczy, przebiegł przez trawę i skierował się ku Souday, dokąd teraz znał drogę lepiej, niż ktokolwiek.
Gdy stanął na szczycie skały Serviére, usłyszał strzelaninę, która, jak mu się zdawało, rozlegała się między Montaigu a jeziorem Grand-Lieu. Ogarnęło go głębokie wzruszenie. Odgłosy tej strzelaniny silnem echem odbijały się w jego sercu, wskazując niebezpieczeństwo, może nawet już zgubę, grożącą tym, których kochał, a ta myśl przejmowała go przerażeniem; gdy pomyślał, że Marya może go oskarżać, uczynić go odpowiedzialnym za nieszczęścia, których nie umiał oszczędzić jej, jej ojcu, siostrze jej i przyjaciołom — oczy jego napełniały się łzami.
To też nietylko nie zwolnił biegu, na odgłos tej strzelaniny, ale nawet podwoił jego szybkość tak, że niebawem dotarł do pierwszych drzew lasu Machecoul. Tu, zamiast dążyć drogą, która opóźniłaby jego przybycie o kilka minut, rzucił się na boczną ścieżkę; szedł niejednokrotnie w tym samym celu.
Pod ciemnem sklepieniem drzew, wpadając kiedy niekiedy w rów, potykając się o kamień, zaczepiając się o krzak, mrok był bowiem gęsty a ścieżka bardzo wązka, przybył nareszcie do miejsca, nazwanego Czarcią Doliną. Przechodził właśnie przez strumyk, płynący w jej głębi, gdy nagle z zarośli, wyskoczył człowiek, rzucił się na niego i schwytał go tak gwałtownie, że przewrócił go na wznak w błotniste łożysko strumyka; a przykładając do skroni Michała zimną lufę pistoletu, rzejkł:
— Ani jednego krzyku! ani jednego słowa! albo śmierć!
Poczem ukląkł jednem kolanem na piersi Michała i tak pozostał bez ruchu, jak gdyby czekał na kogoś. Wreszcie, widząc, że oczekiwany nie nadchodzi, wydał okrzyk, naśladujący wrzask puhacza. Odpowiedział mu taki sam okrzyk, wybiegający z głębi lasu, poczem rozległy się szybkie kroki i ukazała się nowa osoba na widowni.
— To ty, Picaut? — spytał człowiek, który trzymał pod kolanem młodego barona.
— Nie, to nie Picaut — odparł przybyły — to ja.
— Kto ja?
— Ja, Jan Oullier!
— Jan Oullier! — krzyknął pierwszy z taką radością, że uniósł się do połowy, co przyniosło wielką ulgę jego jeńcowi.
— To wy, naprawdę? wymknęliście się czerwonym spodniom?
— Tak, dzięki wam, przyjaciele; ale nie mamy minuty czasu do stracenia, jeśli chcemy uniknąć wielkich nieszczęść.
— Co czynić? Teraz, kiedy jesteś wolny i wróciłeś do nas, wszystko pójdzie po myśli.
— Ilu ludzi masz ze sobą?
— Było nas ośmiu, gdy wychodziliśmy z Montaigu; przyłączyli się do nas ci z Vieille-Vigne: będzie nas w tej chwili piętnastu albo osiemnastu.
— A strzelby?
— Mamy wszyscy.
— Dobrze. Gdzieżeś ich rozstawił?
— Na skraju lasu.
— Musisz zgromadzić wszystkich swoich ludzi.
— Dobrze.
— Znasz rozdroże Odyńcowe?
— Jak własną kieszeń.
— Tam będziecie czekali na żołnierzy, nie w zasadzce, ale na drodze; każesz dać ognia, gdy będą oddaleni o jakie dwadzieścia kroków od twoich ludzi. Zabijcie, ilu tylko zdołacie; im mniej będzie tego robactwa, tem lepiej.
— Dobrze; a potem?
— Po tej pierwszej salwie podzielicie się na dwa oddziały: jeden ucieknie ścieżką wiodącą do Cloutiéro, a drugi drogą do Bourgnieux. Uciekając, będziecie strzelali, oczywiście; trzeba ich zachęcić do pogoni!
— Żeby odwrócić z właściwej drogi, co?
— Właśnie, Gruérin! właśnie.
— Tale, ale... a ty?
— Ja lecę do Souday. Muszę tam być za dziesięć minut.
— Hoho! Janie Oullier — rzekł chłop z powątpiewaniem.
— No, cóż to? spytał Jan Oullier. — Czyżby mi nie ufano?
— Nikt nie mówi, że tobie nie ufa, tylko, że nie ufa nikomu innemu.
— Muszę być za dziesięć minut w Souday, mówię ci; a gdy Jan Oullier mówi muszę, to tak widocznie trzeba! Ty zajmiesz żołnierzy przez pół godziny, to wszystko, czego od ciebie żądam.
— Janie Oullier! Janie Oullier!
— Co?
— A jeśli chłopy nie zechcą czekać na czerwone spodnie na drodze?
— Rozkażesz im w imię Boga!
— Gdybyś to ty im kazał, usłuchaliby; ale ja... tembardziej, że jest tam między nimi Józef Picaut, ja wiesz dobrze, że Józef Picaut nie słucha nikogo.
— Ale jeśli ja nie pójdę do Souday, kto pójdzie?
— Ja, jeśli pan zechce, panie Janie Oullier odezwał się głos, jakby wychodzący z pod ziemi.
— Kto tu mówi? — spytał gajowy.
— Jeniec, którego schwytałem przed chwilą odparł szuan.
— Jak się nazywa?
— Nie pytałem go.
— Nazwisko wasze? — spytał surowo Jan Oullier.
— Baron de la Logerie — odparł młodzieniec, który nareszcie zdołał usiąść, albowiem żelazna dłoń wandejczyka wypuściła go z uścisku.
— A! syn Miche’a... Pan jeszcze tutaj? — szepnął Jan Oullier półgłosem i wściekłym tonem.
— Tak; gdy pan Guérin mnie zatrzymał, szedłem właśnie do Souday uprzedzić mego przyjaciela Bonneville’a i Petit-Pierre‘a, że ich schronienie jest wiadome.
— A w jaki sposób dowiedział się pan o tem?
— Podsłuchawszy wczoraj wieczorem rozmowy mojej matki z Courtin’em.
— Dlaczegóż więc, mając takie piękne zamiary, opóźnił się pan tak bardzo z uprzedzeniem przyjaciela? — spytał Jan Oullier z powątpiewaniem i szyderstwem zarazem.
— Dlatego, że baronowa zamknęła mnie w mojej sypialni, że ta sypialnia położona jest na drugiem piętrze, że nie mogłem z niej się wydostać, aż dopiero dzisiejszej nocy, przez okno, i to z narażeniem życia.
Jan Oullier zastanowił się na chwilę: uprzedzenie jego przeciw wszystkiemu, co pochodziło z Logerie, było takie silne, nienawiść do wszystkiego, co nosiło nazwisko Michel, taka głęboka, że miał wstręt do przyjęcia jakiejkolwiek przysługi od młodzieńca; albowiem, pomimo tonu naiwnej szczerości, jakim Michał mówił, podejrzliwy Wandejczyk zapytywał siebie jeszcze, czy jego dobra wola nie ukrywa zdrady. Rozumiał jednak dobrze, że Guérin miał słuszność; że on jeden tylko w takiej doniosłej chwili będzie umiał natchnąć szuanów taką wiarą w siły własne, że stawią jawnie czoło wrogowi; że on jeden będzie mógł przedsięwziąć środki konieczne dla opóźnienia ich pochodu.
Z drugiej strony mówił sobie, że baron Michel lepiej niż którykolwiek z chłopów będzie umiał wytłómaczyć hrabiemu Bonneville’owi niebezpieczeństwo, jakie mu grozi i, z niechęcią wprawdzie, zdecydował się przyjąć przysługę od młodego potomka rodziny Michel.
Mruknął wszelako:
— Wilcze plemię! nie mam innego punktu wyjścia!
Poczem dodał głośno:
— A więc dobrze. Niech pan idzie! Ale czy pan zna przynajmniej dobre nogi?
— Ze stali! Niech się pan zajmie swoimi wrogami — odparł Michał — i niech pan liczy na mnie. Panu potrzeba było dziesięciu minut na drogę do Souday; ja tam będę w ciągu pięciu, zapewniam pana.
Młodzieniec otrząsnął, jak mógł, błoto, którem był okryty, i zabierał się do odejścia.
— A zna pan dobrze drogę? — zapytał Jan Oullier.
— I, jak jeszcze! Jak ścieżki parku Logerie — i, puszczając się w kierunku zamku Souday, krzyknął Wandejczykowi: Szczęść Boże, panie Janie Oullier.
— A ty — zwrócił się ten ostatni do Guérin’a — zwołaj wszystkich.
Szuan zdjął drewniany chodak i, zbliżając go do ust, zaczął w niego dmuchać, naśladując wycie wilka.
— Czy sądzisz, że cię usłyszą? — spytał Jan Oullier.
— Napewno.
— W takim razie nie mamy potrzeby czekać na nich tutaj. Idźmy na Odyńcowe rozdroże, będziesz ich wzywał po drodze, a zyskamy w ten sposób na czasie.
— O ile, mniej więcej, wyprzedziłeś żołnierzy? — zapytał Guérin, idąc za Janem Oullier’em.
— O pół godziny z okładem; zatrzymali się przed folwarkiem Pichardiére.
— Pichardiére? — powtórzył Guérin zamyślony.
— Niewątpliwie; Paskal Picaut, którego obudzili, służy im najpewniej za przewodnika. Czy on do tego niezdolny?
— Paskal Picaut nie będzie już służył za przewodnika nikomu: Paskal Picaut już się nie obudzi! odparł Guérin ponurym głosem.
— Aha! rzekł Jan Oullier — a więc tam... to był on?
— Tak, to był on.
— I zabiliście go?
— Bronił się, wołał pomocy; żołnierze byli już przy nas na odległość strzału. Nie było rady!
— Biedny Paskal! — rzekł Jan Oullier.
— Tak — odparł Guérin — pomimo wszystko był to człowiek uczciwy.
— A jego brat? — spytał Jan Oullier. — Jego brat?...
— Tak, Józef.
— Przypatrywał się rzekł Guérin:
Jan Oullier otrząsnął się, jak wilk, którego ugodzi w bok nabój śruciny. Ten mocny człowiek pogodził się ze wszystkimi skutkami strasznych walk wojen domowych; ale tego nie przewidział i zadrżał ze zgrozy.
Chcąc ukryć wzruszenie przed Guérin’em, przyśpieszył kroku tak, że Guérin, który zresztą zatrzymywał się kiedy niekiedy, by zawyć przy pomocy chodaka, z trudnością dążył za nim.
Nagle usłyszał, że Jan Oullier gwizdnął z cicha na znak, żeby przystanął. Byli w tej chwili w miejscu w lesie, nazwanem kaskadą Baugé, w niewielkiem już oddaleniu od Odyńoowego rozdroża.




VI.
Kaskada Baugé.

Kaskada Bauge, to właściwie trzęsawisko, nad którem droga, wiodąca do Souday, wznosi się prawie prostopadle. Jest to jeden z najbardziej stromych stoków w tym górzystym lesie. Kolumna czerwonych spodni, jak Guérin nazywał żołnierzy, miała najpierw przebyć to trzęsawisko, a potem wejść na to spadziste zbocze.
Jan Oullier przybył do miejsca, gdzie droga ciągnie się, przy pomocy faszyn, przez trzęsawisko a potem wiedzie na wzgórze. Tutaj, jak wspomnieliśmy, gwizdnął na Guérin’a, który go zastał zadumanego.
— I cóż spytał Guerin — o czem myślisz?
— Myślę — odparł Jan Oullier — że to miejsce byłoby może lepsze, niż Odyńcowe rozdroże.
— Tem bardziej — rzekł Guérin — że jest tu wóz, za który możnaby się ukryć.
Jan Oullier, który nie zwrócił na to uwagi, spojrzał uważnie na przedmiot, wskazany przez towarzysza. Był to ciężki wóz, naładowany drzewem a pozostawiony przez woźniców na noc pod trzęsawiskiem, dlatego niewątpliwie, że, zaskoczeni przez ciemności, nie mieli odwagi puścić się wązką drogą, która, niby most, przechodziła przez moczary.
— Mam myśl — rzekł Jan Oullier, spoglądając kolejno na wóz i na wzgórze, wznoszące się jak ciemny szaniec z przeciwnej strony moczaru — tylko trzebaby...
I Jan Oullier rozejrzał się dokoła.
— Trzebaby, co?
— Żeby oni przyszli.
— Już są — rzekł Guérin. — Patrz, widzisz, jest Patry, są dwaj bracia Gambier i ludzie z Vieille-Vigne, jest nareszcie i Józef Picaut.
Jan Oullier odwrócił się, żeby nie widzieć tego ostatniego.
Istotnie, szuanie przybywali ze wszystkich stron; wychodzili po jednemu z za każdego płotu, wysuwali się po jednemu z każdego krzaka. Niebawem wszyscy byli zgromadzeni.
— Chłopcy — rzekł Jan Oullier — od czasu, jak Wandea jest Wandeą, to jest odkąd walczy, nigdy jeszcze jej synowie nie mieli tak naglącego, jak dzisiaj, obowiązku złożenia dowodów, że posiadają serce i wiarę. Jeśli nie zatrzymamy żołnierzy Ludwika Filipa, nastąpi wielki nieszczęście; nieszczęście takie, moje dzieci, że zmaże całą sławę, jaką okrył się nasz kraj. Ja jestem zdecydowany pozostawić kości tu, w tem trzęsawisku, zanim pozwolę, żeby ta piekielna kolumna podążyła dalej.
— I my również, Janie Oullier — odpowiedziały wszystkie głosy.
— Dobrze! nie spodziewałem się też niczego innego od ludzi, którzy szli za mną od Montaigu, by mnie wyswobodzić, i którym się to udało. Na początek tedy, czy przeraziłaby was propozycya, żebyście mi dopomogli wepchnąć ten wóz na szczyt wzgórza?
— Spróbujmy — rzekli Wandejczycy.
Jan Oullier stanął na ich czele i ciężki wóz, ciągniony z przodu, popychany z tyłu, przebył bez wypadku trzęsawisko i niebawem stanął na szczycie zbocza. Gdy Jan Oullier obstawił wóz kamieniami tak, żeby nie stoczył się, pchany własnym ciężarem.
— A teraz — rzekł — ukryjecie się z każdej strony moczaru, połowa z prawej, połowa z lewej strony, a gdy nadejdzie czas, to jest, gdy krzyknę: „Ognia!“ zaczniecie strzelać. Jeśli żołnierze się zawrócą i będą was ścigali, jak mam nadzieję, cofajcie się powoli w stronę Grand-Lieu, zawsze w ten sposób, żeby się oddalali od Souday, dokąd zmierzają. Jeśli, przeciwnie, puszczą się w dalszą drogę pośpiesznym marszem, w takim razie pójdziemy czekać na nich na Odyńcowcm rozdrożu.
Szuanie poszli ukryć się po obu stronach trzęsawiska; Jan Oullier pozostał sam z Guérin’em. Po chwili rzucił się na płask, i przylepił ucho do ziemi.
— Zbliżają się — rzekł — idą drogą do Souday, jakgdyby ją znali. Kto, u dyabła, może ich prowadzić, skoro Paskal Picaut nie żyje?
— Znaleźli na folwarku jakiego chłopa, którego zmusili.
— W takim razie i tego trzeba będzie im zabrać... W głębi lasu, bez przewodnika, ani jeden nie powróci do Montaigu!
— Ależ ty nie masz broni, Janie?
— Ja — odparł stary Wandejczyk, śmiejąc się przez zęby — mam broń taką, która położy ich więcej, niż twój karabin, a za dziesięć minut, bądź spokojny, jeśli wszystko pójdzie, jak się spodziewam, strzelby nie będą rzadkością wzdłuż kaskady Baugé.
To mówiąc, Jan Oullier wstał, wszedł na zbocze i zbliżył się do wozu.
Czas był już wielki: gdy wchodził na szczyt wzgórza, dobiegł go ze stoku przeciwległego odgłos kamieni, staczających się pod nogi koni i ujrzał kilka iskier, sypiących się z pod ich kopyt. Powietrze zresztą przesycone było temi falami drgań, jakie w nocy oznajmiają zbliżanie się uzbrojonego oddziału.
— Idź do nich — rzekł Jan Oullier do Guérin’a — ja zostanę tutaj.
— Po co?
— Zobaczysz za chwilę.
Guérin usłuchał. Jan Oullier wsunął się pod wóz i czekał.
Zaledwie Guérin zajął stanowisko obok towarzyszów, dwaj strzelcy straży przedniej ukazali się na brzegu trzęsawiska. Obejmując odrazu całą trudność przeprawy, zatrzymali się z pewnem wahaniem.
— Prosto przed siebie! — krzyknął głos energiczny i dobitny jakkolwiek o brzmieniu niewieściem — prosto przed siebie!
Dwaj strzelcy weszli w trzęsawisko i, dzięki drodze naznaczonej faszyną, przebyli je bez wypadku; poczem zaczęli wchodzić na wzgórze, zbliżając się coraz bardziej do wozu, a zatem i do Jana Oulliera. Gdy byli już tylko w odległości jakich dwudziestu kroków od niego, Jan Oullier, siedząc ciągle pod wozem, uczepił się rękoma osi a nogami drągów przednich i tak zawisł bez ruchu. Strzelcy, zbliżywszy się tuż do wozu, obejrzeli go uważnie, z wysokości siodła, ale, nie widząc nic, co mogłoby wzbudzić w nich podejrzenie, podążyli w dalszą drogę.
Kolumna była w owej chwili na brzegu trzęsawiska. Wdowia przeszła naprzód, potem generał, potem strzelcy, za strzelcami dążyła piechota.
W chwili, gdy kolumna docierała do stóp zbocza, huk, podobny do grzmotu, stoczył się ze szczytu, na który żołnierze wejść mieli; ziemia zadrżała pod ich nogami, a z wysokości wzgórza runął, jakby lodozwał, z szybkością pioruna.
— Na bok! — krzyknął Dermoncourt głosem, który panował nad tym całym straszliwym hukiem.
I, chwytając wdowę za ramię, dał ostrogę koniowi, który skoczył i rzucił się w krzaki. Generał zatroszczył się przedewszystkiem o swoją przewodniczkę — na razie ona była mu najcenniejsza. Oboje zostali uratowani.
Ale żołnierze, w większej części, nie mieli już czasu wykonać rozkazu zwierzchnika. Obezwładnieni osobliwym hukiem, nie wiedząc, z jakim nowym wrogiem mają do czynienia, oślepieni ciemnością, czując, że otacza ich zewsząd niebezpieczeństwo, pozostali na środku drogi, i wóz, zepchnięty na zbocze przez Jana Oullier’a, wpadł między nich, zabijając tych, którzy znaleźli się pod jego kołami, raniąc tych, których zasypał szczątkami swoimi.
Chwila osłupienia nastąpiła po tej katastrofie; lecz wnet rozległ się silny głos Dermoncourt’a:
— Naprzód, żołnierze! naprzód! wydostańmy się co prędzej z tej zasadzki.
W tejże chwili głos niemniej silny, niż głos generała, krzyknął:
— Ognia, chłopcy!
Z każdego krzaku dokoła trzęsawiska wypadła błyskawica i grad kul zasyczał dokoła kolumny.
Głos, który zakomenderował: ognia, rozległ się na przedzie kolumny, strzały padały z za nią; generał, stary wilk wojskowy, równie przebiegły, jak Jan Oullier, zrozumiał manewr. Chciano go zwrócić z drogi.
— Naprzód! — krzyknął — nie traćcie czasu na odstrzeliwanie... Naprzód! naprzód!
Żołnierze szybkim marszem ruszyli dalej i, pomimo strzelaniny, dotarli do szczytu wzgórza. Jednocześnie zaś Jan Oullier zbiegi szybko a pagórka i niebawem znalazł się śród towarzyszów.
— Brawo! — zawołał Guérin. — Gdybyśmy mieli z dziesięć rąk, jak twoje i kilka takich wozów z drzewem, bylibyśmy teraz oswobodzeni od tych przeklętych żołnierzy.
— Hm! — odparł Jan Oullier — nie jestem taki zadowolony, jak ty. Spodziewałem się, że się cofną, a tymczasem oni sobie idą w dalszą drogę. Zatem na rozdroże Odyńoowe! a prędko, jak tylko nogi nas poniosą.
— Któż to utrzymuje, że żołnierze idą w dalszą drogę? — zapytał jakiś głos.
Jan Oullier zbliżył się do miejsca, z którego głos ten się odezwał, i poznał Józefa Picaut’a. Wandejczyk, klęcząc na jednem kolanie, opróżniał sumiennie kieszenie trzech żołnierzy, których olbrzymi pocisk Jana Oullier’a zmiażdżył. Stary gajowy odwrócił się ze wstrętem.
— A ja utrzymuję — mówił dalej Józef Picaut, chowając łup do torby, którą zawsze nosił przy sobie — że od przybycia na szczyt wzgórza błękitni nie ruszyli z miejsca. Nie macie chyba wszyscy uszu, że nie słyszycie ich tupotu? Jeśli wy nie słyszycie tego, to ja słyszę.
— Trzebaby się upewnić — rzekł Jan Oullier do Guérin’a, unikając w ten sposób odpowiadania Józefowi.
— Masz słuszność, idę — odparł Guérin.
Wandejczyk przeszedł przez trzęsawisko, rzucił się w sitowie, wszedł na zbocze do połowy, tu położył się na płask i czołgał się, jak jaszczurka wzdłuż skał, tak powoli i ostrożnie między paprociami, że od jego przejścia zaledwie poruszały się ich wierzchołki. Gdy już był tylko w odległości trzydziestu kroków od szczytu, uniósł się nieco, wsadził kapelusz na gałąź i poruszył nim nad głową.
W tejże chwili padł ze szczytu strzał, a kapelusz Guérin’a poleciał na odległość dwudziestu kroków od właściciela.
— Ma słuszność — rzekł Jan Oullier, usłyszawszy strzał. — Ale czem się to dzieje, że zaniechali powziętego projektu? Czy ich przewodnik został zabity?
— Ich przewodnik nie został zabity — rzekł Józef Picaut, głosem ponurym.
— A więc go widziałeś? — spytał jakiś głos, gdyż Jan Oullier, jak się zdawało, postanowił nie rozmawiać z Picaut’em.
— Tak — odparł szuan.
— I poznałeś go?
— Tak.
— W takim razie — szepnął Jan Oullier, mówiąc do siebie — znaczy to, że nie lubią trzęsawisk, a powietrze, unoszące się z moczarów, uważa ją za niezdrowe. Za temi skałami mają doskonałą ochronę i zostaną tam pewnie do świtu.
Istotnie niebawem zabłysły na szczycie wzgórza słabe blaski, które stopniowo potęgowały się i po dłuższej chwili cztery czy pięć ognisk oświetliło krwawą łuną nędzne krzaki, wyrastające w szczelinach skał.
— To dziwne, jeśli przewodnik jest jeszcze z nimi — rzekł Jan Oullier. — Ale wreszcie to możliwe; ponieważ jednak, jeśli zmienią plan, będą musieli przejść zawsze przez Odyńcowe rozdroże...
Rozejrzał się dokoła, a spostrzegłszy Guérin’a, który wrócił i stanął przy nim, dodał:
— Ty pójdziesz tam ze swymi ludźmi, Guérin.
— Dobrze — odparł ów.
— Jeśli ruszą w dalszą drogę, wiesz, co ci czynić należy; jeśli zaś przeciwnie, postanowili tu biwakować, za godzinę możesz im pozwolić szczękać zębami dowoli dokoła ogniska; napaść na nich będzie już zbyteczna.
— A to dlaczego? — spytał Józef Picaut.
Zapytany bezpośrednio, jako dowódca, o rozkaz, jaki wydał, Jan Oullier zmuszony był odpowiedzieć.
— Dlatego odparł — że to zbrodnia narażać niepotrzebnie życie dzielnych ludzi.
— Powiedzcie po prostu, Janie Oullier...
— Co? — przerwał żywo stary gajowy.
— Powiedzcie: „Dlatego, że moi panowie, szlachta, której służę, nie potrzebują już życia tych dzielnych ludzi“; i tym razem powiecie prawdę, Janie Oullier.
— Kto mówi, że Jan Oullier kłamał kiedykolwiek? — zapytał stary gajowy, marszcząc brwi.
— Ja! — odparł Józef Picaut.
Jan Oullier zacisnął zęby, ale się pohamował; postanowił nie przyjaźnić się, ale też i nie wdawać się w sprzeczki z byłym galernikiem.
— Ja — powtórzył ten — ja, który utrzymuję, że to bynajmniej nie przez troskliwość o nasze ciała chcecie nam przeszkodzić w wykorzystaniu naszego zwycięstwa, ale dlatego, że kazaliście nam się bić jedynie, by nie dopuścić czerwonych spodni do rabowania zamku Souday.
— Józefie Picaut — odparł Jan Oullier ze spokojem — jakkolwiek nosimy tę samą barwę, nie idziemy temi samemi drogami i nie zmierzamy do tego samego celu. Mniemałem zawsze, że ludzie, bez względu na zapatrywania, są braćmi, i nie chcę daremnie rozlewać krwi braci moich.. Co zaś do moich stosunków z mymi panami, uważałem zawsze pokorę za pierwszy obowiązek chrześcijanina, zwłaszcza, gdy ten chrześcijanin jest ubogim chłopem, jak wy i ja. Wreszcie posłuszeństwo było zawsze dla mnie nieubłaganem prawem żołnierza. Wiem, że wy tak nie myślicie; tem gorzej dla was! W innych okolicznościach kazałbym wam może pożałować tego, coście powiedzieli; ale w tej chwili nie należę do siebie... podziękujcie za to Bogu!
— No, to, gdy będziecie znów należeli do siebie — rzekł drwiąco Józef Picaut — wiecie, gdzie mnie można znaleźć, nieprawda, Janie Oullier? nie będziecie mnie szukali długo.
Poczem, zwracając się do towarzyszów, dodał:
— A teraz, jeśli są między wami tacy, którzy sądzą, że szaleństwem jest czekać na zająca, czatując, gdy można go schwytać w schronisku, niechaj ci idą za mną.
Nikt się nie poruszył; nikt nawet nie odpowiedział.
Józef Picaut, wobec milczenia, jakiem przyjęto jego propozycyę, machnął ręką, rozzłoszczony i wszedł w gęstwinę.
— Dalej, w drogę — rzekł Jan Oullier do szuanów — na Odyńcowe rozdroże, a żywo! Idźcie łożyskiem strumienia, a za kwadrans będziecie na miejscu.
— A ty, Janie Oullier? — spytał Guérin.
— Ja — odparł stary gajowy — biegnę do Souday; chcę się upewnić, że ten Michel spełnił swoją misyę.
Mały oddział oddalił się, posłuszny, dążąc, jak polecił Jan Oullier z biegiem strumienia. Stary gajowy pozostał sam. Przez kilka chwil słuchał szmeru wody, którą szuanie dążyli, poczerm zwrócił głowę w stronę żołnierzy. Skały, na których kolumna zatrzymała się, tworzyły łańcuch, ciągnący się od wschodu na zachód w kierunku Souday. Na wschodzie kończył się o jakie dwieście kroków od miejsca, gdzie rozegrała się scena, którą opisaliśmy powyżej, łagodnym stokiem, ciągnącym się aż do strumienia. Od zachodu łańcuch skalisty przedłużał się przez pół mili mniej więcej, a im więcej zbliżał się do Souday, tem stawał się bardziej urwisty, im wyżej się wznosił, tem spadzistsze i bardziej ogołocone z roślinności były zbocza skał.
Z tej strony łańcuch skalisty kończył się prawdziwą przepaścią, na której dnie wznosiły się olbrzymie skały prostopadłe, sterczące nad strumieniem.
Raz a może dwa razy w życiu, podczas polowania na dzika, Jan Oullier odważył się zejść do tej przepaści, do której wiodła ścieżka, ginąca śród zarośli, zaledwie jedną stopę szeroka a nazwana Kozią Dróżką. Znało ją tylko kilku myśliwych.
Ale Jan Oullier schodził nią z taką trudnością i narażając się na takie wielkie niebezpieczeństwo, że nieprawdopodobne wydało mu się, by ktokolwiek mógł w nocy posługiwać się tem przejściem.
Jeśli dowódca kolumny nieprzyjacielskiej chciał w dalszym ciągu iść na Souday, musiał albo dążyć drogą, wiodącą do Odyńcowego rozdroża, gdzie spotkałby szuanów, albo zejść ze zbocza, jak wszedł, i maszerować stłumieniem, którym Wandęjczycy poszli w górę. Ale strumień ten w niewielkiej odległości zamieniał się w potok głęboki i bystry, a krzaki cierniowe uniemożliwiały dostęp do jego wybrzeży. Z tej strony zatem nie groziło żadne niebezpieczeństwo.
A jednakże, przeczuciem wiedziony, Jan Oullier był zaniepokojony. Nie mógł uwierzyć, żeby Dermoncourt ustąpił po pierwszym ataku i tak łatwo porzucił zamiar pójścia na Souday. Zamiast tedy oddalić się, jak zapowiedział, Jan Oullier spoglądał na szczyty niespokojny i zamyślony, albowiem zdawało mu się, że ogniska traciły blask, a światło, jakie rzucały na skały, stawało się coraz bledsze. Nie namyślał się zbyt długo, tą samą drogą i w ten sam sposób, co Guérin, wczołgał się aż do stóp głazów, które okalały szczyt, niby wałem.
Nasłuchiwał przez chwilę; nie dobiegł go żaden odgłos. Wówczas stanął i przez szparę między dwoma wielkimi głazami zajrzał i zobaczył pustkę.
Ogniska opuszczone dogasały śród ciszy.
Jan Oullier wdrapał się na skałę, zesunął się ze strony przeciwnej i stanął na miejscu, gdzie spodziewał się zastać żołnierzy.
Żołnierze znikli.
Wówczas wydał okrzyk straszliwy, okrzyk wściekłości bezbrzeżnej i, ze zwinnością ściganego łosia, wysilając swoje stalowe mięśnie, popędził wzdłuż łańcucha skalistego w kierunku Souday.
Trudno było już wątpić, nieznany przewodnik, a właściwie znany tylko Józefowi Picaut’owi, skierował żołnierzy w stronę Koziej Dróżki.
Gdy Jan Oullier stanął na ostatniem wzgórzu nad doliną, ujrzał żołnierzy. Ostatni schodzili właśnie ze zbocza; wbrew wszelkim oczekiwaniom puścili się Kozią Dróżką i przy blasku pochodni widać było, jak szli wężowym szeregiem wzdłuż przepaści.
Jan Oullier uczepił się olbrzymiego głazu, na którym stał, i potrząsnął nim w nadziei, że głaz zachwieje się i stoczy na ich głowy. Ale wysiłki tej szalonej wściekłości były daremne, a na przekleństwa, jakie sypały się przytem z ust Jana Oullier’a, odpowiedział śmiech szyderski.
Stary gajowy odwrócił się, myśląc, że tylko szatan sam tak śmiać się może, i ujrzał Józefa Picaufa.
— I cóż, gospodarzu Janie — rzekł, wychodząc z za krzaku ostrokrzewu — wydaje mi się, że moja czatownia była lepsza, niż wasza; straciłem tylko czas, dzięki wam, przybyłem za późno, wasi przyjaciele mogą za to odpokutować.
— Boże! Boże! — zawołał Jan Oullier, chwytając się oburącz za włosy. — któż mógł ich poprowadzić przez Kozią Dróżkę?
— W każdym razie — rzekł Józef Picaut — ta, która ich tam poprowadziła, nie odprowadzi ich już ani tą drogą, ani żadną inną. Przypatrz jej się dobrze teraz, Janie Oullier, jeśli chcesz ją widzieć żywą.
Jan Oullier przechylił się ponownie.
Żołnierze przeszli przez strumień i ustawiali się dokoła generała. Śród nich widać było kobietę z rozwianym włosem, która palcem wskazywała generałowi drogę, jaką miał iść.
— Maryanna Picaut! — krzyknął Jan Oullier.
Szuan nic nie odpowiedział, ale złożył się do strzału i powoli nastawiał fuzyę do celu. Jan Oullier odwrócił się, na odgłos odwodzonego kurka. W chwili, gdy strzelec miał go spuścić, Oullier podniósł znienacka lufę.
— Nieszczęśliwy! — rzekł — pozwól jej przynajmniej pochować twego brata.
Strzał uleciał w powietrze; kula zginęła w przestrzeni.
— Masz! krzyknął Józef Picaut, wściekły, chwytając strzelbę za lufę i wymierzając kolbą straszny cios w głowę Oullier’owi, który nie — spodziewał się tej napaści — masz! z takimi białymi, jak ty, obchodzą się, jak z błękitnymi!
Pomimo siły herkulesowej, stary Wandejczyk upadł najpierw na kolana, poczem, nie mogąc się utrzymać nawet w tej pozycyi, stoczył się wzdłuż skały. Spadając, uchwycił się instynktownie ręką kępy wrzosu, lecz niebawem odczuł, że kępa usuwa się stopniowo pod ciężarem jego ciała.
Jakkolwiek oszołomiony, Jan Oullier, niezupełnie jednakże utracił przytomność i, spodziewając się, że wątłe gałązki, które utrzymywały go nad przepaścią, złamią się lada chwila, polecał duszę swoją Bogu.
W tejże chwili usłyszał odgłos strzałów i poprzez, nawpół przymknięte powieki ujrzał jakby przelatujące iskierki.
Spodziewając się, że to nadchodzą szuanie, prowadzeni przez Guérin’a, usiłował krzyknąć; ale zdawało mu się, że miał głos uwięziony w gardle, i że nie mógł podnieść tej, niby ołowianej dłoni, która powstrzymywała dech na jego ustach. Zapomniał o ciosie, jaki otrzymał, i zdało mu się, że spływa mu z czoła krwawy pot na piersi.
Stopniowo siły opuszczały go, palce się rozkurczały, mięśnie rozprężały, a trwoga, jaka go ogarniała, była tem straszniejsza, że mu się wydawało, iż własnowolnie puszcza gałązki, które utrzymywały go nad próżnią. Jakaś niepokonana siła ciągnęła go ku przepaści; palce jego puściły ostatnią podporę.
Ale w tej samej chwili, kiedy wyobrażał sobie, że, spadając, usłyszy świst powietrza, że uczuje, jak ostrze skały rozdzierać mu będzie ciało, ściągnęły go silne ręce i przeniosły na małe płasko wzgórze, ciągnące się o kilka kroków od przepaści.
Był uratowany!
Tylko ręce owe potrząsały nim tak brutalnie, że chyba nie były rękoma przyjaciela.




VII.
Goście zamku Souday.

Nazajutrz po przyjeździe hrabiego Bonneville’a i jego towarzysza do zamku Souday, margrabia powrócił z wyprawy a raczej z narady.
Czcigodny szlachcic był w najgorszym humorze. Zgromił córki za to, że nie wyszły na jego powitanie przynajmniej przede drzwi, klął Jana Oullier’a, który ośmielił się pójść na jarmark do Montaigu bez jego pozwolenia, i skrzyczał kucharkę, która, w braku Oullier’a przyszła potrzymać strzemię, a która, zamiast wziąć prawe, ciągnęła ze wszystkich sił lewe, co zmusiło margrabiego do zejścia z konia od strony przeciwległej tarasowi.
Wchodząc do salonu, pan de Souday w dalszym ciągu ujawniał swój gniew wyrażeniami tak energicznemi, że Berta i Marya, jakkolwiek przyzwyczajone do niezbyt delikatnej mowy, na jaką pozwalał sobie często stary emigrant, nie wiedziały, jak się zachować.
Napróżno próbowały najsłodszych pieszczot, by spędzić chmurę z czoła ojca; nic nie pomagało, a margrabia, grzejąc nogi przy ogniu kominkowym, walił w buty palony batem, zrozpaczony, że te buty nie są panami takimi a takimi, których obrzucał różnemi wyzwiskami.
Słowem, margrabia był wściekły.
Stało się bowiem, że od pewnego czasu przyjemności polowania przestały go bawić; ziewał też już często, grając w wista, którym regularnie kończył wszystkie swoje wieczory — pobyt w Souday zaczynał go nudzić coraz silniej. Niejednokrotnie wracał myślą do dawnych walk wandejskich i nie wątpił ani chwili, że, w pełnem przygód życiu partyzanta odnajdzie te głębokie rozkosze, których samo wspomnienie opromieniało urokiem dni jego starości.
Z zapałem tedy przyjął zapowiedź powstania, ale spotkał się u swoich współwyznawców politycznych z oziębłością, z pragnieniem zwłoki, które doprowadzały go do rozpaczy. Jedni twierdzili, że duch ludności nie dojrzał jeszcze do wybuchu; inni, że nierozważnie było przedsiębrać cokolwiek, nie upewniwszy się poprzednio o nastroju dla armii; inni znów przytaczali, że zapał religijny i polityczny ochłódł bardzo śród chłopów, że trudno będzie poprowadzić ich do walki; i bohaterski margrabia, który nie mógł zrozumieć, że cała Francya nie jest gotowa, skoro muła kampania wydaje się jemu zupełnie przyjemną rozrywką, powiedział swoim przyjaciołom pstro wręcz, co myśli i powrócił do zamku, nie chcąc dalej słuchać ich wywodów.
Marya, wiedząc do jakiego stopnia jej ojciec szanował tradycyą gościnności, skorzystała z chwilowego uspokojenia się złego humoru czcigodnego szlachcica i zawiadomiła go ostrożnie o obecności hrabiego Bouneville’a w zamku, mając nadzieję, że w ten sposób ułagodzi gniew porywczego starca.
— Bonneville! Bonneville! Co to to jest Bonneville? — mruknął margrabia Souday. — Pewnie jaka kapuściana głowa, albo jaki adwokat; jeden z tych oficerów, co to się rodzą w epoletach, albo jeden z tych gadułów, którzy strzelali zawsze tylko językiem; fanfaron, który nam będzie dowodził, że trzeba czekać i pozwolić Ludwikowi Filipowi, by zdobył sobie popularność! jak gdyby, przypuszczając, że popularność jest potrzebna, nie stokroć prościej i łatwiej byłoby zdobywać ją dla naszego króla!
— Widzę, że pan margrabia jest za powstaniem niezwłocznym — odezwał się głosik łagodny i melodyjny obok margrabiego Souday’a.
Margrabia odwrócił się i ujrzał młodzieńca ubranego po chłopsku, który, oparty, jak on, o kominek, jak on, grzał nogi przy ognisku. Obcy młodzieniec wszedł po cichu drzwiami bocznemi, a margrabia, który zresztą był odwrócony do niego plecami w chwili, gdy on wchodził, mówiąc w uniesieniu, nie zwracał uwagi na znaki, jakimi córki ostrzegały go o obecności gościa.
Petit-Pierre — on to był bowiem — wyglądał na lat szesnaście, najwyżej osiemnaście; ale był bardzo szczupły i wątły na swój wiek; twarz miał bladą, a długie czarne loki, które ją okalały, potęgowały jeszcze jej białość; wielkie błękitne oczy promieniały inteligencyą i odwagą, usta, delikatnie zarysowane, i z lekka podniesione w kącikach, ożywiały się złośliwym uśmiechem; podbródek, silnie wystający, wskazywał niezwykłą siłę woli; wreszcie niewielki nosek orli dopełniał oblicza, którego wytworność stanowiła osobliwą sprzeczność ze strojem chłopskim.
— Pan Petit-Pierre — rzekła Berta, biorąc za rękę przybysza i przedstawiając go ojcu.
Margrabia złożył głęboki ukłon, na który młody wieśniak odpowiedział ukłonem, pełnym wdzięku.
Stary emigrant niebardzo był zaintrygowany strojem i nazwiskiem swego gościa: wielka wojna przyzwyczaiła go do tych przezwisk, któremi ludzie najwyżej urodzeni osłaniali swoje pochodzenie, do tych strojów, pod którymi usiłowali ukryć wrodzoną dystynkcyę; zdumiewała go tylko wielka młodość gościa.
Panny de Souday powiedziały mi, że miały szczęście wyświadczyć wczoraj wieczorem małą przysługę panu i przyjacielowi pańskiemu, hrabiemu Bonneville’owi; podwójnie tedy żałuję, że nie byłem w domu. Gdyby nie niemiła pańszczyzna, do jakiej zmusili mnie ci panowie, byłbym sam miał zaszczyt otworzenia panom podwojów mego biednego zamku. Spodziewam się jednak, że te dzierlatki zrozumiały, iż to ich obowiązek zastępować mnie godnie i że nie szczędzono niczego, w miarę naszej skromnej możności, by panom ten nudny pobyt uprzyjemnić.
— Gościnność pańska, panie margrabio, mogła tylko zyskać, mając takie miłe i pełne wdzięku wykonawczynie — odparł z galanteryą Petit-Pierre. — Sądzę, że mało kobiet na dworze posiada tyle wdzięku i taką wytworności, jak te młode panie, i zapewniam pana, że niema kobiet, które łączyłyby z temi zaletami szlachetność serca i uczuć, jakiej obie córki pana margrabiego złożyły dowody.
— Na dworze? — spytał margrabia Souday ze zdumieniem, patrząc badawczo na Petit-Pierre’a.
Petit-Pierre zarumienił się z uśmiechem, jak aktor, który się myli wobec przychylnych słuchaczów.
— Mówię tak na domysł, panie margrabio — odparł ze zmieszaniem za głębokiem, by nie było sztuczne — mówię na dworze, bo nazwisko córek pańskich tam wyznaczyło im miejsce, bo tam wreszcie radbym je widzieć.
Margrabia Souday zarumienił się również dlatego, że wywołał rumieniec na oblicze swego gościa; dotknął mimowoli incognita, w jakiem ten pragnął pozostać, a wytwornie grzeczny stary szlachcic wyrzucał sobie gorzko ten błąd.
Petit-Pierre zabrał znów głos z ożywieniem.
— Gdy te panie raczyły przedstawić mnie panu margrabiemu, mówiłem właśnie, że mam wrażenie, iż pan jest jednym z tych, którzy pragną powstania niezwłocznego.
— Do kroćset, naturalnie! panu mogę się do tego przyznać, bo, jak widzę, pan jest z naszych...
Petit-Pierre skinął głową potakująco.
— Tak, takie jest moje zdanie — ciągnął dalej margrabia — ale napróżno będę gadał i robił, nikt nie uwierzy staremu szlachcicowi, który osmalił swoją skórę w straszliwym ogniu, jaki płonął w kraju od 93 do 97; słuchać będę bandy gadułów, adwokatów bez spraw, fircyków, którzy się boją spać na wolnem powietrzu, niszczyć odzież w zaroślach; tchórzów, durniów... — dodał margrabia, depcąc z wściekłością głownie w kominku, które mściły się, rzucając na jego buty tysiące iskierek.
— Ojcze — rzekła łagodnie Marya, zauważywszy uśmiech przelotny Petit-Pierre’a — ojcze, uspokój się!
— Nie, ja się nie uspokoję — odparł porywczy starzec. — Wszystko było gotowe; Jan Oullier zapewniał mnie, że moja dywizya ryczy z zapału; a teraz odroczyli sprawę z 14-go maja na bezrok!
— Cierpliwości, panie margrabio — rzekł Petit-Pierre — wybije właściwa godzina.
— Cierpliwości! cierpliwości! łatwo tak panu, mówić — odparł margrabia, wzdychając. — jesteś pan młody, masz czas czekać; ale ja... kto wie, czy Bóg użyczy mi jeszcze tylu dni, żebym ujrzał powiewający ten stary, ukochany sztandar, pod którym wałczyłem z taką radością?
Skarga starca wzruszyła Petit-Pierre’a.
— Ależ czy pan margrabia nie słyszał, jak ja, że wstanie zostało odroczone jedynie z powodu niepewności co do przybycia księżny?
To słowa wzmogły jeszcze gniew starca.
— Daj-że mi pokój, młodzieńcze — wybuchnął. — Czy ja nie znam tego starego figla? czy, w ciągu pięciu lat partyzantki w Wandei nie przyrzekano nam ustawicznie tego miecza królewskiego, który miał zgromadzić dokoła siebie wszystkie pożądania? czy nie należałem do tych, którzy 2-go października czekali na. hrabiego d’Artois na wybrzeżu wyspy Dieu? Nie zobaczymy tej księżny w 1832-gim, jak nie widzieliśmy księcia w 1796! Nie przeszkodzi mi to oddać za nich życia, jak jest obowiązkiem szlachcica. Gałęzie muszą paść wraz ze starym pniem.
— Panie margrabio — rzekł Petit-Pierre, głosem niezwykle wzruszonym — przysięgam panu, że księżna de Berry, gdyby miała choćby tylko łupinę orzecha na swoje usługi, przepłynęłaby morze, by stanąć pod sztandarem, który Charette niósł ręką taką waleczną i taką szlachetną; przysięgam, że dzisiaj przybędzie, jeśli nie zwyciężyć, to przynajmniej umrzeć wraz z tymi, którzy powstaną, by bronić praw jej syna!
Tyle było energii w tych słowach, niezwykłych w ustach wieśniaka szesnastoletniego, że margrabia Souday spojrzał na swojego interlokutora z głębokiem zdumieniem.
— Kimże jesteś, młodzieńcze, a raczej dziecię — spytał, ulegając zaciekawieniu — kimże jesteś, że mówisz w ten sposób o postanowieniach jej królewskiej wysokości i ręczysz za jej czyny?
— Zdawało mi się, panie margrabio, że panna de Souday, przedstawiając mnie, raczyła panu powiedzieć moje nazwisko.
— Słuszna uwaga, panie Petit-Pierre — rzekł margrabia zmieszany. — Przepraszam stokrotnie! ale — dodał, zwracając się z coraz większą uwagą do swego interlokutora, przypuszczał teraz bowiem, że jest to syn jakiego wybitnego dygnitarza — czy nie byłoby niedyskretnie zapytać o pańskie zdanie w sprawie powstania? Jakkolwiek jesteś pan jeszcze bardzo młody, niemniej mówisz tak rozsądnie, że nie taję, iż radbym zdanie to usłyszeć.
— Wyjawię je tem chętniej panu margrabiemu, że jest prawie takie samo, jak zdanie pana.
— Istotnie?
— Według mego zdania zatem, stało się bardzo źle, panie margrabio, że nie mogliśmy wyruszyć z naszych kryjówek, jak było umówione, w nocy z 13-go na 14-ty maja.
— A co! nie mówiłem? A jakie są powody pańskie?
— Moje powody są następujące: żołnierze stoją załogą w miasteczkach, umieszczeni u mieszkańców, rozproszeni, oddaleni wzajemnie od siebie, bez kierunku, bez sztandaru; nie było nic łatwiejszego, jak zaskoczyć ich niespodzianie i rozbroić w pierwszej chwili.
— Słusznie, słusznie; tymczasem teraz...?
— Teraz... przed dwoma dniami wydany został rozkaz opuszczenia tych drobnych kwaterunków, zacieśnienia sieci wojskowej, która kraj pokrywa, gromadzenia się już nie kompaniami, ale batalionami, pułkami; dzisiaj będziemy już musieli stoczyć formalną bitwę, by osiągnąć wynik, jaki nam dać mogła jedna noc bezsenna.
— To jasne, jak słońce! — zawołał margrabia z zapałem — jestem poprostu w rozpaczy, że między trzydziestu sześcioma powodami, jakie przytoczyłem swoim przeciwnikom, o tej jednej nie pomyślałem! Ale, czy pan jest pewien, że taki rozkaz został istotnie wojsku wydany?
— Najzupełniej pewien — odparł Petit-Pierre, przybierając minę najskromniejszą, na jaką mógł się zdobyć.
Margrabia spojrzał w osłupieniu na swego gościa.
— To źle — rzekł — bardzo źle! A więc najlepiej będzie, jak mówisz, mój młody przyjacielu... pan pozwoli, że go tak nazwę... uzbroić się w cierpliwość i zaczekać, dopóki nowa Marya Teresa nie przybędzie zająć miejsca między swymi nowymi Węgrami i pić, w oczekiwaniu dnia tego, za zdrowie królewskiego potomka i sztandaru bez skazy. A W tym celu trzebaby, żeby te panny raczyły zająć się naszem śniadaniem, skoro Jana Oullier’a niema, skoro ktoś — dodał, rzucając córkom napół gniewne spojrzenie — pozwolił sobie wysłać go do Montaigu bez mojego rozkazu.
— Ten ktoś, to ja, panie margrabio — rzekł Petit-Pierre tonem uprzejmym, niepozbawionym jednak stanowczości. — I przepraszam pana, że pozwoliłem sobie rozporządzić w ten sposób jednym z pańskich ludzi; ale trzeba było koniecznie, i to jak najprędzej dowiedzieć się, jaki w rzeczywistości panuje nastrój śród chłopów, zgromadzonych na jarmarku w Montaigu.
W głosie słodkim i melodyjnym mówiącego dźwięczał ton takiej naturalnej pewności siebie, taka świadomość wyższości tego, który mówił, że margrabiego ogarniało coraz większe zdumienie; i, odbywając w myśli przegląd wszystkich dostojnych ludzi, jakich znał niegdyś, by odgadnąć, czyim ten młodzieniec mógł być potomkiem, zdołał tylko wybełkotać kilka słów przyzwolenia.
W tejże chwili wszedł do salonu hrabia Bonneville. W charakterze starego znajomego, Petit-Pierre, sam przedstawił przyjaciela gospodarzowi domu.
Otwarta, szczera, wesoła twarz hrabiego ujęła odrazu margrabiego, już zachwyconego młodziutkim jego towarzyszem; otrząsnął się ze złego humoru, przsiągł, że nie będzie już myślał o tchórzostwie przyszłych towarzyszów broni, jak nie myśli o zeszłorocznym śniegu, i przyrzekł sobie, że użyje całej swej zręczności, by zniewolić hrabiego Bonneville’a do zdradzenia incognita tego osobliwego Petit-Pierre’a.
Gdy się to działo, wróciła Marya i oznajmiła ojcu, że śniadanie podane.
Dwaj młodzieńcy, których margrabia pchał przed sobą, zatrzymali się w progu jadalni.
Widok stołu był, istotnie, wprost przerażający.
Na środku wznosił się, niby starożytna warownia, królująca nad całem miastem, majestatyczny pasztet z dzika i koźlęcia; szczupak piętnastofuntowy, kilka pulard w galarecie, istna wieża Babel kotletów, piramida z młodych królików z zielonym sosem oskrzydlały tę Warownię od północy, od południa, od zachodu i od wschodu; jako straże przednie zaś, kucharka pana de Souday’a ustawiła dokoła gęsty sznur potraw najrozmaitszych: przekąski, przystawki, przyprawy, jarzyny, sałaty, owoce i marmolady; a to wszystko stłoczone, spiętrzonę, nagromadzone w zamęcie niezbyt malowniczym, ale niemniej pełnym uroku dla apetytów, zaostrzonych orzeźwiającem powietrzem lasów kraju Mauge.
— Na Boga! — zawołał Petit-Pierre, cofając się, jak wspomnieliśmy, na widok tych wszystkich wiktuałów. Za dużo ceremonii dla ubogich wieśniaków, panie de Souday.
— O! to już nie moja sprawa, mój młody przyjacielu, i, nie trzeba mieć do mnie za to urazy, ani mi za to dziękować, to sprawa tych panien. Ale nie potrzebuję chyba dodawać, nieprawda? że szczęśliwy będę, jeśli panowie raczą nie pogardzić strawą ubogiego szlachcica wiejskiego!
I margrabia popchnął z lekka naprzód Petit-Pierre’a, chcąc, by usiadł przy tym stole, do którego wahał się zbliżyć.
Petit-Pierre uległ, ale czyniąc zastrzeżenia:
— Nie śmiałbym przysięgać, że odpowiem godnie pańskim oczekiwaniom, panie margrabio — odparł młodzieniec. — wyznaję bowiem z całą pokorą, że marny ze mnie żarłok.
— Rozumiem — rzekł margrabia — pan przywykł do potraw delikatniejszych. Co do mnie, jestem prawdziwym chłopem i nad wszystkie łakocie wytwornych stołów przenoszę potrawy, posiadające sok pożywny, który należycie zasila żołądek.
— Słyszałem niejedną wielką rozprawę na ten temat między królem Ludwikiem XVIII a margrabią d Avaray.
Hrabia Bonneville trącił łokciem Petit-Pierre’a.
— Pan znał króla Ludwika XVIII i margrabiego d’Avaray‘a? — spytał stary szlachcic z niewypowiedzianem zdumieniem i, spoglądając na Petit-Pierre’a tak, jak gdyby chciał się upewnić, czy ten nie drwi z niego.
— Za młodu, nawet bardzo dobrze — odparł Petit-Pierre z prostotą.
— A może pan piastował urząd dworski? — spytał, śmiejąc się, margrabia.
— Byłem paziem — odparł Petit-Pierre.
— Ach, tak! w takim razie nic dziwnego... Do licha! ale też pan rzeczywiście dużo widział, jak na swój wiek.
— Tak — odparł Petit-Pierre z westchnieniem — nawet za dużo.
Obie młode dziewczyny rzuciły spojrzenie głębokiej sympatyi na młodzieńca.
Istotnie, na tej twarzy, która wydawała się taka młoda na pierwszy rzut oka, dostrzedz można było, po bliższem przyjrzeniu się, ślady nieszczęść, jakie na niej wyryły lata.
Margrabia kilkakrotnie usiłował podjąć nanowo rozmowę, ale Petit-Pierre, pogrążony w zadumie, powiedział widocznie wszystko, co miał do powiedzenia, i, bądź, że nie słyszał różnorodnych teoryi, wygłaszanych przez margrabiego na temat mięsa czarnego i mięsa białego, o różnicy soków, jakie zawiera zwierzyna leśna i domowa, bądź, że nie uważał za stosowne przytakiwać im lub nie zaprzeczać, dość, że zachowywał uparte milczenie.
Pomimo tego, gdy powstano od stołu, margrabia Souday, który, pod wpływem zaspokojonego apetytu stał się bardzo serdeczny, był zachwycony swoim młodym przyjacielem.
Towarzystwo powróciło do salonu; ale Petit-Pierre, zamiast się przyłączyć do młodych dziewcząt, do hrabiego Bonneville’a i margrabiego Souday’a dokoła kominka — stroskany, czy też zadumany, jak czytelnik woli, poszedł prosto do okna i oparł czoło o szybę.
Po chwili właśnie, gdy margrabia Souday prawił hrabiemu Bonneville’owi komplimenty na rachunek jego młodego przyjaciela, hrabia drgnął na dźwięk swego nazwiska, wypowiedzianego głosem ostrym, a tonem rozkazującym.
To Petit-Pierre go wzywał.
Hrabia odwrócił się żywo i pobiegł raczej, niż poszedł do młodego chłopa. Ten zaś mówił do niego przez kilka chwil po cichu, jak gdyby wydawał mu rozkazy. Po każdem zdaniu Petit-Pierre’a, Bonneville schylał głową, na znak zgody. Gdy Petit-Pierre skończył, Bonneville wziął kapelusz, ukłonił się i wyszedł.
Wówczas Petit-Pierre zbliżył się do margrabiego.
— Panie de Souday — rzekł — zapewniłem hrabiego Bonneville’a, że nie weźmie mu pan za złe, jeśli zabierze jednego z koni pańskich i objedzie zamki okoliczne, żeby wyznaczyć na dziś wieczór w Souday schadzkę tym samym panom, z którymi margrabia dzisiaj rano stoczył walkę; sądzę, że może zastanie ich jeszcze zgromadzonych w Saint-Philbert. Dlatego to nalegałem, żeby się śpieszył.
— Ale — zauważył: margrabia — może niejeden z tych panów będzie miał do mnie urazę za sposób, w jaki do nich przemawiałem dzisiaj rano i nie zechce przyjechać do mnie.
— Rozkaz zniewoli tych, którzy opieraliby się zaproszeniu...
— Rozkaz od kogo? — zapytał margrabia zdumiony.
— Ależ od księżny de Berry; hrabia Bonneville ma jej zupełne pełnomocnictwo. Może jednak spytał Petit-Pierre z pewnem wahaniem — pan się obawia, żeby zebranie takie w zamku Souday nie miało skutków złowrogich dla pana i pańskiej rodziny? W takim razie, margrabio, powiedz jedno słowo; hrabia Bonneville jeszcze nie odjechał.
— Do kroćset! — zawołał margrabia — niech pędzi galopem, choćby miał zajeździć na śmierć mego najlepszego konia!
Margrabia nie dokończył jeszcze tych słów, gdy hrabia, Bonneville, jak gdyby je słyszał i jak gdyby skorzystał z otrzymanego pozwolenia, przejechał przed oknami salonu i puścił się pędem przez bramę wjazdową na drogę wiodącą do Saint-Philbert.
Margrabia podszedł do okna, chcąc go dłużej ścigać wzrokiem, i odwrócił się dopiero, gdy: stracił go z oczu.
Tymczasem Petit-Pierre znikł, a gdy margrabia zapytał córek, co się z nim stało, odparły, że młodzieniec udał się do swego pokoju, oznajmiwszy, iż musi pisać listy.
— Zabawny chłopiec — szepnął margrabia Souday.




VIII.
Wandejczycy z r. 1832.

Tego samego dnia o godzinie piątej po południu hrabia Bonneville był z powrotem. Widział się z pięciu głównymi przywódcami, którzy mieli przybyć do zamku Souday między godziną ósmą a dziewiątą.
Margrabia, zawsze gościnny, rozkazał kucharce, by porozumiała się, jak chce, z dziedzińcem i spiżarnią, byle tylko przyrządziła najobfitszą i najsmakowitszą wieczerzę, na jaką zdoła się zdobyć.
Owymi pięciu przywódcami byli: Ludwik Renaud, Paskal, Lwie-Seroe, Kacper i Achilles. Pod temi nazwiskami i imionami ukrywali się ludzie, znani podczas wypadków r. 1832-go, chcąc ujść władzy, w razie, gdyby jaka depesza została przejęta.
O godzinie ósmej wieczorem tedy, ponieważ Jan Oullier nie powrócił — ku wielkiej rozpaczy margrabiego — przeto brama zamkowa powierzona została opiece Maryi, która miała ją otwierać tylko pukającym w pewien umówiony sposób. Salon z zamkniętemi okiennicami, ze spuszczonemi firankami, został przeznaczony na naradę. Od godziny siódmej cztery osoby czekały w tym salonie: margrabia Souday, hrabia Bonneville, Petit-Pierre i Berta.
Z osób, zebranych w salonie, najniecierpliwszy był Petit-Pierre — spokój nie stanowił widocznie głównej jego zalety. Jakkolwiek zegar wskazywał zaledwie pół do ósmej, a schadzka wyznaczona była na ósmą, niemniej młody wieśniak ciągle nasłuchiwał pode drzwiami uchylonemu, czy też jaki hałas nie zapowiada przybycia jednego z oczekiwanych szlachciców.
Nareszcie, o punkt ósmej, usłyszano pukanie trzykrotne, i poznano po sposobie pukania, że to jeden z wezwanych przywódców.
— A! — rzekł Petit-Pierre, dążąc żywo do drzwi.
Ale hrabia Bonneville powstrzymał go ruchem i uśmiechem, pełnym szacunku.
— Słusznie — rzekł młodzieniec i poszedł się ukryć w najciemniejszy kąt salonu.
W tejże samej chwili prawie przywódca wezwany ukazał się we framudze drzwi.
— Pan Ludwik Renaud — rzekł hrabia Bonneville tak głośno, żeby Petit-Pierre słyszał i mógł po pseudonimie poznać nazwisko właściwe.
Margrabia Souday pośpieszył ku Ludwikowi Renaud’owi, tem skwapliwiej, że poznał w tym młodzieńcu jednego z tych, którzy się oświadczali za powstaniem niezwłocznem.
— Proszę, proszę, kochany hrabio; przychodzisz pierwszy; to dobra wróżba.
— Jeśli przybywam pierwszy, kochany margrabio — odparł Ludwik Renaud — to nie dlatego, jestem pewien, że byłem gorliwszy od moich towarzyszów, ale dlatego, że, mieszkając bliżej, miałem krótszą drogę.
Kończąc te słowa, mówiący, jakkolwiek ubrany w prosty strój wieśniaka bretańskiego, złożył ukłon Bercie z taką swobodą arystokratyczną, z takim wdziękiem młodzieńczym i wytwornym, że te dwie zalety, zamieniając się na wady, byłyby mu bardzo zaszkodziły, gdyby był zmuszony zapożyczyć, choćby chwilowo, obejście i mowę kasty społecznej, od której pożyczył stroju.
Hrabia Bonneville, rozumiejąc dobrze niecierpliwość Petit-Pierre’a, który, ukryty w kącie, przypominał obecność swoją żywymi ruchami — hrabia Bonneville mówimy, bez żadnego wstępu, rzekł do Ludwika Renaud’a:
— Kochany hrabio, znasz rozciągłość mojego pełnomocnictwa; czytałeś list jej królewskiej wysokości księżny pani i wiesz, że, chwilowo przynajmniej, jestem jej przedstawicielem tutaj... Jakie jest zdanie pana o położeniu?
— Zdanie swoje, kochany hrabio, wypowiedziałem dzisiaj rano, nie było ono może zupełnie takie, jak to, które teraz wypowiem tutaj; ale tutaj, gdzie wiem, że jestem śród gorących stronników księżny pani, mogę się odważyć powiedzieć całą prawdę.
— Tak, całą prawdę — rzekł Bonneville — bo całą prawdę przedewszystkiem musi wiedzieć księżna pani; a nie wątpisz chyba, hrabio kochany, że to, co powiesz mnie, to jakbyś powiedział jej samej.
— Otóż, mojem zdaniem nie należałoby nic zaczynać, przed przybyciem marszałka.
— Marszałka — odezwał się Petit-Pierre — a czyż nie jest w Nantes?
Ludwik Renaud, który dotąd nie zauważył jeszcze młodzieńca, zwrócił na niego oczy, słysząc te słowa, poczem ukłonił się i odpowiedział:
— Dzisiaj dopiero, powróciwszy do siebie, dowiedziałem się, że, na wieść o wypadkach na południu, marszałek opuścił Nantes, i że nikt nie wie, jaką wyruszył drogą i jakie powziął postanowienie.
Petit-Pierre tupnął nogą niecierpliwie.
— Ale przecież — zawołał — marszałek był duszą przedsięwzięcia! jego nieobecność zaszkodzi powstaniu, zmniejszy zaufanie żołnierzy. W jego nieobecności wszystkie prawa będą równe i rozbudzi się znów między przywódcami ta rywalizacya, która była taka fatalna dla stronnictwa rojalistycznego w pierwszych wojnach wandejskich.
Widząc, że już teraz Petit-Pierre prowadzi rozmowę, hrabia Bonneville cofnął się, odsłaniając młodzieńca, który postąpił dwa kroki naprzód i wszedł w krąg świetlany, jaki rzucały lampy. Ludwik Renaud ze zdumieniem patrzył na młodzieńca, który przemawiał z taką pewnością siebie i znajomością sprawy.
— To tylko opóźnienie — rzekł. — Niech pan nie wątpi, że skoro tylko marszałek będzie upewniony o obecności księżny w Wandei, nie omieszka udać się na stanowisko.
— Czyż pan de Bonneville nie powiedział panu, że księżna jest w drodze i będzie niebawem śród swoich przyjaciół?
— Owszem, a ta nowina sprawiła mnie osobiście wielką radość.
— Opóźnienie! opóźnienie! — szepnął Petit-Pierre. Słyszałem zawsze, zdaje mi się, że każde powstanie w waszym kraju miało wybuchnąć w pierwszej połowie maja, żeby można łatwiej rozporządzać mieszkańcami wsi, którzy później zajęci są pracą w polu. Otóż mamy już 14-go, jesteśmy zatem opóźnieni. Co zaś do przywódców, są wezwani, nieprawda?
— Tak jest — odparł Ludwik Renaud ze smutną powagą — powiem więcej: że można liczyć już tylko na przywódców.
Poczem dodał, wzdychając:
— I to nawet nie na wszystkich, jak mógł przekonać się dzisiaj rano pan margrabia Souday.
— Co mi pan mówił — zawołał Petit-Pierre. — Zobojętnienie w Wandei, gdy przyjaciele nasi w Marsylii, a mówię napewno, bo stamtąd wracam, są wściekli na siebie samych i pragną co rychlej odwetu!
Blady uśmiech przemknął się po ustach młodego przywódcy.
— Pan jest z Południa — rzekł do młodzieńca — jakkolwiek nie ma pan akcentu południowców.
— Tak jest — odparł Petit-Pierre. — Więc co?
— Nie trzeba równać Południa z Zachodem, panie, Marsylczyka z Wandęjczykiem. Jedna proklamacya wznieca powstanie na Południu, jedna porażka gasi tam zapał. Wandea, przeciwnie, poważna jest, zimna, milcząca; każdy projekt rozważany jest tam powoli i szczegółowo; omawiane są kolejno wszelkie szanse porażki i powodzenia; poczem, gdy widoki powodzenia biorą górę, Wandea podaje rękę, mówi tak i umiera, jeśli trzeba, by wypełnić przyrzeczenie. Ponieważ jednakże wie, iż tak i nie są dla niej wyrazami, stanowiącymi o życiu i śmierci, nie śpieszy się z ich wypowiedzeniem.
— Ale zapał, panie! — zawołał Petit-Pierre.
Młody przywódca uśmiechnął się.
— Tak, zapał — odparł — słyszałem o nim za lat chłopięcych: to bóstwo z przeszłego wieku, które zestąpiło ze swego ołtarza, odkąd czyniono tyle niedotrzymanych przyrzeczeń naszym ojcom. Czy pan wie, co zaszło dzisiaj rano w Saint-Philbert?
— W części tak; powiedział mi margrabia.
— Ale po odejściu margrabiego?
— Nie.
— Otóż, na dwunastu przywódców, którzy mieli dowodzić dwunastoma dywizyami, siedmiu zaprotestowało w imieniu swoich ludzi i prawdopodobnie o tej porze już ich odesłali do domu; wszelako zarówno ci, jak i tamci, oświadczyli, że w każdej chwili krew ich jest na usługi księżny pani i gotowi są tę krew za nią przelać; tylko nie chcą, dodawali, brać przed Bogiem tej straszliwej odpowiedzialności, że wciągnęli swoich chłopów do przedsięwzięcia, które będzie tylko krwawą zawieruchą.
— A więc trzeba, będzie wyrzec się wszelkiej nadziei, wszelkich usiłowań? — spytał Petit-Pierre.
Ten sam smutny uśmiech przemknął się po ustach młodzieńca.
— Wszelkiej nadziei, może tak; wszelkich usiłowań, nie. Księżna pani kazała nam napisać, że ma poparcie komitetu zarządzającego w Paryżu; księżna pani kazała nas zapewnić, że ma zwolenników w armii; spróbujmy! Może bunt w Paryżu, może dezercya śród żołnierzy wykaże, iż księżna ma słuszność a nie my. Gdybyśmy dla niej nic nie przedsięwzięli, księżna pani byłaby przekonana, wycofując się, że, gdyby jakiekolwiek usiłowania były podjęte, można byłoby osiągnąć pomyślny skutek... a nie trzeba, żeby księżna pani miała jakiekolwiek wątpliwości.
— A jednakże, jeśli nastąpi porażka? — zawołał Petit-Pierre.
— W takim razie pięćset czy sześćset osób poświęci życie daremnie, to wszystko; a każde stronnictwo powinno kiedy niekiedy, choćby miało odnieść porażkę, dawać takie przykłady nietylko krajowi własnemu, ale i narodom sąsiednim.
— Pan nie należy do tych, którzy odesłali swoich ludzi? — zapytał Petit-Pierre.
— Owiszem; ale należę do tych, którzy złożyli przysięgę, że umrą za jej królewską wysokość. Zresztą — ciągnął dalej młodzieniec — może ruch już się rozpoczął, a my będziemy mieli tę tylko zasługę, że się do niego przyłączymy.
— Jakto? — zapytali jednocześnie Petit-Pierre, Bonneville i margrabia.
— Strzelano dzisiaj na jarmarku w Montaigu.
— A w tej chwili strzelają w stronie brodu Boulogne — odezwał się głos nieznany od strony drzwi, w których ukazał się teraz nowy przybysz.




IX.
Popłoch.

Ten, którego wprowadziliśmy przed chwilą, a który właściwie wprowadził się sam do salonu margrabiego Souday’a, był komisarzem głównym przyszłej armii wandejskiej; zmienił on nazwisko swoje, bardzo znane w adwokaturze w Nantes, na pseudonim Paskal. Jeździł kilkakrotnie zagranicę na narady z księżną panią i znał ją doskonale. Przed dwoma miesiącami zaledwie odbył ostatnią taką podróż, a zawiózłszy wieści z Francyi jej królewskiej wysokości, otrzymał wzamian jej rozkazy.
On to powrócił powiedzieć Wandei, żeby była w pogotowiu.
— A! — rzekł margrabia Souday, poruszając wargami w sposób, zapowiadający, że nie żywił dla adwokatów niewzruszonego uwielbienia — pan komisarz główny, Paskal...
— Który nam przynosi nowiny, jak się zdaje — odezwał się Petit-Pierre w widocznym zamiarze zwrócenia na siebie całej uwagi nowego przybysza.
Istotnie, na dźwięk głosu, który wymówił te wyrazy, komisarz cywilny drgnął i zwrócił się w stronę Petit-Pierre’a, ten zaś oczyma i ustami dał mu znak niedostrzegalny, ale wystarczający widocznie.
— Nowiny, tak — powtórzył.
— Dobre czy złe? — zapytał Ludwik Renaud.
— Różne... Ale zacznijmy od dobrej.
— Słuchamy!
— Jej królewska wysokość przejechała szczęśliwie przez Południe i przybyła zdrowia i cała do Wandei.
— Czy pan tego pewien? — spytali jednocześnie margrabia Souday i Ludwik Renaud.
— Taki pewien, jak tego, że was widzę wszystkich pięciu w tym salonie i w dobrem zdrowiu — odpowiedział Paskal. — A teraz przejdźmy do innych nowin.
— Czy ma, pan jakie wieści z Montaigu? — spytał Ludwik Renaud.
— Było tam dzisiaj starcie — odparł Paskal — gwardya narodowa dała kilka strzałów, kilku chłopów jest zabitych, albo ranionych.
— Ale z jakiego powodu? — zapytał Petit-Pierre.
— Z powodu bójki na jarmarku, która zamieniła się na bunt.
— Kto dowodzi w Montaigu? — zapytał znów Petit-Pierre.
— Zwyczajny kapitan — odpowiedział Paskal — ale dzisiaj, wobec jarmarku, udali się tam: podptefekt i generał, dowodzący dywizyą.
— A zna pan nazwisko tego generała?
— Dermoncourt.
— Co to jest, ten generał Dermoncourt?
— Pod jakim względem pragnie pan go poznać? Czy chce pan wiedzieć, co to za człowiek, jakie są jego zapatrywania, czy też jaki ma charakter?
— Pod wszystkimi trzema względami.
— Jest to człowiek lat około sześćdziesięciu dwóch, z tej rasy żelaznej, która uczestniczyła we wszystkich wojnach Rewolucyi i Cesarstwa; będzie dzień i noc na koniu i nie da nam chwili spokoju.
— To dobrze — odparł, śmiejąc się Ludwik Renaud — postaramy się go zmęczyć, a ponieważ mamy, przeciętnie tylko połowę jego wieku, przeto będziemy bardzo nieszczęśliwi, albo bardzo niezręczni, jeśli nam się to nie uda.
— Jego zapatrywania? — zapytał Petit-Pierre.
— W głębi — odparł Paskal — zdaje mi się, że jest republikaninem.
— Pomimo dwunastu lat służby cesarskiej? Układny człowiek!
— Bywają jeszcze i tacy.
— A jako charakter?
— O! to prawość i lojalność uosobiona; i gdyby kiedykolwiek księżna pani miała nieszczęście wpaść w ręce generała Dermoncourt’a, mogłaby się przekonać o jego uprzejmości.
— A więc — rzekł Petit-Pierre — to jest nieprzyjaciel, jakiego księżna wybrałaby sama, waleczny, uczciwy i lojalny. Panie, mamy szczęście... Ale pan mówił o strzałach nad Boulogne.
— Przypuszczam przynajmniej, że te, które słyszałem na drodze, stamtąd idą.
— Może — odezwał się margrabia — byłoby dobrze, żeby Berta poszła na wywiady i posłuchała; powiedziałaby nam, co się dzieje.
Berta wstała.
— Jakto! — zawołał Petit-Pierre — pani?
— Dlaczego nie? — spytał margrabia.
— Dlatego, że zdaje mi się, iż to sprawa mężczyzny, a nie kobiety.
— Mój młody przyjacielu — rzekł stary szlachcic — w takiej sprawie ufam tylko sobie; po sobie Janowi Oullier’owi, a po Janie Oullier’ze Bercie albo Maryi. Pragnę mieć zaszczyt dotrzymywać panom towarzystwa; ten bałwan, Jan Oullier, lata Bóg wie gdzie; niechże pan pozwoli, żeby go zastąpiła Berta.
Berta podeszła tedy ku drzwiom, ale we drzwiach spotkała siostrę, która zamieniła z nią kilka słów.
— Słyszałaś strzały, mała? — spytał margrabia, ujrzawszy Maryę.
— Słyszałam, ojcze — odparła — biją się.
— A to gdzie?
— Nad kaskadą Baugé.
— Jesteś pewna?
— Tak; tylko strzały idą z trzęsawiska.
— Widzicie, panowie — rzekł margrabia — to wiadomość dokładna. Kto strzeże drzwi w twojej nieobecności?
— Rozyna Tinguy?
— Słuchajcie... — odezwał się Petit-Pierre.
Ktoś stukał do drzwi bardzo gwałtownie.
— Do dyabła! — zaklął margrabia — to nikt z naszych.
Wszyscy wytężyli słuch bardziej jeszcze.
— Otwórzcie! — krzyczał głos z zewnątrz — otwórzcie! Niema chwili czasu do stracenia.
— To jego głos! — rzekła żywo Marya.
— Jego głos! — powtórzył margrabia — głos czyj?
— Tak, głos młodego barona Michel — odparła Berta, która, poznała go, podobnie jak siostra.
— A czego ten dureń chce tutaj? — rzekł margrabia, postępując krok ku drzwiom, jak gdyby chciał zapobiedz jego wejściu.
— Pozwól mu wejść, margrabio, pozwól mu wejść! — zawołał Bonneville. — Nie mamy potrzeby go się obawiać, odpowiadam za niego.
Zaledwie powiedział te słowa, rozległ się odgłos szybkich kroków i ukazał się młody baron, blady, zadyszany, okryty biotem, potem oblany, i zdołał jeszcze tylko powiedzieć:
— Niema chwili czasu do stracenia! Uciekajcie! Idą!
I padł na kolano, jedną ręką opierając się o ziemię; brakło mu tchu, siły jego były wyczerpane. Jak był przyrzekł Janowi Oullier’owi, przebył przeszło pół mili w sześć minut.
W salonie powstał popłoch i zamęt.
— Do broni! — krzyknął margrabia.
I, chwytając za fuzyę, wskazał palcem kąt salonu, gdzie stały trzy czy cztery karabiny i strzelby myśliwskie. Hrabia Bonneville i Paskal jednocześnie rzucili się ku Petit-Pierre’owi i stanęli przed nim, gotowi go bronić.
Marya pośpieszyła do młodego barona, by go podnieść i dać mu pomoc, gdyby okazała się potrzeba. Berta pobiegła do okna, które wychodziło na las i otworzyła je. Wówczas dobiegł odgłos strzałów bliższych, ale jednak jeszcze z pewnej odległości dobiegających.
— Są na Koziej Dróżce — rzekła Berta.
— Co też ty mówisz! rzekł margrabia — niepodobna, żeby się odważyli iść taką drogą.
— A jednak są tam, ojcze — zapewniała Berta.
— Tak, tak — szepnął Michał — widziałem ich; mieli pochodnie; prowadziła ich jakaś kobieta, idąc naprzód; generał szedł tuż za nią.
— Ach! przeklęty Janie! — zawołał margrabia — dlaczego cię tutaj niema?
— On się bije, panie margrabio — odparł młody baron — przysłał mnie, bo nie mógł przyjść sam.
— On? — spytał margrabia.
— Ale ja już szedłem z własnej woli. Od wczoraj wiem, że mają napaść na zamek; ale byłem więźniem, uciekłem oknem z drugiego piętra...
— Boże wielki! — rzekła Marya, blednąc.
— Brawo! — zawołała — Berta.
— Panowie — odezwał się z całym spokojem Petit-Pierre — sądzę, że należałoby powziąć jakieś postanowienie. Walczymy?... W takim razie trzeba się uzbroić, zamknąć drzwi zamkowe i zająć stanowiska. Uciekamy? Jeśli tak, to zdaje mi się, że mamy jeszcze mniej czasu do stracenia.
— Brońmy się! — rzekł margrabia.
— Uciekajmy! — rzekł Bormeville. — Gdy Petit-Pierre będzie bezpieczny, będziemy się bronili.
— Ale co też mówisz, hrabio! — zawołał Petit-Pierre.
— Mówię, że nic nie jest gotowe, i że nie możemy się bić... Nieprawda, panowie?
— Bić się można zawsze — odezwał się młody i obojętny głos nowego przybysza, zwracając się w połowie do zgromadzonych w salonie, a w połowie do dwóch innych młodzieńców, którzy dążyli za nim, a których niewątpliwie spotkał we drzwiach.
— A! Kacper! Kacper! — zawołał Bonneville.
I, rzucając się ku niemu, szepnął mu kilka słów do ucha. — Panowie — rzekł Kacper — hrabia Bonneville ma zupełną słuszność: do odwrotu!
Poczem, zwracając się do margrabiego, dodał:
— Margrabio, czy są w zamku pańskim jakieś drzwi, jakie ukryte wyjście? Nie mamy czasu do stracenia, ostatnie strzały, jakie słyszeliśmy, stojąc tu, pode drzwiami, Achilles, Lwie-Serce i ja, dobiegały z odległości jakich pięciuset kroków.
— Panowie — odezwał się margrabia Souday — jesteście u mnie, ja zatem powinienem wziąć na siebie odpowiedzialność za wszystko. Cicho! proszę mnie wysłuchać i nie odmawiać mi posłuszeństwa dzisiaj: ja z kolei będę posłuszny jutro.
Zaległa głęboka cisza.
— Maryo — rzekł margrabia — każ zamknąć drzwi zamkowe, ale niech ich nie zabarykadują, żeby można je otworzyć za pierwszem uderzeniem. Berto, do podziemi bez straty chwili czasu! Ja i moje dwie córki przyjmiemy generała i będziemy mu robili honory domu, a jutro przyłączymy się do was, gdziekolwiek będziecie; tylko dajcie nam znać.
Marya wybiegła z pokoju, by wykonać rozkaz ojca, gdy Berta, dając znak Petit-Pierretowi, by szedł za nią, wyszła drzwiami przeciwległemi, minęła dziedziniec, weszła do kaplicy, wzięła dwie świece woskowe z ołtarza, zapaliła je o lampę, podała Bonneville’owi i Paskal’owi, poczem nacisnęła sprężynę, przód ołtarza odskoczył i ukazały się schody, prowadzące do sklepień, które służyły niegdyś za grobowiec panom Souday’u.
— Nie można tu się zabłąkać — rzekła Berta — znajdziecie panowie drzwi na końcu, a klucz jest od wewnątrz. Te drzwi prowadzą na pola.
Petit-Pierre wziął Bertę za rękę, uścisnął ją silnie i pobiegł do podziemi za Bonneville’m i Paskal’em, którzy oświetlali drogę. Ludwik Renaud, Achilles, Lwie-Serce i Kacper podążyli za nim.
Berta zamknęła drzwi za nimi.
Zauważyła, że baron Michel nie był pomiędzy zbiegami.
Margrabia Souday śledził wzrokiem zbiegów, dopóki nie znikli w kaplicy, poczem wydał wielki okrzyk ulgi i powrócił do przedsionka.
Ale, zamiast przejść z przedsionka do salonu, przeszedł z przedsionka do kuchni.
Wbrew wszelkim swoim zwyczajom i ku wielkiemu zdumieniu kucharki, zbliżył się do komina, podniósł starannie pokrywę każdego rondla, zapewnił się, że żadna potrawka nie jest przypalona, kazał cofnąć rożny, żeby zbyt silny ogień nie osmalił pieczeni, powrócił do przedsionka, z przedsionka, udał się do jadalni, obejrzał butelki, kazał podwoić ich liczbę, spojrzał czy stół jest nakryty jak należy, i, zadowolony z tego przeglądu, powrócił do salonu.
Tu zastał obie córki; pilnowanie bramy zamkowej powierzone zostało Rozynie, której cała misya polegała zresztą na pociągnięciu sznurka za pierwszem uderzeniem młotka.
Obie siedziały przy kominku; Marya była niespokojna, Berta rozmarzona. Obie myślały o Michale.
Marya przypuszczała, że młody baron podążył za hrabią Bonneville’m i Petit-Pierre’m i cała pochłonięta była myślami o zmęczeniu, jakie znieść będzie musiał, o niebezpieczeństwach, na jakie się narazi.
Berta zaś, upojona była tą przejmującą radością, jaka następuje po objawieniu miłości istoty, którą się kocha; zdawało jej się, że w spojrzeniach młodego barona zdobyła pewność, iż to dla niej biedny chłopiec, taki bojaźliwy i wahający się, pokonał słabość swoją i zniósł tyle trudów; mierzyła wielkość tej miłości, jakiej się domyślała, miarą niesłychanego przewrotu, który się dokonał w charakterze młodzieńca; wznosiła tysiące zamków na lodzie i wyrzucała sobie gorzko, że nie zmusiła go do powrotu do zamku, gdy spostrzegła, że nie poszedł za tymi, których jego poświęcenie ocaliło.
I uśmiechnęła się; albowiem nagle przyszło jej na myśl, że pozostał w zamku, że się ukrył w jakimś zakątku, by na nią patrzeć ukradkiem, i że, gdy wyjdzie na dziedziniec lub do parku, ujrzy go nagle przed sobą i usłyszy go mówiącego: „Widzi pani, do czego jestem zdolny, żeby otrzymać jedno spojrzenie pani!“
Zaledwie margrabia usiadł w fotelu, nie mając jeszcze czasu zauważyć zamyślenia córek, które mógł zresztą przypisać innej zupełnie przyczynie, gdy rozległo się uderzenie młotka, głośne, silne, jak przystało na gościa, jakiego oznajmiało.
Margrabia Souday drgnął, wstał, wyprostował się, wziął w rękę przygotowaną pochodnię i wyszedł na taras.
Berta i Marya podążyły za nim — Marya zadumana, Berta niespokojna, obie spoglądające w najgłębszy cień dziedzińca, w nadziei, że może ujrzą tego, o którym nie przestawiały myśleć.




X.
Jak to generał spożywa obiad, który nie dla niego był przyrządzony.

Stosowni©edo poleceń margrabiego, Rozyna otworzyła bramę żołnierzom, za pierwszem uderzeniem młotka. Skoro brama się otwarła, żołnierze wtargnęli na dziedziniec i z wielkim pośpiechem zaczęli otaczać dom.
W chwili, gdy stary generał schodził z konia, spostrzegł margrabiego z pochodnią w ręku, a obok niego, nawpół w świetle, napoły w cieniu, dwie młode dziewczyny. A Wszyscy zbliżali się ku niemu spiesznie i uprzejmie, co go zadziwiło.
— Dalibóg, generale — zawołał margrabia, schodząc na ostatni, stopień — byłem już w rozpaczy, że pana nie powitam u siebie... dzisiaj wieczorem przynajmniej.
— Pan był w rozpaczy, panie margrabio? — spytał generał, zdumiony tą przemową.
— Byłem w rozpaczy, powtarzam. O której godzinie opuścił pan Montaigu? około siódmej?
— O punkt siódmej.
— Właśnie! obliczyłem, że droga potrwa trochę więcej niż dwie godziny; oczekiwałem pana tedy około kwadransa po dziewiątej, pół do dziesiątej; ale teraz już przeszło dziesiąta! Mówiłem sobie przeto: „Mój Boże, czyżby zdarzył się jaki wypadek, który pozbawia mnie zaszczytu podejmowania takiego dzielnego i wybitnego oficera?“
— A więc pan mnie oczekiwał?
— Oczywiście! Założę się, że to przejście przez tę przeklętą rzekę stało się przyczyną opóźnienia. Co za szkaradny kraj, generale! strumyki, które za najmniejszym deszczem stają się potokami, niemożliwymi do przebycia; drogi... oni to nazywają drogami! ja nazywam to bagnami! Zresztą generał wie chyba sam najlepiej, bo przypuszczam, że nie bez trudności przeszedł pan przez tę przeklętą kaskadę Baugé, przez to istne morze błota, gdzie człowiek wpada po pas, jeśli nie wpada powyżej głowy! Ale niech pan przyzna, że to wszystko nie jest niczem w porównaniu z Kozią Dróżką, na którą za młodych lat, ja, zapalony myśliwy, nie śmiałem się puszczać bez trwogi... Doprawdy, generale, gdy pomyślę, co zaszczyt, jaki mi pan czyni, kosztował pana trudu i zmęczenia, nie wiem, jak panu okazać moją wdzięczność.
Generał widział, że na razie ma do czynienia z człowiekiem sprytniejszym od siebie. Postanowił utrzymać się w tonie, w jaki margrabia uderzył.
— Proszę mi wierzyć, panie margrabio — odparł — że żałuję niezmiernie, iż kazałem na siebie tak długo czekać, i że opóźnienie nie wynikło z mojej winy. W każdym razie postaram się skorzystać z nauczki, jaką mi pan łaskawie daje i na przyszły raz, pomimo brodów, kaskad, i dróżek, przybędę według najsurowszych przepisów etykiety.
W tej chwili zbliżył się do generała oficer po rozkazy dotyczące rewizyi, jaką należało przeprowadzić w zamku.
— To zbyteczne, kochany kapitanie — rzekł generał. — Czyż nie słyszysz, że nasz gospodarz oznajmia nam, iż przybywamy za późno? Znaczy to, że niepotrzebnie będziemy się trudzili, bo znajdziemy wszystko w porządku w zamku.
— Cóż znowu! cóż znowu! — zawołał margrabia w porządku, czy nie w porządku, mój zamek jest do pańskiego rozporządzenia, generale; niechże więc pan nim rozporządza, jak gdyby był pańską własnością.
— Wobec takiej wielkiej uprzejmości, niepodobna istotnie odmówić — odparł generał, składając ukłon.
— Ach! panny, panny, jakież jesteście roztargnione! — rzekł margrabia Souday do córek — nie zwracacie mi uwagi, że trzymam tych panów przede drzwiami i to śród takiej niepogody! ludzi, którzy przeszli przez rzekę! Proszę, niechże generał wejdzie, wejdźcie, panowie! kazałem rozpalić dobry ogień w salonie, ogień, przy którym będziecie mogli osuszyć ubranie, niemożliwe chyba do noszenia w stanie, w jakim się znajduje po wyjściu z wód Boulogne.
— W jaki sposób odwdzięczę się panu za tę subtelność postępowania? — spytał generał, zagryzając wąsy i z lekka usta.
— O! taki człowiek, jak pan, generale, już mi to wynagrodzi! — odparł margrabia, idąc naprzód i oświetlając drogę oficerom. — A teraz, niech mi pan pozwoli — dodał, gdy weszli do salonu — że dopełnię formalności, od której byłbym powinien może zacząć, przedstawiając panu moje dwie córki, panny Bertę i Maryę de Souday.
— Na honor, margrabio — rzekł z galanteryą generał — widok takich ślicznych twarzyczek wart był narażenia się na katar w wodzie Boulogne, na unurzanie się w błocie trzęsawiska Baugé i na złamanie karku na Koziej Dróżce! — A więc, moje panny — rzekł margrabia — zużytkujcie te piękne oczy i idźcie się upewnić, że obiad, naczekawszy się na tych panów, nie każe teraz z kolei czekać na siebie.
— Doprawdy, margrabio — rzekł Dermoncourt, zwracając się do swoich oficerów — wprawiasz nas w niemały kłopot swoją dobrocią i uprzejmością, a nasza wdzięczność...
— Już się pan z niej uiścił rozrywką, jaką nam odwiedziny pańskie ze sobą przynoszą. Zrozumiesz łatwo, generale, że dla mnie, przyzwyczajonego do dwóch ładnych twarzyczek, które obdarzyłeś takimi miłymi komplimentami, dla mnie, będącego nadto ojcem ich właścicielek, pobyt w ubogim zameczku bywa niekiedy bardzo jednostajny, bardzo nudny. Niechże więc generał pomyśli, jaka była moja radość, gdy niedawno pewien chochlik przyszedł szepnąć mi do ucha: „Generał Dermoncourt wyruszył o godzinie siódmej wieczorem z Montaigu, by, wraz ze swoim sztabem głównym, złożyć panu wizytę w Souday!“
— A więc to jakiś chochlik uprzedził pana?
— Naturalnie! czyż ich niema w każdym zamku, w każdej chacie tego kraju? To też perspektywa spędzenia z panem miłego wieczoru sprawiła, że od dawna już nie byłem taki czynny; napędzałem do pośpiechu całą służbę, spustoszyłem kurnik, wprawiłem w ruch panny de Souday, wreszcie, niech mnie Pan Bóg za to skarze! sam przyłożyłem ręki do pasztetu i, zdołaliśmy, jako tako, przyrządzić obiad, który czeka na panów, i drugi, który podany będzie pańskim żołnierzom; nie zapomniałem o nich, jako dawny żołnierz.
— Pan służył w wojsku, panie margrabio? — spytał Dermoncourt.
— Może nie w tych samych, co pan szeregach; to też zamiast powiedzieć, że służyłem, powiem poprostu, że się biłem.
— W tym kraju?
— Właśnie! Pod wodzą Charette’a.
— Ach, tak!
— Byłem jego adiutantem.
— W takim razie nie spotykamy się po raz pierwszy, margrabio.
— Doprawdy?
— Oczywiście! uczestniczyłem w dwóch kampaniach, w 1795 i 1796 w Wandei.
— Brawo! jak mnie to cieszy! — zawołał margrabia.
— Będziemy przy wetach rozmawiali o waleczności naszych lat młodych. Ach! generale — dodał stary szlachcic z lekką melancholią — zarówno w jednym obozie jak i w drugim, coraz rzadszymi są ci, którzy mogą rozprawiać o tych kampaniach!... Ale oto panny przybywają oznajmić nam, że obiad nas wzywa. Generale, czy zechcesz podać ramię jednej z nich? Kapitan poda ramię drugiej.
Poczem, zwracając się do innych oficerów:
— Panowie — rzekł — zechciejcie, proszę, przejść za generałem do jadalni.
Generał zasiadł do stołu między Maryą a Bertą, margrabia między dworna oficerami.
Przez kilka chwil słyszano, tylko szczęk talerzy i szkła; wszyscy milczeli. Oficerowie, idąc za przykładem generała, skwapliwie przyjęli to niespodziewane zakończenie podjętej wyprawy. Margrabia, który zwykle jadał obiad o godzinie piątej, wynagradzał sowicie żołądkowi swojemu to sześciogodzinne niemal opóźnienie. Marya i Berta, pogrążone w zadumie, rade były, że w odrazie, jaką je przejmowały kokardy trójkolorowe, miały wymówkę i mogły milczeć.
Generał widocznie zastanawiał się nad sposobem odwetu.
Zrozumiał doskonale, że pan de Souday był uprzedzony o jego przybyciu; przywykły do tej wojny, znał dobrze łatwość i szybkość, z jakiemi przesyłano wieści z jednej wioski do drugiej. Zdziwiony zrazu uprzejmością przyjęcia, jakie mu zgotował margrabia Souday, stopniowo odzyskiwał zimną krew i, zwracając na wszystko baczną, szczegółową uwagę, odnajdywał we wszystkiem, co widział, zarówno w uprzejmości gospodarza domu, jak i w obfitości obiadu, takiego wspaniałego, że nie mógł być przyrządzony dla wrogów, coś, co potwierdzało jego podejrzenia; ale, cierpliwy, jak powinien być każdy dobry myśliwy, polujący na ludzi i na zwierzynę, pewny, że w ciemności — jeśli dostojna zdobycz, za którą się uganiał, ratowała się ucieczką, jak wszystko wskazywało — wszelkie ściganie byłoby zbyteczne, postanowił zaczekać z rozpoczęciem poważnych poszukiwań, na razie baczyć pilnie na wszelkie wskazówki, jakie mógłby znaleźć w tem, co się działo dokoła niego.
On też pierwszy przerwał milczenie.
— Panie margrabio — rzekł, wznosząc kieliszek wybór toastu byłby równie trudny dla pana, jak dla mnie; ale jest toast jeden, który nie wprawi w kłopot nikogo i powinien mieć pierwszeństwo nad wszystkimi innymi. Proszę mi pozwolić wznieść zdrowie panien de Souday i podziękować im, że zechciały łaskawie przyłączyć się do uprzejmego przyjęcia, jakiem nas pan margrabia zaszczyca.
— Moja siostra i ja dziękujemy panu, panie generale — odparła Berta — i jesteśmy szczęśliwe, że mogłyśmy się panom przysłużyć, stosując się do woli naszego ojca.
— To znaczy — odparł generał z uśmiechem — że panie są na nas łaskawe tylko na mocy rozkazu, i że powinniśmy być za to wdzięczni panu margrabiemu... Doskonale! lubię tę szczerość iście wojskową, która zniewoli mnie do przejścia z obozu wielbicieli pań do obozu ich przyjaciół, gdybym mógł przypuścić, że zostałbym do obozu tego wpuszczony z kokardą, jaką noszę.
— Pochwały, jakie pan oddaje mojej szczerości — odrzekła Berta — i ta szczerość właśnie sprawia, że ośmielę się wyznać panu, iż barwy pańskie nie są barwami, które pragnę widzieć u moich przyjaciół; ale, jeśli pan istotnie radby posiąść ten tytuł, przyznam go panu generałowi chętnie, w nadziei, że nadejdzie dzień, w którym pan będzie mógł nosić moje barwy.
— Generale — odezwał się z kolei margrabia, drapiąc się w ucho — uwaga pańska, uczyniona przed chwilą, była zupełnie słuszna: jak, nie rozdrażniając ani pana, ani siebie, odpowiem na uprzejmy toast, na cześć córek moich przez pana wzniesiony? Czy pan ma żonę?
Generałowi zależało na tem, by wprawić margrabiego w zakłopotanie.
— Nie — odparł.
— Siostrę?
— Nie.
— Może matkę?...
— Tak — odrzekł generał, który, niby w zasadzce, tu czekał margrabiego — mam Francyę, naszą matkę wspólną.
— A więc, brawo! piję za pomyślność Francyi! i niechaj trwają dla niej te osiem wieków chwały i wielkości, jakie zawdzięcza swoim królom!
— I, pozwoli mi pan dodać — rzekł generał — to pół wieku wolności, jaką zawdzięcza swoim dzieciom.
— Jest to nietylko dodatek — odparł margrabia — ale także pewna odmiana.
Poczem, po chwili milczenia, dodał:
— Na honor, przyjmuję toast: biała czy trójkolorowa, Francya jest zawsze Francyą!
Wszyscy biesiadnicy wznieśli kieliszki i wychylili je jednym tchem.
Rozmowa, skierowana na te pochyłe tory i zakrapiana obficie, przybrała stopniowo ton taki swobodny, że, zrozumiawszy pod koniec obiadu, iż nie będą mogły w niej uczestniczyć do wetów na takich manowcach — Berta i Marya wstały od stołu i przeszły po cichu do salonu.
Siadły obie, milcząc, nieopodal kominka i pogrążyły się w zadumie. Po dłuższej chwili Rozyna ukazała się we drzwiach i, wsuwając głowę, rzekła, nie zwracając się specyalnie ani do Maryi, ani do Berty:
— Panienko, proszę, może panienka przyjdzie, dobrze?
Dziewczęta ocknęły się z zamyślenia, westchnęły obie, a Berta zwróciła się do Maryi:
— Idź ty, kochanie.
Marya, przywykła do posłuszeństwa, wstała i podeszła do drzwi.
— Czego chcesz, Rozyno? — spytała.
Rozyna nie odpowiedziała; i, jak gdyby obawiała się, żeby jej nie słyszano w jadalni, gdzie margrabia opowiadał przebieg ostatniego dnia Charette’a, pociągnęła Maryę za rękę i zaprowadziła ją pod schody, znajdujące się na przeciwległym krańcu przedsionka.
— Panienko — rzekła — on jest głodny.
— On jest głodny? — powtórzyła Marya.
— Tak; powiedział mi to przed chwilą.
— Ale o kim mówisz? kto jest głodny?
— On, biedny chłopiec!
— Kto on?
— Ależ pan Michał!
— Jakto! Pan Michał jest tutaj?
— Czy panienka nie wiedziała?
— Ależ nie.
— Przed dwiema godzinami, po powrocie panny Berty do salonu, na krótko przed przybyciem żołnierzy, wszedł do kuchni.
— Więc nie poszedł z Petit-Pierre’m.
— Nie.
— I mówisz, że wszedł do kuchni?
— Tak; a taki był zmęczony, że aż litość brała. Panie Michale, mówię mu tedy, dlaczego to pan nie idzie do salonu?“ — „Dlatego, kochana Rozyno, odpowiedział tym swoim słodkim głosem, że nikt mnie nie zaprosił, żebym w isalonie pozostał“. Więc chciał iść przenocować do Machecoul’u; bo do Logerie nie chce wrócić za nic w świecie! zdaje się, że matka chce go zawieźć do Paryża. Nie chciałam mu pozwolić latać tak po nocy.
— Dobrze zrobiłaś, Rozyno. A gdzie jest.
— Umieściłam go w pokoju na wieży; ale, ponieważ żołnierze zajęli parter, więc można tam już wejść tylko przez korytarz, który jest na końcu poddasza i przychodzę do pani po klucz.
Marya w pierwszym porywie — i był to poryw dobry — chciała uprzedzić siostrę; ale po tym pierwszym porywie niebawem nastąpił drugi, a ten, trzeba przyznać, mniej był szlachetny: chciała widzieć się z Michałem sama i pierwsza.
— Dam ci klucz — rzekła do Rozyny.
— Panienko — odparła Rozyna — niech panienka idzie ze mną, błagam. Tylu jest mężczyzn w zamku, że nie śmiem iść sama i umarłabym ze strachu, zanim weszłabym na górę; ale panienkę, córkę pana margrabiego, to każdy uszanuje.
— A jedzenie?
— Jest.
— Gdzie?
— W tym koszyku
— A więc pójdź!
I Marya wbiegła na schody z lekkością tych kozic, które ścigała śród skał lasu Machecoul’u.




XI.
Pokój na wieży.

Gdy przybyły na drugie piętro, Marya zatrzymała się przed pokojem, który zajmował Jan Oullier w zamku: w tym to pokoju znajdował się klucz potrzebny. Następnie otworzyła drzwi, które z tego piętra wychodziły na kręte schody, prowadzące do wyższej części wieży i wyprzedzając o kilka stopni Rozynę, biegła z tą samą zwinnością po niezbyt bezpiecznych, bo chwiejących się, nadgniłych tu i owdzie schodach.
Na szczycie tej wieży, w pokoiku, położonym na poddaszu, Rozyna i kucharka, odbywszy naradę, umieściły młodego barona de la Logerie. Jeśli chęci i zamiary dzielnych dziewcząt były jak najlepsze, to wykonanie nie odpowiadało bynajmniej ich dobrym chęciom; niepodobna bowiem było sobie wyobrazić schronienia uboższego, miejsca, w którem byłoby trudniej wypocząć po zmęczeniu, choćby najmniejszem.
W pokoju tym Jan Oullier przechowywał nasiona warzywne i kwiatowe, oraz narzędzia ogrodnicze; były tam tych nasion i cebulek całe stosy, a pokrywała je gruba warstwa kurzu, tak, że za najmniejszym ruchem, wykonywanym w tej wązkiej przestrzeni, tysiące atomów pyłu unosiło się w powietrze.
Całe urządzenie izdebki stanowił warsztat stolarski; siedzenie na nim nie było bardzo wygodne, to też Michał zamienił niebawem warsztat na stos owsa nowego gatunku. Usiadł na środku tego pagórka i tam przynajmniej mógł jako tako wyciągnąć znużone członki.
Ale niedługo spoczywał Michał na tej sofie ruchomej i kolącej. Gdy powstał ze strumienia, do którego wepchnął go Guérin, pozostała mu na ubraniu spora warstwa błota i wilgoć przeniknęła do wewnątrz. Stąd wynikło, że pobyt przed ogniskiem kuchennem wydał mu się bardzo krótki; taki krótki, że wilgoć nietylko nie wyschła, ale wydała się Michałowi jeszcze bardziej przejmująca niż poprzednio. Zaczął tedy chodzić po izdebce wzdłuż i wszerz, przeklinając głupią nieśmiałość, której zawdzięczał nietylko to zimno, to zmęczenie i głód, jaki zaczynał odczuwać, ale która nadto — i to było najboleśniejsze — pozbawiała go obecności Maryi! Łajał siebie za to, że nie umiał skorzystać z tego, co tak dzielnie przedsięwziął, i za to, że zabrakło mu odwagi w chwili, gdy miał dokończyć to, co tak dobrze zaczął.
Dodajmy jednakże, nie chcąc wprowadzać w błąd, co do charakteru naszego bohatera, że świadomość popełnionego błędu nie uczyniła go odważniejszym, i że śród wyrzutów, jakich sobie nie szczędził, nie przyszło mu ani na chwilę przez myśl zejść i poprosić otwarcie margrabiego o gościnność.
Tymczasem nadeszli żołnierze i Michał, zwabiony do wązkiego okienka, wychodzącego na tyły zamku, hałasem, z jakim wkroczyli, ujrzał przez jasno oświetlone okna komnat zamkowych panny de Souday, generała, oficerów i margrabiego.
Wówczas to, spostrzegłszy Rozynę u stóp wieżyczki, której szczyt zajmował, postanowił przypomnieć się dziewczynie i, z całą swoją skromnością, poprosił ją o kawałek chleba; a prośba ta nie była w żadnym stosunku do jego głodu, który stał się już wprost wilczy.
Gdy usłyszał lekkie kroki, zbliżające się do jego więzienia, ogarnęła go żywa wdzięczność. Kroki te bowiem zwiastowały mu dwie rzeczy, jedną pewną, drugą prawdopodobną. Pewną było zaspokojenie głodu — prawdopodobną możliwość usłyszenia czegoś o Maryi.
— Czy to ty, Rozyno? — spytał, usłyszawszy, że ktoś usiłuje otworzyć drzwi.
— Nie, to nie Rozyna, panie Michale; to ja.
Michał poznał głos Maryi, ale nie mógł wierzyć własnym uszom.
A głos ciągnął dalej:
— Tak, ja... ja i jestem na pana wściekła!
Ale ponieważ ton nie odpowiadał znaczeniu słów, przeto Michał nie był nadmiernie przerażony tą wściekłością.
— Panna. Marya! — zawołał — panna Marya! ach, Boże!
I oparł się o ścianę, by nie upaść. Młoda dziewczyna przez ten czas otworzyła drzwi.
— To pani! — zawołał Michał, — pani, panno Maryo! Ach! jaki ja jestem szczęśliwy!
— O! nie tak bardzo, jak pan mówi.
— Jakto?
— Skoro pan się przyznaje, śród tego szczęścia, że pan umiera z głodu.
— A... kto to pani powiedział? — wyjąkał Michał, rumieniąc się po białka oczu.
— Rozyno... Spiesz-że się, Rozyno! — ciągnęła dalej Marya. — Nareszcie, przedewszystkiem postaw latarkę tutaj i otwórz co prędzej koszyk. Czy nie widzisz, że pan Michel pożera go wzrokiem?
Te słowa szyderskie Maryi sprawiły, że młody baron zawstydził się nieco pospolitej zachcianki, z której zwierzył się mlecznej siostrze.
Pomyślał wprawdzie, że pochwycić koszyk Rozyny, wrzucić napowrót do jego wnętrza jadło, które już zostało z niego wydobyte i ustawione przez młodą dziewczynę na warsztacie, wyrzucić wszystko przez okno, ryzykując zabić żołnierza, paść do nóg Maryi i, z dłońmi na sercu, powiedzieć jej głosem patetycznym: „Czy mogę myśleć o moim żołądku, skoro moje serce jest takie szczęśliwe?“ — byłoby czynem wielce rycerskim.
Ale były to myśli, które mogły przychodzić Michałowi przez kilka lat z rzędu, on jednakże nie byłby nigdy zdecydował się na postępowanie podobne. Pozwolił tedy Maryi traktować siebie, jak prawdziwego brata mlecznego Rozyny. Na jej wezwanie zajął znów miejsce na swej kanapie z owsa i z wielką przyjemnością zajadał kąski, które mu krajała biała dłoń dziewczęcia.
— Ach! jakie dziecko z pana! — mówiła doń Marya. — Dlaczego, popełniwszy czyn taki dzielny, przyszedłszy do nas, żeby nam oddać taką doniosłą usługę, narażając się na połamanie kości, dlaczego nie powiedział pan memu ojcu, chociaż to było takie naturalne: „Panie, nie mógłbym wrócić do matki dzisiaj wieczorem; niech pan zechce dać mi schronienie do jutra rana“?
— Nie — śmiałbym nigdy! — zawołał Michał, opuszczając ręce, jak człowiek, któremu robią propozycyę, o jakiej nie pomyślałby nigdy.
— A to dlaczego? — spytała Marya.
— Dlatego, że ojciec pani imponuje mi niesłychanie!
— Mój ojciec? ależ to najlepszy człowiek na świecie. A nadto, czyż pan nie jest naszym przyjacielem?
— Ach! jaka pani dobra, że mnie pani tym tytułem obdarza.
Poczem, postępując krok naprzód:
— Ale, czy to tylko prawda. — spytał młody baron — żem go już zdobył?
Marya zarumieniła się z lekka.
Przed kilku dniami jeszcze nie byłaby się zawahała odpowiedzieć Michałowi, że tak bardzo był jej przyjacielem, iż mało upływało w ciągu dnia, a nawet wciągu nocy chwil, w których nie myślałaby o nim; ale przez tych kilka dni miłość szczególnie zmieniła jej uczucia i od pierwszych porywów wzbudziła w niej instynktowną wstydliwość. W miarę jak budziła się w niej kobiecość pod wpływem wrażeń, dotąd niezaznawanych, zrozumiała całą nieprzystojność obejścia, przyzwyczajeń i mowy, które były wynikiem osobliwego wychowania, jakie otrzymała; i za sprawą tej szczególnej, kobietom właściwej, intuicyi, zdała sobie dokładną sprawę z tego, jak dalece będzie musiała się hamować, jak pracować nad sobą, by zdobyć te zalety, których jej brakło, a których konieczność odczuwała pod wpływem miłości, przepełniającej jej duszę.
To też Marya, której dotychczas nie wpadło nigdy do głowy ukrywać najdrobniejszej myśli, zaczęła rozumieć, że młoda panna powinna niekiedy, jeśli nie kłamać, to przynajmniej mówić wymijająco i dlatego osłoniła banalnością odpowiedź, jaką dać pragnęła.
— Ależ, zdaje mi się — rzekła, że pan dosyć uczynił w tym celu.
Poczem, nie pozostawiając mu czasu, by powrócił do tego przedmiotu, który nadawał rozmowie kierunek zbyt drażliwy, dodała:
— Proszę, niechże pan da nam dowód tego dobrego apetytu, którym pan chwalił się przed chwilą, i niech pan zje jeszcze to skrzydełko gęsie.
— Ależ, panno Maryo — odparł Michał — jestem już zupełnie syty!
— Niewielki żarłok z pana! Proszę być posłusznym, inaczej, ponieważ jestem tutaj tylko po to, żeby pianu usługiwać, odchodzę!
— Panno Maryo — rzekł Michał, wyciągając ku niej ręce, z których jedna uzbrojona była w widelec, a druga zaopatrzona w kawałek chleba — panno Maryo, pani nie będzie taka, okrutna! Ach! gdyby pani wiedziała, jaki byłem smutny i nieszczęśliwy przez dwie godziny, spędzone w tej samotności!
— Nic dziwnego roześmiała się Marya. — był pan głodny.
— O! nie, nie, nie, nietylko z tego powodu! niech sobie pani wyobrazi, że widziałem panią przechodzącą z tymi wszystkimi oficerami...
— To pana wina! zamiast schronić się do tej starej wieży, jak sowa, mógł pan pozostać w salonie, przejść z nami do jadalni i jeść obiad na krześle, za stołem, jak chrześcijanin; usłyszałby pan mego ojca i generała Dermonoourt’a opowiadającego o czynach takich bohaterskich, że obleciałaby pana gęsia — skórka...
W tejże chwili oboje drgnęli. Kucharka wielkim głosem wzywała Rozyny.
— Ach! mój Boże! — zawołali jednocześnie jedno prawie tak samo drżące, jak drugie.
— Czy panienka słyszy? — spytała Rozyna.
— Słyszę.
— Wołają mnie.
— Mój Boże! — rzekła Marya, gotowa do ucieczki — czyżby się domyślano, że jesteśmy tutaj?
— A. choćby się domyślono, choćby nawet wiedziano — odparła Rozyna — cóżby w tem było takiego złego.
— Zapewne... ale...
— Posłuchajmy... — rzekła Rozyna.
Nastąpiła chwila ciszy; głos kucharki oddalił się.
— Słyszy panienka, teraz woła w ogrodzie.
I Rozyna zabierała się do odejścia.
— A to co! nie pójdziesz — zawołała Marya — nie zostawisz mnie tutaj samej, mam nadzieję!
— Ależ — odparła naiwnie Rozyna — zdaje mi się, że pani nie jest sama, skoro pani jest z panem Michałem.
— Tak; ale jak ja wrócę... — wyszeptała Marya.
— Co? — spytała Rozyna ze zdumieniem — może panienka przypadkiem stchórzyła? panienka, taka zawsze odważna, panienka, która biega po lesie w nocy tak samo, jak we dnie? Ależ ja panienki nie poznaję!
— Mniejsza o to! zostań, Rozyno.
— Przecież ja tu panience nic nie pomagam, więc mogę sobie iść.
— Tak, zapewne, Rozyno; to też nie dlatego...
— No to po co?
— Chciałam ci powiedzieć...
— Co?
— Ale... ale przecież ten nieszczęśliwy chłopiec nie może spędzić nocy tutaj.
— A więc gdzie ją spędzi?
— Nie wiem; ale trzeba mu znaleźć jaki pokój.
— Nie mówiąc panu margrabiemu?
— Prawda, a ojciec nie wie... Boże, Boże, co począć?... Ach! panie Michale, to wszystko pana wina!
— Panno Maryo — rzekł Michał — jestem gotów odejść, jeśli pani tego wymaga.
— Kto panu to mówi? — spytała Marya żywo. — Nie, niech pan zostanie, przeciwnie.
— Mam myśl, panno Maryo — odezwała się Rozyna.
— Jaką?
— A żeby tak powiedzieć pannie Bercie?
— Nie — odparła Marya z żywością, która ją samą zadziwiła — nie, nie potrzeba! pomówię z nią o tem sama, gdy pan Michał skończy swoją nieszczęśliwą kolacyjkę i będę mogła zejść.
— A więc odchodzę — rzekła Rozyna.
Marya nie śmiała już, jej zatrzymywać. Rozyna odeszła, tedy — Marya i Michał zostali sami.




XII.
Który kończy się zupełnie inaczej, niż się spodziewała Marya.

Pokoik był oświetlony tylko blaskiem latami, której światło, jak światło reflektora, padało całkowicie na drzwi wejściowe, pozostawiając w cieniu resztę pokoju, jeżeli pokojem nazwać można gołębnik, w którym znajdowała się nasza młoda para.
Michał siedział ciągle jeszcze na owsie; Marya zaś, klęcząc przed nim, szukała we wszystkich kątach koszyka, raczej zakłopotana, niż kierowana miłością bliźniego, łakoci na zakończenie wieczerzy, jaką Rozyna zaimprowizowała dla biednego więźnia.
Ale wobec tego, co zaszło, Michał nie był już głodny.
Oparł głowę na dłoni a rękę na kolanie i z miłością przyglądał się słodkiej twarzyczce, drobnym, pełnym uroku, rysom, wdychał z rozkoszą woń, unoszącą się z długich złotawych loków, poruszanych z lekka powiewem wiatru, idącym od okna, i dotykających jej ust. A na ten widok, pod wrażeniem tej woni, krew zaczęła krążyć szybciej w żyłach młodzieńca; słyszał tętno swoich skroni; dreszcz przebiegał wszystkie jego członki, w sercu powstawały pragnienia nieznane — uczył się chcieć.
A to, czego chciał, odczuwał w głębi serca: chciał znaleźć jakikolwiek sposób powiedzenia Maryi, że ją kocha. I szukał tego sposobu, ale szukał napróżno i uznał, że najprościej będzie, gdy pochwyci jej dłoń i do ust ją poniesie. Tak też uczynił nagle, nie mając nawet świadomości swego postępku.
— Panie Michale! panie Michale! — rzekła Marya, więcej zdziwiona, niż rozgniewana — co pan też robi?
I młoda dziewczyna, podniosła się żywo.
Michał zrozumiał, że posunął się za daleko, i że teraz należało powiedzieć wszystko. I teraz on przybrał poprzednią postawę Maryi, to jest, padł na kolana i w tym ruchu zdołał znów pochwycić dłoń, która mu się wymknęła. Co prawda dłoń nie usiłowała teraz się cofać.
— Czyżbym panią obraził? — zawołał młodzieniec. — Gdyby tak było, byłbym bardzo nieszczęśliwy i prosiłbym panią bardzo pokornie na klęczkach o przebaczenie.
— Panie Michale! — zawołała, nie wiedząc, co mówi.
Ale baron, w obawie, żeby ta mała rączka mu się nie wymknęła, uwięził ją w swoich dłoniach, a ponieważ i on niebardzo wiedział, co mówi, przeto ciągnął dalej:
— Jeśli nadużyłem dobroci pani, błagam, niech mi pani powie, że pani za to żalu do mnie nie ma.
— Powiem to panu, gdy pan wstanie — odparła Marya, czyniąc słaby wysiłek wycofania mu ręki, wysiłek taki slaby, że przekonał tylko Michała, iż niewola ręki owej niezupełnie była przymusowa.
— Nie — rzekł młody baron pod wpływem tego potęgującego się podniecenia, jakie wywołuje nadzieja, gdy zamienia się w pewność — nie, niech mi pani pozwoli pozostać na klęczkach. Och! gdyby pani wiedziała, ile razy, od czasu, jak panią znam, śniłem, że tak klęczę u stóp piani! gdyby pani wiedziała, ile ten sen, chociaż snem był tylko, dawał mi słodkich wrażeń, rozkosznych niepokojów... pozwoliłaby mi pani cieszyć się tem szczęściem, które w tej chwili jest rzeczywistością.
— Ależ, panie Michale — odparła Marya głosem, w którym coraz większe przebijało się wzruszenie, czuła bowiem, że dobiega do chwili, kiedy już nie będzie miała wątpliwości co do natury uczucia, jakie żywi dla niej młodzieniec — ależ, panie Michale, klęka się tak tylko przed Bogiem i przed świętymi.
— Nie wiem, przed kim się klęka — mówił młodzieniec, ani dlaczego klękam przed panią; to, czego doznaję, jest takie dalekie od wszystkiego, czego dotąd doznawałem, nawet od tkliwości, jaką żywię dla matki, że nie wiem, czemu przypisać uczucie, które każe mi uwielbiać panią... Jest w niem coś z czci, z jaką korzymy się przed Bogiem i przed świętymi. Dla mnie streszcza, się w pani świat cały i, wielbiąc panią, zdaje mi się, że cały świat wielbię.
— Przez litość, niech pan przestanie tak mówić... Michale, mój przyjacielu!
— Nie, nie, niech mi pani pozwoli błagać, żeby mi wolno było poświęcić się pani z, oddaniem bezwzględnem. Niestety! od chwili, w której ujrzałem tych, którzy są prawdziwymi mężczyznami, widzę, że pełne poświęcenia oddanie się biednego, słabego i nieśmiałego dzieciaka, jak ja, jest niczem prawie; a jednakże zdaje mi się, że to takie wielkie szczęście cierpieć, przelać krew, umrzeć, gdyby tego było trzeba, dla pani, że nadzieja zdobycia tego szczęścia sprawiłaby, iż znalazłbym siłę i odwagę, których mi brak.
— Dlaczego mówić o cierpieniu i o śmierci? — odparła Marya swoim słodkim głosem — czy pan mniema, że śmierć i cierpienie są niezbędne, by dowieść, że uczucie jest prawdziwe?
— Dlaczego o tem mówię, panno Maryo? dlaczego wzywam ich na pomoc? Ależ dlatego, że nie śmiem spodziewać się innego szczęścia, dlatego, że życie szczęśliwe, ciche i spokojne przy boku pani, że nazwanie pani żoną jest dla mnie marzeniem wyższem nad wszelkie nadzieje ludzkie i że nie mogę sobie wyobrazić, iżby mi dozwolone było snuć nawet takie marzenie.
— A więc pan mnie tak bardzo kocha? — spytała Marya, głosem, drżącym ze wzruszenia.
— Och! panno Maryo, po co to mówić, po co powtarzać? Czyż pani tego nie widzi własnemi oczyma i sercem własnem? Niech pani przesunie dłoń po mojem czole, potem zroszonem, a potem położy na sercu wzburzonem; niech pani spojrzy, jakie drżenie wstrząsa moją całą postacią, a potem niechaj pani jeszcze zapyta, czy panią kocham!
Gorączkowe uniesienie, które tak nagle przeobraziło młodzieńca, udzieliło się i Maryi: nie była ani mniej wzruszona, ani mniej drżąca, niż on; zapomniała o wszystkiem, i o nienawiści ojca dla nazwiska, jakie nosił Michał, i o wstrętach baronowej de la Logerie do jej rodziny, nawet o złudzeniach, jakie miała Berta co do miłości Michała, o złudzeniach, które tylokrotnie przyrzekała sobie uszanować; żar młodzieńczy tej natury silnej i pierwotnej wziął górę nad powściągliwością, jaką się hamowała. I już chciała uledz tkliwości, która wzbierała w jej sercu, chciała odpowiedzieć na tę miłość namiętną namiętniejszą może jeszcze miłością, gdy dobiegł ją lekki szmer od strony drzwi i odwróciła głowę.
W progu stała Berta, wyprostowana, bez ruchu.
Latarnia, jak już wspominaliśmy, stała wprost drzwi, tak, że całe jej światło ześrodkowane było na obliczu Berty. Marya mogła widzieć, jak dalece siostra jej była blada, ile nagromadziło się bólu i gniewu na tych brwiach zmarszczonych i w tych ustach konwulsyjnie zaciśniętych.
Marya — tak bardzo przelękła się tego zjawiska niespodziewanego i groźnego niemal, że odepchnęła młodzieńca, którego ręka nie puściła jej dłoni. Podeszła do siostry, która wchodziła właśnie do wieży, ale Berta odsunęła Maryę ręką, jak martwą przeszkodę, i skierowała się prosto do Michała.
— Czy siostra moja — rzekła głosem drżącym — nie powiedziała panu, że pan Loriot, notaryusz pani baronowej, przybył w jej imieniu po pana i pragnie z panem mówić?
Marya, istotnie, pod wpływem wrażeń doznawanych, zapomniała o tem.
Michał przeraził się i wybąkał kilka słów niezrozumiałych. Był jednak zdecydowany do domu nie wracać.
— Znajdzie pan pana Loriot’a w salonie — odezwała się znów Berta, takim głosem, jak gdyby wydawała rozkaz.
Cała nieśmiałość Michała, wszystkie jego trwogi powróciły, tak, że powstał, chwiejąc się, a taki był zmieszany, iż nie mógł znaleźć słowa odpowiedzi i zbliżył się do drzwi, jak dziecko schwytane na gorącym uczynku, które staje się posłuszne, nie mając odwagi się usprawiedliwić.
Marya, wzięła latarnię, chcąc poświecić biednemu chłopcu, ale Berta wyrwała jej latarnię z ręki i podała ją młodzieńcowi, dając mu zarazem znak, żeby wyszedł.
— A panie? — ośmielił się spytać Michał.
— My... my znamy dom — odparła Berta.
Poczem, tupiąc nogą niecierpliwie, bo spostrzegła, że Michał patrzy na Maryę, dodała:
— Idź pan! ależ, idź-że pan!
Młodzieniec znikł, zostawiając młode dziewczęta w ciemności, rozpraszanej jedynie mdłym blaskiem, który przedzierał się do wieży przez okienko, a pochodził od promieni księżyca bladego, co chwila przysłanianego chmurami.
Marya spodziewała się usłyszeć wyrzuty siostry, z powodu nieprzystojnośi tego sam na sam, którego doniosłość oceniała w tej chwili. Myliła się jednak.
Skoro tylko Michał znikł na krętych schodach, a Berta, uchem wytężonem w stronę drzwi dosłyszała, że się dostatecznie oddalił, pochwyciła dłoń siostry i, ściskając ją z siłą, która świadczyła o gwałtowności jej uczuć:
— Co on ci mówił tak na klęczkach? — spytała głosem zdławionym.
Za całą odpowiedź Marya rzuciła się siostrze na szyję i, pomimo wysiłków tej ostatniej, zmierzających do odepchnięcia jej, objęła Bertę ramionami, całując ją i zwilżając jej twarz łzami, które napływały do jej oczu.
— Dlaczego gniewasz się na mnie, siostro droga? — spytała.
— Jeśli się pytam, co do ciebie mówił ten młodzieniec, którego zastałam niespodzianie u stóp twoich, to nie znaczy, że się na ciebie gniewam.
— Berto, czy takim tonem mówisz do mnie zazwyczaj?
— Nie chodzi o ton, jakim do ciebie przemawiam. Chcę, wymagam, żebyś mi odpowiedziała.
— Berto! Berto!
— Odpowiadaj nareszcie! Co on ci mówił? Pytam, co on ci mówił! — zawołała gwałtowna dziewczyna, ściskając tak silnie rękę siostry, że Marya bzyknęła i zachwiała się, jakby omdlewając.
Ten krzyk przywrócił Bercie zimną krew. Jej natura porywcza, ale niesłychanie dobra, wzruszyła się tym wyrazem bólu i rozpaczy siostry; nie pozwoliła jej upaść, pochwyciła ją w objęcia, podniosła, jak dziecko, i ułożyła na warsztacie, okrywając twarz jej pocałunkami; z oczu jej trysnęło kilka łez, niby iskry z ogniska, i spadły na lica Maryi.
Berta płakała, jak Marya-Teresa: łzy z jej oczu nie płynęły, lecz tryskały, jak błyskawice.
— Biedactwo! moje biedactwo! — mówiła Berta do siostry, jak do dziecka, które zraniono przez nieuwagę — przebacz mi! wyrządziłam ci krzywdę... sprawiłam ci przykrość! przebacz!
Poczem, powracając do siebie:
— Przebacz! — powtórzyła. — To moja wina: powinnam była otworzyć przed tobą serce, zanim zdradziłam się przed tobą, że szczególna miłość, jaką czuję dla tego mężczyzny... dla tego dzieciaka — dodała z odcieniem pogardy — zdołała opanować mnie tak całkowicie, iż mogłam stać się zazdrosna o tę, którą kocham więcej, niż wszystko na święcie, więcej, niż życie, więcej, niż jego!... Ja stałam się zazdrosna o ciebie! Ach! gdybyś wiedziała, moja biedna Maryo, ile ta miłość niedorzeczna sprawiła mi już bólu! gdybyś wiedziała, ile walk stoczyłam, zanim jej się poddałam! jak gorzko opłakiwałam własną słabość! Przecież on nie posiada nic z tego wszystkiego, oco szanuję; nic z tego wszystkiego, co ukochałam: ani wytworności rasy, ani wiary, ani zapału, ani siły niepokonanej, ani odwagi nieposkromionej, a pomimo to wszystko, cóż chcesz! kocham go... pokochałam go w chwili, gdym go ujrzała. Kocham go, widzisz, tak bardzo, że niekiedy cała w potach, bez tchu, nawpół przytomna, dręczona niewypowiedzianą obawą, wołam, jak waryatka: „Boże! spraw, żebym umarła, ale pozostaw mi miłość moją!“ Od czasu, kiedy spotkałyśmy go, na moje nieszczęście, obraz jego nie opuścił mnie na jedną chwilę; doznaję dla dla niego uczucia dziwnego, jest to pewnie takie uczucie, jakie ma kobieta dla swego kochanka, ale podobniejsze jeszcze do tkliwości matki dla syna. Z każdym dniem życie moje coraz bardziej w nim się ześrodkowuje; dokoła niego skupiają się nietylko wszystkie moje myśli, ale nadto wszystkie moje marzenia, wszystkie moje nadzieje. Maryo, Maryo, przed chwilą prosiłam, żebyś mi przebaczyła; teraz mówię ci: żałuj mnie, siostro moja! moja siostro, ulituj się nade mną!
i, blizka obłędu z rozpaczy, Berta ściskała siostrę w objęciach.
Biedna Marya, cała drżąca, słuchała wybuchu dzikiej niemal namiętności tej organizacyi silnej i despotycznej; każdy krzyk Berty, każde jej słowo, zdanie każde rozdzierało na strzępy urocze różowe obłoki, które przez kilka chwil widziała w swej przyszłości, a porywczy głos siostry zmiatał ich szczątki, jak huragan zmiata drobne, białe chmurki, które unoszą się w powietrzu po burzy. Za każdem słowem siostry, Marya czuła, do jakiego stopnia przywiązanie jej do Berty nakazywało spełnić ofiarę, którą niejednokrotnie już przeczuwała, nie śmiejąc myśli na niej zatrzymać.
Taki ból szarpał sercem Maryi, taka była oszołomiona ostatnimi wyrazami Berty, że z jej milczenia tylko wywnioskowała, iż powinna jej odpowiedzieć. Usiłowała zapanować nad sobą i pohamować łkanie.
— Siostro ukochana, — rzekła — mam serce rozdarte, a ból mój jest tem żywszy, że wszystko, co się zdarzyło dzisiaj wieczorem, wynika potrosze z mojej winy.
— O, nie! — zawołała Berta ze zwykłą porywczością — to ja powinnam była zatroszczyć się o to, co się z nim stało, gdy wyszłam z kaplicy. Ale nareszcie powiedz mi — ciągnęła dalej Berta z tym uporem, który charakteryzuje ludzi gwałtownie zakochanych — co on ci mówił i dlaczego klęczał przed tobą?
Marya czuła, że Berta, drżała na całem ciele, powtarzając to pytanie; sama zaś zdjęta była bolesną trwogą na myśl, co jej odpowie — zdawało jej się, że każde słowo, wyjaśniające, co zaszło, spaliłoby jej usta, wybiegając z serca.
— Moja najdroższa — odezwała się znów Berta, ze łzami, które wzruszyły Maryę bardziej jeszcze, niż gniew siostry — mów, miej litość nade mną! Niepokój, jaki mnie przejmuje, jest stokroć okrutniejszy od bólu. Powiedz! powiedz! nie mówił ci o miłości?!
Marya nie umiała kłamać, albo przynajmniej poświęcenie nie nauczyło jej jeszcze kłamstwa,
— Owszem — odparła.
— Boże! Boże! — krzyknęła Berta, odrywając się od Maryi, i z wyciągniętemi rękoma padła twarzą na ścianę.
W okrzyku i ruchu tym było tyle rozpaczy, że Marya się przeraziła; zapomniała o Michale, zapomniała o swojej miłości, zapomniała o wszystkiem i myślała tylko o siostrze. Ofiarę, wobec której serce jej wahało się od chwili, kiedy się dowiedziała, że Berta kocha Michała, spełniła walecznie i z abnegacyą najwyższą, z uśmiechem, mimo rozdartego serca.
— Waryatko jakaś! — zawołała, rzucając się na szyję Bercie — pozwól-że mi dokończyć!
— Ach! czyżeś mi nie powiedziała, że mówił ci o miłości? — odparła wilczyca zraniona.
— Tak, ale nie powiedziałam ci, kto jest tej miłości przedmiotem.
— Maryo, Maryo, ulituj się nad mojem biednem sercem!
— Berto! droga Berto!
— A więc o mnie ci mówił?
Marya nie miała siły odpowiedzieć: skinęła głową potwierdzająco.
Berta odetchnęła ciężko, przesunęła kilkakrotnie ręką po rozpalonem czole; wstrząśnienie było zbyt gwałtowne, by mogła niezwłocznie powrócić do stanu normalnego.
— Maryo — rzekła do siostry — to, co mi mówisz, wydaje mi się takie szalone, takie niemożliwe, takie niedorzeczne, że musisz mi to potwierdzić przysięgą. Przysięgnij mi...
Młoda dziewczyna, zawahała się.
— Wszystko, co zechcesz, siostro — rzekła Marya, która sama pragnęła co prędzej utworzyć między swojem sercem a miłością swoją przepaść nieprzebytą.
— Przysięgnij mi, że nie kochasz Michała, i że Michał ciebie nie kocha, — rzekła Berta, kładąc dłoń na ramieniu siostry. — Przysięgnij mi to na grób naszej matki.
— Na grób naszej matki — odparła pewnym głosem Marya — przysięgam, że nie będę nigdy należała do Michała.
I rzuciła się w objęcia siostry, szukając w jej pieszczotach nagrody za spełnioną ofiarę. Gdyby nie panował w izdebce mrok taki głęboki, Berta po zmienionej twarzy Maryi mogłaby osądzić, co ją kosztowała złożona przysięga.
Przysięga ta przywróciła zupełnie spokój Bercie. I tym razem westchnęła z cicha, ale tak głęboko, jak gdyby z serca spadł jej wielki ciężar.
— Dziękuję! — rzekła — och! dziękuję! dziękuję! Tera.. zejdźmy.
Ale, idąc, Marya znalazła wymówkę, żeby iść do siebie. Zamknęła się w swoim pokoju, by modlić się i płakać!
Biesiadnicy siedzieli jeszcze przy stole, a Berta, przechodząc przez przedsionek do przedpokoju, słyszała ich głosy.
Weszła do salonu, gdzie był pan Loriot sam na sam z młodym baronem, którego usiłował przekonać, że obowiązkiem jego jest powrócić do Logerie. Ale milczenie przeczące młodzieńca było takie wymowne, że pan Loriot wyczerpał już wszystkie swoje argumenty. Co prawda mówił już przeszło od pół godziny.
Michał nie był prawdopodobnie mniej zakłopotany, niż jego interlokutor, albowiem przyjął Bertę, jak batalion, osaczony ze wszystkich stron, przyjmuje posiłki, które mają mu dopomódz do przedarcia się przez szeregi nieprzyjacielskie.
Pobiegł ku młodej dziewczynie a żywością, która wynikała także z niepokoju o wynik jej rozmowy a Maryą. Ku wielkiemu jego zdumieniu Berta, niezdolna przez jedną sekundę ukrywać swoich uczuć, podała mu rękę i ścisnęła jego dłoń wymownie. Zrozumiała niewłaściwie poruszenie młodzieńca i z zadowolonej zamieniła się na rozpromienioną.
Michał, który spodziewał się czegoś zupełnie innego, zmieszał się nieco. To też niezwłocznie zabrał znów głos i powiedział panu Loriot’owi:
— Odpowie pan mojej matce, że mężczyzna z sercem znajduje w swoich przekonaniach politycznych prawdziwe obowiązki i że postanowiłem umrzeć, jeśli będzie trzeba, by moje obowiązki spełnić.
Biedny chłopiec! nie odróżniał obowiązków swoich od swojej miłości.




XIII.
Błękitny i biały.

Była blizko druga nad ranem, gdy margrabia Souday zaproponował swoim gościom powrót, do salonu.
Biesiadnicy powstali od stołu w tym stanie zadowolenia, jaki następuje zawsze po dobrze urządzonej uczcie, gdy gospodarz domu jest uprzejmy, gdy zaproszeni mają dobry apetyt, gdy wreszcie zajmująca rozmowa wypełnia przerwy w zajęciu głównem.
Proponując przejście do salonu, margrabia miał prawdopodobnie na uwadze tylko zmianę atmosfery; albowiem, wstając, rozkazał Rozynie i kucharce, by przyniosły butelki likieru i ustawiły je, wraz z kieliszkami w dostatecznej liczbie, na stole w salonie. Poczem, nucąc wielką aryę z Ryszarda Lwie Serce i nie zwracając uwagi, że generał odpowiadał mu zwrotką Marsylianki, która, według wszelkiego prawdopodobieństwa, rozlegała się po raz pierwszy pod szlachetnymi stropami zamku Souday, stary szlachcic, napełniwszy kieliszki, zamierzał podjąć zajmujący spór w sprawie traktatu, zawartego w Jaunaye — generał utrzymywał bowiem, iż nie miał on szesnastu artykułów — gdy Dermoncourt wskazał palcem zegar.
Generał, śmiejąc się, rzekł, iż podejrzewa czcigodnego szlachcica, że ten pragnie oszołomić wrogów swoich rozkoszami nowej Kapui, a margrabia, przyjmując żart z wielkim taktem i smakiem, skwapliwie zaspokoił życzenia swoich gości i zaprowadził ich do przeznaczonych dla nich pokojów; poczem udał się do swojej sypialni.
Margrabia, podniecony wojowniczym nastrojem swojego ducha, i rozmową, jaką prowadził przez wieczór, śnił o samych walkach. Uczestniczył w bitwie, wobec której bitwy pod Torfou, Laval i Saumur były dziecinną igraszką; poprzez grad kul i pocisków prowadził dywizyę do ataku na redutę i zatykał biały sztandar na szańcach nieprzyjacielskich, gdy nagle pukanie do drzwi sypialni przerwało te czyny bohaterskie.
Podczas półsnu, który był stanem przejściowym do zupełnego rozbudzenia, majaki senne trwały w dalszym ciągu, a hałas u drzwi wydawał się margrabiemu odgłosem armaty; stopniowo wszakże wszystko rozproszyło się we mgle, czcigodny szlachcic otworzył oczy i, zamiast pola bitwy, zasłanego roztrzaskanymi pociskami, zdychającymi końmi, trupami, po których niby stąpał, ujrzał siebie na wązkiem łóżku z drzewa malowanego, osłoniętego skromnemi firankami z białego perkalu z czerwonym lampasem.
W tej chwili zapukano ponownie.
— Proszę wejść! — krzyknął margrabia, przecierając oczy. — Na honor, generale — ciągnął dalej — przybywasz w samą porę: dwie minuty później jużbyś nie żył!
— Jakto?
— Tak, byłbym cię przebił jednem pchnięciem szpady... Ale cóż cię sprowadza, kochany generale, o tak wczesnej porze? bo, zdaje mi się, że zaledwie minęła, godzina od świtu.
— Przychodzę pożegnać się z tobą, kochany gospodarzu — odparł generał.
— Już! takie to jest życie! Wyznaję panu dzisiaj szczerze, iż miałem wczoraj, gdy pan przybył, różne złośliwie uprzedzenia przeciw panu.
— Doprawdy! i przyjął mnie pian tak uprzejmie?
— Ba! — odparł margrabia ze śmiechem — wszak pan był w Egipcie; czy nigdy nie padały na pana strzały z oazy orzeźwiającej i malowniczej?
— Do licha, i owszem! Arabowie uważają oazy za najlepsze stanowiska do zasadzki.
— Otóż oskarżam siebie, że byłem wczoraj wieczorem potrosze Arabem; przyznaję się do winy i żałuję tego tembardziej, że dzisiaj rano ogarnia mnie szczery smutek, na myśl, że pan opuści mnie tak prędko.
— Dlatego, że nie poznałem najbardziej tajemniczego zakątka pańskiej oazy, co?
— Nie, dlatego, że szczerość pańska, pańska lojalność i ta wspólność niebezpieczeństw, na jakie byliśmy narażeni w obozach przeciwnych, wzbudziły we mnie dla pana odrazu przyjaźń głęboką i szczerą.
— Słowo szlachcica?
— Słowo szlachcica i żołnierza.
— A więc i ja ofiaruję panu te same uczucia, kochany wrogu — odparł generał. — Spodziewałem się zastać starego emigranta upudrowanego, suchego, ponurego i naszpikowanego przesądami przedpotopowymi.
— I przekonał się pan, że można być upudrowanym i nie mieć przesądów.
— Przekonałem się, że pan ma serce szczere, lojalne, usposobienie miłe... powiedzmy, nawet jowialne, i obejście wytworne, które zazwyczaj wyłącza to wszystko; stąd wynika, że oczarował pan mruka, i że polubił pana całą duszą.
— Raduję się szczerze tem, co mi pan mówi. A teraz, bez żadnych podejrzeń, zostań pan u mnie dzisiaj.
— Niepodobna.
— Wobec tego wyrazu muszę ustąpić; ale przynajmniej, niech mi pan da słowo, że pan przyjedzie do mnie po zawarciu pokoju, jeśli obaj będziemy jeszcze na tym świecie.
— Jakto! po zawarciu pokoju? A więc prowadzimy wojnę? — zapytał generał ze śmiechem.
— Jesteśmy między pokojem a wojną.
— Tak, w samym środku.
— A więc, powiedzmy, po „samym środku“.
— Daję panu słowo.
— A ja to słowo biorę i zatrzymuję.
— A teraz porozmawiajmy rozsądnie — rzekł generał, biorąc krzesło i siadając w nogach łóżka starego emigranta.
— Z największą ochotą — odparł ten.
— Pan lubi polowanie, nieprawda?
— Namiętnie.
— Jakie?
— Każde.
— Ale ma pan przecież jedno ulubione?
— Polowanie na dziki... Przypomina mi bowiem polowanie na błękitnych.
— Dziękuję.
— Dziki i błękitni uderzają jednakowo.
— A co pan powie o polowaniu na lisy?
— Phiii! — odparł margrabia, wysuwając dolną wargę, jak książę z rodu Habsburgów.
— To jednak śliczne polowanie — rzekł generał.
— Zostawiam to Janowi Oullier’owi, który ma przedziwną taktykę i niesłychaną cierpliwość w oczekiwaniu lisa w zasadzce.
— Powiedz-no, margrabio, ten twój Jan Oullier nietylko na lisa zastawia sidła?
— Hm! istotnie, z przyjemnością ściga każdą zwierzynę.
— Margrabio, radbym, żebyś powziął upodobanie do polowania na lisy.
— Dlaczego?
— Dlatego, że uprawiane jest przeważnie w Anglii i że mam wszelkie dane przypuszczać, iż w chwili obecnej powietrze Anglii byłoby znakomite dla pana i dla córek pańskich.
— Ba! — odparł margrabia, podnosząc się i siadając na łóżku. — To znaczy, że pan mi radzi drugą emigracyę? Dziękuję!
— Jeśli pan chce nazywać emigracyą małą podróż dla przyjemności... tak jest.
— Kochany generale, znam ja te małe podróże. Gorsze są, niż podróż naokoło świata: wiadomo, kiedy się zaczynają, niewiadomo, kiedy się kończą; a nadto jest jeszcze jedna okoliczność, której pan może nie uwierzy...
— Jakaż to?
— Widział pan wczoraj, że, pomimo wieku, cieszę się niezłym apetytem i mogę pana zapewnić, że ciągle jeszcze czekam na pierwszą niestrawność; jem wszystko i nic mi nie szkodzi.
— A więc?
— A więc, nie mogłem nigdy strawić tej dyabelskiej mgły angielskiej!... Ciekawe, co?
— W takim razie jedź pan do Szwajcaryi, do Hiszpanii, do Włoch, jedź pan, gdzie pan chce, ale opuść pan Souday, opuść Machecoul, opuść Wandeę.
— Oho!
— Tak.
— A więc jesteśmy skompromitowani? — spytał półgłosem margrabia, zacierając wesoło ręce.
— Jeśli pan jeszcze nie jest skompromitowany, to niebawem pan nim będzie.
— Nareszcie! — zawołał stary szlachcic uradowany, mniemał bowiem, że inicyatywa rządu wpłynie niewątpliwie na jego spółwyznawców, tak, że zdecydują się chwycić za broń.
— Nie żartujmy — rzekł generał, poważniejąc istotnie. — Gdybym słuchał tylko głosu obowiązku, kochany margrabio, nie ukrywam bynajmniej, że miałbyś już dwóch żołnierzy przed swemi drzwiami, a podoficera na krześle, na którem ja teraz siedz.
— Hm! odezwał się margrabia, spoważniawszy nieco.
— Tak, tak jest! Ale rozumiem dobrze, co człowiek w pańskim wieku, przyzwyczajony, jak pan, do życia czynnego, do powietrza lasów, cierpiałby w ciasnem więzieniu, gdzie panowie sędziowie zamknęliby pana prawdopodobnie; daję panu tedy dowód sympatyi i przyjaźni, o której mówiłem przed chwilą, wykraczając w ten sposób przeciw moim obowiązkom.
— Ale, jeśli poczytają panu to wykroczenie za zbrodnię?...
— Ba! czy pan sądzi, że zabraknie mi wymówek?... Starzec cherlawy, sterany, napół paralityk, zdołałby powstrzymać kolumnę w pochodzie?
— O kim to pan mówi i kogo nazywa pan starcem? — spytał margrabia.
— Jak to kogo? pana!
— Ja jestem starcem cherlawym, steranym, napół paralitykiem? — krzyknął margrabia Souday, wysuwając do połowy kościstą nogę z pod kołdry. — Możebym ci zaproponował, kochany generale, żebyśmy zdjęli szpady z tej ściany i zabawili się do pierwszej krwi przed śniadaniem, jak przed czterdziestu pięciu laty, gdy byłem w korpusie paziów.
— Stary dzieciaku — odparł Dermoncourt — dopóty mnie pan będzie przekonywał, że się mylę, iż będę zmuszony zawołać dwóch żołnierzy.
I generał zabierał się do odejścia.
— Nie, nie — rzekł margrabia — do licha! jestem cherlawy, sterany, napół, a nawet zupełny, paralityk!... słowem, jestem wszystkiem, czem pan zechce.
— Doskonale.
— Ale, czy nie zechciałby mi pian powiedzieć, w jaki sposób i przez kogo mogę być skompromitowany?
— Przedewszystkiem, ten służący pana, Jan Oullier...
— Tak.
— Otóż służący pana, Jan Oullier... nie powiedziałem panu tego wczoraj, przypuszczając, że pan wie o tem równie dobrze, jak ja... służący pana, Jan Oullier, na czele gromady buntowników usiłował powstrzymać w pochodzie kolumnę, która miała zająć zamek; skutkiem tych jego usiłowań nastąpiło kilka potyczek i straciliśmy trzech żołnierzy, nie licząc tego, któremu sam wymierzyłem sprawiedliwość, a który, jak mi się wydaje, musiał być z pańskiej okolicy.
— Jak się nazywał? — Franciszek Tinguy.
— Pst! generale, nie mów tak głośno, przez litość! jego siostra jest tutaj: to ta młoda dziewczyna, która nam usługiwała, do stołu; tylko co pochowała ojca.
— Ach! te wojny domowe! niech je dyabli porwą! — rzekł generał.
— Są to jednakże jedyne wojny logiczne.
— To możliwe... ale mniejsza o to. Schwytałem tego pańskiego Jana Oullier’a i uciekł.
— Dobrze zrobił! niech pan sam przyzna.
— Tak; ale nie radzę mu, żeby dostał się ponownie w moje szpony.
— O! niema obawy; teraz, kiedy jest uprzedzony, ręczę panu za niego.
— Tem lepiej! bo w stosunku do niego nie jestem usposobiony aż pobłażliwie; z nim nie rozmawiałem o wielkiej wojnie, jak z panem.
— A jednak i on w niej uczestniczył, i zapewniam piana, że był bardzo waleczny.
— Tem gorzej; jest zatem recydywistą.
— Ale, generale — rzekł margrabia — nie widzę dotychczas, w czem postępowanie mego gajowego może mnie być poczytywane za zbrodnię.
— Cierpliwości, margrabio! mówił mi pan wczoraj wieczorem o chochlikach, które panu opowiedziały wszystko, co robiłem od godziny siódmej do dziesiątej wieczorem.
— Tak.
— Otóż i ja mam chochlików i to takich, którzy w niczem nie ustępują pańskim.
— Wątpię..
— Opowiedziały mi, co się działo w zamku pańskim przez cały dzień wczorajszy.
— Doprawdy... — rzekł margrabia, tonem niedowierzającym, — słucham.
— Od onegdaj mieszkały w zamku Souday dwie obce osoby.
— Ależ pan daje więcej, niż pan przyrzekał; miał pan powiedzieć mi, co zaszło od wczoraj, a pan zaczyna już od onegdaj.
— Te dwie osoby, to był mężczyzna i kobieta.
Margrabia potrząsnął głową przecząco.
— Niech i tak będzie; przypuśćmy, że to byli dwaj mężczyźni, jakkolwiek jeden z nich miał z płci naszej tylko ubranie.
Margrabia milczał, a generał ciągnął dalej:
— Z tych dwóch osób, ta ostatnia, mniejsza, spędziła cały dzień w zamku; drugi mężczyzna zaś biegał po okolicy, by wezwać do zamku na wieczór różnych szlachciców, których nazwiska, gdybym był niedyskretny, mógłbym panu przytoczyć, jak przytaczam naprzykład nazwisko hrabiego Bonneville’a.
Margrabia milczał w dalszym ciągu; trzeba było przyznać się, albo skłamać.
— Ci szlachcice przybywali jeden po drugim; poruszali różne sprawy, a najniewinniejsza z nich nie miała na celu największej chwały, największej pomyślności i najdłuższej trwałości rządu lipcowego.
— I cóż stąd? gdybym nawet przyjął u siebie kilku sąsiadów, gdybym dał schronienie dwom osobom obcym, gdzież tu przestępstwo, generale?
— Nie to jest przestępstwem, że sąsiedzi przybyli do pana; ale przestępstwem jest to, że ci sąsiedzi odbyli naradę, na której rozważano sprawę powstania.
— Kto tego dowiedzie?
— Obecność dwóch obcych.
— Ba!
— Stanowczo; bo z tych dwóch obcych mniejszy, który, będąc blondynem, a raczej blondynką, musi nosić czarną perukę, skoro się przebiera, jest, ni mniej ni więcej, tylko księżną Mary Karoliną, którą nazywacie regentką królestwa, albo jej królewską wysokością księżną Berry, o ile jej nie nazywacie Petit-Pierre’m.
Margrabia podskoczył na łóżku. Generał był lepiej poinformowany, niż on sam, a to, co mu powiedział, było promieniem światła; margrabia nie posiadał się z radości, że miał zaszczyt przyjmowania w zamku księżny de Berry; ale, na nieszczęście, ponieważ żadna radość nie jest na tym świecie zupełna, przeto był zmuszony hamować swoje zadowolenie.
— No, i co potem? — spytał.
— Potem, śród najbardziej zajmującej rozmowy waszej młodzieniec, którego nikt nie spodziewałby się spotkać w waszym obozie, przybył was uprzedzić, że wojsko idzie na zamek; wówczas pan, panie margrabio, zaproponował opór... niech pan nie przeczy, jestem tego pewien; ale niebawem przeważyło zdanie przeciwne. Córka pańska, ta brunetka...
— Berta.
— Panna Berta wzięła pochodnię, wyszła i wszyscy... z wyjątkiem pana, panie margrabio, który prawdopodobnie uznał za stosowne zająć się z góry nowymi gośćmi, jakich niebo panu zsyłało... wszyscy wyszli razem z nią. Minęła dziedziniec i skierowała się w stronę kaplicy; otworzyła drzwi, weszła pierwsza i udała się prosto do ołtarza. Nacisnęła sprężynę, ukrytą w lewej łapie baranka wyrzeźbionego na przedzie ołtarza, ale sprężyna, która prawdopodobnie od dawna już nie była poruszana, odmówiła posłuszeństwa; wówczas panna Berta wzięła dzwonek, służący do mszy, dzwonek z rączką drewnianą i przycisnęła go do stalowego guzika; ściana zachwiała się, drzwi ukryte odskoczyły i odsłoniły schody, prowadzące do podziemi. Panna Berta z rączką drewnianą i przycisnęła go do stalowego guzika dwom panom z tych, których prowadziła; następnie goście pańscy weszli do podziemi a panna Berta zamknęła za nimi drzwi ukryte i powróciła wraz z inną jeszcze osobą, która nie weszła niezwłocznie do zamku, lecz, przeciwnie, błądziła po parku. Co do zbiegów, ci, przybywszy na kraniec podziemi, prowadzących do ruin starego zamku, który stąd widać, z niejaką trudnością torowali sobie drogę śród głazów; jeden z nich upadł nawet: wreszcie zeszli do rowu. który otacza mury parkowe, i rozstali się; trzej skierowali się na drogę, wiodącą z Nantes do Machecoul, dwaj udali się przecznicą, prowadzącą do Légé, a szósty i siódmy rozdwoili się, a raczej się podwoili...
— Ależ, generale, opowiadasz mi jakąś czarodziejską bajkę.
— Niechże pan poczeka! przerywa mi pan w miejscu najciekawszem... Mówiłem panu, że zbiegowie szósty i siódmy podwoili się: to jest, że większy wziął mniejszego na ramiona i szedł tak aż do małej strugi, która wpadała do wielkiego strumienia płynącego u stóp Koziej Dróżki; na tego to, a raczej na tych, zagiąłem parol; na nich zatem puszczę psów swoich.
— Ależ raz jeszcze, generale — zawołał margrabia — powtarzam panu, że to wszystko istniało tylko w pańskiej wyobraźni.
— Daj pokój, stary nieprzyjacielu! kierujesz obławą na wilki, nieprawda?
— Tak.
— A więc, gdy pan ujrzy w rozmiękłej ziemi łapę odciśniętą bardzo wyraźnie, ślad krwawy, jak to nazywacie, czy pan pozwoli się przekonać, że ten dzik to tylko widmo? Otóż, margrabio, ja to wszystko widziałem, a raczej odczytałem.
— Do licha! — zawołał margrabia, obracając się w łóżku z ciekawym podziwem amatora — powinienbyś mi powiedzieć, w jaki sposób.
— Bardzo chętnie — odparł generał — mamy jeszcze pół godziny czasu; każ mi tu przynieść trochę pasztetu i butelkę wina, a opowiem ci to wszystko, pokrzepiając się.
— Pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Że będę panu dotrzymywał towarzystwa. — O tak wczesnej porze? — Czy dobry apetyt liczy się z zegarem! Margrabia wyskoczył z łóżka, naciągnął flanelowe spodnie, wsunął nogi w pantofle, zadzwonił, kazał nakryć stolik i, z pytającym wyrazem twarzy, usiadł przed generałem. Generał zaś, zaczął w te słowa jak rzekł — między, dwoma kęsami.




XIV.
Który dowodzi, że sieci pajęcze nietylko dla much są zdradliwe.

— Wiesz dobrze, kochany margrabio — rzekł generał w formie wstępu — że nie pytam cię bynajmniej o twoje tajemnice i jestem taki zupełnie pewny, tak głęboko przekonany, że wszystko odbyło się tak, jak twierdzę, że uwalniam pana od mówienia mi, czy się mylę lub nie; zależy mi tylko na tem, żeby panu dowieść, przez miłość własną, że mamy węch równie dobry w swoim obozie, jak na waszych błoniach, chcę tylko mieć tę drobną satysfakcyi, przez próżność, to wszystko. Zacznijmy tedy od początku... Wiedziałem, że pan hrabia Bonneville przybył do pana nocy onegdajszej, w towarzystwie małego wieśniaka, który miał wszelkie pozory kobiety przebranej za mężczyznę; podejrzewaliśmy, że to właśnie jest księżna... Jest to zasługa szpiega, nie wciągam tego tedy do swego inwentarza — dodał generał.
— Ma pan słuszność... Pfe! wtrącił margrabia.
— Ale, przybywając tutaj we własnej osobie, nie zmieszawszy się bynajmniej, jak mi pan musi przyznać, atakiem grzeczności z pańskiej strony, zauważyłem odrazu dwie rzeczy.
— Patrzcie... jakież to?
— Najpierw, że na dziesięć nakryć przy pięciu serwety były zwinięte, jako należące do stałych gości zamkowych; co, w razie procesu, kochany margrabio, byłoby okolicznością wybitnie łagodzącą.
— Jakto?
— Niewątpliwie; gdyby pan znał istotną godność swoich gości, czy byłby pan pozwolił, żeby zwijali swoje serwety, jak zwyczajni sąsiedzi wiejscy? Nie, nieprawda? Orzechowe szafy zamku Souday nie są takie ubogie w bieliznę, żeby księżna de Berry nie mogła mieć czystej serwety do każdego jedzenia. Jestem więc skłonny wierzyć, że blondynka, przebrana, w czarnej peruce była dla pana tylko młodziutkim brunetem.
— Mów pan dalej! mów pan dalej! — rzekł margrabia, zagryzając wargi wobec przenikliwości o tyle wyższej od jego własnej.
— Ależ ja wcale nie mam zamiaru się zatrzymywać — odparł generał. — Zauważyłem tedy pięć serwet zwiniętych; co dowodziło, że obiad nie był umyślnie dla nas przyrządzony, jak pan chciał w nas wmówić, ale, że dał nam pan miejsca, między innymi, piana de Bonneville’a i jego towarzysza, którzy nie uważali za stosowne czekać na nas.
— A teraz druga obserwacya? — spytał margrabia.
— Że panna Berta, która, jak przypuszczam, a nawet, jak jestem pewien, jest młodą panną, lubiącą czystość i dbającą o siebie, była, gdy miałem zaszczyt być jej przedstawiany, w szczególny sposób okryta pajęczyną, miała, pajęczynę nawet w swych wspaniałych włosach.
— A zatem?
— A zatem, pewny będąc, że nie przez zalotność w taką przystroiła się fryzurę, udałem się poprostu dzisiaj rano na poszukiwanie zakątka zamku, najobficiej zaopatrzonego w wytwory pracy pilnych owadów...
— I wykrył pan?...
— Coś, co, dalibóg, nie przynosi zaszczytu pańskim uczuciom, a raczej praktykom, religijnym, kochany margrabio; wykryłem bowiem, że właśnie na drzwiach kaplicy zamkowej ze dwanaście pająków pracowało z nieopisaną gorliwością nad naprawą szkód, wyrządzonych tej nocy w ich sieci, z gorliwością, jaką przejmowała je ufność, że otwarcie drzwi, gdzie umieściły swój warsztat, było tylko przypadkowe i że nie istniał powód, dla którego miałoby się powtórzyć... Nadto w alejach ogrodu pańskiego, gdzie brak zupełny piasku, wykryłem, margrabio, ślady bardzo znaczące.
— Kroków męskich i niewieścich? — wtrącił margrabia. — Jest ich pełno wszędzie.
— Nie, niema bynajmniej wszędzie śladów kroków nagromadzonych właśnie według takiej ilości aktorów, jaka, według mego przypuszczenia, była na widowni w owej chwili, i to śladów ludzi, którzy nie idą, lecz biegną równocześnie.
— Ale poczem poznał pan, że te osoby biegły?
— Ach, margrabio, przecież to abecadło rzemiosła.
— No, ale niechże pan powie.
— Dlatego, że odciski stóp były głębsze w palcach, niż w piętach, i że ziemia była odepchnięta w tył... Czy, tak jest, panie myśliwy?
— Tak, dobrze — odparł margrabia, z miną znawcy. — A potem?
— Potem?
— Tak.
— Zbadałem te odciski; były tam ślady nóg męskich wszelkich kształtów, buty, kamasze, trzewiki podkute; wreszcie między temi wszystkiemi nogami męskiemi, spostrzegłem nogę kobiecą wązką i drobną, istną stopę Kopciuszka, pomimo podkutych trzewików, w jakie była obuta.
— Dosyć, dosyć, dalej.
— Dlaczego?
— Bo jeśli się pan dłuższą chwilę nad tym podkutym trzewikiem zatrzyma, gotów pan się w nim zakochać.
— Fakt jest, że radbym bardzo mieć go w ręku. Może to nastąpi! Ale na stopniach u wejścia do kaplicy i na płytach kamiennych wewnątrz ślady stały się dopiero zupełnie wyraźne; błoto zrobiło swoje na tych płytach polerowanych. Nadto zaś znalazłem, w pobliżu ołtarza, bardzo liczne kropelki wosku zastygłego i to właśnie dokoła odcisku stopy wązkiej i długiej; przysiągłbym, że to odcisk stopy panny Berty; ponieważ zaś na stopniu zewnętrznym drzwi były również ślady wosku, akurat w kierunku prostopadłym do zamka, przeto wywnioskowałem stąd, że to córka pańska trzymała gromnicę i posługiwała się kluczem, świecąc sobie ręką lewą i, pochylając światło, gdy prawą wsuwała klucz do zamka; nadto szczątki sieci pajęczej, oderwane odedrzwi i odnalezione w jej włosach dowodzą aż nadto wyraźnie, że ona to torowała drogę.
— Mów pan dalej.
— Czy reszta warta istotnie opowiadania? Zobaczyłem, że wszystkie te kroki zatrzymywały się przed ołtarzem; łapa baranka wielkanocnego była zmiażdżona, widoczny stał się zatem guzik stalowy, łączący się ze sprężyną: nietrudno tedy było mi go odnaleźć. Oparł się moim wysiłkom, jak się opierał wysiłkom panny Berty, która skaleczyła sobie przytem palce tak porządnie, że zostawiła wązką krwawą kreskę na świeżo złamanem drzewie rzeźbionem. Jak ona zatem, szukałem twardego przedmiotu, by nacisnąć guzik, i jak ona, użyłem w tym celu rączki drewnianej dzwonka, która zachowała ślad nacisku z dnia poprzedniego a nadto i blady ślad krwi.
— Brawo! — zawołał margrabia, coraz bardziej zajęty tem opowiadaniem.
— Wówczas, jak się pan łatwo domyśli — ciągnął dalej Dermoncourt — zeszedłem do podziemi. Stopy zbiegów były doskonale odciśnięte na piasku wilgotnym; jeden z nich upadł, przechodząc przez ruiny; domyśliłem się tego na widok kępy pokrzyw, zmiętej i złamanej, jak gdyby ją kto pochwycił i połamał w ręku, co z pewnością nie było dokonane umyślnie, z uwagi na mało pieszczotliwy charakter rośliny. W jednym rogu ruin, wprost drzwi, rozrzucone były kamienie z widocznym zamiarem ułatwienia przejścia osobie słabszej; śród chwastów i pokrzyw, rosnących pod murem, odnalazłem dwie gromnice, które tam porzucono, przed wyjściem na wolne powietrze. Wreszcie, na zakończenie, odnalazłem ślady nóg na ścieżce, a ponieważ tutaj się rozłączały, mogłem je uszykować w takim porządku, o jakim panu wspomniałem.
— Nie, to jeszcze nie zakończenie.
— Jakto! to nie zakończenie? Ależ tak!
— Nie. Kto mógł panu powiedzieć, że jeden z podróżnych wziął drugiego na plecy?
— Ach! margrabio, chcesz koniecznie, żebym się przechwalał swoją odrobiną inteligencyi. Śliczną stopkę w trzewiku podkutym, tę stopkę, na której mi tak bardzo zależy, że nie zaznam odpoczynku ani spokoju, dopóki jej nie odnajdę, drobiną tę stopkę, nie dłuższą od stopy dziecka, nie szerszą od moich dwóch palców, widziałem w podziemiu, potem jeszcze w rowie, poza ruinami, w miejscu, gdzie zbiegowie się zatrzymali i naradzali ze sobą, co było rzeczą łatwą do wywnioskowania z udeptanej tam ziemi; ślady stopki tej ukazują się jeszcze w kierunku, prowadzącym do strugi; poczem nagle, przy wielkim kamieniu, całym zabłoconym ślady te znikają! Począwszy od tej chwili, przypuszczam: że ponieważ potwory nadprzyrodzone, porywające ludzi, nie istnieją już w naszej epoce, pan de Bonneville wziął swego młodego towarzysza na plecy. Zresztą, chód tegoż pana de Bonnerville’a stał się znacznie cięższy; nie jest to już chód młodzieńca zwinnego i silnego, jak my byliśmy w jego wieku. Margrabio, pamiętasz prośne maciory dzika, gdy własny ich ciężar podwojony jest ciężarem, jaki noszą w sobie? Otóż wtedy ich racice, zamiast przebijać ziemię, stąpają po niej na płask i rozszczepiają się: otóż, pcząwszy od kamienia owego, tak samo stąpają nogi pana de Bonneville’a.
— Ale zapomniałeś o jednej rzeczy, generale.
— Nie sądzę.
— O! ja panu nic nie daruję: kto mógł panu powiedzieć, że pan de Bonneville biegał przez cały dzień, żeby zwołać sąsiadów na naradę?
— Powiedziałeś mi sam, margrabio, żeś nie wychodził.
— No, to co?
— Tymczasem koń pański, i to koń ulubiony, o ile mi mówiła ładniutka dziewczyna, która odebrała mi cugle mojego wierzchowca, ulubiony koń pański tedy, jak przekonałem się w stajni, dokąd poszedłem upewnić się, czy mój Bucefał otrzymał swoją porcyę, był ochlapany błotem po szyję; otóż pan nie powierzyłby swego konia nikomu, tylko człowiekowi, którego pan ceni i poważa.
— Dobrze! Jeszcze jedno pytanie.
— Proszę; chętnie odpowiem.
— Co pana zniewala do przypuszczania, że towarzysz pana de Bonneville’a jest ową dostojną osobą, o której pan wspominał przed chwilą?
— Przedewszystkiem to, że wszędzie i zawsze przepuszczają ją przed innymi i usuwają jej z drogi kamienie.
— A więc pan po nodze poznaje, czy osoba, która przechodzi, jest brunetem albo blondynem, czy też blondynką albo brunetką? będzie to moje ostatnie pytanie, a jeśli pan na nie odpowie...
— Jeśli na nie odpowiem...? — Nic... Niech pan mówi dalej.
— Otóż, kochany margrabio, zrobiłeś mi ten zaszczyt, że dałeś mi właśnie pokój, który zajmował wczoraj towarzysz pana de Bonneville’a.
— Tak, zrobiłem panu ten zaszczyt; i cóż dalej?
— Zaszczyt, za który jestem panu niesłychanie wdzięczny; a oto ładny grzebyk szyldkretowy; znalazłem go w nogach łóżka. Przyznaj, kochany margrabio, że taki zalotny grzebyczek nie może być własnością małego wieśniaka; zresztą zawierał i zawiera jeszcze, jak się pan sam może przekonać, włosy blond, z popielatym odcieniem, które nie są bynajmniej złocistymi włosami drugiej córki pańskiej, jedynej blondynki, jaka jest tu w domu.
— Generale! — zawołał margrabia, zrywając się z krzesła i rzucając widelec na podłogę — generale, każ mnie zaaresztować, jeżeli uważasz za stosowne; ale mówię panu raz na zawsze: do Anglii nie pojadę; nie, nie, nie, nie pojadę.
— Hola! margrabio, jaka mucha cię ukąsiła?
— Do dyabła! podniecił mnie pan, pobudził pan moją miłość własną! Gdy, po wojnie, przyjedzie pan do Souday, jak mi pan przyrzekł, nie będę mógł opowiedzieć panu nic takiego, co odpowiadałoby pańskim opowieściom.
— Posłuchaj, mój stary i dobry nieprzyjacielu — rzekł generał — dałem panu słowo, że pana nie zaaresztuję, tym razem przynajmniej; słowa tego, cokolwiek pan uczyni, albo raczej, cokolwiek pan już uczynił, dotrzymam; ale, zaklinam pana, w imię całej życzliwości, jaką pan we mnie wzbudza, w imię pańskich ślicznych córek, nie postępuj pan już, lekkomyślnie, a jeśli pan nie chce opuścić Francyi, niech pan przynajmniej siedzi spokojnie u siebie.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że wspomnienia czasów bohaterskich, które przyśpieszają bicie pańskiego serca, są już tylko wspomnieniami; dlatego, że nie odczuje pan już tych wzruszeń spowodowanych czynami szlachetnymi i wielkimi, które chciałby pan wskrzesić; dlatego, że minął czas wielkich zamachów szpady, poświęceń bezinteresownych, szczytnych zgonów... Och! znałem ja ją i znałem dobrze tę Wandeę tak długo niepokonaną; mogę to powiedzieć, ja, którego naznaczyła chwalebnie żelazem swojem; i od miesiąca przebywając tutaj, śród was, szukam jej daremnie, odnaleźć jej już nie mogę! Oblicz się, biedny margrabio; policz kilku młodzieńców o sercu awanturniczem, którzy staną do zbrojnej walki, policz starców bohaterskich, którzy, jak pan, uznają, że to, co było obowiązkiem w r. 1793, jest jeszcze obowiązkiem w r. 1832, i zastanów się, czy walka, taka nierówna, nie jest walką niedorzeczną.
— Jej chwała największa będzie, właśnie w jej szaleństwie, kochany generale! zawołał margrabia, zapominając zupełnie w uniesieniu o stanowisku politycznem swego interlokutora.
— Ech! wcale nie, nie przyniesie nawet nikomu chwały. Wszystko, co się dziać będzie... zobaczy pan i niech pan zapamięta, że, przepowiadam to panu, zanim się cokolwiek zaczęło... wszystko, co się stanie, będzie blade, martwe, mizerne, karłowate i to, Boże mój, zarówno u nas, jak i u was; u nas znajdzie pan małostkowość i nikczemne zdrady; w swoich szeregach będzie pan miał samolubne cele, drobne podłości, które pana ugodzą w serce, które pana, zabiją, pana, którego uszanowały kule błękitnych.
— Generale, patrzysz na sprawę, jak stronnik rządu, będącego u władzy — odparł margrabia — zapomina pan, że mamy przyjaciół, nawet w waszych szeregach i, że, na jedno nasze słowo, cały ten kraj powstanie, jak jeden mąż.
Generał wzruszył ramionami.
— Za moich czasów, stary towarzyszu.... rzekł — wszak pan pozwoli, że pana tak nazwę?... błękitni byli błękitnymi, a biali białymi; byli także i czerwoni wprawdzie, ale to kat i gilotyna; nie mówmy o tem. Nie mieliście przyjaciół w naszych szeregach, ani my w waszych; i dlatego byliśmy jednakowo silni, jednakowo wielcy, jednakowo straszni. Pan mówi, że na jedno wasze słowo Wandea powstanie? Mylicie się! Wandea, która w r. 1795 szła na rzeź w nadziei przybycia księcia, w którego słowa wierzyła, a który słowa tego nie dotrzymał, nie ruszy się nawet na widok księżny de Berry; wasi chłopi utracili wiarę polityczną, pod wpływem której góry ludzkie powstają, idą przeciw sobie, ścierają się ze sobą, dopóki się nie pogrążą w morzu krwi; utracili wiarę religijną, która zapładnia męczenników i zapewnia ich trwanie. My również, mój biedny margrabio, muszę to przyznać, nie posiadamy już tych porywów wolności, tego pragnienia postępu i chwały, które wstrząsają starym światem i rodzą bohaterów. Wojna domowa, która się rozpocznie, o ile, oczywiście, będzie wojna domowa... jeśli się rozpocznie, będzie wojną, w której zwycięstwo, z konieczności, przechyli się na stronę największych batalionów i najbardziej wypchanych dukatami worków, dlatego to mówiłem panu: policzcie się raczej dwa razy, niż raz, zanim weźmiecie udział w tem niedorzecznem szaleństwie.
— Mylisz się, raz jeszcze mylisz się, generale! żołnierzy nam nie zbraknie a, szczęśliwsi, niż dawniej, będziemy mieli wodza, którego płeć zelektryzuje najnieśmielszych, zjednoczy wszystkie serca, nakaże milczenie wszystkim ambicyom.
— Biedna, dzielna, kobieta! biedna dusza poetyczna! — rzekł stary żołnierz, tonem głębokiej litości, opuszczając na piersi głowę; — niebawem nie będzie miała zaciętszego ode mnie wroga; ale, dopóki jestem jeszcze tutaj, w tym pokoju, na tym gruncie neutralnym, niech mi wolno będzie powiedzieć panu, jak bardzo podziwiam jej postanowienie, jej odwagę, jej wytrwałość, ale jednocześnie jak ubolewam, że urodziła się w epoce, w której niema już ludzi jej miary. Minął, margrabio, czas, kiedy wystarczało, żeby Joanna de Monfort zbrojną w ostrogę nogą tupnęła w starą ziemię Bretanii, by powstali z niej uzbrojeni wojownicy. Margrabio, zapamiętaj sobie dobrze i powtórz tej biednej kobiecie, jeśli ją zobaczysz, to, co jej dzisiaj przepowiadam: że to serce szlachetne, waleczniejsze niż było serce hrabiny Joanny, w nagrodę za swoją abnegacyę, za energię swoją, za pośwęcenie, za szczytną podniosłość uczuć księżny i matki, zbierać będzie obojętność, niewdzięczność, nikczemność, odrazę, najrozmaitsze podłości... A teraz, kochany margrabio, twoje ostatnie słowo?
— Moje ostatnie słowo podobne jest do pierwszego, generale.
— Powtórz je pan zatem.
— Nie jadę do Anglii — odparł stary emigrant, dobitnie akcentując każdy wyraz.
— Słuchaj, margrabio — rzekł Dermoncourt, patrząc staremu emigrantowi prosto w oczy i kładąc mu dłoń na ramieniu — jesteś dumny, jak Gaskończyk; dochody pana są skromne, wiem o tem... No, no, niech pan nie marszczy brwi i niech mi pan pozwoli dokończyć to, co mam do powiedzenia; do dyabła! wszak pan wie, że mogę panu proponować tylko takie rzeczy, które przyjąłbym sam.
Oblicze margrabiego rozchmurzyło się.
— Mówiłem zatem, że dochody pana, są skromne, a w tym przeklętym kraju mieć dochody, skromne czy znaczne, to nie wszystko, trzeba jeszcze, żeby je wypłacano! Otóż, jeśli panu brak pieniędzy, żeby wynająć małą willę, gdzie w zakątku Anglii... nie jestem i ja bogaty, mam tylko swój żołd, ale pozwolił mi zaoszczędzić kilkaset ludwików; od towarzysza broni przyjąć można: chce pan? Po zawarciu pokoju, jak pan mówi, odda mi pan.
— Dosyć! dosyć! — rzekł margrabia — znasz mnie dopiero od wczoraj, generale, i traktujesz mnie, jakbym był twoim przyjacielem od lat dwudziestu.
Stary Wandejczyk podrapał się w ucho i, jakby mówiąc do siebie:
— W jaki sposób, do dyabła, odwdzięczę się panu! kiedykolwiek za to, co pan dla mnie robi? — spytał.
— A zatem pan przyjmuje?
— Nie, nie! odmawiam.
— Ale pan wyjeżdża?
— Zostaję.
— Niechaj więc Bóg ma pana w swojej opiece — rzekł stary generał zniecierpliwiony — być może, iż przypadek... niech go dyabli porwą... sprawi, że staniemy znów oko w oko, jak niegdyś; ale teraz znam pana i, jeśli będzie zawierucha, jak przed laty trzydziestu sześciu, w Laval, będę pana szukał, przysięgam panu!
— A ja! — zawołał margrabia — przyrzekam panu, że wołać pana będę ze wszystkich sił! Będę taki rad i taki dumny zarazem, że te wszystkie żółtodzioby zobaczą nareszcie, jacy to byli ludzie wielkiej wojny.
— Ale trąba mnie wzywa. Żegnam cię więc, margrabio, i dziękuję za, gościnność.
— Do widzenia, generale, i dziękuję za przyjaźń, którą podzielam, na co radbym panu złożyć dowody.
Dwaj starcy pożegnali się uściskiem dłoni; Dermoncourt wyszedł.
Margrabia ubrał się i przez okno patrzył na małą kolumnę, maszerującą aleją w kierunku lasu. O sto kroków od zamku, generał zakomenderował na prawo; poczem, zatrzymując konia, rzucił ostatnie spojrzenie na spiczaste wieżyczki siedziby swego nowego przyjaciela, a spostrzegłszy go, przesłał mu ręką ostatnie pożegnanie.
W chwili, gdy mały oddział i wódz jego znikli z oczu margrabiemu, a on cofnął się od okna, usłyszał lekkie drapanie do małych drzwi w głębi alkowy, które przez mały pokoik łączyły się ze schodami kuchennymi.
— Kto, u dyabła, może przychodzić tędy? — zapytał siebie półgłosem.
I poszedł odsunąć zasuwkę. Drzwi otworzyły się niezwłocznie i margrabia ujrzał Jana Oullier’a.
— Jan Oullier! — zawołał margrabia ze szczerą radością w głosie — to ty; to ty, mój poczciwy Janie! Dalibóg, dzień zapowiada się pod dobrą wróżbą.
I wyciągnął ręce do starego gajowego, który uścisnął je z żywą wdzięcznością i szacunkiem.
Poczem Jan Oullier wsunął dłoń do kieszeni i wręczył margrabiemu arkusz ordynarnego papieru, złożonego w formie listu. Pan de Souday otworzył list, a w miarę, jak go czytał, twarz jego rozjaśniała się wielką radością.
— Janie — rzekł — zawołaj panny, zgromadź tu całą służbę... Nie, nie gromadź jeszcze nikogo; ale przygotuj mi szpadę, pistolety, karabin, całe uzbrojenie wojenne; daj owsa Tristanowi. Walka się zaczyna, kochany Janie, zaczyna się!... Berto! Maryo! Berto!
— Panie margrabio — rzekł zimno Jan Oullier walka jest otwarta dla mnie od wczoraj, od godziny trzeciej.
Na krzyki margrabiego młode dziewczęta przybiegły.
Marya, miała oczy zaczerwienione i podpuchnięte. Berta była rozpromieniona.
— Moje panny — odezwał się margrabia — biorę was ze sobą! Ale czytajcie najpierw.
I podał Bercie list, który mu przed chwilą wręczył Jan Oullier.
List ten brzmiał, jak następuje:

„Panie margrabio Souday!

„Sprawia króla Henryka V wymaga, żeby chwila wybuchu powstania została o dni kilka przyśpieszona. Zechciej Pan zatem zgromadzić jak najwięcej ludzi oddanych z dywizyi, którą Pan dowodzi, tak, żeby zarówno Pan, jak i oni, ale Pan zwłaszcza, był do mego niezwłocznego rozporządzenia.
„Sądzę, że dwie amazonki w naszej małej armii mogłyby podniecić jednocześnie miłość i miłość własną naszych przyjaciół, i proszę Pana, Panie margrabio, żeby Pan zechciał swoje dwie urodziwe, zachwycające łowczynie dać mi jako adjutantki.

Szczerze oddany
„Petit-Pierre“.

— A więc — spytała Berta — jedziemy.
— Do kroćset, jedziemy! — odparł margrabia.
— W takim razie — rzekła Berta — pozwól, że ci przedstawię rekruta.
— Rekruta? Zawiszę!
Marya stała milcząca, bez ruchu. Berta wyszła i, po chwili, wróciła, trzymając Michała za rękę.
— Pan Michel de la Logerie — rzekła młoda dziewczyna, kładąc nacisk na ten tytuł — który pragnie ci dowieść, że jego królewska mość Ludwik XVIII nie omylił się bynajmniej, nadając mu szlachectwo.
Margrabia, który zmarszczył czoło, na dźwięk nazwiska Michel, usiłował się rozchmurzyć.
— Z zajęciem śledzić będę wysiłki, podjęte przez piana Michel’a dla dojścia do tego celu — rzekł wreszcie.
A wypowiedział te słowa tonem, jaki cesarz Napoleon byłby mógł przybrać w wigilię bitwy pod Marengo i Austerlitzem.




XV.
W którym noga najmniejsza we Francyi i w Nawarze uważa, że pantofelki Kopciuszka byłyby dla niej mniej odpowiednie, niż buty siedmiomilowe.

Tutaj zmuszeni jesteśmy poprosić czytelników o pozwolenie cofnięcia się o kilka godzin, by śledzić w ucieczce hrabiego Bonneville’a i Petit-Pierre‘a, którzy, jak czytelnicy domyślają się prawdopodobnie, nie są najmniej ważnymi osobami opowieści niniejszej.
Przypuszczenia generała były najzupełniej słuszne: po wyjściu z podziemi szlachcice wandejsey przeszli przez ruiny, do rowu i tam naradzali się przez czas jakiś nad drogą, jaką dążyć mieli dalej. Chcieli iść wszyscy razem, ale opiarł się temu hrabia Bonneville, który oświadczył, że pójdzie sam z Petit-Pierre’m, uważając, iż im mniej liczne będzie grono zbiegów, tem bezpieczniejsza i łatwiejsza stanie się ucieczka. Spotkał się jednak z opozycyą.
— Widzę, że muszę zabrać głos — odezwał się Petit-Pierre, który dotychczas stał milczący — nie mamy bowiem czasu do stracenia na niepotrzebne rozprawy. Ale przedewszystkiem, moi przyjaciele — tu w głosie Petit-Pierre’a zadźwięczała serdeczna wdzięczność — chcę was przeprosić za incognito, jakie zachowałem wobec was, a które miało jeden cel tylko: chciałem poznać wasze myśli najskrytsze, wasze zapatrywania istotne, prawdziwe, być pewnym, że mówicie szczerze, a nie dlatego, żeby mi się przypodobać, znając moje najgorętsze pragnienia. Otóż teraz, kiedy Petit-Pierre jest już dostatecznie poinformowany, odezwie się regentka. Ale tymczasem rozłączmy się; najskromniejsze schronienie wystarczy mi dla spędzenia reszty nocy, a pan hrabia Bonneville, który zna doskonale te okolice, będzie umiał znaleźć mi to schronienie.
— A kiedy zostaniemy dopuszczeni do bezpośredniej narady z jej królewską wysokością? — zapytał Paskal, składając ukłon przed Petit-Pierre’m.
— Skoro tylko jej królewska wysokość znajdzie pałac dla jego królewskiej mości, który jest dotąd tułaczem, Petit-Pierre zawezwie was do siebie, co niebawem się stanie. Petit-Pierre postanowił nie opuszczać swoich przyjaciół. A teraz żegnam was, czas uścisnąć dłonie i rozłączyć się.
Szlachcice kolejno brali dłoń, którą do nich wyciągał Petit-Pierre, i całowali ją z szacunkiem. Poczem każdy poszedł w swoją stronę, jedni na prawo, inni na lewo i niebawem znikli.
Bonneville i Petit-Pierre zostali sami.
— A my? — spytał ten ostatni towarzysza.
— My pójdziemy w kierunku wprost przeciwnym do tego, w jakim udali się ci panowie.
— A więc w drogę i to nie tracąc minuty czasu! rzekł Petit-Pierre, biegnąc naprzód.
— Chwileczkę! chwileczkę! — zawołał Bonneville. — O! nie tak... Wasza książęca wysokość musi...
— Bonneville! Bonneville! — rzekł Petit-Pierre — zapominasz o warunkach naszej umowy.
— Prawda; pani zechce mi wybaczyć.
— Jeszcze! Ależ jesteś niepoprawny!
— Petit-Pierre musi pozwolić, żebym go wziął na plecy.
— Ależ bardzo chętnie. Jest tu właśnie mały kopiec, jakby umyślnie w tym celu usypiany. Zbliż się, hrabio, zbliż się.
Petit-Pierre już w szedł na kopiec; młody hrabia zbliżył się; Petit-Pierre wsiadł mu okrakiem na ramiona.
— Dalibóg! doskonale, nie spodziewałem się tego — rzekł Bonneville, ruszając w drogę.
— Jakto! przecież taka zabawa w konia jest bardzo lubiana przez dzieci; bawiłem się tak nieraz w dzieciństwie.
— Jeszcze jeden dowód, że dobre wychowanie jest bardzo pożyteczne.
— A teraz, ponieważ jesteś starym szuanem, ja zaś zaczynam dopiero termin szuaneryi, powiedz mi, dlaczego siedzę na twoich ramionach. Uczyniłem to bez namysłu, na pierwsze wezwanie twoje, jakkolwiek pozycya jest nieco ryzykowna, przyznaj sam, dla księżny z domu Burbonów.
— Dlatego, że Petit-Pierre ma za małą nóżkę.
— Mała jest, to prawda, ale mocna! — odparł Petit-Pierre jak gdyby margrabia obraził jego próżność.
— Zapewne, ale, jakkolwiek mocna, za mała jest, żeby jej nie poznano
— Kto?
— Ależ ci, którzy ścigać nas będą i pójdą naszymi śladami.
— Rozumiem doskonale — odezwał się Petit-Pierre po chwili milczenia — że chcesz zatrzeć moje slady, ale przecież nie będziemy mogli zawsze podróżować w ten sposób, święty Krzysztof zmęczyłby się nawet; a ta przeklęta noga spotka zawsze, prędzej, czy później, kałużę błota, która zachowa jej odcisk.
— Postaramy się podejść psów — odparł Bonneville — na jakiś czas przynajmniej.
I młodzieniec skierował się w lewo, jak gdyby znęcony szmerem strumienia.
— Co to, co robisz? — spytał Petit-Pierre. — Gubisz drogę... wchodzisz do wody.
— Tak. — Odparł Bonneville, podsadzając ruchem bioder Petit-Pierre’a na ramionach. — A teraz niech nas szukają! — ciągnął dalej, idąc szybko w łożysku strumienia.
— Co za pomysł! — rzekł Petit-Pierre. — Bonneville, minąłeś się z powołaniem. Powinieneś był urodzić się w lesie dziewiczym, albo w pampasach. Fakt jest, że ten nasz ślad nie będzie łatwy do odnalezienia.
— Proszę nie żartować: ten, który nas szuka, dorósł do podobnych wybiegów. Walczył w Wandei w owym czasie, kiedy błękitni mieli straszną pracę z Charette’m, jakkolwiek był sam.
— Tem lepiej! — odparł radośnie Petit-Pierre — przyjemność walczyć z ludźmi, którzy są tego warci.
Pomimo pewności siebie, jaką okazywał, Petit-Pierre, wypowiedziawszy te słowa, zamyślił się głęboko, Bonneville zaś walczył odważnie z ruchomymi kamieniami i suchemi gałęziami, które utrudniały mu wielce chodzenie; i szedł tak łożyskiem strumyka przez kwadrans blizko, poczem strumyk zaczynał wpadać do strumienia większego, to jest do tego, który okalał Kozią Dróżkę.
Tu Bonneville niebawem miał wodę po pas i musiał poprosić Petit-Pierre’ia, by się wzniósł o piętro — wyżej, to jest, żeby usiadł na jego głowie, jeśli chce uniknąć nieprzyjemności zamoczenia nóg; stopniowo zaś woda stała się taka głęboka, że Bonneville, z wielkim żalem, musiał zdecydować się iść dalej wybrzeżem potoku.
Ale zbiegowie wpadli z Charybdy do Scylli; albowiem to wybrzeże, istna warownia dzików, najeżone cierniami i splątanymi ostrokrzewami, stało się wnet niemożliwe do przebycia.
Bonneville postawił Petit-Pierre’a na ziemi; nie mógł już nosić go ani na głowie, ani na ramionach. Poczem hrabia wszedł odważnie w gąszcz, zalecając Petit-Pierre’owi, by szedł za nim krok w krok; i, pomimo zarośli, pomimo gęstwiny leśnej, pomimo głębokiego mroku nocnego, szedł naprzód linią zupełnie prostą, jak tylko mogą iść ludzie, mający ustawiczną wprawę w chodzeniu po lesie. Uszedłszy tak z pięćdziesiąt kroków, znaleźli się na jednej ze ścieżek, wytkniętych równolegle w lasach, zarówno celem oznaczenia granicy wyrębów, jak i służenia eksploatacyi.
— Nareszcie! — zawołał Petit-Pierre, który z wielką trudnością przedzierał się przez zarośla, niekedy takie, jak on, wysokie. — Tutaj przynajmniej będziemy mogli pofolgować nogom.
— Tak, i bez pozostawienia śladów — rzekł Bonneville, tupiąc nogą w ziemię suchą i kamienistą w tem miejscu.
— A teraz, w którą stronę się udamy? — spytał Petit-Pierre.
— Skoro już zmyliliśmy, jak sądzę, trop tym, którzy zechcieliby nas ścigać, pójdziemy w tę stronę, w którą Petit-Pierre pójść zechce.
— Wszak wiesz, że jutro wieczorem mam się spotkać w Cloutiére z naszymi przyjaciółmi z Paryża.
— Będziemy mogli zatem udać się do Cloutiére, nie wychodząc prawie z lasów, gdzie jesteśmy zawsze bezpieczniejsi, niż na otwartem polu. Ścieżką, którą znam dobrze, dotrzemy do lasu Touvois i Grandes-Landes, a potem, kierując się ku zachodowi, dotrzemy do Cloutiére; tylko niepodobna, żebyśmy tam stanęli dzisiaj.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że ponieważ obchodzić musimy bocznemi drogami, przeto będziemy musieli iść jeszcze przez sześć godzin, a na to nie starczy sił Petit-Pierre’owi.
Petit-Pierre tupnął nogą niecierpliwie.
— O milę od Benaste — rzekł Bonneville — jest folwark, gdzie będziemy mile powitani i otrzymamy schronienie, by wypocząć, zanim dojdziemy do celu.
— A więc dalej, w drogę! — rzekł Petit-Pierre; — ale w którą stronę?
— Pójdę przodem — rzekł Bonneville — a skierujemy się na prawo.
Bonneville ruszył tedy naprzód i szedł przed siebie z tą samą rozwagą, co poprzednio. Petit-Pierre dążył za nim. Od czasu do czasu hrabia zatrzymywał się, by rozejrzeć się dokoła i pozwolić wytchnąć towarzyszowi; zawiadamiał go z góry o niespodziankach terenu, jakie czekały ich na drodze, i to ze ścisłością, która wykazywała najdowodniej, jak dobrze znał las Machecoul.
Szli od dziesięciu minut w milczeniu, gdy nagle Bonneville zatrzymał się i pochwycił za ramię towarzysza, który zapytał, co to znaczy.
— Cicho! proszę mówić bardzo cicho — rzekł Bonneville.
— Dlaczego?
— Czy księżna nic nie słyszy?
— Nie.
— A ja słyszę głosy.
— Gdzie?
— Tam, o jakie pięćset kroków od nas; i zdaje mi się nawet, że poprzez gałęzie widzę czerwony blask.
— Istotnie, i ja widzę również.
— Co to może być, do dyabła?
— Może węglarze.
— Nie: teraz nie ich pora, w tych miesiącach nie eksploatują swoich wyrębów, a nawet gdybyśmy byli pewni, że to węglarze, to jeszcze nie chciałbym się im powierzyć; nie mam prawa, będąc przewodnikiem Petit-Pierre’a, narażać go na niespodzianki.
— Czy nie znasz innej drogi, hrabio?
— Owszem.
— A więc?
— Radbym skierować się na nią tylko w ostateczności.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że trzeba przejść przez trzęsawisko.
— Ba! ty, hrabio, który chodzisz po wodzie, jak święty Piotr, boisz się trzęsawiska... nie znasz go, czy co?...
— Ze sto razy polowałem tam na bekasy; ale...
— Ale?
— Ale w dzień, i to omal nie utonąłem z dziesięć razy.
— W takim razie zaryzykujmy i zbliżmy się do ogniska tych poczciwców. Wyznaję, że nie gniewałbym się, gdybym mógł się trochę ogrzać.
— Proszę zostać tutaj, a ja pójdę na wywiady...
— Jednakże...
— Proszę się nie bać niczego.
Mówiąc te słowa, Bonneville znikł w ciemnościach.




XVI.
W którym Petit-Pierre spożywa najsmaczniejszą w życiu ucztę.

Petit-Pierre pozostał tedy sam, i, oparłszy się o drzewo, milczący, nieruchomy, z oczyma w dal wpatrzonemi, z uchem wytężonem, czekał, usiłując, pochwycić w przelocie najlżejszy szelest.
Przez pięć minut, oprócz głuchego szmeru, dobiegającego z tej samej strony, co blask, nie słyszał nic. Nagle rżenie konia rozległo się w lesie — Petit-Pierre zadrżał.
W tejże samej prawie chwili usłyszał lekki szelest w zaroślach, a przed nim stanął cień: był to Bouneville.
Bonneville, który nie widział Petit-Pierre’a, przytulonego do pnia drzewa, zawołał nań dwukrotnie.
Petit-Pierre poskoczył ku niemu.
— Baczność! baczność! — rzekł Bonneville, pociągając za sobą Petit-Pierre’a.
— Co się stało?
— Niema ani chwili czasu do stracenia! Prędzej! prędzej!
Poczem, biegnąc, opowiadał:
— Biwak strzelców. Gdyby byli tylko sami ludzie, byłbym mógł ogrzać się przy tem samem ognisku, co oni, i nie byliby mnie zobaczyli, ani słyszeli; ale koń mnie poczuł i zarżał.
— Słyszałem go.
— Wobec tego Petit-Pierre rozumie... Ani słowa! Trzeba uciekać co tchu.
I istotnie, nie mówiąc słowa, Bonneville i Petit-Pierre przebiegli z jakie pięćset kroków po drodze, którą na szczęście znaleźli. Poczem Bonneville przystanął i rzekł:
— A teraz proszę odpocząć.
Gdy Petit-Pierre odpoczywał, Bonneville usiłował się zoryentować.
— Zabłądziliśmy, co? — spytał Petit-Pierre, zaniepokojony.
— O! niema obawy! — rzekł Bonneville — tylko patrzę, czy niema możliwości ominięcia tego przeklętego trzęsawiska.
— Jeśli ma nas prędzej doprowadzić do celu, to go nie omijajmy rzekł Petit-Pierre.
— Będzie trzeba — odparł Bonnevile — nie widzę innej drogi.
— W takim razie idźmy! — rzekł Petit-Pierre — tylko idź przodem.
Bonneville nic nie odpowiedział; ruszył niezwłocznie z miejsca i, zamiast iść w kierunku, w jakim szli dotychczas, skręcił na prawo i zagłębił się znów w zarośla. W dziesięć minut później zarośla przerzedziły się, a mrok stał się mniej głęboki; stali na skraju lasu i słyszeli przed sobą szelest sitowia, wiatrem poruszanego.
— Aha! — rzekł Petit-Pierre, który znał ten szelest — zdaje się, że jesteśmy na miejscu.
— Tak — odparł Bonneville — i nie ukrywam, że nadchodzi chwila najkrytyczniejsza z naszej nocy.
To rzekłszy, młodzieniec wyjął z kieszeni nóż, który mógł uchodzić za sztylet, ściął drzewko i odarł je z gałęzi.
— A teraz — rzekł — biedny Petit-Pierre, trzeba wrócić na moje ramiona.
Petit-Pierre uczynił, jak żądał jego przewodnik, a ten skierował się ku trzęsawisku.
Przeprawa była niesłychanie trudna wobec ciężaru, jaki dźwigał Bonneville, który długą tyką, jaką miał w ręku, sondował grunt za każdym krokiem. Często zapadał w moczar powyżej kolan, a błoto, które wydawało się rzadkie, gdy w nie wchodził, okazywało się gęste i lepkie, gdy usiłował się, wydobyć, tak, że z największym trudem musiał wprost wyrywać nogi; zdawało się, że przepaść, rozwarta pod ich nogami, nie chciała wypuścić zdobyczy.
— Kochany hrabio — odezwał się Petit-Pierre dam ci radę.
Bonneville zatrzymał się i otarł czoło.
— Gdybyś tak, hrabio, zamiast brodzić w tem błocie, szedł po kępach sitowia, które widzę tu i owdzie, myślę, że miałbyś twardszy grunt pod nogami.
— Tak — odparł Bonneville — niewątpliwie; ale pozostawilibyśmy też ślad widoczniejszy. — Po chwili jednak dodał: — Mniejsza o to, Petit-Pierre ma słuszność, tak będzie lepiej.
I, zmieniając kierunek, Bonneville dotarł do kęp sitowia. Istotnie, włochate korzenie utworzyły wysepki, mające stopę szerokości, które stanowiły na gruncie błotnistym powierzchnię nieco twardsze; młodzieniec wyszukiwał je przy pomocy swojej tyki i przeskakiwał z jednej na drugą. Ale kiedy niekiedy, uginając się pod ciężarem Petit-Pierre’a, źle odmierzył skokiem przestrzeń, poślizgiwał się, tak, że z największą trudnością utrzymywał się na nogach; a te wysiłki niebawem wyczerpały go tak dalece, że musiał prosić Petit-Pierre’a, żeby zeszedł z jego ramion i pozwolił mu tchu zaczerpnąć.
— Już ci zupełnie brak sił, mój dobry, zacny hrabio — rzekł Petit-Pierre. — Czy to trzęsawisko jest bardzo długie.
— Mamy jeszcze przed sobą dwieście do trzystu kroków, poczem wejdziemy w las, ciągnący się do drogi, która wiedzie do Benaste’u, a ta poprowadzi nas już prosto do naszego folwarku.
— Czy zdoła pan iść tak daleko?
— Mam nadzieję.
— Boże, Boże, jakżebym chciał módz z kolei nieść ciebie, hrabio, albo przynajmniej iść razem z tobą!
Te słowa przywróciły siły hrabiemu i, rezygnując z przeskakiwania na wysepki, wszedł energicznie na nowo w błoto. Ale, im dalej szedł, tem bardziej grunt stawał się ruchomy i lepki. Nagie Bonneville, skutkiem fałszywego kroku, postawił nogę w miejsce, którego nie zdążył wysondować tyką, i uczuł, że zapada się szybko, a niebawem zniknie.
— Jeśli zapadnę się zupełnie — rzekł — niech Petit-Pierre skoczy w prawo, albo w lewo; przejście niebezpieczne nie jest nigdy szerokie.
Petit-Pierre skoczył natychmiast w bok, nie dlatego, żeby siebie ocalić, ale dlatego, żeby ulżyć Bonneville’owi ciężaru.
— Ach! wierny przyjacielu! — zawołał wzruszony do głębi, ze łzami w oczach — myśl o sobie, rozkazuję ci!
Młody hrabia zapadł się już był powyżej pasa; na szczęście, zdążył położyć tykę swoją w poprzek, a ponieważ spoczywała na dwóch kępach sitowia, które stanowiły dostateczną podporę, przeto zdołał, trzymając się jej i, dzięki pomocy Petit-Pierre’a, wydostać się znów na powierzchnię trzęsawiska. Niebawem grunt stał się twardszy, czarna linia lasu, która odznaczała się na widnokręgu, zbliżała się, coraz wyraźniejsza; zbiegowie docierali do krańca moczaru.
— Nareszcie! — rzekł Bonneville.
— Uf! — zawołał Petit-Pierre, osuwając się, skoro tylko odczuł, że nogi towarzysza opierają się o twardą ziemię. — Uf! musisz być zupełnie wyczerpany, połamany, kochany hrabio.
— Nie — odparł Bonneville — jestem tylko zadyszany.
— Ach, Boże! i nie mieć nic, żeby panu przywrócić siły, nawet żołnierskiej tykwy z wodą, nawet żebraczego kawałka chleba!
— Ba! — odparł hrabia — ja nie z żołądka czerpię siły...
— Powiedzże mi, kochany hrabio, skąd je czerpiesz; postaram się pójść za twoim przykładem.
— Czyżby Petit-Pierre był głodny?
— Przyznaję, że zjadłbym chętnie cośkolwiek.
— Niestety! — rzekł hrabia — teraz żałuję, że nie mam tego, o co przed chwilą jeszcze nie dbałem zupełnie.
Petit-Pierre zaczął się śmiać i, pragnąc dodać odwagi towarzyszowi, rzekł tonem żartobliwym.
— Bonneville, zawołaj kamerdynera, niech uprzedzi szambelana, żeby kazał służbie przynieść tu neseser podróżny. Z chęcią wielką zjadłbym kawałek bekasa, z tych, których krzyki słyszałem, wyruszając w drogę, pod naszemi nogami.
— Wasza królewska wysokość, już podane — odparł hrabia, przyklękając na jedno kolano, i podając na kapeluszu przedmiot, który Petit-Pierre pochwycił skwapliwie.
— Chleb! — krzyknął.
— Czarny chleb — odparł Bonnevile.
— W nocy nie widać, jakiego jest koloru.
— Chleb suchy, twardy, jak kamień!
— Ale zawsze chleb.
I Petit-Pierre odgryzł kawałek kromki chleba, która od dwóch dni suszyła się w kieszeni hrabiego.\
— I gdy pomyślę — rzekł Petit-Pierre — że w tej chwili generał Dermoncourt zjada mój obiad w Souday, czy to nie może doprowadzić do pasyi?
Po chwili zaś dodał:
— Ach! przepraszam cię, kochany przewodniku; ale żołądek mój tak dalece wziął górę nad sercem, że zapomniałem ofiarować ci połowę swojej wieczerzy.
— Dziękuję — odparł Bonneville — mój apetyt nie spotęgował się jeszcze do tego stopnia, żebym miał gryźć kamienie; ale wzamian za tę łaskawość, pokażę, co należy czynić, żeby ta nędzna wieczerza stała się mniej twarda.
Bonneville wziął chleb, połamał go w drobne kawałki, nie bez trudu, zanurzył je w poblizkiem źródle, wezwał Petit-Pierre’a, usiadł z jednej strony źródła, Petit-Pierre zaś z drugiej, i, wydobywając z wody kolejno rozmiękłe kawałki chleba, podawał je zgłodniałemu towarzyszowi.
— Dalibóg — rzekł ten przy ostatnim kawałku — od dwudziestu lat nie jadłem takiej smacznej wieczerzy. Bonneville, mianuję cię swoim marszałkiem dworu.
— A ja — odparł hrabia — powracam do roli przewodnika. Dosyć tych rozkoszy, dalej w drogę!
— Jestem gotów — rzekł Petit-Pierre wesoło, zrywając się na równe nogi.
I ruszyli w drogę przez las a w pół godziny później znaleźli się na brzegu strumienia, przez który trzeba było przejść. Zaledwie jednak Bonneville uczynił pierwszy krok, woda sięgnęła mu po pas, za drugim krokiem miał wody po szyję, a nogi Petit-Pierre’a, który siedział mu znów na ramionach, zanurzone były w strumieniu. Bonneville, czując, że prąd go unosi, schwytał gałąź drzewa i powrócił na brzeg.
Trzebią było szukać przejścia. Uczyniwszy ze trzysta kroków, Bonneville znalazł przejście bezpieczne, jak mniemał; leżał tam w poprzek strumienia pień drzewa, przez wiatr obalonego, jeszcze pełen gałęzi.
— Czy Petit-Pierre będzie mógł przejść po tym pniu? — spytał.
— Jeśli ty, hrabio, przejdziesz, to i ja przejdę — odparł ów.
— Proszę się trzymać gałęzi, i nie podnosić jednej nogi, dopóki druga nie będzie miała należytego oparcia — zalecał Bonneville, wdrapując się na pień.
— A teraz na mnie kolej, nieprawda?
— Zaraz, zaraz, proszę mi podać rękę.
— Jest! Mój Boże, ileż to rzeczy trzeba umieć w takiej włóczędze! nigdy bym nie przypuszczał.
— Proszę nie mówić, na Boga, tylko zwracać uwagę na nogi! Chwilkę! ta gałąź mogłaby przeszkadzać, odetnę ją.
W chwili, gdy hrabia schylił się, by wykonać ten zamiar, usłyszał za sobą krzyk stłumiony, a następnie plusk wody.
Odwrócił się, Petit-Pierre znikł.
Nie tracąc sekundy czasu, Bonneville wskoczył w tem samem miejscu, a szczęśliwy przypadek zrządził, że, zanurzywszy się w wodzie, która miała tutaj około ośmiu stóp głębokości, i wyciągnąwszy rękę, spotkał nogę towarzysza. Pochwycił ją i, z zamętem w głowie, cały drżący, nie zdając sobie sprawy z nader niemiłej pozycyi, w jakiej trzymał tego, którego ocalał, niebawem dotarł do brzegu strumienia, który, na szczęście, był równie wązki jak głęboki.
Petit-Pierre był, jak martwy. Bonneville złożył go na suchych liściach, poczem przemawiał do niego, wzywał go, potrząsał nim. Ale Petit-Pierre leżał milczący i bez ruchu. Hrabia Bonneville wyrywał sobie włosy z rozpaczy.
— Och! to moja wina, to moja wina! — szeptał. — Boże, karzesz mnie za moją pychę! Przeceniłem swoje siły, zaręczyłem za jego bezpieczeństwo. Boże, oddam życie za jedno jego westchnienie, za jeden oddech jego.
Świeże powietrze nocne bardziej przyczyniło się do wskrzeszenia Petit-Pierre’a, niż wszelkie zawodzenia Bonneville’a; po kilku minutach otworzył oczy i kichnął.
Bonneville, który był u szczytu rozpaczy i przysięgał, że nie przeżyje tego, którego śmierci był przyczyną, wydał okrzyk radości i padł na kolana przed Petit-Pierre’m dosyć już przytomnym, żeby zrozumieć ostatnie wyrazy młodzieńca.
— Bonneville — rzekł Petit-Pierre — nie powiedziałeś mi: „Na zdrowie“; dostanę napewno kataru.
— Żyje! żyje! — wołał w uniesieniu radości Bonneville.
— Tak, żyje i to dzięki tobie, hrabio.
— Ale cały przemoczony, mój Boże!
— Tak; zwłaszcza buciki mam pełne wody. Bonneville, jak to ścieka, ścieka bardzo nieprzyjemnie.
— I niema ognia! niema sposobu rozpalenia go!
— To nic! rozgrzejemy się, idąc. Mówię w liczbie mnogiej, bo i pan chyba nie jest mniej przemoczony ode mnie, po tych trzech kąpielach, z których jedna błotna.
— O! proszę się mną nie zajmować. Czy Petit-Pierre będzie mógł iść?
— Zdaje mi się, gdy wyleję wodę z trzewików.
Bonneville dopomógł Petit-Pierre’owi do pozbycia się wody, której istotnie było pełno w jego bucikach; następnie zdjął z niego kurtkę z grubego sukna, wyżął ją i włożył mu napowrót, poczem rzekł:
— A teraz, do Benaste, i to żwawo!
Bonneville szedł tak prędko, że Petit-Pierre podążał za nim z trudnością i kiedy niekiedy musiał mu przypominać, iż mieli nogi bardzo nierównej długości. Bonneville nie mógł się otrząsnąć z wrażenia głębokiego, jakie na nim wywarł przypadek młodego towarzysza, i do reszty tracił głowę, nie mogąc odnaleźć drogi w tych zaroślach, które były mu jednak tak dobrze znane. Z dziesięć razy już, wszedłszy na wyrąb, zatrzymywał się i rozglądał dokoła i dziesięć razy również, potrząsnąwszy głową, ruszał w dalszą drogę z jakąś namiętną zawziętością. Nareszcie Petit-Pierre, na skutek nowego zawahania się towarzysza, zapytał:
— No, co się stało, kochany hrabio?
— Stało się, że jestem nędznikiem — odparł Bonneville — że byłem zanadto pewny siebie i że... że...
— Zabłądziliśmy?
— Obawiam się bardzo!
— A ja jestem tego pewien; oto gałąź, którą złamałem przed chwilą; przechodziliśmy już tędy, kręcimy się więc w kółko. Jak widzisz, hrabio, korzystam z twoich nauk — dodał Petit-Pierre tryumfująco.
— Już teraz wiem — zawołał Bonneville — co spowodowało moją pomyłkę!
— Cóż takiego?
— Wychodząc z wody, wylądowałem z tej samej strony, z której przybyliśmy, a byłem taki wzburzony, że nie zwróciłem na to uwagi.
— Daliśmy zatem nurka zupełnie niepotrzebnie — rzekł Petit-Pierre, wybuchając śmiechm.
— Och! błagam, niech księżna pani się nie śmieje — rzekł Bonneville — wesołość pani rozdziera mi serce.
— Dobrze; ale mnie rozgrzewa.
— A więc pani zimno?
— Trochę... to jednak nie najgorsze.
— Co się stało?
— Stało się, że od pół godziny pan nie śmie mi się przyznać, żeśmy zabłądzili, a ja od pół godziny nie śmiem powiedzieć panu, że moje nogi zaczynają stanowczo odmawiać mi posłuszeństwa.
— Cóż zatem stanie się z nami?
— Jakto, czyż będę zmuszona grać pańską rolę mężczyzny i dodawać panu otuchy? Jakież pańskie zdanie?
— Że niepodobna dotrzeć do Benaste tej nocy.
— A więc?
— A więc trzeba się starać dojść przed świtem do najbliższego folwarku.
— Dobrze. Czy może się pan zoryentować?
— Niema na niebie gwiazd ani księżyca. Ale... zaraz!
— Widzę, że zaświtała w pańskiej głowie jakaś świetna myśl!
— O piątej przed wieczorem spojrzałem przypadkiem na chorągiewki na zamku, wiatr szedł od wschodu.
Bonneville podniósł w górę palec, zwilżony śliną.
— Co pan robi?
— Chorągiewkę.
Poczem, po chwili:
— Północ jest tam — rzekł bez wahania — idąc z wiatrem, wyjdziemy na równinę od strony Saint-Philbert.
— Tak, idąc: w tem właśnie największa trudność.
— Czy pani pozwoli, żebym spróbował wziąć panią na rękę?
— Cóż znowu! dosyć masz biedy, żeby unieść samego siebie, mój biedny Bonneville.
Księżna podniosła, się z trudem; albowiem, mówiąc ostatnie wyrazy, usiadła, albo raczej upadła u stóp drzewa.
— A. teraz w drogę, Chcę, żeby te buntownicze nogi były mi posłuszne i poskromię je, jak wszystkich buntowników: w tym celu jestem tutaj.
I dzielna kobieta postąpiła kilka kroków; ale znużenie jej było takie wielkie, członki takie skostniałe po lodowatej, mimowolnej kąpieli, że zachwiała się i omal nie Upadła.
Bonneville rzucił się ku niej, by ją podtrzymać.
— Do licha! — krzyknął Petit-Pierre — puść mnie pan, panie de Bonneville; chcę, żeby to nędzne ciało było na poziomie duszy, jaką osłania! Nie daj mu pomocy, hrabio; nie śpiesz mu na ratunek. Chwiejesz się! uginasz się! Zmuszę cię do posłuszeństwa, do uległości wszystkim wymaganiom mojej woli.
I Petit-Pierre ruszył z miejsca z taką szybkością, że przewodnik jego z trudnością dotrzymywał mu kroku. Ale ten ostatni wysiłek wyczerpał go i niebawem Petit-Pierre zmuszony był znów usiąść. Ukrył twarz w dłonie i płakał raczej z wściekłości niż z bólu.
— Boże! Boże! — szeptał — przeznaczyłeś mi zadanie olbrzyma, a dałeś mi siły kobiety.
Bonneville wziął teraz, bez pytania, Petit-Pierre’a na ręce i już nie szedł, ale biegł dalej. Wiedział, że ciało takie delikatne nie mogło opierać się dłużej równie gwałtownym wstrząśnieniom i postanowił wytężyć wszystkie siły, by umieścić w miejscu bezpiecznem cenny depozyt, jaki mu powierzono. Czuł, że jedna stracona minuta może narazić życie jego towarzysza.
Przez kwadrans blizko trwał ten szybki pochód hrabiego Bonneville’a. Kapelusz spadł mu z głowy, ale, nie troszcząc się już o ślady, jakie pozostawiał, hrabia nie podniósł go nawet. Czuł, jak Petit-Pierre drżał w jego ramionach, słyszał dźwięk jego szczękających zębów, a ten odgłos podniecał go i pobudzał, jak okrzyki tłumu pobudzają konia wyścigowego i nadają mu nadludzkie siły.
Ale sztuczne siły znikały stopniowo; nogi Bonneville’a stawały się posłuszne tylko ruchem machinalnym; krew zatrzymywała się w piersi i dusiła go. Czuł, że serce mu bić przestaje; nie oddychał już, chrapanie wydobywało się z jego ściśniętego gardła; pot lodowaty zlewał mu czoło, tętno w skroniach biło, jak gdyby głowa miała pęknąć; kiedy niekiedy gęsta mgła przesłaniała oczy, przed któremi snuły się węże płomienne. Niebawem poślizgiwał się na najlżejszej pochyłości, potykał się o na drobniejszy kamień, chwiał się, jak pijany, a zgięte kolana niezdolne już były wyprostować się, nogi postępowały naprzód z trudnością.
— Zatrzymaj się! zatrzymaj się, panie de Bonnevillei! — krzyczał Petit-Pierre — zatrzymaj się, ja ci rozkazuję!
— Nie zatrzymam się — odparł Bonneville — mam jeszcze siły, Bogu dzięki! wystarczą mi do końca... Zatrzymać się! zatrzymać się! gdy dobiegamy do portu; gdy dobiegniemy do końca drogi... Proszę tylko spojrzeć!
Na krańcu ścieżki, którą dążyli, widniała szeroka wstęga czerwonawa, która wstępowała na widnokrąg, a na tej wstędze odcinały się czarne linie prostokątne, wyraźne, wskazujące dom. Dzień świtał. Przybywali na skraj pól.
Ale w chwili, gdy Bonneville wydawał okrzyk, radości, nogi ugięły się pod nim, pochylił się padł na kolana, poczem korpus jego przechylił się łagodnie w tył, jak gdyby nadzwyczajnym wysiłkiem woli chciał, tracąc przytomność, uchronić od niebezpieczeństwa upadek tego, którego trzymał w objęciach.
Petit-Pierre wyzwolił się z tych objęć i stanął na równe nogi, ale chwiał się na nich tak silnie, że niewiele więcej był wart od swojego towarzysza. Próbował podnieść hrabiego, ale daremnie. Bonneville zaś usiłował zbliżyć dłonie do ust, niewątpliwie dla dania zwykłego sygnału wzywającego szuanów; ale zabrakło mu tchu i zaledwie miał dosyć siły, by powiedzieć Petit-Pierre’owi:
— Nie trzebią zapominać...
Poczem zemdlał.
Dom, który ukazywał się na widnokręgu, oddalony był już tylko o jakie siedemset do ośmiuset kroków od miejsca, gdzie byli Bonneville i Petit-Pierre. Ten ostatni postanowił udać się tam i zażądać, nie bacząc, że się naraża, pomocy dla przyjaciela. Zebrał tedy ostatek sił i puścił się w kierunku owego domu.
W chwili, gdy mijał rozdroże, Petit-Pierre ujrzał na jednej z dróg, dobiegających do tego rozdroża mężczyznę, który dążył w kierunku przeciwnym. Zawołał na niego, ale on nawet nie odwrócił głowy. Wówczas Petit-Pierre, bądź pod wpływem nagłego natchnienia, bądź też, że przypomniał sobie ostatnie słowa Bonneville’a, korzystając z wskazówek, jakie mu dawał hrabia, zbliżył dłonie do ust i wnet rozległ się krzyk puhacza.
Mężczyzna zatrzymał się, zawrócił i podążył ku Petit-Pierre’owi.
— Mój przyjacielu — krzyknął ów, skoro tylko zmiarkował, że nadchodzący może go usłyszeć — jeśli pragnięciu złota, dostaniecie ode mnie, ale, przedewszystkiem, na miłość Boga! dopomóżcie mi uratować nieszczęśliwego, który zemdlał!
Poczem, pewien, że człowiek wezwany pójdzie za nim, Petit-Pierre co tchu powrócił do Bonneville’a i z wysiłkiem podniósł mu głowę.
Hrabia nie odzyskał jeszcze przytomności. Skoro tylko przybysz rzucił spojrzenie na postać wyciągniętą na drodze, rzekł:
— Nie potrzeba przyrzekać mi złota za niesienie pomocy hrabiemu Bonneville’owi.
Petit-Pierre spojrzał uważniej na mówiącego.
— Jan Oullier! — zawołał, poznając w pierwszym brzasku wschodzącego dnia gajowego margrabiego Souday’a — Janie Oullier, czy możecie znaleźć tu gdzie w pobliżu schronienie dla mojego przyjaciela i dla mnie?
— Istnieje tylko ten jeden dom na przestrzeni pól mili dokoła — odparł z widoczną odrazą.
Ale Petit-Pierre nie zauważył tej odrazy, albo też udawał, że jej nie dostrzega.
— Trzeba mnie tam zaprowadzić, a jego zanieść — rzekł.
— Tam? — spytał Jan Oullier.
— Tak, czyż ludzie, zamieszkujący ten dom, nie są rojalistami?
— Nie wiem jeszcze — odparł Jan Oullier.
— W wasze ręce składam nasz los, Janie Oullier, i wiem, że zasługujecie na nasze zupełne zaufanie.
Jan Oullier wziął na plecy Bonneville’a, ciągle jeszcze zemdlonego, a za rękę Petit-Pieare’a, poczem skierował się ku owemu domowi, który był siedzibą Józefa Picaut’a i jego bratowej. Przesadził żywopłot tak zwinnie, jak gdyby, zamiast hrabiego Bonneville’a, niósł tylko torbę myśliwską; wszelako, gdy stanął w sadzie, szedł dalej już z pewną ostrożnością.
U Józefa Picaut’a wszyscy jeszcze spali. Inaczej działo się jednak u wdowy; w oknie jej jaśniał blask i widać było cień, przesuwający się tam i napowrót poza firankami.
Jan Oullier nie wahał się ani chwili.
— Dalibóg, rozważywszy wszystko należycie, wolę jeszcze to — rzekł do siebie, kierując się w stronę domu Paskala.
Przybywszy pode drzwi, otworzył je. Zwłoki Paskala spoczywały na łóżku. Wdowa zapaliła dwie świece i modliła się przy zmarłym. Usłyszawszy, że drzwi obróciły się na zawiasach, wstała.
— Wdowo po Paskalu — rzekł Jan Oullier, nie puszczając ani swego ciężaru, ani dłoni Petit-Pierre’a — ocaliłem wam życie ubiegłej nocy na Koziej Dróżce.
Maryanna spoglądała na niego ze zdumieniem i jak gdyby zbierając wspomnienia.
— Nie wierzycie mi?
— Owszem, Janie, wierzę wam; wiem, że jesteście człowiekiem, który nie powie kłamstwa, choćby mu miało ocalić życie. Zresztą, słyszałam strzał i nie mam wątpliwości co do ręki, która go dała.
— Wdowo po Paskalu, czy chcecie pomścić męża, i zapewnić sobie majątek za jednym zamachem? Daę wam na to sposób.
— Jakto?
— Oto księżna de Berry i hrabia Bonneville, którzy umarliby może oboje ze znużenia i z głodu, gdybym nie przyszedł tutaj żądać dla nich od was schronienia. Tych głów, które tu widzicie, poszukują na wagę złota, możecie je wydać, jeśli taka wasza wola, a, jak wam powiedziałem, mąż wasz będzie pomszczony i majątek wasz pewny.
— Janie Oullier — odparła wdowa głosem poważnym — Bóg nakazał miłosierdzie wszystkim, zarówno możnym jak i maluczkim. Dwoje nieszczęśliwych puka do drzwi moich, ja ich nie odtrącę; dwoje powstanców przychodzi prosić mnie o schronienie, dom runie, zanim ich wydam.
Poczem, zapraszając ruchem prostym, któremu wszakże czyn nadawał najwyższą dostojność, rzekła:
— Janie Oullier, wejdźcie do mnie, wejdźcie śmiało, wy, i ci, którzy wam towarzyszą.
I weszli. A gdy Petit-Pierre dopomagał Janowi Oullier’owi usadowić hrabiego Bonneville‘a na krześle, stary gajowy szepnął:
— Niech księżna pani poprawi jasne włosy, które, wychodzą z pod peruki; niedobrze byłoby, żeby wszyscy wiedzieli to, co ja, dzięki im, odgadłem i co powiedziałem przed chwilą tej kobiecie.




XVII.
Równość wobec umarłych.

Tego samego dnia, około drugiej po południu, wójt Courtin opuścił Logerie i wyruszył w drogę, pod pozorem udania się do Machecoul’u, dla kupna wołu, w rzeczywistości zaś chciał zasięgnąć języka o wypadkach nocnych, wypadkach, którymi czcigodny urzędnik interesował się bardzo żywo, co czytelników bynajmniej nie zdziwi.
Gdy przybył do Pont-Farcy, zastał tam młynarczyków, podnoszących zwłoki syna Tinguy’ego, a dokoła nich stało kilka kobiet, oraz kilkoro dzieci, które przypatrywały się trupowi z ciekawością, właściwą ich płci i wiekowi. Skoro wójt z Logerie, popędziwszy swoją szkapę kijem, obciągniętym skórą, który trzymał w ręku, zniewolił zwierzę, by weszło do rzeki, oczy wszystkich zwróciły się w jego stronę i rozmowa ustała, jak uciął, jakkolwiek dotychczas była bardzo ożywiona.
— A to co, chłopcy? — spytał Courtin, kierując konia przez wodę tak, żeby wyszedł na ląd nawprost gromadki.
— Umarły — odparł jeden z młynarzy lakonicznie, zwyczajem chłopów wandejskich.
Courtin skierował wzrok na trupa i ujrzał, że jest ubrany w mundur.
— Na szczęście — rzekł — to nikt z naszej okolicy.
Wójt Logerie uważał, iż nieostrożnością byłoby okazywać sympatyę żołnierzowi Ludwika Filipa.
— Mylisz się, panie Courtin — odparł ponurym głosem mężczyzna w kurtce bronzowej.
Ten tytuł pana, nadany mu z pewną przesadą, nie pochlebił bynajmniej wójtowi Logerie; wiedział, że w danych okolicznościach, w fazie, w jaką wszedł kraj, ten tytuł pana w ustach chłopa, gdy nie był dowodem szacunku, był równoznaczny z obelgą lub groźbą, co niepomału zaniepokoiło Courtin’a. To też postanowił mieć się jeszcze bardziej na baczności.
— Zdaje mi się jednak — odezwał się tonem ugrzecznionym — że ma na sobie mundur strzelców.
— Ba! mundur! — odparł ten sam chłop — jak gdyby pan nie wiedział, że obława na ludzi (tak Wandejczycy nazywali pobór do wojska) nie oszczędza naszych synów, ani naszych braci; zdaje mi się jednak, że pan, jako wójt, powinienby o tem wiedzieć.
Zaległa ponowna cisz.; a ta cisza tak bardzo zaciężyła Courtin’owi, że ją przerwał.
— A czy wiadome jest nazwisko tego nieboraka, który zginął tak nieszczęśliwie? zapytał Courtin.
Nikt nie odpowiedział.
Milczenie stawało się coraz bardziej znaczące.
— A czy są jeszcze inne ofiary? Między naszymi naprzykład; czy jest kto zabity z naszych chłopców? Mówiono mi, że padło niemało strzałów.
— Znam tylko jeszcze tę ofiarę — odpowiedział, ten sam chłop — jakkolwiek to prawie grzech mówić o tem, wobec trupa chrześcijanina.
To mówiąc, chłop odwrócił się i, wpatrując się w Courtin’a, wskazywał mu palcem zwłoki psa Jana Oullier’a, pozostałe na wybrzeżu. Gourtin pobladł silnie; odkaszlnął, jak gdyby dłoń niewidzialna gardło mu ściskała.
— Co to jest? — rzekł. — Pies! Ach! gdybyśmy mieli opłakiwać tylko ofiary takiego rodzaju, należałoby łzy zachować na inną sposobność.
— Za krew psa, panie Courtin — rzekł chłop w kurtce bronzowej — płaci się, jak za inne rzeczy; jestem pewien, że pan biednego Wałkonia porachuje się z tym, który strzelił do niego śrutem wilczym; trzy ziarnka weszły w ciało zwierzęcia.
To rzekłszy, chłop, uważając widocznie, iż dosyć słów zamienił z Courtin’em, nie czekał na odpowiedź, lecz obrócił się na pięcie, przesadził płot i znikł niebawem. Młynarze zaś ruszyli w drogę z trupem, a kobiety i dzieci tworzyły orszak żałobny, modląc się głośno. Courtin został sam.
— Na to, żebym zapłacił to, co sobie Oullier zapisał na mój rachunek — pomyślał wójt Logerie, dając ostrogę swojej szkapie, wielce zadowolonej z przystanku — trzeba, żeby przedewszystkiem wydostał się ze szponów, które go trzymają, dzięki mnie; nie będzie to łatwe, jakkolwiek nie jest nieprawdopodobne.
Ciekawość Courtin’a potęgowała się oraz bardziej, że zaś przejeżdżał właśnie przed krzyżem na drodze, wiodącej do domu Picaut’ów, przeto pomyślał, iż Paskal najlepiej opowie mu, jak się wyprawa powiodła i co właściwie zaszło. Wójt skierował tedy konia na prawo i, w pięć minut później, wjeżdżał na podwórko zagrody Picaut’ów.
Józef siedział przed drzwiami części domu, którą zamieszkiwał, i palił fajkę. Widząc wójta z Logerie, uznał, że nie ma potrzeby przerywać sobie odpoczynku. Courtin, obdarzony przedziwną przenikliwością, widział zawsze wszystko, udając, że nic nie widzi; przywiązał szkapę swoją do jednego z żelaznych kółek, przytwierdzonych do muru, poczem, zwracając się do Józefa, spytał:
— Czy wasz brat w domu?
— Tak, jest jeszcze — odparł Picaut, kładąc na wyraz jeszcze, nacisk, który wydał się wójtowi z Logerie dziwny. — Potrzebny wam może dzisiaj, żeby zaprowadzić czerwone spodnie do zamku Souday, co?
Courtin zagryzł wargi, ale nic nie odpowiedział Józefowi, tylko mówił sobie w duchu, pukając do drzwi drugiego Picaut’a:
— Jak ten dureń Paskal mógł zwierzyć się temu łajdakowi, swemu bratu, że to ja dałem mu to zlecenie. Nie można, dalibóg, już nic zrobić, żeby wszyscy o tem nie gadali.
Ten monolog sprawił, iż Courtin nie zauważył, że nie śpieszono się z otwarciem drzwi i że wbrew zwyczajowi, pełnych ufności, wieśniaków, były one zamknięte na zasuwkę od wewnątrz. Nareszcie otworzyły się. Gdy Oourtin spojrzał do wnętrza izby, widok, jaki mu się przedstawił, a którego się nie spodziewał, sprawił, że wójt cofnął się w progu.
— Kto tu umarł? — spytał.
— Zobaczcie — odparła wdowa, nie opuszczając miejsca przy kominie, na które powróciła, otworzywszy drzwi Courtin’owi.
Courtin skierował wzrok na łóżko, a jakkolwiek poprzez prześcieradło ujrzał tylko kształt trupa, niemniej odgadł wszystko.
— Paskal! — krzyknął — Paskal!
— Myślałam, że wiecie — rzekła wdowa.
— Ja?
— Tak, wy... wy, którzy jesteście pierwszą przyczyną jego śmierci.
— Ja? ja? — odparł Courtin, który pomyślał w tejże chwili o tem, co mu powiedział brat ofiary, i czuł, że, dla własnego bezpieczeństwa, musi zrzucić z siebie winę — ja? Przysięgam wam, na honor, że od tygodnia przeszło nie widziałem nawet waszego nieboszczyka męża.
— Nie przysięgajcie — rzekła wdowa. — Paskal nie przysięgał nigdy; bo on nigdy nie kłamał.
— Ale któż wam powiedział, że go widziałem? — spytał Courtin. — To niesłychane, doprawdy!
— Niech pan nie kłamie wobec umarłego, panie Courtin — rzekła Maryanna — bo to przynosi nieszczęście.
— Ja nie kłamię — wyjąkał dzierżawca.
— Poszedł do was; wy nakłoniliście go, żeby służył za przewodnika żołnierzom.
Courtin ponownie zaprzeczył ruchem.
— O! ja was za to nie ganię — ciągnęła dalej wdowa, patrząc bystro na młodą wieśniaczkę, mogącą mieć lat dwadzieścia pięć do trzydziestu, która przędła na kołowrotku, przy kominie — obowiązkiem jego było dać pomoc tym, którzy chcą przeszkodzić ponownemu spustoszeniu kraju przez wojnę domową.
— Taki też był mój cel, mój cel jedyny — odparł Courtin, przyciszając głos tak bardzo, że młoda chłopka zaledwie mogła go usłyszeć. — Chciałbym, żeby rząd uwolnił nas raz nareszcie od tych wszystkich wichrzycieli, od tej całej szlachty, która nas miażdży swojemi bogactwami podczas pokoju i prowadzi nas na rzeź podczas wojny; ja nad tem pracuję, kumo Picaut, ale, widzicie, nie trzeba się tem chwalić: człowiek aż nadto dobrze wie, do czego ci ludzie są zdolni.
— A co, może uskarżalibyście się, gdyby na was napadli z zasadzki, na was, którzy z ukrycia spiskujecie przeciw nim? rzekła Maryanna z wyrazem najgłębszej pogardy.
— Trudno, człowiek ma tyle odwagi, na ile go stać — odparł Courtin, zmieszany — nie każdy jest taki odważny i śmiały, jak był wasz biedny nieboszczyk. Ale my go pomścimy, tego biednego Paskala! my go pomścimy, przysięgam wam!
— Dziękuję! pan mi do tego niepotrzebny, panie Courtin — odparła wdowa, tonem takim twardym, że stał się aż groźny. — Jużeście się aż nadto wtrącali do sprawi tego biednego domu; schowajcie na przyszłość dla innych waszą dobrą wolę.
— Jak wam się podoba, kumo Picaut. Niestety! kochałem tak bardzo waszego nieboraka, że uczyniłbym wszystko, żeby wam być użytecznym...
Poczem, nagle, zwracając się w stronę młodej chłopki, na którą już od dobrej chwili spoglądał z pod oka, dzierżawca zapytał:
— A to co za młódka?
— Moja kuzynka, przyszła dziś rano z Port-Saint-Pére, żeby mi dopomódz w oddaniu ostatniej posługi mojemu biednemu Paskalowi i dotrzymać mi towarzystwa.
— Z Port-Saint-Pere, dzisiaj rano? No, no, kumo Picaut, dobre nogi ma ta wasza kuzynka, prędko przeleciała taki kawał drogi.
Biedna wdowa, nieprzywykła do kłamstwa i nie mając nigdy do niego powodu, kłamała źle; zagryzła wargi i rzuciła Courtin’owi gniewne spojrzenie, które, na szczęście, nie spotkało się z jego wzrokiem; wójt bowiem przypatrywał się w tej chwili pilnie całkowitemu strojowi chłopskiemu, który suszył się przed kominem.
Ale w całym tym stroju szczególnie intrygowała Courtin’a para trzewików i koszula. Co prawda, trzewiki, jakkolwiek podkute, były ze skóry niezwykłej i kształtu niezbyt pospolitego w chatach, koszula zaś była z najcieńszego batystu.
— Ładne płócienko! ładne płócienko! — mruczał dzierżawca, mnąc w palcach miękką tkaninę — nie zadraśnie skóry tego, który je nosi.
Młoda chłopka, uznając, że nadszedł czas przyjścia z pomocą wdowie, która stała, jak na, rozżarzonych węglach i której czoło zasnuwały coraz groźniejsze chmury, odezwała się:
— To łachmany, które kupiłam w Nantes od handlarza, żeby z nich wykroić koszulkę dla małego bratanka mego nieboszczyka kuzyna Paskala.
— I upraliście je przedewszystkiem, to dobrze, moja śliczna dziewucho, bardzo dobrze! to przecież — dodał Courtin, przypatrując się baczniej jeszcze młodej chłopce — nigdy niewiadomo, kto takie gałgany, kupione u handlarza, przedtem nosił: może książę a może trędowaty.
— Panie Courtin — przerwała Maryanna, którą ta rozmowa niecierpliwiła coraz bardziej zdaje mi się, że wasz koń wyrywa się pode drzwiami.
Courtin wytężył słuch.
— Gdybym nie słyszał — rzekł — waszego szwagra, chodzącego na strychu nad naszemi głowami, powiedziałbym, że to ten hultaj go drażni.
Wobec tego nowego dowodu niezwykłego zmysłu obserwacyjnego wójta Logerie, pobladła z kolei młoda chłopka; a bladość jej spotęgowała się jeszcze, gdy usłyszała, jak Courtin, który podszedł do okna, rzekł, jakby mówiąc do siebie:
— Ale nie, przecież ten hultaj jest tutaj! i to on łechce mego konia końcem swego bata.
Poczem, powracając do wdowy, zapytał:
— Kogóż to więc macie u siebie na strychu, kumo?
Prząśniczka chciała odpowiedzieć, że Józef miał żonę i dzieci i że strych należał do obu rodzin, ale wdowa nie pozwoliła jej nawet zacząć zdania.
— Panie Courtin — rzekła — czy te wszystkie pytania nie skończą się, co? Nienawidzę szpiegów, uprzedzam was, bez względu na to, czy są czerwoni, czy biali.
— Ależ, od kiedy to zwyczajna gawędka między przyjaciółmi jest szpiegostwem, kumo Picaut? Ojoj, staliście się bardzo podejrzliwi.
Oczy młodej chłopki błagały wdowę, żeby była rozważniejsza, ale porywcza kobieta nie mogła już powstrzymać się dłużej.
— Między przyjaciółmi, między przyjaciółmi?...
rzekła. Szukajcie sobie przyjaciół między tymi, którzy są do was podobni, i wiedzcie o tem, że wdowa po Paskalu Picaut nigdy do nich należeć nie będzie. Idźcie sobie i zastawcie nas w spokoju, już i tak za długo zakłócacie nasz smutek.
Mówiąc ostatnie wyrazy, wdowa szybkiem spojrzeniem wskazała młodej chłopce dzieżkę do rozczyniania chleba, stojącą za drzwiami. Na tej dzieżce rozłożona była teka z safianu zielonego, która owijała się dokoła rury tekturowej, zawierającej wszystkie przybory do pisania. Tutaj, na tej dzieżce, napisany został nie wątpliwie rozkaz, który Jan Oullier wręczył tegoż ranka margrabiemu Souday’owi.
Idąc ku drzwiom, Courtin zobaczyłby niezawodnie tekę i papiery na niej rozrzucone. Młoda chłopka zrozumiała znak, spostrzegła niebezpieczeństwo i, zanim wójt Logerie się odwrócił, zwinna, jak sarna, przeszła poza nim i usiadła na dzieżce, tak, że zakryła zupełnie nieszczęsną tekę. Courtin, na pozór, nie zwrócił najmniejszej uwagi na ten manewr.
— No, żegnam was, kumo Picaut! — rzekł. — Utraciłem w waszym mężu towarzysza, którego bardzo kochałem; powątpiewacie o tem; ale przyszłość was przekona. Gdyby ktokolwiek w okolicy niepokoił was lub was o co nagabywał, przyjdźcie tylko do mnie, słyszycie? człowiek przecież nie nadarmo sprawuje urząd... a zobaczycie.
Wdowa milczała; powiedziała Courtin’owi, co miała mu do powiedzenia, i nie zwracała już najmniejszej uwagi na dzierżawcę, który kierował się ku drzwiom: nieruchoma, skrzyżowawszy ręce, patrzyła na trupa, którego skostniała postać zarysowywała się pod prześcieradłem.
— Patrzcie, wróciłaś tutaj, ślicznotko? — odezwał się Courtin, przechodząc mimo chłopki.
— Tak, było mi tam za gorąco.
— Zaopiekuj się troskliwie kuzynką, moja, córko — mówił dalej Courtin — ta śmierć zamieniła ją w dzikie zwierzę; stała się taka nieuprzejma, jak wilczyce z Machecoul’u! A nadto prządź, prządź, moja córko! ale napróżno kręcisz wrzeciono i obracasz cewkę, nie wysnujesz ze swojej kądzieli przędziwa takiego cienkiego, jak to, które posłużyło do utkania wiszącej tam koszulki!
Poczem, decydując się nareszcie wyjść:
— Jakie ładne płócienko! jakie ładne płócienko! rzekł, zamykając drzwi.
— Prędko, prędko, schowajcie te wszystkie przyrządy! — zawołała wdowa — wyszedł tylko po to, żeby wrócić.
Szybka, jak myśl, młoda chłopka wsunęła tekę między ścianę a dzieżkę, ale, jakkolwiek prędki był jej ruch, okazał się jeszcze za powolny. Okiennica, która przecinała na dwoje drzwi w izbie, otworzyła się nagle i ukazała się głowa Courtin’a.
— Przestraszyłem was... Przepraszam — rzekł — ale chciałem się dowiedzieć, kiedy pogrzeb?
— Zdaje mi się, że jutro — odparła młoda chłopka.
— Pójdziesz ty precz, łotrze niegodziwy? — zawołała wdowa, podnosząc nad głową Courtin’a ciężkie szczypce, służące do chwytania głowni w olbrzymim kominie.
Courtin, przerażony, cofnął się. Kuma Picaut, jak ją nazywał, zatrzasnęła okiennicę.
— Nareszcie odjechał! — rzekła po chwili młoda chłopka, która, stojąc za oknem, śledziła wzrokiem Courtin’a, dopóki nie wsiadł na konia i nie znikł jej z oczu.
— Tak, ale może to nie lepiej dla pani.
— Jakto? Czy sądzicie, że pojechał nas zadenuncyować?
— Uchodzi za zdolnego do takiego czynu; osobiście nic o tem nie wiem, bo nie słucham plotek, ale on ma taką złą gębę, że myślałam sobie zawsze, iż nawet to, co mówią na niego biali, nie jest oszczerstwem.
— Istotnie, — potwierdziła, młoda chłopka, która zaczynała się niepokoić — fizyonomia jego nie budzi zaufania.
— Ach! dlaczego to pani nie zatrzymała przy sobie Jana Oullier’a? — rzekła wdowa. — Ten, to jest człowiek uczciwy i pewny.
— Musiałam przesłać rozkazy do zamku Souday; nadto ma nam dziś wieczór przyprowadzić konie, żebyśmy mogli co prędzej opuścić wasz dom, gdzie jednocześnie powiększam wasz ból i przyczyniam wam kłopotu.
Wdowa nic nie odpowiedziała. Ukrywszy twarz w dłonie, płakała.
— Biedna kobieto! — szepnęła, księżna — łzy wasze padają kropla po kropli na moje serce, a każda z nich zostawia bolesną brózdę. Niestety! to straszny, nieunikniony skutek rewolucyi... wszystkie te łzy i cała ta krew powinny spadać na głowę tych, którzy rewolucyę prowadzą.
— Czy nie powinnyby raczej, gdyby Bóg był sprawiedliwy, spadać na głowy tych, którzy są ich przyczyną? — odparła wdowa głuchym głosem, na którego dźwięk młoda chłopka zadrżała.
— Nienawidzicie nas tedy bardzo? spytała.
— Och! tak, nienawidzę was! — odparła wdowa. — Jakże pani chce, żebym was kochała?...
— Niestety! rozumiem, tak, śmierć waszego męża...
— Nie, pani nie rozumie — rzekła Maryanna, potrząsając głową. — Nie, to nie dlatego, że człowiek, który od lat piętnastu był całem mojem życiem, spocznie jutro w ziemi; nie dlatego, że, dzieckiem będąc, patrzyłam na rzezie w Légé, że widziałam, jak pod cieniem waszego białego sztandaru zarzynano moich najbliższych, których krew tryskała aż na moją twarz; nie dlatego, że przez lat dziesięć ci, którzy walczyli za waszych przodków, prześladowali moich, palili ich domy, pustoszyli ich pola; nie, powtarzam, nie dlatego was nienawidzę.
— A więc dlaczego?
— Dlatego, że grzechem bezbożnym wydaje mi się;, iżby jedna rodzina, jedna rasa zajmowała miejsce Boga, jedynego naszego Pana na ziemi; żeby utrzymywała, iż wszyscy zostaliśmy dla niej stworzeni; żeby przypuszczała, że naród katowany nie ma prawa obrócić się na łożu boleści, na którem jest rozpięty, jeśli poprzednio nie otrzymał od niej pozwolenia! A pani jest z tej rodziny samolubnej, pani jest z tej rasy absolutnej i dlatego nienawidzę pani!
— A jednakże daliście mi schronienie; jednakże stłumiliście ból, żeby zaopiekować się troskliwie nietylko mną, ale i tym, który mi towarzyszy; osłoniliście mnie własną odzieżą; daliście memu towarzyszowi ubranie tego biednego nieboszczyka, za którego modlę się tutaj, na ziemi, i który, mam nadzieję, modli się za mnie tam, w niebie.
— Co nie przeszkodzi mi bynajmniej, skoro pani opuści mój dom, skoro spełnię wobec pani obowiązki gościnności, modlić się, żeby ci, którzy was ścigają, was schwytali.
— Dlaczego więc nie wydajecie mnie w ich ręce, skoro takie są wasze uczucia?
— Dlatego, że te uczucia są mniej potężne, niż mój szacunek dla nieszczęścia, niż moja wiara religijna dla przysięgi, niż moja cześć dla gościnności; dlatego, że przysięgłam dzisiaj, iż pani będzie ocalona; a także trochę dlatego, że mam nadzieję, iż to, co pani widziała tutaj, nie będzie nauką straconą i przejmie panią odrazą do własnych zamiarów; albowiem pani jest ludzka i dobra, wiem o tem.
— Kto zdołałby mnie zniewolić do porzucenia zamiarów, które żywię od osiemnastu miesięcy?
— To! — rzekła wdowa.
I, ruchem szybkim, gwałtownym, jak wszystko, co czyniła, zerwała prześcieradło, okrywające nieboszczyka, tak, że ukazała się twarz pokryta śmiertelną bladością i rany, siną okolone obwódką.
Młoda chłopka odwróciła się; pomimo siły charakteru, której już tyle dała dowodów, nie mogła znieść lego strasznego widoku.
— Niech pani pomyśli — odezwała się znów wdowa — że zanim to, co pani przedsięwzięła, zostanie spełnione, mnóstwo biednych ludzi, których jedyną zbrodnią jest to, że panią kochają, wielu ojców, wielu synów, wielu braci, spocznie, jak ten oto, na łożu śmiertelnem; że wiele matek, wiele wdów, wiele sióstr, wiele sierot będzie, jak ja, opłakiwało tego, który był ich miłością i podporą!
— Boże mój! Bob©! — zawołała młoda kobieta, wybuchając łkaniem, padając na kolana i wyciągając ręce ku niebu — gdybyśmy się mylili, gdyby nam przyszło zdać Ci rachunek ze wszystkich serc, które rozedrzemy!...
I głos jej, łzami wezbrany, ucichł w jęku.




XVIII.
Poszukiwanie.

W tejże chwili odezwało się pukanie do zapadni w suficie, która prowadziła na strych.
— Co się stało? — zapytał głos Bonneville’a.
Usłyszał był kilka słów z tego, co powiedziała wdowa, i zaniepokoił się.
— Nic, nic — odparła młoda chłopka, ściskając znacząco rękę swojej gospodyni, poczem by rozmawiać swobodniej, weszła na pierwsze stopnie drabiny, która prowadziła od podłogi do zapadni i, zmieniając ton głosu, dodała:
— A co pan porabia?
Zapadnia otworzyła się i ukazała się uśmiechnięta twarz młodzieńca.
— Jestem gotów ruszyć na nowo w drogę, jeśli służba tego wymaga — odparł.
Chłopka posłała mu podziękowanie w uśmiechu. — Ale, kto tu był przed chwilą? — Spytał Bonneville.
— Chłop, nazwiskiem Courtin, który, zdaje mi się, nie należy do grona naszych przyjaciół.
— A! wójt z Logerie?
— Właśnie.
— Tak, Michał wspominał mi o nim: to człowiek niebezpieczny. Trzeba było kazać go śledzie.
— Kto miał pójść? Nie mamy nikogo.
— Ależ szwagier naszej gospodyni.
— Wszak pan widział, jaką odrazę ma do niego nasz dzielny Oullier.
— A jednakże to biały — zawołała wdowa — to biały, ten brat, który pozwolił zabić własnego brata!
Chłopka i Bonneville drgnęli ze zgrozy.
— W takim razie lepiej będzie nie wtajemniczać go w nasze sprawy rzekł Bonneville — przyniósłby nam nieszczęście! Ale czy kochana pani nie ma nikogo, którego możnaby postawić na czatach w okolicy?
— Jan Oullier pomyślał o tem — odparła wdowa — a ja ze swojej strony posłałam bratanka na równinę Saint-Pierre, skąd widać, jak na dłoni, całą okolicę.
— To dziecko — wtrąciła chłopka.
— Pewniejsze, niż niektórzy mężczyźni rzekła wdowa.
— Zresztą — zauważył Bonneville — niedługo już czekać będziemy, za trzy godziny zapadnie noc; za trzy godziny będziemy mieli konie, a nasi przyjaciele będą tutaj.
— Trzy godziny... — rzekła chłopka — w ciągu trzech godzin dużo rzeczy stać się może, mój biedny Bonneville!
— Kto tu biegnie? zawołała Picaut’owa, rzucając się od okna do drzwi, które otworzyła. — To ty, mały?.
— Tak, stryjenko, tak — odparło dziecko zadyszane.
— Co się stało?
— Stryjenko! stryjenko! — wołało dziecko żołnierze! żołnierze! nadchodzą stamtąd. Zabili człowieka, który stał na czatach.

- Żołnierze? żołnierze? — rzekł, wchodząc do chaty, Józef Picaut, który usłyszał przede drzwiami krzyk swego chłopaka.
— Co poczniemy? — spytał Bonneville.
— Będziemy na nich czekali — odparła młoda chłopka.
— Dlaczego nie ratować się ucieczką?
— Jeśli sprowadza ich, albo ich uprzedził człowiek, który tu był przed chwilą, to już niechybnie otoczyli dom.
— Kto mówi o ucieczce? — spytała wdowa Picaut. — Czy nie powiedziałam, że ten dom jest bezpieczny? czy nie przysięgłam, że, dopóki będziecie u mnie, nieszczęście was nie dosięgnie?
Tu scena, zawikłała się wejściem nowej osoby.
Mniemając prawdopodobnie, że to po niego przychodzą żołnierze, Józef Picaut ukazał się w progu. Dom bratowej, dobrze znanej stronniczki błękitnych, wydał mu się prawdopodobnie bezpiecznem schronieniem. Ale, na widok gości bratowej, cofnął się zdumiony.
— A! macie tu szlachciców? — rzekł. — Nie dziwię się już teraz, że idą żołnierze: sprzedaliście waszych gości!
— Nędzniku! krzyknęła Maryanna, chwytając szablę męża z okapu komina i rzucając się na Józefa, który zmierzył do niej z fuzyi.
Bonneville zeskoczył z drabiny, ale już młoda chłopka rzuciła się między szwagra i bratową, własnem ciałem osłaniając wdowę.
— Na dół broń! krzyknęła do Wandejczyka tonem takim męskim i energicznym, że niepodobieństwem wydawało się, iżby wydobywał się z ciała takiego wątłego i delikatnego — na dół broń! rozkazuję ci, w imieniu króla!
— A któż to jesteście, że mówicie do mnie w ten sposób? — spytał Józef Picaut, zawsze gotów buntować się przeciw wszelkiej władzy.
— Jestem tą, której oczekiwano, jestem tą, która rozkazuje.
Na te słowa, wypowiedziane z najwyższą godnością, z majestatem, Józef Picaut osłupiał zupełnie i opuścił strzelbę.
— A teraz — ciągnęła dalej młoda chłopka — pójdziesz na górę z tym panem.
— A pani? — spytał Bonneville.
— Ja zostaję tutaj.
— Ale...
— Nie mamy czasu na rozprawy. Idźcie! ależ idźcie!
Dwaj mężczyźni weszli na strych i zapadnia zamknęła się za nimi.
— A wy co robicie? — spytała chłopka, patrząc ze zdumieniem, jak wdowa Picaut przesuwała na środek pokoju łóżko, na którem leżał jej mąż.
— Przygotowuję pani schronienie, w którem pani nikt szukać nie będzie.
— Ale ja się nie chcę ukrywać. W tem przebraniu nie poznają mnie; chcę na nich czekać.
— A ja nie chcę, żeby pani na nich czekała — odparła wdowa Picaut, tonem takim energicznym, że nie dopuszczał oporu. — Pani słyszała, co powiedział ten człowiek: gdyby panią znaleźli u mnie, pomyślanoby, żem panią sprzedała, a mnie się nie podoba narażać na to.
— Wy, moja nieprzyjaciółka...
— Tak, wasza nieprzyjaciółka, która jednakże położyłaby się na tem łóżku, by umrzeć obok tego, co na niem już spoczywa, gdyby was widziała w ich rękach.
Na to nie było odpowiedzi.
Wdowa po Paskalu Picaut podniosła materac, na którym trup spoczywał i najpierw schowała pod nim ubranie, koszulę i obuwie, które tak podnieciły ciekawość Courtin’a; następnie, pomiędzy materacem a siennikiem wskazała miejsce młodej chłopce, która wsunęła się tam bez oporu, zachowując sobie mały otwór do oddychania. Poczem wdowa przesunęła łóżko, jak stało poprzednio.
Zaledwie zdążyła obejrzeć się dokoła po izbie, by się upewnić, że nie zapomniano niczego, co mogłoby skompromitować jej gości, gdy usłyszała szczęk broni i sylwetka oficera zarysowała się za szybamj.
— Czy to tutaj napewno? spytał oficer jednego z kolegów, idącego za nim.
— Czego chcecie? spytała wdowa, otwierając drzwi.
— Macie tu obcych; chcemy ich widzieć — odparł oficer.
— Jakto? pan mnie nie poznaje? — przerwała Maryanna Picaut, unikając odpowiedzi bezpośredniej.
— A jakże, do licha, poznaję was: byliście naszym przewodnikiem tej nocy.
— A więc, jeśli tej nocy prowadziłam was na poszukiwanie wrogów rządu, nie mam powodu ukrywać ich dzisiaj u siebie.
— Mówi dosyć logicznie, kapitanie, dalibóg — odezwał się drugi oficer.
— Ba! czy to można ufać tym ludziom? To wszystko zbóje od urodzenia — odparł kapitan. — Nie widzieliście, jak ten malec, smarkacz dziesięcioletni, popędził tutaj, mimo naszych gróźb? To był ich szyldwach; uprzedził ich. Na szczęście, ponieważ nie mieli czasu uciec, przeto muszą tu być gdzieś ukryci.
— To możliwe, istotnie.
— To pewne, przekonacie się.
Poczem, zwracając się ku wdowie:
— Nie stanie wam się żadna krzywda — rzekł oficer — ale przeszukamy wasz dom.
— Szukajcie — odparła z najzimniejszą krwią.
I, siadając przy kominie, wzięła kądziel i wrzeciono, porzucone na krześle i zaczęła prząść. Kapitan skinął ręką na żołnierzy, którzy weszli w liczbie pięciu, czy sześciu; poczem, powiódłszy wzrokiem dokoła, skierował się prosto do łóżka.
Wdowa stała się bledsza od lnu, obarczającego jej kądziel; oczy jej roziskrzyły się, wrzeciono wypadło z jej rąk. Oficer zajrzał pod łóżko, poczem wyciągnął rękę, jak gdyby zamierzając ściągnąć prześcieradło, które osłaniało trupa.
Tego było już za wiele dla wdowy po Paskalu. Zerwała się, poskoczyła w róg izby, gdzie leżała strzelba męża, nabiła ją błyskawicznie i, grożąc oficerowi, rzekła:
— Jeśli pan podniesie rękę na tego trupa, jakem uczciwa kobieta, zabiję pana, jak psa.
Drugi porucznik pociągnął za rękaw kolegę.
Wdowa Picaut, nie puszczając broni, zbliżyła się do łóżka i po raz pierwszy uniosła całun, który okrywał zwłoki.
— A teraz patrzcie!... — zawołała. — Ten człowiek, który był moim mężem, umarł wczoraj na waszych usługach.
— A!... nasz pierwszy przewodnik, ten, który nas doprowadził do brodu Pont-Farcy! — zawołał kapitan.
— Biedna kobieta! — rzekł jego towarzysz — zostawmy ją w spokoju; niepodobna jej dręczyć teraz, litość bierze.
— Jednakże — odezwał się znów kapitan — oznajmienie człowieka, którego spotkaliśmy, było dokładne i kategoryczne...
— Źle się stało, że nie zmusiliśmy go, by nam towarzyszył.
— Czy macie jeszcze inne izby?
— Tylko strych nad tą i oborę obok.
— Przeszukajcie strych i oborę; ale przedtem otwórzcie szafy i zajrzyjcie do pieca.
Żołnierze rozproszyli się w domu, by wykonać rozkaz zwierzchnika.
Ze straszliwego schronienia, gdzie się ukryła, młoda chłopka nie traciła ani jednego szczegółu, słyszała kroki żołnierzy, wchodzących na drabinę i zadrżała na ten odgłos silniej jeszcze, niż wtedy, gdy żołnierze zbliżali się do łoża śmiertelnego, które ją ukrywało; albowiem z trwogą pomyślała, że kryjówka Wandejczyka i Bonneville’a nie była w połowie taka bezpieczna, jak jej własna.
To też, gdy usłyszała schodzących tych, którym polecono przeszukać strych, i ani krzyk, ani wstrząśnienie, ani walka nie wskazały wykrycia dwóch mężczyzn, z serca jej spadł wielki ciężar.
Kapitan czekał w izbie, oparty plecami o dzieżkę. Porucznik kierował poszukiwaniami ośmiu czy dziesięciu żołnierzy w obozie.
— I cóż — spytał kapitan — nie znaleźliście nic?
— Nie — odparł kapral.
— A czy przynajmniej przetrząsnęliście dobrze słomę i siano?
— Zapuszczaliśmy wszędzie bagnety; gdyby był tam, gdzie jaki człowiek, niepodobna, żeby nie odczuł ich ukłucia!
— Dobrze; a teraz przeszukać drugi dom; muszą przecież gdzieś być.
Mężczyźni wyszli z pokoju; oficer poszedł za nimi. Gdy żołnierze prowadzili w dalszym ciągu poszukiwania, kapitan stał oparty o ścianę zewnętrzną i spoglądał podejrzliwie na mały kryty ganek, który postanowił również kazać przeszukać. Naraz kawałek tynku, nie większy od połowy małego palca, upadł przed stopy kapitana; oficer podniósł żywo głowę i zdawało mu się, że widział rękę, znikającą między dwiema krokwiami dachu.
— Do mnie! — krzyknął grzmiącym głosem.
Wszyscy żołnierze nadbiegli.
— Ładnie spełniliście swój obowiązek! doskonale wykonaliście moje zlecenie! — zawołał.
— Co się dzieje, kapitanie? — zapytali żołnierze.
— Dzieje się, że ci mężczyźni są tam na górze, na strychu, a wy utrzymujecie, żeście ten strych przeszukali. Nie pozostawić ani jednego źdźbła słomy na miejscu. Dalej, żywo!
Żołnierze powrócili do wdowy. Poszli prosto do zapadni i usiłowali ją otworzyć, ale tym razem oparła się: zamknięto ją od wewnątrz.
— Doskonale! teraz przynajmniej wiemy, czego się trzymać! — krzyknął oficer, stawiając nogę na pierwszy stopień drabiny. — Wyjdźcie z kryjówki — dodał, podnosząc jeszcze głos, albo pójdziemy po was sami.
Wówczas usłyszano żywą rozmowę na strychu. Widocznie oblężeni nie zgadzali się co do sposobu postępowania.
A oto co się stało w istocie.
Bonneville i jego towarzysz, zamiast się ukryć w miejscu, gdzie było siana najwięcej, a które przedewszystkiem musiało zwrócić uwagę żołnierzy, wsunęli się pod warstwę, nie mającą więcej, niż dwie stopy grubości, tuż przy zapadni. I stało się, jak przypuszczali: żołnierze przeszli niemal po ich plecach, przeszukali najwyższe stogi siana, poruszyli wiązki słomy, tam, gdzie ich było najwięcej, i, jak widzieliśmy, odeszli, nie znalazłszy tych, których szukali.
Bonneville i Wandejczyk, przyłożywszy ucho do podłogi, słyszeli w swej kryjówce wszystko, co mówiono w izbie. Gdy oficer wydał rozkaz przeszukania jego domu, Józef Picaut wpadł w wielki niepokój; przechowywał bowiem u siebie zapas prochu, co mogło, w razie wykrycia, mieć dla niego bardzo niemiłe skutki. Pomimo ostrzeżeń towarzysza, opuścił kryjówkę, by śledzić żołnierzy przez szpary między dachem a murem. Dlatego to zrzucił kawałek tynku na oficera; dlatego zwrócił jego uwagę; dlatego kapitan ujrzał znikającą rękę, na której Józef Picaut opierał się, wyglądając na dziedziniec.
Gdy Bonneville usłyszał grzmiący głos oficera, gdy zrozumiał, że ich wykryto, skoczył ku zapadni i zamknął ją, wyrzucając gorzko Wandejczykowi nieostrożność, która ich zgubiła. Odgłos tych to wyrzutów dobiegł do izby wdowy.
Ale, ostatecznie, skoro zostali wykryci, wyrzuty na nic się już nie przydały; należało powziąć postanowienie. Bonneville, obejmując odrazu położenie, widział, że opór był zupełnie bezużyteczny, i postanowił się poddać, z uwagi, że tym czynem ocali pewniej jeszcze księżnę. Wandejczyk zaś nie chciał słyszeć o poddaniu.
— Zabijmy ich jak najwięcej! — mówił — będzie mniej wrogów Henryka V. Ja się nigdy nie poddam — i Wandejczyk postawił nogę na zapadni, widząc, że Bonneville chce ją otworzyć.
Ale hrabia odepchnął go uderzeniem pięści takiem silnem, że Picaut potoczył się w kąt strychu; upadł i upuścił strzelbę. Upadając wszakże, znalazł się naprzeciwko okrągłego okienka, zasłoniętego okiennicą. I przyszła mu myśl nagła: zostawić hrabiego, skorzystać z zamętu, jaki powstanie, gdy go schwytają, i ratować się ucieczką.
Udawał, że ulega rozkazowi Bonneville’a; ale, gdy ten otwierał zapadnię, Picaut palcem odczepił haczyk, który zamykał okrągłe okienko, podniósł strzelbę i, w chwili, gdy hrabia schodził z pierwszych stopni drabiny, krzycząc: „Nie strzelajcie! poddajemy się!“ Wandęejczyk pochylił się, strzelił przez otwór w grono żołnierzy, odwrócił się, skoczył olbrzymim susem przez okienko do ogrodu, skąd, umknąwszy szczęśliwie przed kulami kilku żołnierzy, stojących na warcie, uciekł do lasu.
Strzał ze strychu powalił jednego żołnierza, który padł ciężko zraniony; ale jednocześnie dziesięć strzelb skierowało się na Bonneville’a, i, zanim gospodyni domu dobiegła, by go osłonić własnem ciałem, nieszczęśliwy młodzieniec, przeszyty ośmiu kulami, stoczył się z drabiny i padł u stóp wdowy z okrzykiem: Niech żyje Henryk V!
Na ten ostatni krzyk Bonneville’a odpowiedział inny krzyk bólu i rozpaczy.
Wrzawa, jaka nastąpiła po strzałach, nie pozwoliła żołnierzom zauważyć, że ten krzyk pochodził właśnie z łóżka, gdzie spoczywał Paskal Picaut, i że zdawało się, iż wybiegł z piersi tego trupa, który sam jeden był majestatycznie spokojny i obojętny podczas tej wstrząsającej sceny.
Żołnierze rzucili się na strych. Kapitan poprzez obłoki dymu spostrzegł wdowę, która uklękła i przyciskała do piersi głowę Bonneville’a.
— Czy umarł? — spytał.
— Tak — odparła Maryanna głosem, zdławionym łzami.
— Ale i wy jesteście zranieni!
Istotnie wielkie krople krwi spadały szybko z czoła wdowy Picaut na pierś Bonneville’a.
— Ja? — zapytała.
— Tak; krew ciecze z, waszego czoła.
— Mniejsza, o moją krew — odparła wdowa — skoro przestała już krążyć w ciele tego, za którego nie umiałam umrzeć, jak przysięgłam.
W tej chwili na drabinie ukazał się żołnierz.
— Kapitanie — rzekł — tamten uciekł ze strychu; strzelano do niego, ale chybiono.
— Tamtego właśnie mieć musimy! — zawołał kapitan, biorąc naturalnie tego, który uciekł, za Petit Pierre’a. — O ile nie znajdzie innego przewodnika, schwytamy go łatwo. Dalej, w drogę! w pogoń za nim!
Poczem, zastanowiwszy się, dodał:
— Ale przedtem, odsuńcie się, moja kobieto. A wy zrewidujcie umarłego.
Rozkaz został wykonany; ale nie znaleziono nic w kieszeniach Bonneville’a, dla tej prostej przyczyny, że miał na sobie ubranie Paskala Picaufta, które mu dała wdowa, by wysuszyć jego własne.
— A teraz — odezwała się Maryanna, gdy rozkaz kapitana został wykonany — czy on do mnie należy?
I wyciągnęła rękę ku zwłokom młodzieńca.
— Tak; rozporządźcie nim, jak zechcecie; ale jednocześnie dziękujcie Bogu, że dozwolił wam oddać nam wczoraj wieczór usługę; gdyby nie to bowiem, posłałbym was do Nantes, gdzie powiedzianoby wam już, jak się płaci za dawanie przytułku buntownikom.
To rzekłszy, kapitan wyruszył na czele żołnierzy w stronę, w którą udał się zbieg, a którą wskazała warta.
Skoro tylko oddalili się, wdowa pobiegła do łóżka i, unosząc materac, wydobyła księżnę zemdloną.
W dziesięć minut później ciało Bonneville’a zostało złożone obok zwłok Paskala Picaut’a, a obie kobiety, domniemana regentka i prosta chłopka, klęcząc u stóp łóżka, modliły się razem za te dwie pierwsze ofiary powstania r. 1832-go.

KONIEC TOMU II-GO


I.
W którym Jan Oullier mówi, co myśli o młodym
baronie Michel

Gdy ponure zajścia, które opisaliśmy, rozgrywały się w domu, gdzie Jan Oullier pozostawił biednego Bonneville’a i jego towarzysza, w zamku margrabiego Souday’a panowała wszechwładna wrzawa, ruch i wesołość.
Stary szlachcie nie posiadał się z radości. Nareszcie nadeszła, chwila, z takiem upragnieniem oczekiwana! Jako strój wojenny wybrał najmniej zniszczony z garniturów myśliwskich, jaki zdołał znaleźć w swojej garderobie, i przepasany, jak szef dywizyi, białą szarfą, którą od dawna wyhaftowały mu córki w przewidywaniu tego powstania, — z sercem skrwawionem na piersi, z różańcem w butonierce, próbował ostrza szabli na wszystkich meblach, jakie mu wpadły pod rękę.
Nadto zaś zaprawiał głos do tonu komendy, ucząc sztuki wojskowej Michała, a nawet notaryusza Loriot’a, którego chciał koniecznie, wraz z młodym baronem, zaciągnąć w szeregi swoich rekrutów, ale który, jakkolwiek entuzyastyczny legitymista, nie uważał, iżby musiał te zapatrywania swoję objawiać w sposób nadmiernie legalny.
Berta, za przykładem ojca, przywdziała strój, jaki miała nosić podczas wyprawy. Składał się on z wciętego zielonego surducika aksamitnego, z białym żabotem, przybranego czarną jedwabną pasmanteryą i takiemiż potrzebami; szerokie szarawary z sukna popielatego, spadające na buty palone, dopełniały stroju. Szarfę przymocowała Berta wstążką czerwoną do lewej ręki, szarfa w pasie była bowiem oznaką dowództwa u Wandejczyków.
To ubranie uwydatniało smukłość i wytworność kibici Berty, a kapelusz popielaty pilśniowy z białemi piórami nadawał się znakomicie do męskiego charakteru jej oblicza. Była istotnie czarująca. Jakkolwiek, z powodu swych męskich obyczajów, Berta nie była zalotna, niemniej nie mogła, w nastroju, jaki zapanował w jej umyśle, a raczej w jej sercu, nie zauważyć z zadowoleniem, jak dalece ten strój podniósł jej zalety fizyczne; ponieważ zaś zdawało jej się, iż wywarła na Michale wrażenie głębokie, przeto stała się równie wesoła, jak margrabia Souday.
Michał istotnie z podziwem, którego ukryć nie usiłował wcale, przyglądał się Bercie w jej nowym stroju, ale źródłem tego podziwu, dodajmy, była myśl o wdzięku, jaki mieć będzie jego ukochana Marya, gdy przywdzieje ubranie podobne; nie wątpił bowiem, że siostry razem wyruszą na wyprawę i jednakowe przywdzieją stroje.
To też oczy jego łagodnie badały Maryę, jak gdyby chcąc zapytać, czy i ona nie wystroi się z kolei; ale Marya od rana dnia tego była taka chłodna, taka powściągliwa w postępowaniu z Michałem, od sceny w wieży unikała tak starannie wszelkiej z nim rozmowy, że wodzona nieśmiałość młodzieńca wzmogła się jeszcze i że nie odważył się na nic więcej, tylko na to spojrzenie błagalne, którego cel wyjaśniliśmy właśnie.
Berta tedy, nie Michał, nalegała na Maryę, żeby się przebrała. Marya nie odpowiedziała; jej smutek, jej oblicze melancholijne odcinały się od powszechnej wesołości. Niemniej stała się Bercie posłuszna i poszła do swego pokoju. Z bladym uśmiechem spojrzała na rozłożone na krześle ubranie, ale nie wyciągnęła po nie ręki: Usiadła na swojem łóżeczku z drzewa klonowego, a wielkie łzy zalśniły na jej rzęsach i stoczyły się po policzkach.
Marya, pobożna i naiwna, szczera była w porywie, który ją doprowadził do spełnienia ofiary przez miłość dla siostry; ale przeceniła swoje siły. Od pierwszej chwili zmagania się z sobą czuła, że maleje jej ufność w pomyślny wynik wysiłków. Od rana powtarzała, sobie nieustannie: „Nie powinnaś, nie możesz go kochać“ i od rana echo w jej sercu mówiło: „kochasz go!“ Z każdą chwila spostrzegała dowodniej, że w walce, jaką staczać będzie musiała z sobą, pozostanie opuszczona, odosobniona, mając za całe oparcie tylko własną wolę, i płakała zarówno z bólu, jak z obawy, zarówno z żalu, jak z trwogi. Miarą cierpienia obecnego mierzyła cierpienie, które ją czekało.
Minęło mniej więcej pół godziny, jak siedziała tak smutna, zamyślona, skupiona w sobie, gdy w progu drzwi, które zostawiła uchylone, usłyszała głos Jana Oullier’a, który zapytał:
— Co ci się to stało, droga panno Maryo?
Marya drgnęła, jak ze snu zbudzona, i z głębokiem zakłopotaniem odparła, siląc się na uśmiech.
— Mnie? Nic mi się nie stało, mój dobry Janie, przysięgam ci.
Ale Jan przypatrywał jej się bacznie przez chwilę, poczem zbliżył się do niej, potrząsając głową i, patrząc jej prosto w oczy, zapytał tonem łagodnej wymówki:
— Dlaczego tak mówisz, Marynko? Wątpisz więc o mojej przyjaźni?
— Ja? ja? — zawołała Marya.
— Tak, wątpisz o niej widocznie, skoro mniemasz, że ją oszukasz. — Marya wyciągnęła doń rękę, a on pochwycił dłoń delikatną w swoje szorstkie palce. — Powiedz mi, co cię dręczy, Marynko — prosił z niewypowiedzianą tkliwością — jeśli jest na to jakie lekarstwo, ja je znajdę; jeśli niema, moje stare oczy płakać będą razem z twojemi.
Marya wiedziała, jak trudno jej będzie oszukać jasnowidzącą troskliwość starego sługi; wahała się, rumieniec wystąpił na jej lica, ale, nie mogąc się zdecydować na wyznanie przyczyny swoich łez, usiłowała je usprawiedliwić.
— Płaczę, mój biedny Janie — odparła — bo myślę, że ta wojna opłacona będzie może życiem wszystkich tych, których kocham.
Niestety! od ubiegłego wieczora biedna Marya nauczyła się kłamać. Ale Jan Oullier nie złapał się na tę odpowiedź i, potrząsając łagodnie głową, rzekł:
— Nie, Marynko, nie to jest przyczyną łez twoich.
— A więc co? — spytała, Marya.
— Chcesz zatem, żebym ja ci wyjaśnił przyczynę twoich łez? Chcesz?
— Tak, jeśli możesz!
A więc twoje łzy, ciężko to powiedzieć, ale, myślę, że to poprostu ten nieznośny, mały pian Michel je wywołuje.
Twarz Maryi stała się biała, jak firanki, które ją okalały; cała krew spłynęła jej do serca.
— Co chcesz przez to powiedzieć, Janie? — wyjąkała.
— Chcę powiedzieć, że tak dobrze jak ja i ty, panienko moja, widzisz, co się dzieje, i że, podobnie jak ja, nie jesteś z tego zadowolona; tylko, ponieważ ja jestem mężczyzna, więc się wściekam, a ponieważ ty jesteś młodą dziewczyną, więc płaczesz.
Marya nie mogła powstrzymać łkania, czując, jak palec Jana Oullier’a jątrzy jej ranę.
— Doprawdy, nie rozumiem ciebie, Janie, zapewniam cię.
— O! przeciwnie, rozumiesz mnie bardzo dobrze, Marynko. Tak, widziałaś, jak ja widziałem, co się dzieje... A któżby tego nie widział, mój Boże? Trzebaby chybia być ślepym, bo ona się z tem nie kryje.
— Ale o kimże ty mówisz, Janie? Czy nie widzisz, że umieram z trwogi?
— A o kimże mam mówić, jeśli nie o pannie Bercie?
— O mojej siostrze?
— Tak, o siostrze panienki, która paraduje z tym żółtodziobem; która go pociągnie za sobą do naszego obozu; która tymczasem, jakby go przyszyła do swojej spódnicy, z obawy, żeby się od niej oddalił, i pokazuje go wszystkim, niby zdobycz, nie troszcząc się o komentarze domowników i przyjaciół pana margrabiego, nie licząc już tego złośliwego notaryusza, pana Loriot’a, który siedzi tutaj, przygląda się temu wszystkiemu swemi oczkami i ma taką minę, jak gdyby już temperował pióro, żeby nabazgrać intercyzę ślubną.
— Ale, przypuściwszy, że tak jest — spytała Marya, której bladość ustąpiła miejsca ciemnemu rumieńcowi, i której serce biło tak, że omal nie pękło cóż w tem widzisz złego?
— Jakto! co złego? Cała krew wzburzyła się we mnie, gdy przed chwilą ujrzałem pannę de Souday... Ech! niech mi panienka o tem nie mówi!
— Owszem, owszem, przeciwnie, mówmy o tem — nalegała Marya. — Cóż robiła przed chwilą Berta, mój poczciwy Janie?
I młoda dziewczyna spojrzeniem pochłaniała wyrazy starego gajowego.
— A więc panna Berta de Souday zawiązywała białą szarfę na ręku pana Michel’a. Barwy, które nosił Charette na ręku syna człowieka, który...! Ach! panno Marynko, gotówbym jeszcze powiedzieć więcej, niżbym chciał!... Ale ja pogadam z panną Bertą!
— Janie, przyjacielu, strzeż się!
— Czego —mam się strzedz?
— Żeby nie sprawić przykrości Bercie. Bo, widzisz, ona go kocha — rzekła Marya głosem zaledwie dosłyszalnym.
— A! więc panienka przyznaje, że ona go kocha? — zawołał Jan Oullier.
— Muszę — odparła Marya.
— Kochać lalkę, którą przewróci jedno dobre tchnienie... i to ona, panna Berta! myśleć o zamianie sweg nazwiska, jednego z najstarszych w kraju, jednego z tych, które stanowią naszą chwalę na nazwisko zdrajcy, nikczemnika!
Serce Maryi ścisnęło się boleśnie.
— Janie — rzekła — posuwasz się za daleko! Janie, nie mów tego, błagam cię!
— O! tak; ale to się nie stanie — ciągnął dalej Jan, nie słuchając młodej dziewczyny i chodząc wzdłuż i wszerz po pokoju nie, to się nie stanie! Jeśli nikt nie dba o wasz honor, to ja powinienem nad nim czuwać i, gdyby okazała się potrzeba, raczej, niż widzieć w ten sposób splamioną chwałę domu, któremu służę, jabym go...
I Jan Oullier dokończył zdania ruchem groźnym, nie dopuszczającym żadnej wątpliwości.
— Nie, Janie, nie, ty tego nie uczynisz! — krzyknęła Mary a tonem rozdzierającym — błagam cię o to na kolanach.
I Uklękła przed nim, ale Wandejczyk podniósł ją i cofnął się, przerażony.
— I ty także, Marynko — zawołał — ty także go k...?
Ale młoda dziewczyna nie pozwoliła mu dokończyć.
— Pomyśl, Janie, pomyśl — rzekła — jak bardzo zmartwiłbyś tem moją biedną Bertę!
Jan Oullier spoglądał na nią ze zdumieniem, niebardzo zachwiany w podejrzeniach, jakie był powziął; naraz dobiegł go głos Berty, która rozkazywała Michałowi, żeby czekał na nią w ogrodzie i nie oddalał się. Niebawem młoda dziewczyna otworzyła drzwi i weszła do pokoju.
— Co — rzekła — tak to jesteś gotowa? Poczem, przyglądając się Maryi z większą uwagą, i, spostrzegając jej wzburzenie, dodała:
— Co ci jest? Wyglądasz, jak gdybyś płakała! A ty, Janie Oullier, masz strasznie nadąsaną minę. Hola! co się tu dzieje?
— Co się dzieje, panno Berto? A no, zaraz pani powiem — odparł Wandejczyk.
— Nie, nie — zawołała Marya — nie, ja cię błagam, Janie! milcz! milcz!
— Przerażacie mnie oboje tym wstępem! Jan przypatruje mi się z taką inkwizytorską miną, jak gdyby ukrywał przede mną oskarżenie o ciężką zbrodnię. No, dalej, mów, Janie; jestem dzisiaj pobłażliwie usposobiona, będę dobra; tak się cieszę, że urzeczywistnia się najgorętsze moje pragnienie, że dzielić będę z wami najpiękniejszy przywilej mężczyzny: pójdę na wojnę!
— Panno Berto, niech pani będzie szczera, czy istotnie to cieszy panią tak bardzo? — spytał Wandejczyk.
— Aha! już wiem! — odparła młoda dziewczyna szczerze, przystępując do kwestyi — pan generał major Oullier chce mnie złajać za to, że wdarłam się w jego atrybucye. — Poczem, zwracając się do siostry, dodała:
— Założę się, Maryo, że tu chodzi o mojego biednego Michała?
— Właśnie — odpowiedział Jan Oullier, nie zostawiając młodej dziewczynie czasu na odpowiedź.
— Ale cóż ty możesz mieć przeciw temu, Janie? Mój ojciec jest szczęśliwy, że ma jednego żołnierza więcej i nie widzę w tem grzechu, który zasługiwałby na takie zmarszczone brwi, jak twoje.
— Pan margrabia może sobie mieć takie zdanie, ale my mamy inne.
— A czy można je wiedzieć?
— Każdy powinien pozostać w swoim obozie.
— A więc?
— A więc...
— Co? Dokończże.
— A więc pan Michel nie jest na, miejscu w naszym.
— Dlaczego? Czyż pan Michel nie jest rojalistą? zdaje mi się jednakże, iż od dwóch dni daje dosyć dowodów swej prawo wierności.
— Zapewne; ale, trudno, panno Berto, my, chłopi, mamy zwyczaj mówić: „Jaki ojciec, taki syn“ i dlatego nie wierzymy w rojalizm pana Michel’a.
— Dobrze! on was do uwierzenia zmusi.
— Może być; ale tymczasem...
Wandę jeżyk zmarszczył czoło.
— Tymczasem?... — powtórzyła Berta.
— Tymczasem ciężko, będzie takim starym żołnierzom, jak ja, iść w szeregu z człowiekiem, którego nie szanujemy.
— A cóż macie mu do zarzucenia? — spytała Berta tonem, który zaczynał przybierać lekki odcień goryczy.
— Wszystko.
— Wszystko nie znaczy nic, trzeba wymienić szczegółowo.
— A więc jego ojca, jego urodzenie...
— Jego ojciec! jego urodzenie! Zawsze to samo głupstwo. Wiedź-że zatem, Janie Oullier — rzekła Berta, marszcząc brwi z kolei — że właśnie z racyi jego ojca i jego urodzenia interesuję się tym młodzieńcem.
— Jakto?
— Tak; serce moje oburzone jest na niesprawiedliwe wyrzuty, którymi zarówno u nas, jak i u naszych sąsiadów, obarczają tego nieszczęśliwego młodzieńca; nie mogę już słuchać tego wyrzucania mu urodzenia, którego nie wybierał, tego ojca, którego nie znał, błędów, których nie popełnił i których może nie popełnił też jego ojciec: to wszystko oburza mnie, Janie; to wszystko przejmuje mnie odrazą; to wszystko wreszcie podsuwa mi myśl, że czynem prawdziwie szlachetnym byłoby zachęcić go, dopomódz mu do naprawienia, jeśli coś naprawy wymaga, przeszłości, do wykazania takiej odwagi i takiego poświęcenia, by żadne oszczerstwo nie śmiało już imać się jego nazwiska.
— Mniejsza o to! — odparł Jan Oullier — będzie miał dużo do roboty, zanim ja kiedykolwiek szanować będę to nazwisko.
— Będzie jednak trzeba, żebyś je szanował Janie, — rzekła Berta tonem stanowczym — gdy to nazwisko stanie się, jak mam nadzieję, i mojem; bo oznajmiam ci śmiało i szczerze, jak mówię wszystko, co myślę, Janie, że ja go kocham!
— Nie, nie, błagam, niech panienka tak nie mówi, panno Berto! Jestem tylko ubogim chłopem; ale niegdyś... dałyście mi prawo nazywać was mojemi dziećmi i kochałem was, i kocham obie, jak nigdy ojciec nie kochał własnych córek... a więc starzec, który czuwał nad twojem dzieciństwem, który trzymał cię, maleńką, na kolanach, który co wieczór usypiał cię, kołysząc, ten starzec rzuca się do twoich stóp i mówi: Nie kochaj tego człowieka, panno. Berto!
— A to dlaczego? — spytała zniecierpliwiona.
— Dlatego, mówię ci to z głębi serca, z głębi duszy i sumienia, że związek między tobą a nim, panno Berto, jest rzeczą złą, potworną, niemożliwą!
— Pod wpływem przywiązania do nas przesadzasz wszystko, mój biedny Janie. Pan Michel mnie kocha, jak sądzę; ja kocham jego... tego jestem pewna... i, jeśli dopełni odważnie swojej rehabilitacyi, będę szczęśliwa, gdy zostanę jego żoną.
— W takim razie — rzekł Jan Oullier tonem najgłębszego zniechęcenia — trzeba, będzie na stare lata szukać innego pana, innego dachu nad głową.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że Jan Oullier, jakkolwiek ubogi, nie będzie nigdy mógł zamieszkać pod jednym dachem z synem renegata albo zdrajcy!
— Milcz, Janie Oullier! — zawołała Berta — milcz! bo i ja mogłabym rozedrzeć twoje serce.
— Janie! mój dobry Janie! — szepnęła Marya.
— Nie, nie — odparł stary gajowy — trzeba, żeby pani znała wszystkie piękne czyny, jakimi zaznaczyło się nazwisko, na które pani tak pilno zamienić swoje.
— Nie dodawaj ani słowa, Janie Oullier — rzekła Berta, prawie groźna. — Widzisz, w tej chwili mogę ci to powiedzieć, często badałam serce swoje, by się przekonać, kogo woli, ojca, czy ciebie; ale jeszcze jedna obelga,... jeszcze jedna obelga przeciw Michałowi, a będziesz dla mnie już tylko...
— Lokajem? — przerwał Jan Oullier. — Tak; ale lokaj, który pozostał uczciwy i przez całe życie spełniał swoje obowiązki lokaja, nie zdradzając nikogo, taki lokaj ma jeszcze prawo zawołać: Hańba synowi tego, który sprzedał Charette’a, jak Judasz sprzedał Chrystusa za garść srebrników!
— A cóż mnie obchodzi to, co zaszło przed laty trzydziestu sześciu, to jest na osiemnaście lat przed mojem urodzeniem? Znam tego, który żyje, nie zaś tego, który umarł; syna, nie ojca. Kocham go, słyszysz, Janie? tak, jak ty sam nauczyłeś mnie kochać i nienawidzieć. Jeśli ojciec jego dopuścił się tego czynu, czemu wierzyć nie chcę, okryjemy taką chwałą nazwisko Michała, nazwisko zdrajcy i wyklętego, że wszyscy będą musieli głowę schylić, gdy przejdzie ten, który je nosić będzie, i ty mi dopomożesz, tak, dopomożesz mi, Janie; bo, powtarzam ci, ja go kocham i nic, nic, oprócz śmierci, nie zdoła stłumić źródła tkliwości, jaką mam dla niego w sercu.
Z ust Maryi wybiegł jęk, ale, jakkolwiek cicha była ta skarga, niemniej usłyszał ją Jan Oullier i zwrócił się ku młodej dziewczynie. Poczem, jakby zmiażdżony między skargą jednej a wybuchem drugiej, padł na krzesło i ukrył twarz w dłonie. Stary Wandejczyk płakał. Berta zrozumiała, co się działo w tem sercu, takiem oddanem. Podeszła do wiernego sługi i uklękła przed nim.
— Wiesz teraz — rzekła — jaką jest siła mego uczucia dla tego młodzieńca, skoro omal, pod jego wpływem, nie zapomniałam o swojem szczerem i głębiokiem przywiązaniu do ciebie.
Jan Oullier potrząsnął smutnie głową.
— Pojmuję twoją antypatyę, rozumiem twoją odrazę — ciągnęła dalej Berta — i byłam na to przygotowana; ale cierpliwości, mój stary przyjacielu, cierpliwości i rezygnacyi! Bóg tylko mógłby zabrać z serca mojego to, co w nie złożył, a On tego nie uczyni, byłaby to bowiem moja śmierć. Pozwól, żebyśmy ci mogli dowieść, że pod wpływem przesądów stajesz się niesprawiedliwy i że ten, którego wybrałam, jest mnie godny.
W tej chwili rozległ się głos margrabiego. Wzywał Jana Oullier’a tonem, który oznajmiał, że stało się coś nowego i poważnego. Jan Oullier wstał i postąpił ku drzwiom.
— I cóż — spytała Berta, zatrzymując go — odchodzisz i nie odpowiadasz mi?
— Pan margrabia mnie wzywa, panno Berto — odparł Wandejczyk tonem lodowatym.
Panno Berto! — zawołała młoda dziewczyna — panno! A więc nie ustępujesz na moje prośby? Zapamiętaj sobie zatem dobrze, że zabraniam, słyszysz? zabraniam, żeby jakakolwiek obelga spotkała pana Michel’a; że chcę, żeby jego życie było dla ciebie święte; że, gdyby mu się co stało za twoją sprawą, ja go pomszczę nie na tobie, ale na sobie; a wiesz dobrze, Janie, że mam zwyczaj robić tak, jak mówię.
Jan Oullier spojrzał na Bertę, i, biorąc ją za rękę:
— Byłoby to może jeszcze lepiej — rzekł — niż zostać żoną tego człowieka.
A ponieważ margrabia ponawiał wołanie, przeto Jan Oullier wybiegł z pokoju, zostawiając Bertę oszołomioną jego oporem, a Maryę pognębioną przez trwogę, jaką w niej wzbudzała gwałtowność miłości Berty.




II.
W którym młody baron Michel zostaje adjutantem Berty.

Jan Oullier zbiegł spiesznie ze schodów; pilniej mu było może oddalić się od młodej dziewczyny, niż usłuchać rozkazów margrabiego. Zastał go na dziedzińcu z chłopem spoconym, błotem obryzganym. Chłop ten przyniósł wiadomość, że żołnierze wtargnęli do domu Paskala Picaut’a. Widział, jak wchodzili, ale nic więcej. Stal ukryty w zaroślach przydrożnych na gościńcu de la Sablonniére i miał polecenie popędzenia do zamku, w razie, gdyby żołnierze skierowali się do domu, w którym schronili się zbiegowie. Spełnił to polecenie ściśle.
Margrabiego, któremu Jan Oullier powiedział, że pozostawił Petit-Pierre’a i hrabiego Bonneville‘a w domu Paskala Picaut’a — margrabiego, mówimy — ogarnęło wielkie wzburzenie. Nie szczędził wyrzutów staremu gajowemu, że zaufał innym, ale Jan Oullier nic nie odpowiadał, ponury i milczący, stał ze spuszczoną głową. To milczenie i ta nieruchomość doprowadziły margrabiego do rozpaczy, zawołał tedy, żeby stary gajowy podał mu konia. Ale Jan Oullier potrząsnął głową.
— Jakto! — rzekł margrabia — nie chcesz mi dać konia?
— I ma zupełną słuszność — wtrąciła, zbliżając się, Berta, która usłyszała rozkaz ojca i odmowę gajowego — miejmy się na baczności, pośpiech nierozważny mógłby dużo zaszkodzić. Janie Oullier, czy możesz zaręczyć za kobietę, której ich powierzyłeś?
— Wczoraj — odparł stary gajowy, spoglądając z wyrzutem na młodą dziewczynę — powiedziałbym o Maryannie Picaut’owej: odpowiadam za nią, jak za siebie; ale... dzisiaj wątpię o wszystkiem — zakończył z westchnieniem.
— Ta cała gadanina to tylko czas stracony. Konia! Niech mi przyprowadzą konia! Za dziesięć minut będę wiedział, czego się trzymać.
Berta powstrzymała margrabiego.
— Nie zapominajmy, ojcze, że ci, którzy przyprawiają nas o taki niepokój, są w oczach wszystkich prostymi chłopami. Otóż margrabia Souday, przybywający konno, by osobiście zasięgnąć o nich wiadomości, zdradza, jak wielką wagę przywiązuj© do ich osób, i niezwłocznie zwróci na nich uwagę naszych nieprzyjaciół.
— Panna Berta ma słuszność — odezwał się Jan — ja tam pójdę.
— I ty nie pójdziesz także; po tem wszystkiem, co zaszło nocy ostatniej, nie możesz pokazywać się tam, gdzie są żołnierze; do spełnienia misyi podobnej potrzebny nam człowiek, który nie jest niczem skompromitowany, który mógłby dotrzeć do wnętrza chaty, nie budząc żadnego podejrzenia, dowiedzieć się, co zaszło, a nawet, jeśli to możliwe, co się stanie.
— Co za nieszczęście, że to bydlę Loriot uparł się, żeby powrócić do Machecoul’u! — zawołał margrabia. A tak go prosiłem, żeby został. Miałem przeczucie tego wszystkiego, gdy chciałem włączyć go do mojej dywizyi.
— A czyż nie pozostał pan Michel? — odezwał się Jan Oullier szyderczo. — Jego to może pan margrabia posłać do domu Picaut’a, i tam i wszędzie, gdzie pan zechce. Gdyby było dziesięć tysięcy żołnierzy dokoła tego domu, jego tam wpuszczą i nikt się nie domyśli, że baron tam wchodzi, by załatwiać sprawy pana margrabiego.
— Takiego. właśnie nam trzeba — rzekła Berta, przyjmując niespodziewaną pomoc Jana Oullier’a, jakkolwiek była w niej zła wola — nieprawda, ojcze?
— Do kroćset! naturalnie! — zawołał margrabia Souday. — Pomimo pozorów nieco zniewieściałych, ten młodzieniec będzie nam stanowczo bardzo użyteczny.
Przy pierwszych wypowiedzianych słowach, Michał zbliżył się i, czekał z szacunkiem na rozkazy margrabiego. Gdy usłyszał, że propozycya Berty została przyjęta, twarz mu się rozpromieniła. Berta promieniała również.
— Panie Michale, czy pan gotów jest uczynić to, czego wymaga ocalenie Petit-Pierre’a? — spytała młoda dziewczyna.
— Jestem gotów uczynić wszystko, co pani rozkaże, by dać panu margrabiemu dowód wdzięczności za życzliwe przyjęcie, jakie mi zgotował.
Dobrze! w takim razie bierz pan konia... nie mojego, poznaliby go... i puść się pan galopem, bez wytchnienia. Wejdź pan bez broni do domu, jak gdyby sprowadzała pana tylko ciekawość, a jeśli naszym przyjaciołom grozi niebezpieczeństwo....
Margrabia zastanowił się; nie miał inicyatywy szybkiej, ani łatwej.
— Jeśli przyjaciołom naszym grozi niebezpieczeństwo — odezwała się Berta, — w takim razie niech pan zapali ognisko na pagórku; przez ten czas Jan Oullier zgromadzi swoich ludzi i, dobrze uzbrojeni, podążymy w lot na pomoc tym, którzy nam są tacy drodzy.
— Brawo! — zawołał margrabia Souday — zawsze mówię, że Berta, ma najwięcej rozumu z całej rodziny.
Berta uśmiechnęła się z dumą, spoglądając na Michała.
— A ty — rzekła do siostry, która zeszła przed chwilą, właśnie, gdy Michał wybiegł po konia — nie ubierzesz-że się nareszcie?.
— Nie — odparła Marya.
— Jakto! nie?
— Postanowiłam pozostać w ubraniu, jakie mam aa sobie.
— Co ty mówisz? — W armii odrzekła Marya ze smutnym uśmiechem — obok żołnierzy, którzy walczą i umierają, potrzebne są siostry miłosierdzia, które ich pielęgnują i niosą im pociechę; będę waszą siostrą miłosierdzia.
Berta spojrzała na Maryę ze zdumieniem. Może byłaby zapytała o przyczynę zmiany postanowienia, ale w tejże chwili Michał podjechał na koniu, co powstrzymało słowa na ustach Berty.
— Powiedziała mi pani — rzekł baron do tej, która mu wydała rozkazy — co mam czynić w razie, gdyby zdarzyło się jakie nieszczęście w domu Paskala Picaut’a; ale nie powiedziała mi pani, jak postąpić, jeśli Petit-Pierre ocalał.
— Wrócić, żeby nas uspokoić — odezwał się margrabia.
— Nie — rzekła Berta, — to jeżdżenie w tę i w tamtą stronę obudziłoby podejrzenie żołnierzy, którzy niewątpliwie włóczą się dokoła lasu. Pozostanie pan u Picaut’ów, albo w pobliżu, a gdy noc zapadnie, będzie pan czekał na nas pod dębem Jailhay. Czy pan go zna?
— Naturalnie! — odparł Michał — przecież to na drodze do Souday..
Michał znał wszystkie dęby na drodze do Souday.
— Dobrze! — odparła młoda dziewczyna — będziemy tam ukryci w pobliżu. Da pan sygnał: trzy razy krzyk puhacza, raz krzyk sowy, a przybędziemy do pana. A teraz w drogę, kochany panie Michale!
Michał złożył ukłon margrabiemu i pannom, poczem ruszył z miejsca galopem.
— To nie do uwierzenia, jak łatwo zrobić z prostaka człowieka przyzwoitego! — rzekł margrabia, wracając do zamku. — Co prawda, muszą się do tego zabrać kobiety. Ten młodzieniec ma doprawdy zupełnie dobre obejście.
— Tak — wtrącił Jan Oullier — ludzi z dobrem obejściem można urobić, ile się zechce; ale ludzi z sercem nie urobi się tak łatwo.
— Janie Oullier — odezwała się Berta — jużeście zapomnieli moje polecenie; strzeżcie się!
— Panienka się myli — odpowiedział Jan Oullier — dlatego właśnie, że o niczem nie zapominam, tak bardzo dotąd cierpię. Odrazę, jaką żywię dla tego młodzieńca, wziąłem za wyrzuty sumienia; ale od dzisiaj zaczynam się obawiać, że to przeczucie.
— Wyrzuty sumienia, wy, Janie Oullier? I, cóżeecie zawinili względem niego?
— Względem niego nic — odparł Jan Oullier głosem ponurym — ale względem jego ojca...
— Względem jego ojca? — powtórzyła Berta, drgnąwszy mimowoli.
— Tak, pewnego dnia, dla niego, zmieniłem nazwisko; przestałem się nazywać Janem Oullier’em.
— A jakże nazwaliście się?
— Karą.
— Dla jego ojca? — powtórzyła Berta; poczem, przypominając sobie, co opowiadano w okolicy z powodu śmierci barona Michel’a, dodała: — Dla jego ojca, którego znaleziono nieżywego na polowaniu! Ach! cóżeś powiedział, nieszczęśliwy!
— Że syn mógłby pomścić ojca, odpłacając nam żałobą za żałobę.
— A to dlaczego?
— Bo pani kocha go szalenie.
— A więc?
— Ja zaś mogę panią zapewnić, że...
— Że co?
— Że, jakem Jan Oullier, on pani nie kocha.
Berta wzruszyła ramionami z pogardą; niemniej jednak cios ugodził ją w samo serce. Doznała w tej chwili uczucia niemal nienawiści db starego Wandejczyka.
— Zajmijcie się teraz zebraniem waszych ludzi, mój biedny Janie — rzekła.
— Do usług — odparł szuan, a Berta weszła do domu, nie spojrzawszy już na niego.
Zanim jednak Jan Oullier opuścił zamek, wezwał chłopa, który był przyniósł wiadomości.
— Czy Widziałeś — spytał go — żeby kto wchodził do domu Picaut’ów przed żołnierzami?
— Do Józefa, czy do Paskala?
— Do Paskala.
— Widziałem.
— A kto to był?
— Wójt z Logerie.
— I mówisz, że wszedł do Paskalowej?
— Jestem tego pewien.
— Widziałeś go?
— Jak was widzę.
— A w jaką stronę później poszedł?
— Ścieżką do Machecoul’u.
— Którą w chwilę później przyszli żołnierze, nieprawda?
— Właśnie! Nie upłynął Kwadrans między jego odejściem a ich przybyciem.
— Dobrze! — rzekł Jan Oullier.
Poczem, wyciągając pięść zaciśniętą w kierunku Logerie: Courtin’ie! Courtin‘ie! — zawołał — kusisz Pana Boga! Mój pies, zabity wczoraj przez ciebie, ta zdrada dzisiaj!... Tego za dużo na moją cierpliwość!




III.
Króliki kmotra Jakóba.

Na południe od Machecoul’u, tworząc trójkąt dokoła miasteczka Légé, ciągną się trzy lasy. Nazywają je lasami Touvois, Grandes-Landes i Roche-Serviére. Każdy z tych lasów, wzięty z osobna, niewielkie ma znaczenie terytoryalne; ale, położone w odległości zaledwie trzech kilometrów wzajemnie od siebie, łączą się żywopłotami, polami jałowca, liczniejszemi z tej strony, niż w jakiejkolwiek innej części Wandei — i tworzą w ten sposób bardzo znaczny obszar zalesiony. Z tego położenia topograficznego wynikło, iż stały się prawdziwemi ogniskami buntu, gdzie w czasach wojny domowej ześrodkowywało się powstanie, zanim ogarniało pirowincye sąsiednie.
Miasteczko Légé, oprócz tego, że było gniazdem rodzinnem słynnego doktora Jolly’ego, stanowiło prawie nieustannie kwaterę główną Charette’a podczas wielkiej wojny; tam to, śród lasów, otaczających mieścinę, szukał schronienia po porażce, dopełniał swoję zdziesiątkowane oddziały i sposobił się do nowych walk.
W r. 1832, jakkolwiek droga z Nantes do Sables d’Olonne, która prowadzi przez Légé, zmieniła jego położenie strategiczne, niemniej pagórkowate i lesiste okolice pozostały jednem z najczynniejszych środowisk ruchu, który się organizował. W trzech lasach okolicznych ukrywały się w nieprzebytych gąszczach ostrokrzewu i paproci oddziały buntowników, których szeregi powiększały się codziennie i którzy mieli stanowić jądro dywizyi powstańczych kraju Retz i równiny.
Poszukiwania, zarządzone przez władze, wyręby, jakie kazały przeprowadzić w tych lasach, nie dały żadnego wyniku. Opinia publiczna utrzymywała, że zbuntowani utworzyli sobie w lasach siedziby podziemne, w tym samym rodzaju, co siedziby pierwszych szuanów, którzy w lasach Gralla wykopali długie korytarze, gdzie tak często a skutecznie ukrywali się przed poszukiwaniami.
Tym razem opinia publiczna nie myliła się.
Ku końcowi dnia, w którym opuściliśmy Michała, wyjeżdżającego galopem z zamku Souday na koniu margrabiego do domu Picaut’a, człowiek ukryty za jednym z buków stuletnich, jakie otaczały polankę Folleron w lesie Touvois, mógł ujrzeć dwóch naszych dawnych znajomych z jarmarku w Montaigu: Aubin’a Krótka-Radośić, oberżystę i Trigaud’a Robaczywego, żebraka o sile herkulesowej, który, jak sobie czytelnicy niewątpliwie przypominają, odegrał pewną rolę w buncie, unosząc w górę konia generała i wyrzucając jeźdźca z siodła.
Nadmienialiśmy już, że Aubin dopełnił swoją okaleczoną postać przy pomocy tego poniekąd zwierzęcia pociągowego, które spotkał szczęśliwie na swojej drodze; wzamian za własne nogi, pozostawione na drodze do Ancenis, kaleka odnalazł nogi ze stali, które nie cofały się przed żadnem zmęczeniem, nie przerażały się żadną odległością i wykonywały jego wolę z posłuszeństwem biernem.
Trigaud nosił Aubin’a bądź na pieca, bądź na rękach z taką pieczołowitością, jak matka nosi dziecko; dawał mu dowody troskliwości, zaprzeczające idyotyzmowi nieboraka, który nie spoglądał nigdy na własne nogi, nie dbał, czy je okaleczy na ostrym kamieniu, ale który, idąc, usuwał bacznie gałęzie mogące zadrasnąć twarz swego przewodnika. Po pewnym czasie trwania tej niezwykłej spółki, Trigaud odgadywał już wprost myśli Aubin’a — wystarczało mu jedno słowo, znak jakiś a nawet dotknięcie ręką ramienia lub kolanem boku.
Gdy przebyli mniej więcej trzecią część polanki, Aubin dotknął palcem ramienia Trigaud’a, i olbrzym stanął, jak wryty. Wówczas oberżysta wskazał wielki kamień, umieszczony u stóp wielkiego buku, po prawej stronie polanki.
Olbrzym podszedł do drzewa, podniósł kamień i czekał na rozkaz.
— Teraz — rzekł Aubin — zapukaj trzykrotnie w pień drzewa.
Trigaud uczynił, jak mu kazano, ale w ten sposób, że pierwsze i drugie pukanie nastąpiło szybko po sobie, trzecie zaś po pewnym przeciągu czasu.
Na ten sygnał, który rozległ się głuchym odgłosem, uniósł się niewielki kwadrat trawy i mchu i wysunęła się głowa z pod ziemi.
— A! to wy, kmotrze Jakóbie, sprawujecie dzisiaj straż w jamie? — spytał Auhin, widocznie zadowolony, że zastał dobrego znajomego.
— A no, widzisz, mój chłopie, bo to godzina czatów, a wolę zawsze upewnić się sam, czy okolica wolna jest od strzelców, zanim wypuszczę swoich królików.
— I dobrze czynicie, kmotrze Jakóbie — odparł Aubin — zwłaszcza dzisiaj; niemało bowiem jest strzelb na równinie.
— Oho, opowiedz-no!
— Chętnie.
— Wchodzisz?
— O! nie, Jakóbie, nam i tak już dosyć gorąco... Nieprawda, Trigaud?
Olbrzym mruknął coś, co przy bardzo dobrej woli można było wziąć za potwierdzenie.
— A więc, skoro nie chcecie wejść, wywołam tu swoich zuchów. Macie zresztą słuszność, Aubin’ie, gorąco tam, jak w piekle! niektórzy gadają już, że są usmażeni; ale, wiecie przecież, te hultaje zawsze się skarżą.
Kmotr Jakób, którego przedstawiliśmy właśnie czytelnikom, ale z którym musimy zawrzeć bliższą znajomość, był człowiekiem, mogącym mieć lat pięćdziesiąt do pięćdziesięciu pięciu i wyglądał na pozór, jak typowy uczciwy dzierżawca, o spokojnym, dobrodusznym wyrazie twarzy. A jednak był on poprostu przywódcą jednego z najzuchwalszych oddziałów w kraju, najfanatyczniejszym szuanem, jaki istniał na dziesięć mil dokoła, gdzie cieszył się sławą niepospolitą.
Kmotr Jakób nie złożył na seryo broni przez lat piętnaście istotnego panowania Napoleona. Wespół z dwoma lub trzema ludźmi a częściej jeszcze sam stawiał czoło całym brygadom, wysyłanym za nim w pogoń; odwaga jego i jego szczęście miały coś nadprzyrodzonego, tak, że śród zabobonnej ludności Bocage’u[3] zrodziło się przekonanie, iż, jest niezwyciężony, i że kule błękitnych nie mogą mu wyrządzić żadnej krzywdy. To też po rewolucyi lipcowej, od pierwszych dni sierpnia r. 1830, gdy Jakób oznajmił, iż staje do walki, wszyscy buntownicy okoliczni zgromadzili się pod jego przewodnictwem i utworzyli pokaźną armię, z którą zaczął już drugą kampanię partyzancką.
Jakób, poprosiwszy Aubin’a o kilka chwil cierpliwości, wsunął znów głowę pod ziemię, poczem rozległo się ciche, dziwacznie modulowane, gwizdanie.
Na ten sygnał dobiegł z wnętrza ziemi szmer, podobny nieco do brzęczenia w ulu, pełnym pszczół; poczem, w odległości kilku kroków, między dwoma krzakami podniosła się pionowa niby wielka furta, pokryta trawą, mchem, suchymi liśćmi, niczem, słowem, nie różniąca się od ziemi otaczającej, a była, podtrzymywana przez cztery pale na czterech rogach. Podnosząc się zaś, odsłoniła otwór jamy bardzo szerokiej i bardzo głębokiej, z której wyszło kolejno około dwudziestu mężczyzn.
Strój tych mężczyzn daleki był od malowniczej wytworności stroju bandytów, wychodzących z tekturowych jaskiń w operach. Niektórzy mieli mundury łudząco podobne do stroju Trigaud’a Robaczywego; inni, a ci byli najwykwintniejsi, mieli kurtki sukienne; ale większość odziania była w płótno. Ta sama rozmaitość zresztą panowała w ich uzbrojeniu. Trzy czy cztery karabiny, pół tuzina strzelb myśliwskich, tyleż pistoletów stanowiły całą broń palną; broń biała zaś była znacznie mniej poważna, składały się na nią bowiem; szabla Jakóba, dwie piki, datujące z pierwszej wojny, i osiem czy dziesięć par wideł, starannie wyostrzonych przez właścicieli.
Gdy te wszystkie zuchy wyszły z jamy, Jakób skierował się do pnia drzewa powalonego i usiadł na nim. Trigaud zaś złożył obok niego Aubin’a, poczem oddalił się o kilka kroków, tak, by być na każde zawołanie swego wspólnika.
— Tak, mój Aubin’ie odezwał się Jakób — wilki wyległy na polowanie; ale, mimo to, rad jestem, że zadałeś sobie tyle fatygi, żeby mnie o tem uprzedzić. Ale, słuchaj, czy nie przybywasz przypadkiem, by mnie także uprzedzić, że dzień został zmieniony?
— Nie, 24-ty jak był, tak jest.
— Tem lepiej! bo, dalibóg, tracę już cierpliwość z tem nieustające>m zwlekaniem. Jezusie słodki! czy to trzeba tyle ceremonii, żeby wziąć strzelbę, powiedzieć żonie do widzenia i wyruszyć z domu?
— Cierpliwości! już niedługo będziecie czekali, kmotrze Jakóbie.
— Cztery dni! czyli o trzy za dużo. Nie mam tego szczęścia, co Jan Oullier, który dał im się trochę we znaki ostatniej nocy pod kaskadą Baugé. Ale, niestety, odwet ich był okrutny.
— Jakto?
— A więc nie wiesz?
— Nie; przybywam prostą drogą z Montaigu. Cóż się stało?
— A no, stało się, że zabili w domu Paskala Picaut’a dzielnego młodzieńca, którego szanowałem, choć nie mam żadnego szacunku dla jemu równych.
— Kogo?
— Hrabiego Bonneville’a.
— A to kiedy?
— Dzisiaj, około drugiej po południu.
— W jaki sposób, u dyabła, mogliście, mój Jakóbie, dowiedzieć się o tem w waszej jamie?
— Czyż nie wiem wszystkiego, co może mi być użyteczne?
— W takim razie może niewarta wam wcale mówić o tem, co mnie tu sprowadza.
— Dlaczego?
— Bo prawdopodobnie już o tem wiecie.
— To możliwe.
— Chciałbym być pewien, albowiem oszczędziłoby mi to wypełnienia zlecenia niemiłego, którego podjąłem się z niechęcią.
— A! przychodzisz zatem ze strony tych panów.
Kmotr Jafcób wypowiedział dwa ostatnie wyrazy tonem, który wahał się między pogardą a groźbą.
— Tak, przedewszystkiem — odparł Aubin. — a potem dał mi też do was zlecenie Jan Oullier, którego spotkałem.
— Jau Oullier? A! skoro przychodzisz od niego, to rzecz inna! Lubię tego chłopia; zrobił w swojem życiu coś, czem zyskał sobie we mnie przyjaciela.
— Cóż takiego?
— To jego tajemnica, nie moja. Ale powiedz-no najpierw, czego ode mnie chcą wielcy panowie.
— To twój szef dywizyi przysyła mnie do ciebie.
— Margrabia Souday?
— Właśnie.
— Czegóż on ode mnie chce?
— Skarży się, że zbyt częstemi wycieczkami zwracasz uwagę żołnierzy rządowych; że grabieżą drażnisz ludność miejską i w ten sposób paraliżujesz z góry ruch wspólny, utrudniając go bardzo.
— A dlaczego oni wcześniej nie rozpoczęli tego swego ruchu, co? Dosyć długo już, Bogu dzięki, czekamy na ten ruch; ja, naprzykład, czekam od 30 lipca.
— Nadto...
— Jakto! to nie wszystko?
— Nie, rozkazuje ci...
— On rozkazuje mnie?
— Poczekajże! będziesz mu posłuszny, albo i nie; ale rozkazuje ci...
— Słuchaj-no dobrze, Aubin’ie, z góry składam przysięgę.
— Jaką?
— Że będę mu nieposłuszny. A teraz mów; słucham!
— Otóż, rozkazuje ci, żebyś się zachował spokojnie do 24-go, a zwłaszcza, żebyś nie zatrzymywał ani dyliżansu, ani podróżnego na drodze, jak czyniłeś w tych dniach.
— A więc przysięgam — odparł Jakób — że pierwszy, który dzisiaj wieczorem uda się z Légé do Saint-Etienne lub z Saint-Etienne do Légé, przejdzie przez moje ręce! Ty zaś, Aubin’ie, pozostaniesz tutaj i, w odpowiedzi, opowiesz mu jutro, co tutaj widziałeś.
— O, nie.
— Co, nie?
— Ty tego nie zrobisz, Jakóbie.
— Owszem, do licha, zrobię.
— Jakóbie! Jakóbie! — nalegał oberżysta — zechciej zrozumieć, że będzie to ciężkie skompromitowanie naszej sprawy.
— To możliwe; ale dowiodę temu staremu włóczędze, którego nie ja mianowałem, że chcę, żebym wraz z moimi ludźmi pozostał zupełnie poza jego dywizyą i że tutaj nigdy rozkazy jego nie będą wykonane. A teraz, skoro skończyłeś z rozkazami margrabiego Souday‘a, przejdźmy do polecenia Jana Oullier‘a.
— Niech i tak będzie! Spotkałem go nieopodal mostu Serviéres; zapytał mnie, dokąd idę, a gdy mu powiedziałem, że tutaj, rzekł: „Do licha! to doskonale się składa! zapytaj-no kmotra Jakóba, czy nie zechciałby się wyprowadzić na parę dni i oddać swojej jamy komuś do rozporządzenia“.
— A! a! czy ci wymienił tego kogoś?
— Nie.
— Mniejsza o to! kimkolwiek jest, jeżeli przychodzi w imieniu Jana Oullier’a, będzie mile widziany; jestem bowiem pewien, że Jan nie poruszałby mnie z miejsca, gdyby nie było warto. Kiedy przybędzie ten, którego on chce ukryć?
— Tej nocy.
— Po czem go poznam?
— Jan Oullier sam go przyprowadzi.
— Doskonale! I to wszystko, czego żąda?
— Nie; pragnie nadto, żebyście wydalili starannie z lasu tej nocy każdego człowieka podejrzanego, i żebyście kazali przeszukać całą okolice, głównie zaś ścieżkę do Grand-Lieu.
— A widzisz! dowódca dywizyi rozkazuje mi, żebym nie zatrzymywał nikogo, a Jan Oullier żąda ode mnie, żebym oczyścił drogę z czerwonych spodni i z wałkoniów; jeszcze jeden powód więcej, żebym dotrzymał słowa, jakie ci przed chwilą dałem. A w jaki sposób Jan Oullier dowie się, że czekam na niego?
— Jeśli będzie mógł przyjść, jeśli niema wojska w Touvois, mam go zawiadomić.
— Jak?
— Gałęzią ostrokrzewu, obarczoną piętnastu liśćmi, a złożoną w środku gościńca, na pół drogi do Machecoul’u, na rozdrożu Benaste, i zwróconą wierzchołkiem w stronę Touvois.
— Czy ci dano hasło? Jan Oullier z pewnością nie zapomniał o tem.
— Tak; powie się: Zwyciężyć, a odpowiedź będzie brzmiała: Wandea.
— Doskonale! — rzekł Jakób, wstając i kierując się ku środkowi polanki.
Gdy tu stanął, wezwał czterech swoich ludzi, powiedział im po cichu kilka słów i czterej ludzie, nie odpowiadając, wyruszyli w cztery różne strony. Po kilku chwilach, w ciągu których Jakób kazał przynieść z jamy dzbanek z wódką i poczęstował nią towarzysza — nadeszli czterej ludzie z tych samych czterech stron, w jakie pierwsi się udali. Była to warta, zluzowana przez kolegów.
— Czy jest co nowego? — zapytał Jakób.
— Nic — odpowiedziało trzech.
— Dobrze! A ty, nic nie mówisz? — spytał czwartego. — To ty przecież miałeś dobry posterunek.
— Dyliżans z Nantes eskortowany był przez czterech żandarmów.
— A!... dobry masz węch.
— A więc? — spytał Aubin.
— A więc ani jednej pary czerwonych spodni w okolicy. Powiedz Janowi Oullier’owi, że może sprowadzać swoich protegowanych.
— Dobrze! — odparł Krótka-Radość, który podczas biadania warty przyrządził gałąź ostrokrzewu, kształtu, umówionego z Janem Oullier’em — poślę Trigaud’a. — Poczem, zwracając się w stronę olbrzyma: — Pójdź tu, Robaczywy — rzekł.
Jakób powstrzymał go.
— Cóżeś ty zwaryował,’że chcesz się rozłączyć ze swojemi nogami? — spytał. — A gdybyś go tak potrzebował! Jakto! czyż nie mamy tutaj czterdziestu ludzi, którzy są spragnieni ruchu? Zobaczysz zaraz!... Hop! hop! Józefie Picaut! — krzyknął Jakób.
Na to wezwanie, nasz stary znajomy, śpiący na trawie snem, który był mu widocznie bardzo potrzebny, podniósł się i usiadł.
— Józefie Picaut! — powtórzył Jakób z niecierpliwością.
Picaut wstał, pomrukując, i podszedł do Jakóba.
— Masz tu gałąź ostrokrzewu — rzekł wódz królików — nie oberwiesz z niej ani jednego liścia, pójdziesz natychmiast, zaniesiesz ją na drogę do Machecoul’u, na rozdroże Benaste, nawprost Męki Pańskiej, i położysz zwróconą wierzchołkiem w stronę Touvois.
Wymawiając wyrazy Męka Pańska, Jakób się przeżegnał.
— Ale... — zaczął Picaut niechętnie.
— Jakto! ale?
— Bo po czterech godzinach takiego chodzenia mam nogi, jak połamane.
— Józefie Picaut — odparł kmotr Jakób głosem ostrym i przenikliwym, jak dźwięk trąby — rzuciłeś swoją parafię, żeby się zaciągnąć do mojego oddziału; przyszedłeś z własnej woli, ja cię nie szukałem. Zapamiętaj sobie dobrze jedno: za pierwszą uwagą biję, za pierwszem szemraniem zabijam.
To mówiąc, Jakób wydobył z pod kurtki pistolet, wziął go za lufę i rękojeścią wymierzył silny cios w głowę chłopa. Wstrząśnienie było takie gwałtowne, że Józef Picaut, oszołomiony, upadł na kolano. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, gdyby nie kapelusz z grubego filcu, pękłaby mu czaszka.
— A teraz idź! — rzekł Jakób, oglądając z największym spokojem, czy skutkiem wstrząśnienia proch nie wyleciał z panewki.
Józef Picaut, nie odpowiadając słowa, podniósł się, potrząsnął głową i ruszył w drogę. Aubin śledził go wzrokiem, dopóki nie znikł.
— Macie takiego w swoim oddziale? — spytał Jakóba.
— Tak; nie mów mi o tem.
— Od dawna?
— Od kilku godzin.
— Zły nabytek.
— Niezupełnie; chłop jest odważny, jak jego nieboszczyk ojciec, którego znałem; musi tylko poddać się temu samemu rygorowi, co moje króliki, i przywyknąć do jamy. To się zrobi! to się zrobi!
— O! nie wątpię. Mącie talent nielada do kształcenia ich.
— Nie od wczoraj się tem zajmuję. Ale trzeba wyruszyć rozejrzeć się po lesie, muszę cię opuścić, mój biedny Aubin’ie. A więc rzecz ułożona, przyjaciele Jana Oullier’a są tutaj u siebie; co zaś do dywizyjnego, będzie miał moją odpowiedź dzisiaj wieczorem. Czy to wszystko, co ci Oullier powiedział?
— Tak.
— Poszukaj w pamięci.
— To wszystko.
— A więc nie mówmy o tem więcej. Jeśli jama mu się spodoba, to mu się ją odstąpi. Z moimi zuchami kłopotu mieć nie będę: te króliki, to jak myszy, niejedną norę mają. Do widzenia zatem, Aubin’ie, a tymczasem posil się zupą. Patrzcie, zaczynają się zabierać do gotowania.
Jakób zeszedł do jamy, skąd po chwili wysunął się, uzbrojony w karabin, którego kurek obejrzał dokładnie. Poczem znikł między drzewami.
Polanka ożywiła się i przedstawiała w tej chwili widok niesłychanie malowniczy. Wielkie ognisko rozpalone zostało w jamie, odblask płomieni, wydostając się przez otwór, rzucał na krzaki fantastyczne światło.
Przy tym ogniu gotowała się wieczerza, buntowników, rozproszonych na polanie; jedni, klęcząc, odmawiali różaniec; inni, siedząc, nucili półgłosem pieśni narodowe, których żałosne, tęskne melodye odpowiadały doskonale charakterowi krajobrazu. Aubin, przyzwyczajony do scen tego rodzaju, nie zwracał na nich uwagi. Trigaud sporządził mu łoże z liści, Aubin usiadł na tym improwizowanym materacu i palił fajkę z takim spokojem, jak gdyby był w swej oberży, w Montaigu.
Nagle zdawało mu się, że słyszy w oddali sygnał alarmowy, krzyk puhacza, ale ponury i przeciągły, co oznajmiało niebezpieczeństwo. Aubin zagwizdał z cicha, żeby zniewolić buntowników do milczenia; poczem, prawie w tejże samej chwili, rozległ się strzał w odlegości tysiąca, mniej więcej, kroków.
W mgnieniu oka wiadra wody, w tym celu umyślnie przygotowane, wylano na ogień; otwór jamy zamknięto i króliki kmotra Jakóba, wraz z Aubin’em, którego Robaczywy wziął na ramiona, rozproszyli się we wszystkich kierunkach, czekając na sygnał wodza.




IV.
W którym jest mowa o niebezpieczeństwie, jakiem grozi przebywanie w lesie w złem towarzystwie.

Była, już blizko siódma godzina wieczorem, gdy Petit-Pierre, w towarzystwie barona Michel’a, który został jego przewodnikiem, na miejsce biednego Bonneville’a, opuszczał chatę, gdzie groziło mu takie wielkie niebezpieczeństwo.
Z głębokiem, a łatwo zrozumiałem wzruszeniem, Petit-Pierre przekroczył próg pokoju, gdzie pozostawił zimne zwłoki dzielnego młodzieńca, którego znał od dni kilku zaledwie, a którego już kochał, jak się kocha starych przyjaciół. Sprawa królewska straciła tylko jednego żołnierza, a jednakże Petit-Pierre’owi zdawało się, że utracił całą armię!
Było to pierwsze ziarno krwawego zasiewu, który padł raz jeszcze na ziemię Wandei, a Petit-Pierre zapytywał siebie z trwogą, czy tym razem przynajmniej z zasiewu tego wzejdzie, co innego niż żałoba i żal.
Gdy Michał przyprowadził konia swojego przede drzwi, przypomniał Petit-Pierre’owi, że chwile są drogie, i że przyjaciele czekają na nich; wówczas Petit-Pierre zwrócił się ku wdowie po Paskalu Picaut i, wyciągając do niej rękę, rzekł:
— Jakże wam podziękuję za to, co uczyniliście dla mnie?
— Nic dla piani nie uczyniłam; zapłaciłam dług, wywiązałam się z przysięgi, nic więcej.
— A więc — spytał Petit-Pierre ze łzami w oczach — nie chcecie nawet mojej wdzięczności?
— Jeśli pani chce koniecznie coś mi zawdzięczać — odparła wdowa — to proszę wzamian, gdy będzie się pani modliła za tych, którzy umrą za panią, by pani dorzuciła do modlitw swoich kilka słów za tych, którzy umrą przez panią.
— A więc sądzicie jednak, że mam pewne łaski u Boga? — spytał Petit-Pierre, który nie mógł powstrzymać się od uśmiechu przez łzy.
— Tak, bo zdaje mi się, że pani przeznaczona jest do cierpienia.
— Przyjmijcie przynajmniej to — rzekł Petit-Pierre, zdejmując z szyi medalik, zawieszony na czarnym sznureczku jedwabnym. — To tylko srebro, ale Ojciec Święty pobłogosławił ten medalik w mojej obecności i, wręczając mi go, powiedział, że Bóg wysłucha życzeń za pośrednictwem tego medalika złożonych, byleby były sprawiedliwe i pobożne.
Maryanna wzięła medalik, poczem rzekła:
— Dziękują. Będę tedy za pośrednictwem tego medalika błagała Boga, żeby usunął wojnę domową z naszego kraju i żeby nam zachował wielkość i wolność.
— Dobrze! — odparł Petit-Pierre — ostatnia część życzeń waszych będzie zupełnie zgodna z mojemi.
Po tych słowach, przy pomocy Michała, wsiadł na konia, którego młody baron wziął za uzdę. Poczem, rzuciwszy jeszcze ostatnie pożegnanie wdowie, obaj znikli za żywopłotem.
Petit-Pierre, z głową spuszczoną, kołysany chodem konia, jechał przez czas jakiś w milczeniu, zatopiony w głębokiej, bolesnej zadumie. Naraz podniósł głowę, wytężył słuch i rzekł do Michała:
— Jeśli się nie mylę, ktoś idzie ku nam; niech pan zobaczy.
Istotnie, rozległ się odgłos kroków męskich, jeszcze wprawdzie w pewnej odległości, ale coraz bliższych.
— Zdaje mi się, że ten człowiek jest sam — odezwał się znów Petit-Pierre.
— Tak, ale niemniej musimy się mieć na baczności — odparł baron — pozwoli pani zatem, że i ja wsiądę na konia.
— Chętnie; ale czyż pan już jest zmęczony?
— Nie, bynajmniej! tylko jestem bardzo znany w całej okolicy i, gdyby mnie spotkano obok chłopa na koniu, którego prowadzę z-a cugle, jak Arnan prowadził Mardocheusza, obudziłoby to z pewnością podejrzenia.
— Brawo! ma pan najzupełniejszą słuszność i zaczynam wierzyć, że doczekamy się jeszcze z pana pociechy.
Petit-Pierre zeszedł; Michał zaś wskoczył zwinnie na siodło, poczem Petit-Pierre usiadł skromnie za nim z tyłu. Zaledwie usadowili się na siodle, ujrzeli w odległości trzydziestu zaledwie kroków mężczyznę, który szedł ku nim i naraz się zatrzymał.
— Oho! — rzekł Petit-Pierre — zdaje się, że jeśli my boimy się przechodniów, to i ten przechodzień nas się obawia.
— Kto idzie? — spytał Michał grubym głosem.
— Ech! to pan baron!... — odparł mężczyzna, zbliżając się. — Niech mnie dyabli porwą, jeżeli spodziewałem się spotkać pana na gościńcu o tej godzinie!
— Mówił pan prawdę, twierdząc, że pan jest znany — odezwał się Petit-Pierre ze śmiechem.
— O! tak, na nieszczęście — odparł Michał tonem, którym dał Petit-Pierre’towi do zrozumienia, że grozi mu niebezpieczeństwo.
— Któż to jest? — spytał Petit-Pierre.
— Courtin, mój dzierżawca, ten, którego posądzamy o zdradzenie obecności pani u Maryanny Picaut’owej. — Poezem, śpiesznie, tonem rozkazującym, z którego towarzysz mógł najlepiej wywnioskować, że położenie jest groźne, dodał: — Proszę się schować za mnie.
— To wy, Courtin’ie? — spytał Michał, gdy Petit-Pierre ukrył się jak mógł najlepiej.
— Tak, to ja — odparł dzierżawca.
— A skądże to wracacie?
— Z Machecoul’u, dokąd poszedłem, żeby kupić wołu.
— Gdzież ten wół? Nie widzę go.
— Nie dobiłem targu; przez tę przeklętą politykę handel nie idzie i niema nic na rynkach — odparł Courtin, który, mówiąc, oglądał bacznie, o ile pozwalała ciemność, konia, na którym siedział młody baron.
Ponieważ Michał nie podejmował rozmowy nanowo, przeto Courtin ciągnął dalej:
— Ale co to, pan baron jeszcze odwraca się od Logerie?
— Nic dziwnego, jadę do Souday.
— Czy mogę zwrócić uwagę, że pan nie jest na właściwej drodze?
— O! wiem dobrze; ale obawiam się, że droga właściwa jest strzeżona, i dlatego wolę objechać.
— W takim razie, jeśli pan istotnie jedzie do Souday, uważam sobie za obowiązek ostrzedz pana, że pan znajdzie klatkę pustą.
— Ba!
— Tak; i jeśli pan baron chce znaleźć ptaka, za którym ugania się pan po polach, to nie do Souday jechać trzeba.
— Kto ci to powiedział, Courtin’ie? — spytał Michał, manewrując koniem tak, żeby być ciągle nawprost swego interlokutora i zakryć w ten sposób Petit-Pierre’a.
— Kto mi powiedział? — rzekł Courtin. — Ależ, do licha! moje oko! Widziałem, jak cała ta banda wyruszała; niech ją piekło pochłonie! Przedefilowała przede mną na drodze do Grandes-Landes.
— Czy żołnierze byli w tej stronie? — spytał baron.
Petit-Pierre pomyślał, że to pytanie było zbyteczne, i uszczypnął Michała w ramię
— Żołnierze? — powtórzył Courtin. — To i pan także boi się teraz żołnierzy! W takim razie nie radzę panu puszczać się tej nocy na równinę, bo pan nie ujedzie mili, żeby nie ujrzeć bagnetów. Niech pan lepiej powróci ze mną do Logerie; sprawi pan wielką radość matce, która martwi się srodze, że pan ją opuścił w takich złych zamiarach.
— Courtin’ie, i ja z kolei dam wam radę.
— Jaką, panie baronie?
— Żebyście milczeli.
— Nie, nie będę milczał — odparł dzierżawca, udając bolesne wzruszenie — nie, ja nie mogę patrzeć spokojnie, jak mój młody pan naraża się na tysiące niebezpieczeństw i to wszystko dla...
— Milcz, Courtin’ie!
— Dla jednej z tych przeklętych wilczyc, której nie chciałby nawet syn chłopa, jak ja!
— Nędzniku! będziesz ty milczał? zawołał młodzieniec, podnosząc na Courtin’a szpicrutę, którą trzymał w ręce.
Ten ruch, napewno umyślnie wywołany przez Courtin’a, sprawił, że koń Michała postąpił krok naprzód, tak, że wójt Logerie mógł już teraz widzieć obu jeźdźców.
— Niech mi pan baron przebaczy, jeśli go obrażam rzekł tonem płaczliwym — niech mi pan przebaczy; ale już dwie noce nie śpię, myśląc o tem wszystkiem.
Petit-Pierre zadrżał: w głosie wójta Logerie dosłyszał te same intonacye fałszywej pokory, które zauważył już w chacie wdowy Picaut’owej, gdzie, po wyjściu Courtin’a, rozegrały się takie smutne wypadki. Powtórnie tedy uszczypnął w bok Michała, co miało znaczyć: „Za jakąbądź cenę, skończmy rozmowę z tym człowiekiem“.
— Dobrze już, dobrze — rzekł Michał — idźcie swoją drogą i pozwólcie nam iść swoją.
Courtin udawał, że teraz dopiero spostrzegł, iż ktoś siedzi na siodle za baronem.
— Ach! Boże! — rzekł — to pan nie jest sam?... Rozumiem, panie baronie, że to, co powiedziałem, mogło pana dotknąć. Ktokolwiek pan jest — zwrócił się do Petit-Pierre’a — okaże się pan niewątpliwie rozumniejszy od swego młodego przyjaciela. Niech pan mnie poprze i powie mu także, że nie wyniknie dla niego nic dobrego z naigrawania się z praw i z siły, jaką rozporządza rząd, że dla przypodobania się tym wilczycom nie powinien narażać siebie.
— Jeszcze raz, Courtin’ie — rzekł Michał, tonem prawdziwej groźby — odejdź! Postępuję, jak mi się podoba, i uważam, że jesteś bardzo zuchwały, skoro pozwalasz sobie sądzić moje postępowanie.
Ale Courtin, którego wytrwałość znamy, postanowił widocznie, że nie oddali się, zanim nie ujrzy rysów tajemniczej osoby, siedzącej na siodle za jego młody panem i odwracającej się, o ile możności, plecami.
— Panie baronie — rzekł, usiłując nadać słowom swoim ton najzupełniejszej dobrej wiary — jutro uczyni pan, co się panu spodoba; ale niech pan tę noc przynajmniej spocznie we własnym folwarku z osobą, panem, czy panią, która panu towarzyszy. Przysięgam, panie baronie, że niebezpiecznie jest wędrować nocy dzisiejszej.
— Niebezpieczeństwo nie może istnieć ani dla mojego towarzysza, ani dla mnie, gdyż nie mieszamy się zupełnie do polityki... A to co, co wy tam majstrujecie przy mojem siodle, Courtin’ie? — dodał młodzieniec, zauważywszy u dzierżawcy swego ruch, którego nie umiał sobie wytłómaczyć.
— Nic, panie baronie, nic — odparł Courtin dobrodusznie. — A więc pan nie chce słuchać ani moich rad, ani próśb moich?
— Nie; idź swoją drogą i nie zatrzymuj mnie.
— A więc niech pan jedzie i niech piana Bóg ma w swojej opiece! — rzekł dzierżawca, tonem podstępnej życzliwości. — Ale niech pan pamięta, że pański biedny Courtin uczynił wszystko, co od niego zależało, żeby zapobiedz nieszczęściu, jakie mogłoby pana spotkać.
To mówiąc, Courtin nareszcie usunął się w bok, a Michał, spiąwszy konia ostrogą, ruszył w drogę.
— Galopem! galopem! — rzekł Petit-Pierre. — Tak, poznałem tego człowieka, który stał się przyczyną śmierci biednego Bonneville’a! Oddalmy się jak najprędzej; ten człowiek nieszczęście przynosi!
Młodzieniec spiął teraz konia obu ostrogami, ale zaledwie zwierzę przebiegło kawałek drogi, siodło nagle przekręciło się i obaj jeźdźcy spadli ciężko na kamienie. Petit-Pierre podniósł się pierwszy.
— Czy pan zraniony? — spytał Michała, który podnosił się z kolei.
— Nie — odparł — ale zastanawiam się w jaki sposób...
— W jaki sposób spadliśmy? Mniejsza o to. Spadliśmy i kwita. A teraz, niech pan co prędzej osiodła konia.
— Masz tobie! — zawołał Michał, zarzuciwszy siodło na grzbiet konia — oba popręgi pękły na tej samej wysokości.
— Powiedz pan raczej, że są poprzecinane — rzekł Petit-Pierre. — To sztuczka pańskiego szatańskiego Courtin’a i nie zapowiada nam nic dobrego. Poczekaj-no, baronie, i spojrzyj w tę stronę...
Michał, którego Petit-Pierre schwytał za ramię, zwrócił oczy w kierunku, wskazanym przez niego, i ujrzał w odległości ćwierć mili w dolinie trzy czy cztery ogniska, płonące śród ciemności.
— To biwak — rzekł Petit-Pierre. — Jeśli ten dureń ma podejrzenia, a ma je niewątpliwie, ponieważ droga jego prowadzi mimo tego biwaku, naśle na nas powtórnie czerwone spodnie.
— Czy pani sądzi, że, wiedząc, iż ja, pan jego, jestem z panią, będzie śmiał...
— Po tem, co zaszło, przypuszczam wszystko, panie Michale.
— Ma pani słuszność i nie należy liczyć na szczęśliwy przypadek.
— W takim razie dobrze byłoby zejść z drogi.
— Myślałem właśnie o tem.
— Ile czasu będzie trzeba, żebyśmy piechotą dotarli do miejsca, gdzie margrabia, czeka na nas?
— Godzinę co najmniej; to też nie mamy czasu do stracenia... Ale co pocznie, my z koniem margrabiego? Nie będzie przecież przesadzał żywopłotów.
— Zarzućmy mu cugle na szyję; powróci do swojej stajni, a jeśli nasi przyjaciele zatrzymają go w drodze, zrozumieją, że zdarzył nam się jakiś wypadek i wyruszą nas szukać... Ale cicho!
— Co?
— Czy pan nic nie słyszy? — zapytał Petit-Pierre.
— Owszem, odgłos kroków końskich w kierunku biwaku.
— Widzisz, baronie, twój zacny dzierżawca nie bez zamiaru poprzecinał popręgi naszego siodła! Zmykajmy, biedny baronie!
— Ale jeśli zostawimy konia tutaj, ci, którzy nas ścigają, znajdą go i domyślą się z łatwością, że jeźdźcy nie są daleko.
— Po czekaj-no, baronie — rzekł Petit-Pierre — przychodzi mi myśl...
— Skąd?
— Z Włoch... Wyścigi koni barberi...[4] tak, doskonale. Niech mi pan dopomoże.
— Jestem na rozkazy.
Petit-Pierre zabrał się do dzieła. Delikatnemi rękoma, nie bacząc, że może pokaleczyć palce, obłamywał gałęzie z płotu utworzonego z krzaków cierni i ostrokrzewu. Michał czynił to samo i niebawem mieli dwie spore wiązki.
— Co pani z tem zrobi? — zapytał Michał.
— Niech pan odedrze znak od chustki do nosa i da mi resztę.
Michał usłuchał, a Petit-Pierre rozdarł chustkę na dwa pasma, i związał niemi dwa pęki gałęzi, poczem przymocował jeden do grzywy konia, długiej i jedwabistej, drugi zaś do ogona. Biedne zwierzę, czując kolce, wbijające się w ciało, zaczęło rzucać się i wyrywać.
— Teraz — odezwał się Petit-Pierre — — niech mu pan zdejmie uzdę i cugle, żeby karku nie skręcił, i niech go pan puści.
Koń, zaledwie poczuł zupełną swobodę, zarżał, raz jeszcze wstrząsnął wściekle grzywą i ogonem, poczem popędził, jak wicher, pozostawiając za sobą smugę iskier.
— Brawo! — zawołał Petit-Pierre. — A teraz podnieś pan siodło i ukryjmy się, co tchu.
Przeszli przez żywopłot, Michał, ciągnąc za sobą siodło i cugle. Tu przykucnęli i wytężyli słuch. Słyszeli jeszcze odgłos kopyt konia galopującego po kamieniach.
— Czy pani słyszy? — zapytał banon zadowolony.

— Słyszę; ale nie sami słuchamy, panie baronie — odparł Petit-Pierre — a oto echo!


V.
W którym kmotr Jakób dotrzymuje przysięgi, złożonej Aubin’owi Krótka-Radość.

Istotnie, hałas, jaki baron Michel i Petit-Pierre usłyszeli od strony, w której znikł Courtin, zamieniał się w jakiś tłumny huk, który zbliżał się ustawicznie i w dwie minuty później kilkunastu strzelców, w pełnym galopie dążąc za odgłosem wściekłego rżenia uciekającego konia margrabiego Souday’a — przemknęło; jak burza, o dziesięć kroków od ukrytych za żywopłotem Petit-Pieire’a z towarzyszem.
W miarę, jak jeźdźcy się oddalali, Petit-Pierre i baron Michel wstawali i śledzili wzrokiem ich bieg szalony.
— Jadą doskonale — odezwał się Petit-Pierre, ale wątpię, czy dogonią konia... A teraz proszę mi powiedzieć, gdzie margrabia Souday przeznaczył mi schronienie?
— Na jednym z moich folwarków.
— Mam nadzieję, że nie na folwarku Courtin’a?
— Nie, na innym, zupełnie odosobnionym, ukrytym w lasach, za Légé.
Ruszyli w drogę, a niebawem okazało się, że Michał znakomicie sprawuje obowiązki przewodnika. Idąc równiną, znaleźli się nad strumieniem, płynącym między łąkami; po obu brzegach strumienia prowadziła droga pewna i wygodna zarazem. Michał szedł tą drogą czas pewien, niosąc Petit-Pierre‘a na ramionach, jak poprzednio biedny Bonneville. Poczem baron skręcił w lewo, wszedł na pagórek i pokazał Petit-Pierre’owi czarne masy lasu Touvois, które ciągnęły się u stóp pagórka.
— Czy to już pański folwark? — spytał Petit-Pierre.
— Nie; musimy jeszcze przejść przez las Touvois; ale po trzech kwadransach drogi będziemy na miejscu.
— A czy las Touvois jest bezpieczny?
— Prawdopodobnie; żołnierze wiedzą, że chodzenie po naszych lasach nocą nie może im przynieść nic dobrego.
— I nie boi się pan zabłąkać?
— Nie; bo nie pójdziemy przez gęstwinę; wejdziemy do lasu dopiero wtedy, gdy odnajdziemy drogę z Machecoul’u do Légé; idąc skrajem wschodnim, musimy na tę drogę natrafić.
— Mój panie przewodniku, wydam ci świadectwo jak najpochlebniejsze i, doprawdy, nie będzie to wina Petit-Pierre’a, jeśli nie otrzymasz nagrody, jakiej pragniesz tak gorąco. Ale oto droga niezgorsza; może to właśnie ta, której szukamy?
— Łatwo ją poznać; musi tam być słup po prawej stronie... O! jest! To właśnie ta sama droga. A teraz, śmiem panu, Petit-Pierre, obiecać dobrą noc.
— Tem lepiej! — odparł Petit-Pierre, wzdychając — nie mogę bowiem ukrywać przed panem, że straszne przejścia w ciągu dnia źle wynagrodziły zmęczenie nocy ubiegłej.
Petit-Pierre nie dokończył jeszcze tych słów, gdy czarna sylwetka powstała z rowu, skoczyła na drogę i mężczyzna schwycił go gwałtownie za kołnierz, krzycząc grzmiącym głosem:
— Stój, albo śmierć!
Michał rzucił się na pomoc młodemu towarzyszowi i, gałką ołowianą swojej szpicrózgi wymierzył napastnikowi silny cios w głowę. Ale omal nie opłacił drogo tej obrony. Mężczyzna, nie puszczając Petit-Pierre’a, którego trzymał lewą ręką, wydobył z pod kurtki pistolet i strzelił do młodego barona. Na szczęście dla biednego młodzieńca, jakkolwiek Petit-Pierre nie był zbyt silny, niemniej nie zachował się tak spokojnie, jak pragnąłby tego człowiek z pistoletem: zobaczył ruch i ruchem szybszym jeszcze potrącił rękę, która celowała zabójczą bronią, tak, że kula, zamiast przeszyć pierś barona Michel’a, drasnęła mu tylko ramię.
Powracał do ataku, a napastnik już wyjmował drugi pistolet z za pasa, gdy wypadli z za krzaków dwaj inni mężczyźni i schwycili Michała z tyłu. Wówczas napastnik, widząc, że Michał nie może już szkodzić, rzekł swoim dwom pomocnikom:
— Rozstrzelajcie mi tego chłopa! a jak skończycie z nim, uprzątniecie i tego.
— Ale — odważył się spytać Petit-Pierre — jakiem prawem zatrzymujecie nas w ten sposób?
— Prawem tego — odparł mężczyzna, wskazując karabin, który niósł na ramieniu. — Dlaczego? Dowiecie się za chwilę. Związać mi mocno tego jegomościa ze szpicrózgą, a tego — dodał z pogardą, wskazując Petit-Pierre’a — nie warto: zdaje mi się, że pójdzie za nami bez trudności.
— Ale wreszcie, dokąd nas prowadzicie? — zapytał Petit-Pierre.
— Oho! jesteś bardzo ciekawy, młody przyjacielu odparł mężczyzna.
— Ale jednak?...
— Do kroćset! ruszaj naprzód, jeżeli tak ci zależy na tem, żeby wiedzieć. Zobaczysz niebawem na własne oczy.
I mężczyzna, wziąwszy Petit-Pieire’a pod rękę, wciągnął go w gęstwinę, gdzie dwaj pomocnicy napastnika wepchnęli też opierającego się jeszcze Michała.
Szli tak przez dziesięć minut, poczem dotarli do polanki, którą znamy, jako siedzibę Jakóba, wodza królików; on to bowiem, chcąc święcie dotrzymać przyrzeczenia, danego Aubin’owi, zatrzymał dwóch pierwszych podróżnych, których mu zasłał przypadek, i jego to strzał z pistoletu wywołał popłoch w całym obozie buntowników, jak widzieliśmy przy końcu jednego z rozdziałów poprzednich.




VI.
W którym się okazuje, że nie wszyscy Żydzi są z Jerozolimy i nie wszyscy Turcy z Tunisu.

— Hola! króliki! — zawołał Jakób, przybywając na polankę.
Na dźwięk głosu wodza członkowie oddziału zaczęli się wysuwać z krzaków, z zarośli, z pod kęp ostrokrzewu, gdzie schronili się, za pierwszym krzykiem popłochu, i powrócili na polankę; tu, o ile pozwalały ciemności, przyglądali się ciekawie dwom jeńcom. Ponieważ jednak to oglądanie śród mroku nie wystarczyło im, przeto jeden z nich zeszedł do jamy, zapalił tam dwie drzazgi sosnowe, powrócił i podsunął je pod nos Petit-Pierre’owi, oraz jego towarzyszowi.
Jakób zaś powrócił na swoje zwykłe miejsce na pniu drzewa i rozmawiał spokojnie z Aubin’em Krótka-Radość, któremu opowiadał szczegóły pochwycenia dwóch podróżnych. Michał, rozdrażniony bardzo tem pierwszem zajściem i raną, jaką otrzymał, usiadł, a raczej położył się na trawie; Petit-Pierre, stojąc obok niego, przyglądał się, z niepozbawioną odrazy uwagą, twarzom bandytów; było to tem łatwiejsze, że, zadowoliwszy ciekawość, powrócili do zajęć przerwanych, do śpiewów, do gier, do snu i do czyszczenia broni. Wszelako, grając, pijąc, śpiewając, czyszcząc strzelby, karabiny i pistolety, nie tracili ani na chwilę z oczu dwóch jeńców, których umieszczono na środku polanki. Wtedy dopiero odwracając wzrok od bandytów i spoglądając na towarzysza, Petit-Pierre spostrzegł, że ten jest raniony.
— O! Boże! — zawołał, widząc krew, ściekającą z ramienia na dłoń — pan jest ranny?
— Zdaje mi się, księ... pa...
— Na miłość boską, do nowego rozkazu, Petit-Pierre, proszę pamiętać bardziej niż kiedykolwiek! Czy pan bardzo cierpi?
— Nie; zdawało mi się, że uderzono mnie kijem w ramię, a teraz mam rękę zupełnie zesztywniałą.
— Spróbuj pan ją poruszyć.
— W każdym razie niema nic złamanego. O... proszę spojrzeć!
Istotnie poruszył ręką dosyć łatwo.
— Tem lepiej! Dzięki temu zdobędzie pan szturmem serce ukochanej, a gdyby pańskie szlachetne postępowanie nie wystarczyło, przyrzekam poparcie i mam powody do przypuszczania, że będzie ono skuteczne.
— Cokolwiek Petit-Pierre rozkaże mi po takiem przyrzeczeniu, choćby chodziło o porwanie bateryi ze stu armat, rzuciłbym się na oślep na redutę. Ach! gdyby Petit-Pierre zechciał pomówić z margrabią Souday’em, byłbym najszczęśliwszy z ludzi!
— Proszę nie gestykulować tak zapamiętale; to przeszkodzi zatamowaniu krwi. Zdaje się tedy, że pan szczególniej obawia się margrabiego. Pomówię więc z tym strasznym margrabią, jakem... Petit-Pierre; a teraz pomówmy o naszych sprawach, dopóki zostawiają nas w spokoju. Gdzie jesteśmy i kto są ci ludzie?
— Wydaje mi się, że to szuanie — odparł Michał.
— Szuanie, którzy zatrzymują nieszkodliwych podróżnych. To niepodobna.
— A jednakże już nieraz tak bywało.
— Ale co oni z nami zrobią?
— Dowiemy się niebawem; bo poruszają się i to pewnie dlatego, że raczą łaskawie zająć się naszemi osobami.
— Ciekawe bałoby, doprawdy, gdyby niebezpieczeństwo groziło nam właśnie ze strony moich sprzymierzeńców. W każdym razie, cicho!
Jak słusznie zauważył młody baron, wódz Jakób, naradziwszy się z Aubin’em Krótka-Radość, oraz kilkoma ze swoich ludzi, wydał rozkaz, by mu przyprowadzono więźniów.
Gdy stanęli przed nim, spojrzał baczniej na Michała.
— Nie omyliłem się, — rzekł — wszak pan jest baronem Michel de la Logerie.
— Tak — brzmiała krótka odpowiedź.
— Dobrze! a co pan robił na drodze do Légé, w głębi lasu Touvois, śród nocy?
— Mógłbym odpowiedzieć, że nie mam potrzeby, tłómaczyć się wam z tego, co robię, i że drogi są wolne.
— Widocznie jednak pan winien mi się tłómaczyć, skoro go o to pytam, a drogi nie są wolne, skoro pan nie mógł iść dalej.
— Niech i tak będzie. Nie będę z wami dyskutował. Szedłem do folwarku swego w Banloeuvre, który, jak wam wiadomo, położony jest na jednym z krańców lasu Touvois, gdzie właśnie jesteśmy.
— Czem się to dzieje jednakże, iż pan baron de la Logerie, który ma tyle doskonałych koni w stajni, tyle świetnych pojazdów w wozowniach, podróżuje piechotą, jak prosty włóczęga, jak my naprzykład?
— Mieliśmy konia; ale spadliśmy z siodła, koń nam uciekł i nie zdołaliśmy go już dogonić.
— Doskonale. A teraz pan baron zechce udzielić nam pewnych wiadomości.
— Ja?
— Tak. Co się tam dzieje, panie baronie? Niech pan sobie dobrze przypomni, kogo pan spotkał na swojej drodze?
Michał, zakłopotany, spojrzał na Petit-Pierre’a. Wódz Jakób widział to spojrzenie; wezwał tedy Trigaud’a Robaczywego i rozkazał mu, żeby stanął między dwoma jeńcami, niby Mur w „Śnie nocy letniej“.
— A więc — odezwał się Michał — spotkaliśmy tych, których się spotyka od trzech dni o każdej godzinie i na każdej drodze w okolicach Machecoul’u: żołnierzy.
— I niewątpliwie rozmawiali z panem?
— Nie.
— Jakto! nie? Pozwolili wam przejść, nie zaczepiwszy was?
— Ukryliśmy się.
— Hm! — rzekł Jakób tonem powątpiewającym.
— Ponieważ podróżujemy w sprawach własnych, przeto nie chcieliśmy być wmieszani do spraw, które nas nie obchodzą.
— A kto jest młodzieniec, który panu towarzyszy?
Petit-Pierre ubiegł Michała w odpowiedzi.
— Jestem — rzekł — służącym pana barona.
— W takim razie, mój przyjacielu — odpowiedział wódz Jakób Petit-Pierre’owi — pozwólcie, że wam powiem, iż jesteście bardzo złym służącym; jakkolwiek jestem chłopem, przykro mi, że służący odpowiada zamiast pana, zwłaszcza, gdy nie, jego pytają. — Poczem, zwracając się do Michała, dodał: — A więc ten młody chłopiec to pański służący? Wcale ładny!
I wódz królików zaczął się przyglądać bacznie Petit-Pierre’owi, przy blasku pochodni, którą jeden z jego ludzi przesuwał przed twarzą młodzieńca.
— Powiedzcie wreszcie, czego chcecie? — spytał Michał. — Jeżeli wiam chodzi o moją sakiewkę, nie myślę jej bronić, weźcie ją; ale puśćcie nas.
— A! pfe! — odparł wódz Jakób — gdybym był szlachcicem, jak pan, panie Michel, zażądałbym satysfakcyi za taką obrazę. Co to, czy pan nas bierze za zwyczajnych bandytów? To wcale nie pochlebne, i, gdyby nie obawa, że sprawię pianu przykrość, ujawniłbym panu swój właściwy charakter; ale pan nie zajmuje się polityką... Ojciec pański wszelako, którego miałem zaszczyt znać, polityką się zajmował i nie stracił na niej majątku; wyznaję panu tedy, że mniemałem, iż znajdę w panu gorliwego sługę jego królewskiej mości Ludwika Filipa.
— I omyliłbyś się, kochany panie — wtrącił tonem lekceważącym Petit-Pierre — pan baron jest, przeciwnie, bardzo gorącym stronnikiem Henryka V.
— Doprawdy, młody przyjacielu? — zawołał wódz Jakób. — Poczerm, zwracając się do Michała, dodał: — Panie baronie, czy to, co powiedział przed chwilą pański towarzysz... nie, mylę się, pański służący, jest istotnie prawdą?
— Najistotniejszą — odparł Michał.
— Jakże mnie to cieszy! Nie posiadam się z radości! A ja myślałem, że mam do czynienia z błękitnymi! Mój Boże, jakże mi wstyd, że obszedłem się z panami w taki sposób i jakże za to przepraszam i pana barona i ciebie, młody przyjacielu; no, podajcie mi rękę, zarówno sługa jak i pan... Ja nie jestem dumny!
— Do licha! — zawołał Michał, podrażniony drwiącą grzecznością Jakóba — macie daleko prostszy sposób dania nam dowodu swego żalu: proszę nas odesłać tam, skąd nas pan wziął.
— O! nie — odparł Jakób.
— Jakto! nie?
— Nie, nie, nie; nie mogę pozwolić, żeby panowie opuścili nas w ten sposób; zresztą tacy dwaj legitymiści, jak my, panie baronie, powinni mieć niejedno do powiedzenia sobie o wielkiej sprawie powstania. Czy pan baron mego zdania nie podziela?
— Zapewne; ale właśnie ta sprawa wymaga, żebym wraz z towarzyszem schronił się co prędzej do Banloeuvre.
— Banie baronie, przysięgam, że żadne schronienie nie jest bezpieczniejsze od tego, jakie pan znajdzie śród nas; nadto nie ścierpię, żeby panowie nas opuścili, zanim nie złoże wam dowodu, jak dalece los wasz mnie zajmuje.
— Słucham — rzekł Michał.
— Jesteście oddani Henrykowi V?
— Tak.
— Bardzo gorąco oddani?
— Tak.
— Niesłychanie?
— Już powiedziałem.
— Powiedział pan, a ja nie wątpię. Otóż dostarczę panu sposobu złożenia niezbitych dowodów tych uczuć.
— Proszę.
— Widzi pan tych zuchów — rzekł wódz Jakób, wskazując Michałowi swoich towarzyszów — otóż pragną oni gorąco oddać życie za naszego młodego króla i jego bohaterską matkę; tylko brak im wszystkiego, żeby ten cel osiągnąć: broni do walki, odzieży przyzwoitej, pieniędzy, żeby ulżyć trudom życia obozowego. Przypuszczam, że pan nie ścierpi, panie baronie, by ci wszyscy zacni słudzy, spełniając to, co pan sam uważa za obowiązek, narażali się na wszystkie choroby, katary, zapalenia płuc, jakie wynikają z przeziębienia?
— Ale skądże, u dyabła — odparł Michał — mam wziąć broń i odzież dla waszych ludzi? Czyż rozporządzam magazynami?
— O! panie baronie — rzekł Jakób — czy pan przypuszcza, że ja nie wiem z kim mam do czynienia, i że zamierzałem pana obarczyć tymi wszystkimi szczegółami? Nie; mam tu sługę znakomitego (i wskazał Aubin’a), który oszczędzi panu wszelkiego mozołu; wystarczy dać mu pieniądze, a on załatwi wszystko doskonale, oszczędzając pańską sakiewkę.
— Jeżeli tylko o to chodzi — odparł Michał, z gotowością początkującego partyzanta — jak najchętniej! Ile wam trzeba?
— Doskonale! — rzekł Jakób, niepomału tą gotowością zdziwiony. — A więc, czy pan przypuszcza, że po pięćset franków na człowieka to będzie za dużo? Pięćset franków to mniej więcej połowa ceny, jaką Filip liczy Francyi za każdego człowieka, którego mu ona dostarcza, a każdy z moich ludzi wart jest dwóch żołnierzy Filipa. Jak pan widzi, jestem rozsądny.
— Proszę mi powiedzieć w dwóch słowach, jakiej sumy pan żąda, i skończmy.
Mam czterdziestu ludzi, łącznie z nieobecnymi, którzy są na urlopie, ale powrócą pod sztandar za pierwszym sygnałem; wypadnie zatem okrągłe dwadzieścia tysięcy franków, czyli drobnostka dla człowieka takiego bogatego, jak pan baron.
— Dobrze; za dwa dni będziecie mieli dwadzieścia tysięcy franków; daję na to słowo honoru.
— O! nie!... Chcemy oszczędzić panu baronowi wszelkiego mozołu. Pan baron ma niewątpliwie w okolicy przyjaciela, notaryusza, który tę sumę pożyczy; napisze pan do niego kilka słówek naglących, grzecznych, a jeden z moich ludzi podejmie się doręczyć pański bilecik.
— Zgoda! dajcie mi czem i na czem pisać i rozwiążcie mi ręce.
— Mój kum, Krótka-Radość, da panu pióro, atrament i papier.
Aubin istotnie zaczął wydobywać z kieszeni kałamarz. Ale w tejże chwili Petit-Pierre wysunął się krok naprzód.
— Chwilkę, panie Michel — rzekł stanowczo. — A wy, kumie Krótka-Radość, jak was nazywają, schowajcie wasze przybory. Z tego nic nie będzie.
— Doprawdy, panie lokaju? — spytał Jakób. — A dlaczegóż to nic nie będzie, proszę?
— Dlatego, że postępowanie podobne przypomina zanadto bandytów z Kalabryi i Estramadury i jest niedopuszczalne u ludzi, którzy mienią się żołnierzami króla Henryka V; dlatego, że jest to poprostu grabież i że ja jej nie ścierpię.
— Wy, młody przyjacielu?
— Tak, ja!
— Gdybym was uważał istotnie za tego, za kogo podaliście się, obszedłbym się z wami, jak z zuchwałym lokajem; ale zdaje mi się, że macie poniekąd prawo do szacunku należnego kobiecie, i nie chciałbym narazić na szwank swej sławy człowieka rycerskiego, obchodząc się z wami brutalnie. Ograniczę się tedy na razie poleceniem, żebyście się nie mieszali do sprawy, która was nie obchodzi.
— Przeciwnie, obchodzi mnie bardzo — odparł Petit-Pierre wyniośle — zależy mi bowiem na tem, żeby pan nie posługiwał się imieniem Henryka V, popełniając czyny rozbójnicze.
— Oho! widzę, młody przyjacielu, że troszczycie się wielce o sprawy jego królewskiej mości. Może zechcecie mi łaskawie powiedzieć, jakiem prawem, co?
— Niech pan oddali swoich ludzi, to powiem.
Wódz Jakób zwrócił się do swoich ludzi.
— Króliki, oddalcie się nieco — rzekł, poczem zwrócił się do Petit-Pierre’a: — To zupełnie zbyteczne, ponieważ nie mam tajemnic dla tych dzielnych zuchów; ale, jak widzicie, uczynię wszystko, by się wam przypodobać. Jesteśmy sami, słucham.
— Panie — odezwał się Petit-Pierre, postępując krok ku Jakóbowi — rozkazuję panu zwrócić wolność temu młodzieńcowi; chcę, żeby nam pan dał eskortę i kazał nas niezwłocznie zaprowadzić tam, dokąd iść chcemy, i żeby pan polecił odszukać przyjaciół, na których czekamy.
— Chcę! rozkazuję! Oho! turkaweczko, mówisz, jak król na tronie. A jeśli odmówię, co powiesz?
— Jeśli pan odmówi, to, zanim miną dwie doby, każę pana rozstrzelać.
— Patrzcie! A więc może mam honor rozmawiać z księżną regentką?
— Z nią samą, panie.
Tu Jakób wybuchnął konwulsyjnym śmiechem, a ludzie jego zbliżyli się, zaciekawieni, chcąc się dowiedzieć, jaki jest powód tej wesołości.
— Och! — wołał — nie wytrzymam. Moje biedne króliki, byliście pewnie bardzo zdziwieni przed chwilą, nieprawda? gdy pan baron de la Logerie, syn Michel’a, którego pamiętacie, oświadczył nam, że Henryk V niema lepszego przyjaciela, niż on; ale to, co się teraz dzieje, jest jeszcze stokroć nieprawdopodobniejsze, przekracza wszystko, co najbujniejsza wyobraźnia mogłaby wymyślić: czy wiecie, kto jest ten ładny mały wieśniak, który wam wydał się nie wiem kim, ale którego ja uważałem od początku poprostu za kochankę pana barona? Otóż, moje małe króliki, i wy myliliście się i ja się myliłem, myliliśmy się wszyscy: ten młodzieniec nieznany jest, ni mniej, ni więcej, tylko matką naszego króla!
Szept niedowierzania ironicznego przebiegł po szeregach buntowników.
— A ja wam przysięgam — zawołał Michał — że to prawda!
— Śliczne świadectwo, dalibóg! — roześmiał się Jakób.
— Zapewniam... — wtrącił Petit-Pierre.
— Nie przerwał Jakób — to ja was zapewniam, że, jeżeli za dziesięć minut, które daję do namysłu waszemu koniuszemu, piękna błędna damo, nie zdecyduje się na to, czego od niego zażądałem, a co jedynie może go ocalić, powędruje dotrzymać towarzystwa żołędziom, rosnącym nad naszemi głowami... Niech się śpieszy z wyborem: sakiewka, albo stryczek; jeśli ja nie dostanę pierwszej, jemu drugiego nie zabraknie.
— Ale to podłość! — zawołał Petit-Pierre w uniesieniu.
— Wziąć go! — rozkazał Jakób.
Czterech ludzi zbliżyło się, by rozkaz ten wykonać.
— Zobaczymy — rzekł Petit-Pierre — kto z was ośmieli się podnieść rękę na mnie! Ponieważ zaś Trigaud, niezbyt wrażliwy na majestat słowa i gestu, zbliżał się w dalszym ciągu, przeto Petit-Pierre, cofając się przed dotknięciem tej ręki cuchnącej i zdzierając kapelusz z peruką, zawołał: — Co to! co! czyż pomiędzy tymi bandytami nie znajdzie się ani jeden żołnierz któryby mnie poznał? co! czy Bóg pozostawi mnie bez pomocy, na łasce takich rozbójników?
— O! nie! — odezwał się głos za wodzem Jakóbem — oto przybył ktoś, który powie temu panu, że postępowanie jego jest niegodne człowieka, noszącego białą kokardę.
Jakób odwrócił się, szybki, jak błyskawica, mierząc już z pistoletu do nowego przybysza; wszyscy bandyci chwycili za broń i Berta, ona to była bowiem, weszła pod żelaznem sklepieniem do koła, otaczającego dwóch jeńców.
— Wilczyca! wilczyca! — szepnęło kilku ludzi wodza Jakóba, którzy znali pannę de Souday.
— Po co pani tu przychodzi? — zawołał wódz królików — czy pani nie wie, że nie uznaję w niczem władzy, jaką pan margrabia przywłaszcza sobie nad moim oddziałem, i że nie chcę należeć od jego dywizyi?
— Milcz, hultaju! — rzekła Berta — idąc prosto do Petit-Pierre’a i, przyklękając na jedno kolano przed nim, dodała: — Przepraszam księżnę panią za tych ludzi, którzy panią zelżyli i grozili pani, pani, która ma tyle praw do ich szacunku.
— Doprawdy, panno Berto — rzekł wesoło Petit-Pierre — przybywasz bardzo w piorę! Położenie stawało się bardzo niemiłe, a ten biedny chłopiec będzie ci winien życie; panowie ci bowiem zabierali się do powieszenia go i chcieli, bym mu dotrzymał towarzystwa. A, doprawdy, ten młodzieniec godzien jest, by taka dobra rojalistka, jak pani, interesowała się jego losem.
Berta uśmiechnęła, się i spuściła oczy.
— Pani zatem odwdzięczy mu się za mnie — ciągnął dalej Petit-Pierre — i nie weźmie mi pani za złe, nieprawda? jeśli, chcąc się wywiązać z danego mu przyrzeczenia, wspomnę kilka, słów o tem panu margrabiemu.
Berta schyliła się, by złożyć pocałunek na dłoni Petit-Pierre’a i ukryć rumieniec, który oblał jej lica.
Wódz Jakób, zawstydzony fatalną pomyłką, zbliżył się i urywanemi zdaniami jął przepraszać. Pomimo głębokiego wstrętu, jakim go przejmował ten człowiek, Petit-Pierre zrozumiał, że niepolitycznie byłoby okazywać mu tę odrazę.
— Zamiary pana są może jak najlepsze — rzekł — ale pańskie sposoby są ohydne i mogą sprawić, że wszyscy uważani będziemy za bandytów z gościńca, jakimi byli niegdyś panowie towarzysze Jehudy. Mam nadzieję, że na przyszłość powstrzyma się pan od takiego postępowania. A teraz może pan zechce dać mi przewodnika, który nas zaprowadzi do Banloeuvre, bo Berto, wyznaję, że umieram ze znużenia.
— Będę sam przewodnikiem — odezwał się z szacunkiem wódz Jakób.
Petit-Pierre skinął igłową na znak zgody. Wódz Jakób zaś kazał dziesięciu ludziom iść naprzód i oświetlać drogę, gdy on sam, wraz z dziesięciu innymi, stanowił eskortę Petit-Pierre’a. W dwie godziny później, w chwili, gdy Petit-Pierre, Berta i Michał kończyli wieczerzę, przybył margrabia z Maryą. Pan de Souday okazał wielką radość, widząc, że ten, którego nazywał swoim młodym przyjacielem, znajduje się w bezpiecznem schronieniu.
Winniśmy wszelako dodać, że margrabia, jako człowiek dawnej daty, radość swoją, żywą i szczerą, hamował oznakami najgłębszego szacunku.
W ciągu wieczora Petit-Pierre miał z margrabią Souday na uboczu długą rozmowę, którą Berta i Michał śledzili z żywem zajęciem, a zajęcie to wzrosło jeszcze, gdy Jan Oullier wszedł do pokoju. W tejże chwili pan de Souday zbliżył się do córki i barona, a biorąc rękę Berty, odezwał się do Michała w te słowa:
— Pan Petit-Pierre zapewnił mnie właśnie, że pan pragnie starać się o rękę panny Berty, mojej córki. Miałem może inne, co do jej zamążpójścia, zamiary, ale, wobec łaskawego nalegania pana Petit-Pierre’a, mogę tylko odpowiedzieć, że po skończonej kampanii moja córka zostanie pańską żoną.
Piorun, padający u stóp Michała, nie byłby go wprawił w większe zdumienie. Gdy margrabia składał dłoń Berty w jego dłoni, Michał zwrócił się do Maryi, jak gdyby błagając o pomoc. Ale jej głos szepnął mu do ucha te straszne słowa:
— Nie kocham pana!
Zgnębiony bólem, zmieszany zdumieniem, Michał wziął machinalnie dłoń, którą mu podawał margrabia.




VII.
Pan Marek.

Tego samego dnia, w którym rozegrywały się w domu wdowy Picaut, w zamku Souday, w lesie Touvois i na folwarku Banloeuvre wypadki, opisane w ostatnich naszych rozdziałach, drzwi domu, oznaczonego n-rem 17 przy ulicy du Château w Nantes, otwierały się około godziny piątej nad wieczorem przed dwoma mężczyznami. W jednym z nich można było poznać komisarza cywilnego Paskala, z którym czytelnicy nasi zawarli już znajomość w zamku Souday i który, opuściwszy zamek, dotarł w ciągu nocy, bez przeszkód, do swojej siedziby.
Drugi, to jest ten, którym chwilowo zajmować się będziemy, był to mężczyzna lat około czterdziestu, o oku żywem, inteligentnem, głębokiem, o nosie zgarbionym, o zębach białych, o wargach pełnych, zmysłowych, właściwych ludziom, obdarzonym bujną wyobraźnią; czarny frak biały krawat, wstążeczka Legii honorowej wskazywały o ile można sądzić z pozorów, że to człowiek, należący do ciała urzędniczego. Istotnie, był to jeden z najznakomitszych adwokatów paryskich, który przybył dnia poprzedniego do Nantes i zamieszkał u kolegi swego, komisarza cywilnego.
W słowniku rojalistycznyni nosił imię Marka, to jest jedno z imion Cycerona.
Gdy przybył przed drzwi domu, w towarzystwie, jak wspominaliśmy, komisarza cywilnego, zastał czekający kabryołet. Uścisnął dłoń swego gospodarza i wsiadł do wehikułu, stangret zaś, pochylając się ku komisarzowi cywilnemu, zapytał, jak gdyby znana mu była nieświadomość podróżnego w tym względzie:
— Dokąd zawieźć pana?
— Widzicie tego chłopa, siedzącego na koniu siwym, jabłkowitym, na końcu ulicy? — spytał komisarz cywilny.
— Widzę — odparł stangret.
— A więc trzeba, tylko jechać za nim.
Zaledwie objaśnienie to zostało udzielone, gdy człowiek na koniu siwym, jabłkowitym, jak gdyby mógł był usłyszeć słowa, wymawiane przez agenta legitymistycznego, ruszył w drogę, jadąc w dół ulicy du Château i skręcając na prawo, tak, by dążyć dalej wzdłóż rzeki, płynącej po jego stronie lewej. W chwili, gdy kaibryolet ze swej strony przybywał na róg ulicy du Château i skręcał w kierunku wskazanym, podróżny ujrzał znów jeźdźca, który, nie rzucając nawet jednego spojrzenia wstecz, wjeżdżał na most Rousseau, prowadzący przez Loarę do drogi ku Saint-Philbert-de-Grand-Lieu.
Podróżny przejechał przez, most i podążył tą samą drogą. Chłop jechał kłusem, ale umiarkowanym, tak, by podróżny mógł podążyć za nim. Jeździec nie odwracał wszakże głowy i był pozornie nietylko obojętny na wszystko, co się działo poza nim, ale i taki nieświadomy misyi, jaką spełniał, że były chwile, w których podróżny mniemał, iż padł ofiarą mistyfikacyi.
Po dwóch godzinach drogi jadący przybyli o zmierzchu do Saint-Philbert-de-Grand-Lieu. Człowiek na siwku zatrzymał się przed gospodą pod „Łabędziem“, zsiadł z konia; oddał go w ręce chłopca stajennego i wszedł do gospody. Podróżny przybył w pięć minut później i również wszedł do gospody. W kuchni minął go chłop, udając, że go nie zna, i wsunął mu tak, że nikt nie widział, bilecik w rękę.
Podróżny przeszedł do wspólnej izby, pustej w danej chwili, zażądał butelki wina i światła. Przyniesiono mu, czego żądał. Butelki nie tknął, ale otworzył bilecik, który zawierał te słowa:
„Będę na Pana czekał na wielkim gościńcu, idącym do Légé; proszę iść za mną, ale ani się do mnie nie zbliżać, ani do mnie nie mówić. Stangret pozostanie z kabryoletem w gospodzie“.
Podróżny spalił bilecik, nalał sobie kieliszek wina, w którem umoczył usta, zamówił stangreta na wieczór następny i wyszedł z gospody, nie zwróciwszy uwagi oberżysty, a przynajmniej zdawało się, że oberżysta uwagi nań nie zwraca. Gdy przybył na kraniec wioski, spostrzegł swego chłopa, który wycinał sobie kij z żywopłotu z tarniny, następnie ruszył w drogę, obcinając z kija gałęzie. Pan Marek szedł za nim przez jakie pół mili mniej więcej, poczem chłop wszedł do domu samotnego, położonego na prawo od drogi. Noc już zapadła zupełnie. Podróżny przyśpieszył kroku i wszedł do domu prawie jednocześnie z wieśniakiem.
W chwili, gdy stanął w progu, w izbie, wychodzącej na gościniec, była tylko kobieta. Chłop stal przed nią, zdawało się, że czeka przybycia podróżnego. Gdy ten się ukazał, chłop rzekł:
— Tego pana trzeba zaprowadzić.
Co powiedziawszy, wyszedł niezwłocznie, tak, że podróżny nie zdążył mu podziękować, ani słowem, ani pieniędzmi. Gdy zaś zwrócił zdumione spojrzenie na gospodynię domu, ta dała mu znak, żeby usiadł i, nie troszcząc się bynajmniej o jego obecność, nie mówiąc do niego słowa, powróciła do zajęć domowych. Minęło pół godziny w zupełnem milczeniu i podróżny zaczął się niecierpliwić, gdy wrócił gospodarz domu i, nie objawiając najmniejszego zdziwienia, ani zaciekawienia, powitał gościa. Spojrzał tylko na żonę, która powtórzyła dosłownie zdanie przewodnika:
— Tego pana trzeba zaprowadzić.
Wówczas gospodarz rzucił na obcego spojrzenie zaniepokojone, przebiegłe i szybkie, właściwe chłopom wandejskim; ale twarz jego błyskawicznie przybrała znów zwykły wyraz, t. j. dobroduszny i naiwny; zbliżył się do gościa, trzymając kapelusz w ręku.
— Pan pragnie podróżować po okolicy? — spytał.
— Tak, mój przyjacielu — odparł pan Marek — pragnąłbym pójść dalej w głąb.
— Pan ma niewątpliwie papiery?
— Oczywiście.
— W porządku?
— Jak najbardziej w porządku.
— Na przezwisko czy na nazwisko prawdziwe?
— Na — nazwisko prawdziwe.
— Jestem zmuszony, nie chcąc popełnić omyłki, prosić pana o pokazanie mi tych papierów.
— Czy to koniecznie potrzebne?
— O! tak; bo dopiero, gdy je przejrzę, będę mógł powiedzieć, czy pan może tutaj podróżować spokojnie.
Podróżny wydobył swój paszport, datowany 28 lutego.
— Proszę — rzekł.
Wieśniak wziął paszport, spojrzał, czy rysopis odpowiada twarzy i, oddając paszport, rzekł:
— Doskonale; może pan podróżować wszędzie, mając ten papier.
— I podejmujecie się dać mi przewodnika?
— Tak, panie.
— Radbym, żeby się to stało jak najspieszniej.
— Każę osiodłać konie.
Wieśniak wyszedł i w dziesięć minut wrócił.
— Konie gotowe — rzekł.
— A przewodnik?
— Czeka.
Pan Marek wyszedł i zastał przede drzwiami parobka folwarcznego, już na siodle, trzymającego drugiego konia za uzdę. Wskoczył na siodło, a parobek, nowy jego przewodnik, ruszył w drogę, równie milczący, jak jego poprzednik.
Była, godzina dziewiąta. Noc ciemna panowała dokoła.




VIII.
W jaki sposób podróżowano w departamencie Loary Dolnej, w miesiącu maju 1832.

Po godzinie przeszło jazdy, w ciągu której ani jedno słowo nie zostało zamienione między podróżnym a jego przewodnikiem, przybyli obaj przed jeden z budynków właściwych temu krajowi, które są nawpół folwarkiem, napoły zamkiem.
Przewodnik zatrzymał się, dał znak podróżnemu, żeby poszedł za jego przykładem, poczem zsiadł z konia i zapukał do drzwi. Po chwili otworzył służący.
— Tu jest pewien pan, który ma się rozmówić z panem — rzekł parobek.
— To niepodobna — odparł służący pan leży w łóżku.
— Już? — spytał podróżny.
Służący zbliżył się.
— Pan spędził ostatnią noc na schadzce, a znaczną część dnia na koniu.
— Mniejsza o to! — rzekł przewodnik — ten pan musi się z panem widzieć; przychodzi od pana Paskala, a idzie do Petit-Pierra’a.
— W takim razie, to co innego, idę obudzić pana.
Niebawem przybył młody człowiek.
— W każdej innej okoliczności — rzekł do podróżnego — nalegałbym, żeby pan raczył zatrzymać się pod moim dachem; ale pan jest niewątpliwie tym, na którego Petit-Pierre czeka a który przybywa z Paryża.
— Właśnie.
— Zatem pan Marek?
— Pan Marek.
— Nie traćmy tedy ani minuty, albowiem jest pan oczekiwany z niecierpliwością. — A zwracając się do parobka, dodał: — Czy twój koń nie zmęczony?
— Zrobił półtorej mili od rana.
— W takim razie biorę go; moje konie są zmordowane. Zostań tutaj i wypróżnij butelkę z Ludwikiem; za dwie godziny będę z powrotem. Ludwiku, rób honory domu temu koledze.
I młodzieniec wskoczył na siodło, a zwracając się do podróżnego, spytał:
— Czy pan gotów?
Na znak potwierdzający pana Marka, obaj ruszyli w drogę. Po kwadransie ciszy krzyk rozległ się, w oddaleniu stu kroków od jadących. Pan Marek drgnął i zapytał, co to za krzyk.
— To nasz wywiadowca — odparł wódz wandejski. — Pyta na swój sposób, czy droga wolna. Wnet usłyszy pan odpowiedź.
Wyciągnął rękę, położył dłoń na ramieniu podróżnego i zatrzymał konia, a pan Marek poszedł za jego przykładem. Istotnie, niebawem odezwał się krzyk drugi, z punktu odleglejszego; zdawało się, że jest echem pierwszego, taki był do niego podobny.
— Możemy jechać dalej; droga wolna — odezwał się wódz wandejski, popędzając konia.
— Wyprzedza nas tedy wywiadowca?
— Jeden nas wyprzedza, a drugi dąży za nami. Mamy o dwieście kroków przed sobą jednego człowieka, a o dwieście kroków za sobą drugiego.
— Ale któż to odpowiada naszemu wywiadowcy ze straży przedniej?
— Chłopi, których chaty ciągną się wzdłuż drogi. Niech pan uważa, gdy pan będzie przejeżdżał mimo jednej z tych chat; ujrzy pan otwierające się małe okienko, przez które wysunie się głowa mężczyzny i tak zostanie nieruchoma, jak z kamienia, a zniknie dopiero, gdy nas straci z oczu. Gdybyśmy byli żołnierzami z jakiej załogi okolicznej, człowiek, któryby patrzył na nas, przejeżdżających, wyszedłby niezwłocznie tylnemi drzwiami; następnie, gdyby było gdzie w okolicy jakie zebranie, zostałoby uprzedzone wczas o zbliżaniu się kolumny, która mogłaby je zaskoczyć. — Tu wódz wandejski uwiał. — Słuchaj pan — dodał.
Obaj jeźdźcy zatrzymali się.
— Zdaje mi się, że słyszałem tylko krzyk naszego wywiadowcy — rzekł podróżny.
— Właśnie; żaden krzyk mu nie odpowiedział.
— A to znaczy?...
— Że żołnierze są w pobliżu.
Na te słowa popędził konia kłusem, a podróżny za nim. Prawie w tej samej chwili usłyszeli odgłos przyśpieszonych kroków: człowiek, sprawujący straż za nimi, doganiał ich co sił starczyło. Na rozdrożu zastali tego, który ich wyprzedzał — stał nieruchomy i niepewny. Ponieważ nie odpowiedziano mu ani z jednej strony, ani z drugiej, przeto nie wiedział, którą ruszyć drogą. Obie zresztą prowadziły do tego samego celu — tylko lewa była nieco dłuższa od prawej.
Po krótkiej naradzie wodzą i przewodnika, ten ostatni wszedł na ścieżkę ze strony prawej, gdzie niebawem podążyli za nim: wódz wandejski i podróżny, pozostawiając na miejscu, które opuszczali, czwartego towarzysza; ten zaś w pięć minut później poszedł ich śladami. Ujechawszy ze trzysta kroków, dwaj rojaliści ujrzeli swego wywiadowcę, stojącego w miejscu i dającego im ręką znaki, które nakazywały milczenie. Poczem padło szeptem słowo:
— Patrol!
Istotnie, dobiegał teraz z dala odgłos regularnych kroków maszerującego wojska; to jedna z kolumn latających generała Dermoncourt’a sprawowała straż nocną. Nagle wywiadowca zwrócił uwagę wodza wandejskiego, dając mu’znak. Dzięki przelotnemu promieniowi księżyca, który już znikł za chmurami, chłop dostrzegł błysk bagnetów i palcem wskazywał wodzowi i podróżnemu kierunek, w którym mieli się udać. Droga, na której się znajdowali, ciągnęła się, jak przeważnie drogi ówczesne w Wandei, między dwoma wysokimi stokami. Żołnierze, chcąc uniknąć wody, płynącej zwykle na tych drogach po obfitych deszczach — zamiast maszerować ścieżką, weszli na jeden ze stoków i dążyli z drugiej strony naturalnego płotu, który się ciągnął po lewej stronie podróżnych.
Idąc tą drogą, musieli przejść o dziesięć kroków od dwóch jeźdźców i dwóch piechurów, ukrytych w głębiach ścieżki między stokami. Gdyby jeden z dwóch koni zarżał, podróżni zostaliby jeńcami, ale zwierzęta, jak gdyby zrozumiały niebezpieczeństwo, zachowały się równie cicho, jak ich panowie, a żołnierze poszli dalej, nie domyślając się, mimo kogo przechodzili. Gdy odgłos kroków żołnierzy zginął w dali, podróżni odetchnęli i ruszyli w drogę.
W kwadrans później skręcili z drogi i weszli do lasu Machecoul. Tu już byli swobodniejsi, trudno było bowiem przypuszczać, żeby żołnierze zagłębiali się w las. Wódz wandejski i podróżny zsiedli tedy z koni, powierzyli je pieczy jednego z wywiadowców, gdy drugi znikł w ciemnościach, skręciwszy na boczną ścieżkę. Zaledwie pan Marek i jego przewodnik, dążąc w tę samą stronę, uszli ze dwieście kroków, usłyszeli przeciągły, ponury krzyk puhacza. Wódz wandejski, w odpowiedzi, rzucił ostry krzyk puszczyka. Krzyk puhacza odezwał się ponownie i w kilka minut później ukazał się przewodnik w towarzystwie człowieka obcego.
Był te Jan Oullier, do którego wódz wandejski zwrócił się ze słowami:
— Mój przyjacielu, ten pan musi się widzieć a Petit-Pierre’m.
Na co Jan Oullier zadowolił się odpowiedzią:
— Niech idzie ze mną.
Podróżny wyciągnął do wodza wandejskiego rękę, który mu ją uścisnął serdecznie; w taki sam sposób pożegnał dwóch chłopów, poczem Jan Oullier wszedł na ścieżkę, którą przybył, mówiąc:
— Proszę iść za mną.
Podróżny, zaledwie widział, śród ciemności lasu, poruszającą się postać Jana Oullier’a. Wszelako, stopniowo postać ta, idąca naprzód, zwolniła kroku, tak, by znaleźć się obok pana Marka, który odczuł, że przewodnik ma mu coś powiedzieć; nastawił tedy ucha i istotnie usłyszał szept:
— Jesteśmy szpiegowani; człowiek jakiś nas śledzi. Niech się pan nie zaniepokoi, jeśli zniknę. Proszę czekać na mnie w miejscu, gdzie zniknę.
Podróżny odpowiedział skinieniem głowy. Uszli jeszcze z kilkadziesiąt kroków. Nagle Jan Oullier rzucił się w gęstwinę, skąd dobiegł szelest taki, jaki spowodowałby kozioł, zrywający się nagle w przerażeniu. Szelest ten oddalał się, a w tym samym kierunku odzywał się odgłos kroków Jana Oullier’a. Poczem szelest ucichł. Podróżny oparł się o dąb i czekał. Po dwudziestu minutach Jan Oullier powrócił — nie znalazł nikogo.
— Domyślam się jednak, kto to być może — rzekł — ten hultaj zna las równie dobrze, jak ja.
Ruszyli w drogę i niebawem znaleźli się na skraju lasu.
— Jesteśmy na miejscu — rzekł Jan Oullier.
Istotnie pan Marek ujrzał nieopodal folwark Banloeuvre. Jan Oullier rozejrzał się uważnie dokoła. Jak okiem sięgnął, droga była wolna. Przeszedł przez drogę sam, poczem otworzył kluczem drzwi i rzekł:
— Niech pan wejdzie!
Pan Marek przeszedł szybko przez gościniec i znikł w drzwiach otwartych. Drzwi zamknęły się za mężczyznami. W sieni ukazała się biała, postać.
— Kto tam? — spytał głos kobiecy, ale silny i rozkazujący.
— Ja, panno Berto — odparł Jan Oullier.
— Nie jesteście sami?
— Jestem z tym panem z Paryża, który chce się widzieć z Petit-Pierre’m.
Berta zbliżyła się do podróżnego.
— Proszę pana... za mną — rzekła i zaprowadziła pana Marka do salonu dosyć ubogo umeblowanego; posadzka wszakże była doskonale wywoskowana, a firanki nieposzlakowanej białości. Na kominku palił się ogień, a przy tym ogniu stał stolik z przygotowaną wieczerzą.
— Proszę, niech pan siada — odezwała, się znów Berta z ujmującą uprzejmością — pan pewnie głodny i spragniony; niechże się pan posili, Petit-Pierre śpi; ale wydał rozkaz, żeby go obudzić, jeśli kto przybędzie z Paryża. Pan przyjeżdża z Paryża?
— Tak jest.
— Wrócę za dziesięć minut.
I Berta znikła, jak widzenie.
Podróżny siedział przez kilka sekund nieruchomy ze zdumienia, Był bystrym obserwatorem, a nigdy nie zdarzyło mu się widzieć tyle wdzięku i uroku w połączeniu z taką energią. Rzekłbyś, młody Achilles, przebrany za kobietę, który nie widział jeszcze błysku miecza Ulisesa. Pogrążony w głębokiej zadumie, pan Marek nie myślał o jedzeniu, ani o piciu.
Berta, wróciła niebawem.
— Petit-Pierre gotów jest przyjąć pana — oznajmiła.
Podróżny wstał, Berta poszła naprzód. Trzymała w ręku krótką pochodnię, którą podnosiła, by oświetlać schody, a której blask padał jednocześnie na jej twarz. Podróżny z podziwem spoglądał na jej przepyszne włosy, na cudne oczy, na cerę matową, jaśniejącą młodością i zdrowiem, na ruchy energiczne, swobodne, na postać bogini.
Młoda, dziewczyna, zapukała do drzwi jednego z pokojów.
— Proszę — odpowiedział głos kobiecy.
Drzwi się otworzyły, młoda dziewczyna skłoniła lekko głowę, podróżny wszedł, drzwi zamknęły się za nim.




IX.
Nieco historyi nie zawadzi.

Złymi schodami, jakby przylepionymi do muru, zaprowadzono podróżnego na pierwsze piętro; tu otwarto przed nim drzwi do dużego pokoju, gdzie na łóżku sosnowem grubej roboty ujrzał kobietę, a w tej kobiecie poznał księżnę de Berry. Uwaga pana Marka skupiła się na niej. Bielizna nędznego łoża była z bardzo cienkiego batystu, a ten zbytek jedynie przypominał stanowisko, jakie księżna zajmowała w świecie. Szal w kraty czerwone i zielone służył za kołdrę.
Marny kominek gipsowy ogrzewał pokój; całe urządzenie stanowił stół, papierami zasłany, na których leżała para pistoletów, oraz dwa krzesła; na jednem, stojącem przy stole, spoczywała ciemna peruka, na drugiem, w nogach łóżka, złożony był strój młodego wieśniaka.
Księżna z widoczną niecierpliwością oczekiwała przybycia podróżnego; ujrzawszy go bowiem, wychyliła się z łóżka i wyciągnęła do pana Marka ręce. On zaś pochwycił je, złożył na nich pełen szacunku pocałunek i księżna uczula łzę, spadając z oczu wiernego stronnika na jedną z dłoni, którą w rękach swoich zatrzymał.
— Łza! — odezwała się — czy przynosi mi pan złe wieści?
— Ta łza wypływa z mego serca — odparł pan Marek — i wyraża moje przywiązanie i głęboki żal, jaki imnie przejmuje na widok księżnej pani takiej osamotnionej, opuszczonej na ubogim folwarku w Wandei, księżnej pani, którą widziałem...
Urwał, łzy nie pozwoliły mu mówić.
— Tak, w Tuileryach — dokończyła księżna — nieprawda, na stopniach tronu? Otóż, kochany panie, byłam tam, z pewnością gorzej strzeżona i mniej dobrze obsłużona, niż tutaj; tutaj bowiem strzeże mnie i obsługuje wierność, która się poświęca, gdy tam ludzie dokoła mnie kierowani byli interesem, który oblicza... Ale jakie są wieści z Paryża, prędko! Czy dobre?
— Księżna pani zechce uwierzyć — odparł pan Marek — że z głębokim żalem, ja, człowiek zapału, zmuszony jestem być wysłańcem rozwagi.
— A... a więc, gdy moi przyjaciele w Wandei idą na śmierć, moi przyjaciele w Paryżu są rozważni. Widzi pan, że miałam słuszność, mówiąc, iż jestem tutaj lepiej strzeżona, a zwłaszcza lepiej obsłużona, niż w Tuileryach.
— Lepiej strzeżona, może; ale lepiej obsłużona, nie! Bywają chwile, w których rozwaga jest warunkiem powodzenia.
— Ależ, panie — rzekła księżna niecierpliwie — wiem równie dobrze, jak pan, o tem, co się dzieje w Paryżu, wiem zatem, że wybuch rewolucyi jest naglący.
— Żyjemy od półtora roku odparł adwokat głosem stanowczym i dźwięcznym — śród rokoszów, a żaden z nich nie zdołał się podnieść do wysokości rewolucyi.
— Ludwik Filip jest niepopularny.
— Przyznaję; ale to jeszcze nie dowodzi, że Henryk V jest popularny.
— Henryk V! Henryk V!, mój syn, panie, nie nazywa się Henryk V, tylko Henryk IV drugi... A teraz, powiedz mi pian prawdę, szczerą prawdę! żądam tego, chcę wiedzieć wszystko!
— Skoro taka wola księżnej pani, nie będę nic ukrywał. Na nieszczęście wspomnienia ludów zanikają szybko, a widnokręg mają ciasny; dla ludu francuskiego, t. j. dla tej siły materyałnej i brutalnej, która jest sprawczynią rokoszów, a niekiedy nawet, gdy owionie ją tchnienie ze szczytów, rewolucyi, istnieją dwa wielkie wspomnienia: pierwsze z przed laty czterdziestu trzech, a drugie z przed laty siedemnastu; pierwsze, to wzięcie Bastylii, czyli zwycięstwo ludu nad rojalizmem, zwycięstwo, które dało narodowi sztandar trójkolorowy; drugie, to podwójna restauracya z r. 1814 i 1815, zwycięstwo rojalizmu nad ludem, zwycięstwo, które narzuciło krajowi sztandar biały. Otóż w wielkich ruchach społecznych wszystko jest symbolem; sztandar trójkolorowy to wolność; na wstędze nosi napis: Tym znakiem zwyciężysz! Sztandar biały to chorągiew despotyzmu; widnieje na niej z obu stron: Tym znakiem zostałeś zwyciężony!
— Panie!
— Księżna pani chce wiedzieć prawdę; niechże więc pozwoli, bym ją powiedział.
— Dobrze; ale, gdy pan skończy, odpowiem panu.
— Będę szczęśliwy, jeśli ta odpowiedź zdoła mnie przekonać.
— Niech pan mówi dalej.
— Księżna piani opuściła Paryż 28 lipca; nie widziała pani zatem, z jaką wściekłością lud poszarpał biały sztandar i podeptał lilie...
— Sztandar z pod Denain i Taillebourg! lilie św. Ludwika i Ludwika XIV!
— Na nieszczęście, lud pamięta tylko Waterloo; lud zna tylko Ludwika XVI: porażkę i egzekucyę... Otóż, czy księżna pani wie, jaką wielką przewiduję trudność dla jej syna, to jest dla ostatniego potomka św. Ludwika i Ludwika XIV? Właśnie ten sztandar z pod Denain i Taillebourg. Jeśli jego królewska mość, Henryk V, czyli Henryk IV drugi, jak go, tak inteligentnie, nazywa księżna pani, wróci do Parysa z białym sztandarem, nie przejdzie przez przedmieście Saint-Antoine; zanim przybędzie do Bastylii, zginie.
— A... jeśli wróci ze sztandarem trójkolorowym?
— Będzie jeszcze gorzej! zanim dotrze do Tuileryów, zostanie znieważony.
Księżna drgnęła gwałtownie, ale milczała.
— Może to prawda — odezwała się po chwili — ale ostra!
Przyrzekłem, że nic przed księżną panią nie ukryję i dotrzymuję słowa.
— Ale, jeśli takie jest przekonanie pana — spytała księżna — dlaczego pozostaje pan w stronnictwie nie mającem żadnych widoków powodzenia?\
— Dlatego, że ustami i sercem złożyłem przysięgę temu białemu sztandarowi, bez którego i z którym syn księżnej pani powrócić nie może, i że wolę być zabity, niż zelżony.
Księżna umilkła znów na chwilę.
— Nie tak brzmiały wiadomości, które otrzymałam i które zniewoliły mnie do powrotu do Francyi — rzekła wreszcie.
— Nie, zapewne; ale trzeba pamiętać o tem, że, jeśli prawda dochodzi niekiedy do władców panujących, nie dobiegła nigdy do uszu władców zdetronizowanych.
— Jeśli pan mówi „nigdy“, w takim razie mylił się pan przed chwilą, albo pan mnie teraz w błąd wprowadza.
Adwokat zagryzł wargi; został pobity własną bronią.
— Czyż powiedziałem nigdy?
— Tak jest, powiedział pan nigdy.
— W takim razie przypuśćmy, że jest wyjątek i że Bóg dozwolił, bym ja był przedstawicielem tego wyjątku.
— Przypuszczani i pytam pana: dlaczego prawda nie dobiega nigdy uszu władców zdetronizowanych?
— Dlatego, że władcy na tronie mogą, ostatecznie, być otoczeni ambicyami zadowolonymi, ale władcy zdetronizowani żyją, z konieczności, w otoczeniu ambicyi, które dopiero trzeba zadowolić. Niewątpliwie w otoczeniu księżnej pani jest kilka serc wspaniałomyślnych, które się poświęcają z całem zaparciem się siebie, ale, niemało jest też ludzi, widzących w powrocie księżnej pani do Francyi drogę utorowaną, którą będą mogli wznieść się do sławy, do majątków, do zaszczytów; są też niezadowoleni, którzy utracili stanowisko i pragną jednocześnie odzyskać je i zemścić się na tych, co im stanowisko to zabrali. Otóż wszyscy ci ludzie w złem świetle widzą fakty, źle oceniają położenie; pragnienie ich rodzi nadzieje, ich nadzieje zamieniają się w pewność; myślą ustawicznie o rewolucyi, która może nadejdzie, ale z pewnością nie wtedy, kiedy jej oczekują. Oszukują siebie i księżnę panią w błąd wprowadzają; zaczynają okłamywać siebie, a potem i panią okłamują; wciągają panią w niebezpieczeństwo, w które sami rzucić się gotowi; stąd pomyłka! pomyłka fatalna, która stała się też udziałem księżnej pani. Trzeba, żeby wasza wysokość, wobec prawdy niezaprzeczonej, jaką przed jej oczami odsłaniam, brutalnie może, ale wiernie, uznała, że to jest omyłka, istotnie.
— Słowem, — rzekła księżna, tembardziej zniecierpliwiona, że słowa te były potwierdzeniem tych, jakie już słyszała w zamku Souday — co przynosisz w fałdach togi swojej, mistrzu Cyceronie? wojnę? czy też pokój?
— Ponieważ porozumieliśmy się, że pozostaniemy w granicach tradycyi królestwa konstytucyjnego, przeto odpowiem jej królewskiej wysokości, że ona, jako regentka, winna postanowić.
— Tak, nieprawda? a moje izby odmówią mi subsydyów, jeśli nie postanowię według ich życzenia. O! znam dobrze wszystkie fikcye waszego rządu konstytucyjnego, którego główną niedogodnością jest, mojem zdaniem, to, że popiera przeważnie sprawy nie tych, którzy mówią najlepiej, ale tych, którzy mówią najwięcej... Ale, jakże zapatrują się moi wierni i moi doradcy na sprawę powstania? wszak mówił pan z nimi? jakie jest zdanie pana? Mówiliśmy dużo o prawdzie; to niekiedy straszne widmo. Nie boję się! jakkolwiek jestem kobietą, niemniej nie waham się wyzwać to widmo.
— Dlatego właśnie, że jestem przekonany, iż w głowie i w sercu księżnej pani jest materyał na dwudziestu królów, nie zawahałam się spełnić misyi, którą uważam za bolesną.
— Nareszcie!... Prędzej, prędzej, mniej dyplomacyi, panie Marku; mów głośno i stanowczo, jak przystoi przemawiać do takich, jak ja, to jest do żołnierzy.
A spostrzegając, że pan Marek, rozwiązawszy krawat, usiłuje go rozpruć, by wydobyć z niego papier, księżna dodała niecierpliwie:
— Niech pan da, niech pan da; uporam się z tem prędzej od pana.
Był to list, napisany alfabetem kluczowym. Księżna rzuciła wzrokiem na papier, poczem oddała go panu Markowi, mówiąc:
— Straciłabym czas na sylabizowanie; niech pan przeczyta, panu będzie łatwo, bo pan wie prawdopodobnie, co ten list zawiera.
Pan Marek wziął papier z rąk księżnej i odczytał, istotnie bez zająknienia list, napisany przez „rozważnych przyjaciół legitymizmu“, którzy wykazywali bezcelowość powstania, wobec zmiany nastroju w Paryżu, a nawet w Wandei i zrzucali z siebie odpowiedzialność za czyny, popełnione przez awanturnicze stronnictwo, bez ich wiedzy i rady.
„Myślimy“ — pisali — „że, gdyby matka Henryka V była we Francyi, powinnaby opuścić ją co prędzej, nakazawszy spokój wszystkim wodzom. W ten sposób, zamiast organizować wojnę domową, przybyłaby żądać pokoju; zdobyłaby podwójną chwałę, albowiem dokonałaby czynu wielkiej odwagi i powstrzymałaby rozlew krwi francuskiej“.
Podczas czytania tego listu, księżnę ogarnęło wielki© wzburzenie; twarz jej, bladą zazwyczaj, okrył żywy rumieniec; drżącą ręką odgarniała włosy z czoła. Nie przemówiła słowa, nie przerwała czytającemu, ale widoczne było, iż ten spokój poprzedza burzę. Pragnąc ją odwrócić, pan Marek, oddał księżnej list i rzekł skwapliwie:
— Nie ja ten list pisałem.
— Nie odparła księżna, nie zdolna hamować się dłużej ale ten, kto go przyniósł, byłby też zdolny go napisać.
Podróżny zrozumiał, że, wobec tej natury popędliwej i wrażliwej, nie zyska nic, uginając karku; wyprostował się tedy i rzekł:
— Tak; i rumieni się za chwilę słabości i oświadcza waszej królewskiej wysokości, iż, jeśli nie zgadza się na pewne wyrażenia tego listu, podziela najzupełniej uczucie, które go podyktowało.
— Uczucie! powtórzyła księżna — nazwij pan to uczucie egoizmem, nazwij rozwagą, która jest bardzo podobna do...
— Nikczemności, nieprawda!? Istotnie nikczemne jest serce, które porzuciło wszystko, by dzielić skutki położenia, wytworzonego wbrew jego woli! Samolubem istotnie jest ten, kto przyszedł powiedzieć księżnej pani: „Księżna chce prawdy, oto jest! ale, jeśli wasza królewska wysokość zechce iść na śmierć, równie niepotrzebną, jak pewną, ujrzy mnie idącego przy swoim boku!“
Księżna milczała przez chwilę, poczem odezwała się łagodniej:
— Uznaję pańskie poświęcenie; ale nie zna pan nastroju Wandei; informowali pana o nim tylko ci, którzy są przeciwni ruchowi.
— Niech i tak będzie; przypuśćmy, chociaż tak nie jest, że Wandea powstanie, jak jeden mąż; przypuśćmy, że otoczy księżnę panią swymi batalionami, przypuśćmy, że nie będzie targowała się z panią ani o krew, ani o ofiary, ale Wandea to jeszcze nie Francya!
— Powiedziawszy mi już, że lud Paryża nienawidzi lilii i pogardza białym sztandarem, zechce pan może wmówić we mnie, że cała Francya podziela uczucia ludu Paryża?
— Niestety! Francya jest logiczna, a to my ścigamy urojenie, marząc o przymierzu między prawem boskiem a zwierzchnictwem ludu. Prawo boskie prowadzi nieuchronnie do absolutyzmu, a Francya absolutyzmu już nie chce.
— Absolutyzm! absolutyzm! wielkie słowo dla nastraszenia małych dzieci.
— Nie, to bynajmniej nie wielkie słowo; to poprostu słowo straszne. Może jesteśmy bliżsi rzeczy samej, niż mniemamy; jednakże z przykrością wyznać muszę, iż nie sądzę, żeby to dla królewskiego syna księżnej pani Bóg zachował niebezpieczny zaszczyt okiełznania lwa-ludu.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że jemu przedewszystkiem lew-lud nie dowierza, dlatego, że skoro tylko ujrzy go, zbliżającego się z dala, lew potrząśnie grzywą, naostrzy szpony i zęby, i pozwoli mu się zbliżyć jedynie po to, by rzucić się na niego. O! nie można być bezkarnie wnukiem Ludwika XIV.
— A zatem, zdaniem pana, wszystko przemawia na rzecz dynastyi burbońskiej?
— Niechaj mnie Bóg uchowa, od myśli podobnych! Wydaje mi się tylko, że rewolucyi zawracać z drogi nie można; wydaje mi się, że, skoro zostały zapłodnione, nie należy ich powstrzymywać w rozwoju; to byłoby porywać się z motyką na słońce, chcieć zawrócić potok do źródła. Albo rewolucya obecna będzie płodna, a w takim razie znam o tyle patryotyzm uczuć księżnej pani, że wierzę, iż księżna, jej przebaczy; albo będzie jałowa, a w takim razie błędy tych, którzy zagarną władzę, przysłużą się synowi księżnej pani lepiej, niż wszystkie jego własne wysiłki.
— Ależ, panie, to może tak trwać wieki całe!
— Jego królewska mość Henryk V jest zasadą, a zasady dzielą z Bogiem przywilej posiadania wieczności.
— A więc, zdaniem pana, mam się wyrzec wszystkich nadziei, opuścić skompromitowanych przyjaciół i dopuścić, by za trzy dni, gdy chwycą za broń, szukali mnie daremnie w swoich szeregach i kazać im powiedzieć przez człowieka obcego: „Marya Karolina, dla której byliście gotowi walczyć, dla której byliście gotowi umrzeć, zrozpaczyła o swojem powodzeniu i cofnęła się przed przeznaczeniem; Marya Karolina zlękła się... O! nie, nigdy, nigdy, mój panie!
— Przyjaciele księżnej pani nie będą mieli sposobności uczynienia jej tego wyrzutu; albowiem za trzy dni, przyjaciele waszej książęcej wysokości nie zgromadzą się.
— A więc pan nie wie, że wybuch powstania wyznaczony jest na 24-go?
— Przyjaciele księżnej pani otrzymali rozkaz przeciwny.
— Kiedy?
— Dzisiaj.
— Dzisiaj? — krzyknęła księżna, marszcząc brwi i unosząc się na pięściach. A skądże przyszedł ten rozkaz?
— Z Nantes.
— Kto go wydał?
— Ten, dla kogo księżna pani nakazała im posłuszeństwo.
— Marszałek?
— Marszałek był tylko posłuszny komitetowi paryskiemu.
— A więc ja — krzyknęła księżna — ja nie jestem już niczem?
— Księżna pani, przeciwnie, jest wszystkiem i dlatego ocalamy waszą wysokość — zawołał pan Marek, padając na kolano i składając dłonie — dlatego nie chcemy nadużywać imienia księżnej pani w ruchu niepotrzebnym; dlatego drżymy, żeby to imię nie utraciło popularności z powodu porażki!
— Panie, panie — rzekła księżna — gdyby Marya Teresa miała doradców takich nieśmiałych, jak moi doradcy, nie byłaby odzyskała tronu dla swego syna.
— Przeciwnie, przecież to dla zapewnienia później tronu synowi waszej wysokości, mówimy: „Niech księżna pani opuści Francyę i pozwoli, byśmy z niej, zamiast szatana wojny, uczynili anioła pokoju!“
— Och! — rzekła księżna, zasłaniając oczy nie dłońmi, lecz pięściami — co za wstyd! jaka podłość!
Pan Marek mówił dalej, jak gdyby słów tych nie słyszał, albo raczej, jak gdyby postanowienie, które mu polecono oznajmić księżnej, było takie niezłomne, że nic nie zdołałoby go zmienić:
— Wszelkie środki zostały przedsięwzięte, żeby księżna pani mogła opuścić Francyę bezpiecznie: statek krąży w zatoce Bourgneuf; wasza wysokość może tam być w ciągu trzech godzin.
— O, szlachetna ziemio, wandejska! — zawołała księżna — kto byłby mi powiedział, że mnie odtrącisz, że mnie wypędzisz, gdy przybędę w imieniu twego Boga i twego króla! Ach! mniemałam, że to tylko Paryż jest niewierny i niewdzięczny; ale ty, ty, do której przybywam żądać zwrotu tronu, ty odmawiasz mi grobu? O! nie, nie, nie przypuszczałabym tego nigdy!
— Księżna pani odjedzie, nieprawda? — rzekł poseł, ciągle jeszcze klęcząc ze złożonemi dłońmi.
— Tak, odjadę — odparła księżna — tak, opuszczę, Francyę; ale strzeżcie się, już nie powrócę; bo nie chcę powrócić do ojczyzny z obcymi. Czekają tylko na odpowiednią chwilę, by utworzyć przymierze przeciw Filipowi, pan wie o tem dobrze, a gdy chwila ta nadejdzie, zwrócą się do mnie i zażądają mego syna; nie dlatego, żeby troszczyli się o niego istotnie więcej, niż się troszczyli o Ludwika XVI w 1792 i o Ludwika XVIII w r. 1813, ale będzie to dla nich sposób stworzenia sobie stronnictwa w Paryżu. Otóż wtedy nie, nie będą mieli mego syna; nie dam im go za nic w świecie! raczej i uprowadzę go w góry Kalabryi. Widzi pan, jeśli trzeba, żeby okupił tron Francyi ustąpieniem jednej prowincyi, jednego miasta, jednej fortecy, jednego domu, jednej chaty, jak ta, w której obecnie przebywam, daję panu słowo regentki i matki, że nigdy królem nie będzie! a teraz, nie mam panu już nic do powiedzenia. Niech pan idzie i powtórzy moje słowa tym, którzy pana wysłali.
Pan Marek powstał z kolan i złożył księżnej głęboki ukłon, czekając, żeby w chwili odejścia podała mu jedną rękę, jak wyciągnęła doń obie, gdy przybył; ale księżna nie poruszyła się, siedziała groźna, z zaciśniętemi pięściami, z brwiami zmarszczonemi.
— Niechaj Bóg ma waszą wysokość w swojej opiece! — rzekł poseł, uważając, iż nie powinien czekać dłużej, i mniemając słusznie, że, dopóki się nie usunie, ta szlachetna dusza nie okaże cienia słabości.
Nie mylił się; ale, zaledwie drzwi zamknęły się za nim, księżna pani, złamana takim długim wysiłkiem, opadła na łóżko, wybuchając łkaniem i szepcąc: \
— Och! Bonneville’u! mój biedny Bonneviłle‘u!




X.
Jak Jan Oullier dowiódł, że, skoro piwo jest nawarzone, należy je wypić.

Niezwłocznie po rozmowie, którą tylko co opowiedzieliśmy, podróżny opuścił folwark Banloeuvre; zależało mu na tem, żeby być z powrotem w Nantes przed południem.
W kilka minut po jego odejściu Petit-Pierre, jakkolwiek’dzień świtał zaledwie, przywdział swój strój wieśniaczy i zeszedł do izby parterowej. Izba to była obszerna, a umeblowanie jej stanowiła wielka szafa dę;bowa, dwa łóżka, osłonięte firankami z zielonawej serży, dwa zwyczajne dzbany i zegar, zamknięty w wysokiej skrzyni z drzewa rzeźbionego; chód tego zegara sam tylko przypominał życie śród ciszy nocnej.
W wysokim i szerokim kominku płonął ogień. Gdy Petit-Pierre otworzył drzwi, mężczyzna jakiś, który grzał się przy tym ogniu, wstał i oddalił się z szacunkiem, ustępując miejsca przybyszowi. Ale Petit-Pierre dał mu znak ręką, żeby powrócił na swoje krzesło, naprzeciwko tego mężczyzny. Był to Jan Oullier.
Petit-Pierre oparł głowę na dłoni, a rękę na kolanie i pogrążył się w zadumie. Nogą zaś poruszał gorączkowo, tak, że drżenie udzielało się całej postaci, co świadczyło, że Petit-Pierre był gniewnie wzburzony.
Jan Oullier, który miał też swoje troski i zgryzoty, siedział ponury i milczący; kręcił machinalnie w palcach fajkę, którą wyjął z ust, za wejściem Petit-Pierre’a, i od czasu do czasu z piersi jego wydobywało się westchnienie, do groźby podobne.
Petit-Pierre odezwał się pierwszy.
— Która godzina? — zapytał.
— Pół do piątej.
— Idźcie obudzić naszych przyjaciół; im polityka spać pozwala; ale jabym nie mogła; bo moja polityka to miłość macierzyńska, Idźcie, mój przyjacielu!
Jan Oullier wyszedł. Petit-Pierre, ze schyloną głową, przeszedł kilka razy przez izbę; tupał nogą niecierpliwie, załamywał rozpaczliwie ręce, a gdy powrócił przed ognisko, dwie wielkie łzy staczały się po jego policzkach, pierś podnosiła się ciężkim oddechem. Padł tedy na kolana i, składając dłonie, zaniósł modlitwę do Boga, by go oświecił, co czynić powinien, by mu dał siłę niepokonaną do spełnienia zadania, albo natchnął go rezygnacyą, pozwalającą znieść z poddaniem nieszczęście.
W kilka, chwil później Gaspard, Ludwik Renaud i margrabia Souday weszli do izby.
Na widok Petit-Pierre’a, pogrążonego w zadumie i w modlitwie, zatrzymali się w progu. Ale Petit-Pierre usłyszał skrzypnięcie drzwi; wstał i, zwracając się do przybyszów, rzekł:
— Zbliżcie się, panowie, i zechciejcie wybaczyć, że przerwałem wam sen; ale muszę was zawiadomić o postanowieniach niesłychanej wagi.
— To my powinniśmy prosić waszą wysokość o przebaczenie za to, że nie uprzedziliśmy jej woli, żeśmy spali, gdy mogliśmy być jej potrzebni — rzekł Ludwik Renaud.
— Dajmy pokój komplimentom — przerwał Petit-Pierre, stając plecami do kominka, gdy Wandejczycy ustawili się w półkole — wezwałam was, dobrzy i kochani przyjaciele, by wam zwrócić wasze słowo i pożegnać was.
— Zwrócić nam nasze słowo! pożegnać nas! — zawołali młodzi stronnicy ze zdumieniem. — Czyżby wasza królewska wysokość zamierzała nas spuścić? To niepodobna.
— A jednak trzeba.
— Dlaczego?
— Dlatego, że tak mi radzą, dlatego, że mnie o to błagają.
— Ale kto?
— Ludzie, których przenikliwości, rozumu, poświęcenia, wierności podejrzewać nie mogę.
— Ale pod jakim pozorem? z jakich powodów?
— Zdaje się, że sprawa rojalistów jest stracona, nawet w Wandei; że biały sztandar jest tylko łachmanem, którym Francya pogardza; że w Paryżu nie znalazłoby się tysiąca dwustu ludzi, którzy, za kilka dukatów, wszczynaliby w naszem imieniu hałas na ulicy; że fałszem jest, iż mamy sympatye w armii, fałszem, że posiadamy zwolenników w administracyi, fałszem, że Bocage gotów jest po raz drugi powstać, jak jeden mąż, by bronić praw Henryka V!
— Ale raz jeszcze pytam — przerwał szlachcic wandejski, który chwilowo zamienił nazwisko, okryte chwałą w pierwszej wojnie, na nazwisko Gaspard’a i który nie mógł już dłużej się hamować — skąd te rady? kto mówi o Wandei z taką pewnością? kto mierzy nasze poświęcenie w ten sposób, mówiąc: „Pójdą dotąd, ale nie dalej“?
— Różne komitety rojalistyczne, których wymieniać nie mam potrzeby, ale z których zdaniem liczyć się musimy.
— Komitety rojalistyczne! — zawołał margrabia Souday. — A! do kroćset! znam ja to dobrze, a jeśli księżna pani zechce mnie posłuchać, uczynimy z ich poleceń i rad to, co czynił nieboszczyk pan margrabia Charette z poleceniami ówczesnych komitetów rojalistycznych.
— Cóż to było takiego, kochany margrabio? — spytał Petit-Pierre.
— Szacunek głęboki, jaki żywię dla waszej królewskie i wysokości — odparł margrabia z przepyszną zimną krwią — nie pozwala mi wdawać się w bliższe określenie.
Petit-Pierre nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
— Tak — rzekł — ale nie żyjemy już w tych dawnych dobrych czasach, kochany margrabio. Pan de Charette był monarchą absolutnym w swoim obozie, a regentka Marya Karolina będzie zawsze tylko regentką bardzo konstytucyjną. Ruch projektowany może liczyć na powodzenie tylko pod warunkiem zupełnego porozumienia wszystkich, którzy mogą pragnąć, by został uwieńczony pomyślnym skutkiem; otóż, pytam was, czy to porozumienie istnieje, skoro w przededniu walki generał otrzymuje zawiadomienie, że trzy czwarte tych, na których liczył, nie stawi się na miejscu spotkania?
— Wasza wysokości — rzekł poważnie Gaspard do Petit-Pierre’a — zwrócono się do ciebie i powiedziano, gdy może księżna pani nie myślała o powrocie do Francyi: „Ludzie, którzy obalili króla Karola X, zostali przez nowy rząd usunięci i są bezsilni; skład ministeryum jest taki, że wasza wysokość niewielkie będzie musiała wprowadzać zmiany, a może nawet żadne; duchowieństwo, potęga niewzruszona i trwała, całym wpływem swoim popierać będzie przywrócenie królestwa z łaski bożej; trybunały zapełnione są jeszcze ludźmi, którzy zawdzięczają wszystko Restauracyi; armia, posłuszna bezwzględnie, ma za wodza człowieka, który powiedział, że w polityce niejeden sztandar mieć trzeba; lud, ogłoszony panem w r. 1830, wpadł pod jarzmo najgłupszej i najnieudolniejszej arystokraty i... Niech księżna pani przyjeżdżą! dodano; przyjazd jej do Francyi będzie prawdziwym powrotem z Elby; ludność śpieszyć będzie na powitanie potomka naszych królów, którego kraj pragnie ujrzeć! Wierząc tym słowom, wasza wysokość wróciła; a gdy księżna pani ukazała się śród nas, powstaliśmy. Teraz uważam, że nieszczęściem dla naszej sprawy i wstydem dla nas byłby ten odwrót, który jednocześnie skompromitowałby rozum polityczny księżnej pani i wykazałby naszą osobistą bezsilność.
— Talk — odparł Petit-Pierre, jakby pod wpływem przekory, broniąc teraz zapatrywania, które mu serce — rozdzierało — tak, wszystko, co pan powiedział, jest prawda; tak, przyrzekano mi to wszystko; ale nie będzie to wasza wina, ani moja, dzielni przyjaciele, jeżeli szaleńcy wzięli złudne nadzieje za rzeczywistość; historya bezstronna powie, że w dniu, w którym oskarżono mnie, iż jestem złą matką, odpowiedziałam, jak byłam powinna: „Jestem gotowa do spełnienia ofiary!“ Powie, że wy, wierni moi, im bardziej moja sprawa wydała się wam stracona, tem mniej skąpiliście mi poświęcenia; ale to kwestya honoru dla mnie, żeby go niepotrzebnie nie wystawiać na próbę. Pomówmy rozsądnie, przyjaciele; rozejrzyjmy się w cyfrach, to zawsze najrzeczywistsza wskazówka. Jak sądzicie, ilu ludźmi możemy rozporządzać w danej chwili?
— Dziesięciu tysiącami na pierwszy sygnał.
— Niestety! — rzekł Petit-Pierre — to wiele, ale bynajmniej nie dosyć: król Ludwik Filip, oprócz gwardyi narodowej, rozporządza czterystu osiemdziesięciu tysiącami żołnierzy. A więc — ciągnął dalej Petit-Pierre, zwracając się do Gaspard’a — w pańskie ręce składam los mój i mego syna. Niech mi pan powie, niech mnie pan zapewni, na swój honor szlachecki, że na dziesięć szans wrogich mamy dwie pomyślne, a nietylko nie rozkażę wam złożyć broni, ale pozostanę śród was i dzielić z wami będę trudy i niebezpieczeństwa.
Na tę odezwę bezpośrednią, już nie do jego uczuć, ale do jego przekonania, Gaspard pochylił głowę i milczał.
— Widzi pan — odezwał się znów Petit-Pierre — rozsądek pański jest w niezgodzie z pańskiem sercem i — zbrodnią niemal byłoby korzystać z porywów rycerskich, które zdrowy rozsądek potępia. Nie rozprawiajmy tedy już nad tem, co zostało postanowione i może słusznie; prośmy Boga, żeby mi pozwolił wrócić do was w chwili i warunkach lepszych i myślmy już tylko o odjeździe. Jedni powiedzieli — ciągnął dalej Petit-Pierre z goryczą — jak Piłat: „Umywam ręce“, i serce moje, takie silne wobec niebezpieczeństwa, uległo. Nie zdołałoby bowiem z zimną krwią wziąć na siebie odpowiedzialności za niepowodzenie i za krew niepotrzebnie przelaną, którą z góry mnie obarczają; inni...
— Krew, płynąca za wiarę, nie będzie nigdy krwią straconą! — odezwał się głos z głębi izby. — Bóg to powiedział; każdy człowiek, który wierzy i umiera, to męczennik; krew jego użyźnia glebę, na którą pada i przyśpiesza dzień żniwa.
— Kto to mówi? — zawołał żywo Petit-Pierre, wspinając się na palcach.
— Ja — odparł Jan Oullier, z prostotą, wstając ze stołka, na którym siedział w kącie, przy kominku i, wchodząc między wodzów.
— Ty, mój poczciwcze? — zawołał Petit-Pierre, uradowany tą pomocą w chwili, gdy mniemał, że opuścili go wszyscy. — A więc nie podzielasz zdania tych panów z Paryża? Zbliż się i mów.
— Jestem taki przeciwny wyjazdowi księżnej pani z Francyi rzekł Jan Oullier — że, gdybym miał zaszczyt być szlachcicem, jak ci panowie, byłbym już zamknął drzwi i, stając na drodze, powiedziałbym już: „Wasza wysokość stąd nie wyjdzie!“
— A co cię do tego zniewala? Pilno mi usłyszeć. Mów, mów, Janie!
— Co mnie zniewala! to, że księżna pani jest naszym sztandarem, i że, dopóki żołnierz może utrzymać się na nogach, choćby był ostatnim z armii, ma obowiązek trzymać sztandar wysoko i silnie, aż śmierć zamieni go dlań na całun pogrzebowy. Co mnie zniewala! to, że księżna pani pierwsza z rodu swego przybyła walczyć śród tych, którzy walczyli za nią, i że źle byłoby, gdyby się wycofała, nie dobywszy szpady. Co mnie zniewala! to wreszcie, że odwrót księżnej pani przed bitwą podobny jest do ucieczki i że my na tę ucieczkę zezwolić nie możemy!
— Ale — wtrącił Ludwik Renaud, zaniepokojony uwagą, z jaką Petit-Pierre słuchał Jana Oullier’a — jeśli wiadomości, jakie otrzymaliśmy, są prawdziwe, cały ruch będzie pozbawiony doniosłości i stanie się tylko awanturniczą zawieruchą.
— Nie, nie, ten człowiek ma słuszność! — zawołał Gaspard, który z wielkim żalem ustąpił wobec dowodzeń Petit-Pierre’a. — Lepsza zawierucha, niż nicość, w jaką znów zapadniemy; zawierucha zawsze stanowi datę, świadectwo w historyi i nadchodzi dzień, kiedy lud zapomina o wszystkiem a pamięta tylko o odwadze tych, którzy zawieruchę przeprowadzili; jeśli nie zostawia ona śladów na tronie, zostawia je we wspomnieniach. Kto pamiętałby dzisiaj imię Karola Edwarda, gdyby nie zawieruchy w Preston-Pans i Culloden. Wasza wysokości! wyznaję szczerze, iż mam wielką ochotę uczynić to, co nam poradził ten dzielny wieśniak.
— I pan hrabia będzie miał tem większą słuszność — odezwał się Jan Oullier z pewnością siebie, która dowodziła, że, jakkolwiek zdawiaćby się mogło, iż zrozumienie tych spraw przekracza jego inteligencyę, niemniej są mu dobrze znane — że główny cel jej królewskiej wysokości, ten, dla którego chce poświęcić przyszłość monarchii jej opiece powierzonej, będzie chybiony.
— Jakto? — spytał Petit-Pierre.
— Skoro tylko księżna pani się cofnie, skoro tylko rząd dowie się, iż opuściła nasze wybrzeża, zaczną się prześladowania, a będą tem usilniejsze, tem gwałtowniejsze, im mniej okażemy się groźni. Panowie są bogaci, panowie będą mogli ratować się ucieczką, okręty będą czekały na panów u ujścia Loary i Charente’y; ojczyzna panów jest potrosze wszędzie; ale my, biedni chłopi, my jesteśmy, jak koza, przywiązana do ziemi, która nas karmi, i przenosimy zgon nad wygnanie.
— I jakiż stąd wniosek, zacny Janie Oullier?
— Według mnie, panie Petit-Pierre, wniosek jest taki — odparł Wandęjczyk — że, gdy piwo jest nawarzone, trzeba je wypić; że chwyciliśmy za broń i że skoro tak się stało, trzeba się bić, nie tracąc czasu na rozprawy.
— Bijmy się zatem! — zawołał Petit-Pierre z uniesieniem. — Głos ludu jest głosem Boga! ufam głosowi Jana Oullier’a.
— Bijmy się! — powtórzył margrabia.
— Bijmy się! — rzekł Ludwik Renaud.
— A zatem — spytał Petit-Pierre — na kiedy oznaczamy wybuch powstania?
— Ale — zauważył Gaspard — czyż nie było postanowione, że nastąpi 24-go?
— Tak; ale ci panowie wysłali rozkaz odwołujący.
— Jacy panowie?
— Ci panowie z Paryża.
— Nie uprzedzając o tem księżnej pani? — zawołał margrabia. — Za mniejsze przewinienia ludzie bywają skazywani na rozstrzelanie.
— Przebaczyłem — rzekł Petit-Pierre, wyciągając rękę. — Zresztą ci, którzy to uczynili, nie są wojownikami.
— To odroczenie jest poprostu katastrofą! — rzekł Gaspard półgłosem — i gdybym był o niem wiedział...
— To co? — spytał Petit-Pierre.
— Może nie byłbym podzielał zdania wieśniaka.
— Trudno — rzekł Petit-Pierre — słyszałeś, kochany panie Gaspard: piwo nawarzone, trzeba je wypić! Wypijmy je zatem wesoło! Margrabio Souday, postaraj się znaleźć pióro, atrament i papier na tym folwarku, gdzie twój przyszły zięć ofiarował mi uprzejmie schronienie.

Niebawem margrabia wypełnił żądanie Petit-Pierre’a, który charakterem wyraźnym i śmiałym napisał, co następuje:
„Kochany Marszałku!

„Zostaję śród Was!
„Zechciej przybyć do mnie.
„Zostaję, gdyż wobec tego, że moja obecność skompromitowała znaczną liczbę moich wiernych, nikczemnością z mojej strony byłoby opuszczać ich w takich okolicznościach. Zresztą, mam nadzieję, że, pomimo tego nieszczęśliwego rozkazu odwołującego, Bóg pozwoli nam zwyciężyć.
„Żegnaj, Panie Marszałku; nie podawaj się do dymisyi, skoro Petit-Pierre zostaje na stanowisku.

Petit — Pierre“.

— A teraz — spytał Petit-Pierre, składając list — jaki dzień obieramy?
— Czwartek, 31 maja — rzekł margrabia Souday, myśląc, że termin najbliższy będzie najlepszy — o ile, oczywiście, księżna, pani na to się zgodzi.
— Nie, nie — wtrącił Gaspard. — Pan margrabia wybaczy, ale wydaje mi się, że lepiej wybrać noc z niedzieli na poniedziałek, 4 czerwca. W niedzielę, po sumie, chłopi we wszystkich parafiach zgromadzą się w krużgankach kościelnych i kapitanowie, bez obudzenia podejrzeń, będą mogli z całą swobodą zawiadomić ich o rozkazie.
— Podzielam najzupełniej pańskie zdanie — rzekł Petit-Pierre. — A więc niech będzie noc z 3 na 4 czerwca.
I niezwłocznie zredagował następujący rozkaz dzienny:
„Postanowiwszy nie opuszczać prowincyi Zachodu i powierzyć się ich wierności tylokrotnie wypróbowanej, liczę na Pana, że wszelkie kroki potrzebne zostaną przedsięwzięte i, że powstanie wybuchnie w nocy z 3 na 4 czerwca.
„Wzywam do siebie wszystkich ludzi serca. Bóg nam dopomoże do ocalenia ojczyzny; żadne niebezpieczeństwo, żadne trudy mnie nie zniechęcą; ukażę się na miejscu pierwszego zgromadzenia“.
Tym razem Petit-Pierre podpisał: „Marya Karolina, Regentka Francyi“.
Los rzucony! — zawołał Petit-Pierre. — Teraz trzeba zwyciężyć, albo umrzeć! Przedewszystkiem zaś — dodał, wskazując swój rozkaz — rzecz najważniejsza, żeby to dostało się niezwłocznie do rąk wodzów dywizyi, trzeba tem zniweczyć złe wrażenie, jakie wywarły polecenia z Nantes.
— Niestety! — rzekł Gaspard — dałby Bóg, żeby ten nieszczęsny rozkaz dotarł do wsi w porę, by pohamować pierwszy ruch tak, żeby cała siła ześrodkowała się w drugim! Obawiam się, że będzie inaczej, boję się, że wielu dzielnych padnie ofiarą swojej odwagi i swego odosobnienia.
— Dlatego też, panowie, nie należy tracić jednej minuty napróżno — rzekł Petit-Pierre — i posługiwać się nogami, zanim uciekniemy się do pomocy rąk. Pan Gaspard uprzedzi wodzów dywizyi w górnem i dołnem Poitou. Pan margrabia Souday uczyni to samo w kraju Retz i Mauges. Pan, kochany Ludwiku Renaud, porozumie się ze swoimi Bretończykami. A!... ale kto podejmie się teraz zanieść moją depeszę do marszałka? Jest w Nantes, a wasze twarze, panowie, są tam tak dobrze znane, że nie mogę żadnemu z was powierzyć tej misyi.
— Ja — oddawała się Berta, która usłyszała w alkowie, gdzie spoczywała z siostrą, szmer głosów i wstała — czy nie jest bo jeden z przywilejów mego stanowiska adjutanta?
— Tak, zapewne; ale twój strój, kochane dziecko — odparł Petit-Pierre — nie przypadnie może do smaku panom Nantejczykom, jakkolwiek, mojem zdaniem, jest śliczny.
— To też nie moja siostra pójdzie do Nantes — rzekła Marya, zbliżając się z kolei — tylko ja, jeśli księżna pani pozwoli. Przywdzieję strój chłopski i zostawię waszej królewskiej wysokości jej pierwszego adjutanta.
Berta chciała się sprzeciwić, ale Petit-Pierre, pochylając się do jej ucha, szepnął:
— Zostań, droga Berto! pomówimy o panie baronie Michel i snuć będziemy piękne projekty, którym on sprzeciwiać się nie będzie, jestem pewien.
Berta oblała się rumieńcem, spuściła głowę i pozwoliła siostrze zabrać list, przeznaczony dla marszałka.




XI.
Który wyjaśnia, w jaki sposób i dlaczego baron Michel postanowił udać się do Nantes.

Baron Michel de la Logerie, pod wrażeniem słów Petit-Pierre’a i niespodziewanego oświadczenia Maryi, które niweczyło najdroższe jego nadzieje, wpadł w rozpacz.
Rozumiał, że uczucie, jakie Berta okazywała mu z taką swobodą, rozłączało go z Maryą skuteczniej, niż uczyniłaby odraza tej ostatniej. Wyrzucał sobie, że zachęcał Bertę milczeniem i tą swoją głupią nieśmiałością; ale daremnie się łajał, nie posiadał potrzebnej siły ducha, by sprostować pomyłkę, która godziła w uczucie, droższe dlań niż życie. Nie miał dostatecznej stanowczości, by doprowadzić do wyjaśnienia szczerego i kategorycznego, i uważał za rzecz zupełnie niemożliwą powiedzenie tej pięknej pannie, której może zawdzięczał ocalenie życia: „Panno Berto, ja nie panią kocham“.
Przez cały wieczór szukał sposobności, by pomówić z Maryą; ale Marya unikała go z taką samą gorliwością, z jaką on usiłował się do niej zbliżyć, tak, że w końcu musiał zaniechać myśli zwrócenia się do niej z prośbą o pośrednictwo, jak to był zamierzył.
Zresztą straszne słowa: „Nie kocham pana! dźwięczały mu nieustannie w uszach, jak dzwon żałobny. Skorzystał zatem z chwili, w której nikt, nawet Berta, nie zwracał na niego uwagi i udał się, a raczej uciekł, do swego pokoju. Tu rzucił się na wiązkę słomy, którą Berta przygotowała dla niego swemi białemi rękami, ale głowę miał w ogniu, a serce takie wzburzone, że niebawem wstał i, korzystając z bezsenności, zaczął szukać pomysłu. Po trzech kwadransach usilnej pracy wyobraźni, nareszcie pomysł znalazł.
A polegał on na tem, że to, co nie dało się powiedzieć, można było napisać. Ale, chcąc stąd wyciągnąć jakąś korzyść, Michał nie powinienby być przy odczytaniu przez Bertę listu, który odsłoni jej tajemnicę jego serca. Ludzie natury nieśmiałej nietylko sami nie lubią się rumienić, ale nadto obawiają się wywołać rumieniec na twarzy innych.
Z tych refleksyi wysnuł Michał taki wniosek, że powinien opuścić Banloeuvre, chwilowo oczywiście, albowiem, skoro położenie zostanie należycie wyjaśnione, nic mu nie przeszkodzi powrócić, by zająć miejsce obok tej, którą kocha. Margrabia Souday, zezwoliwszy na jego związek z Bertą, nie może mu odmówić ręki Maryi, skoro się dowie, że to ją, nie zaś Bertę kocha protegowany Petit-Pierre’a. Nie było żadnego powodu do odmowy.
Nabrawszy otuchy po takiem rozumowaniu, Michał wyszedł na dziedziniec i zabrał się do zdejmowania drągów, zamykających bramę wjazdową. W chwili, gdy zdjął jeden i miał już zdejmować drugi, spostrzegł pod szopą, z prawej strony bramy, stóg słomy, który się poruszał, a z tej słomy wysunęła się głowa Jana Oullier’a.
— Do kroćset! — mruknął niechętnie — ranny ptaszek z pana, panie Michel!
Istotnie, w tejże chwili zegar na wieży kościelnej w poblizkiej wiosce wydzwonił drugą.
— Czy pan ma jakie polecenie do spełnienia? — pytał dalej Jan Oullier.
— Nie odparł młody baron, albowiem zdawało mu się, że oko Wandejczyka przenika do najgłębszych tajników jego duszy — nie, ale mam silny ból głowy i i chciałem spróbować, czy powietrze nocne mnie nie orzeźwi.
— Uprzedzam pana jednak, że mamy dokoła wartę, i że, jeśli pan nie zna hasła, mogłoby pana spotkać nieszczęście.
— Mnie?
— Zarówno pana, jak każdego innego: z odległości dziesięciu kroków można nie poznać, że pan jest tutaj gospodarzem domu.
— Ale pan zna to hasło?
— Oczywiście.
— Niechże pan zatem mi je powie.
Jan Oullier potrząsnął głową.
— To rzecz margrabiego Souday’a; niech pan idzie do niego, niech mu pan oznajmi, że pan chce wyjść i że w tym celu potrzebne jest panu hasło, a on je panu powie... o ile uzna za stosowne.
Michał, oczywiście, nie poszedł za tą radą i, zbity z tropu, usiadł na przewróconem do góry dnem korycie, które zastępowało ławkę przy bramie wewnętrznej dziedzińca. Pogrążył się ponownie w zadumie — przemyśliwał nad wynalezieniem wiarogodnej wymówki do opuszczenia Banloeuvre. Jan Oullier wsunął się ponownie w swoja słomę, ale, jakkolwiek słoma się nie poruszała, Michał dostrzegł w stogu otwór, w którym błyszczało coś, co było niewątpliwie okiem Jana Oullier’a. Młodzieniec nie mógł się nawet łudzić, że zdoła oszukać oko tego czujnego stróża.
Michał szukał jeszcze upragnionej wymówki, gdy rozpaliły się na widnokręgu pierwsze promienie jutrzenki, ozłociły dach słomiany budynku i zabarwiły blaskami opalowymi szyby wązkich okien.
Stopniowo, dokoła Michała budziło się życie; rozległ się ryk wołów, dopominających się o paszę; owce beczały niecierpliwie i wysuwały szare pyski poprzez kraty drzwi owczarni, wyrywając się w pole; kury zeskakiwały z grzędy i przeciągały się, gdacząc, na gnojowisku; gołębie wychodziły z gołębnika i siadały na dachu, gruchając odwieczny hymn miłości, kaczki wreszcie, prozaiczniejsze, uszykowały się długim rzędem przed bramą wjazdową, przepełniając powietrze przeraźliwym wrzaskiem, mającym niewątpliwie wyrazić zdumienie, na widok bramy tak mocno zamkniętej, skoro im było tak pilno lecieć unurzać się w kałuży.
Na te różne odgłosy, tworzące koncert poranny dobrze zorganizowanego folwarku, otworzyło się z cicha okno tuż nad głową Michała, i w oknie tem ukazało się oblicze Petit-Pierre’a. Ale nie dostrzegł młodego barona; wzniósł oczy w niebo i stał pogrążony bądź w myślach swoich, bądź we wspaniałości widowiska, jakie roztaczało się przed jego oczyma na widnokręgu.
Oczy każdego, a zwłaszcza księżnej, nieprzyzwyczajonej do widoku wschodzącego słońca, byłyby olśnione płomienistemi smugami, jakie król dnia zsyłał na równinę; a w blasku tych płomieni iskrzyły się, niby tysiące drogich kamieni, osypane kroplami rosy, drżące liście na drzewach w lesie; niewidzialna ręka podnosiła z lekka zasłonę oparów, rozpostartą nad doliną, odsłaniając stopniowo, jak wstydliwa dziewica, jej piękności, jej wdzięki, jej przepych.
Petit-Pierre przez czas jakiś wpatrywał się z zachwytem w czarodziejski obraz, poczem, opierając głowę na dłoni, szepnął ze smutkiem:
— Niestety! ci, którzy mieszkają w tym ubogim, pozbawionym wszelkich wygód, domu, są jednakże szczęśliwsi ode mnie!
Pod wpływem tego zdania, niby pod uderzeniem różdżki czarodziejskiej, rozjaśniło się w mózgu młodzieńca i zabłysła w nim myśl a raczej wymówka, której daremnie szukał od dwóch godzin. Siedział cicho przytulony do muru i wstał dopiero wtedy, gdy okno zamknęło się i mógł być pewien, że nie będzie widziany.
— Panie — rzekł do Jana Oullier’a, idąc prosto do szopy — Petit-Pierre wyglądał oknem.
— Widziałem go — odparł Wandejczyk.
— Mówił do siebie; czy pa,n słyszał, co powiedział?
— Nic mnie to nie obchodziło i dlatego nie słuchałem.
— A ja, siedząc bliżej, słyszałem mimowoli.
— I cóż?
— Otóż nasz gość uważa, że ma mieszkanie niemiłe i niewygodne; istotnie, brak tu wszystkiego, co, skutkiem przyzwyczajeń arystokratycznych, stanowi dlań przedmioty pierwszej potrzeby. Czy nie mógłby pan, za moje pieniądze, oczywiście, dostarczyć Petit-Pierro’owi tych przedmiotów?
— A to skąd, proszę ja pana?
— A no, z najbliższego miasteczka, z Légé, albo z Machecoul’u.
Jan Oullier potrząsnął głową.
— Niepodobna — odparł.
— A to dlaczego? — spytał Michał.
— Dlatego, że zakupywanie w tej chwili przedmiotów zbytku w miejscach, które mi pan wskazuje, gdzie ani jeden czyn, ani jeden giest pewnych ludzi nie ujdzie uwagi, obudziłoby niebezpieczne podejrzenia.
— Nie mógłby pan zatem udać się do Nantes? — zapytał Michał.
— Nie odparł sucho Jan Oullier — po nauczce, jaką otrzymałem w Montaigu, stałem się ostrożny, nie opuszczę swego stanowiska; ale — dodał z lekką ironią — skoro panu potrzebne świeże powietrze na wyleczenie się z bólu głowy, dlaczego pan nie wybierze się do Nantes?
Wobec takiego pomyślnego obrotu sprawy Michał zarumienił się po uszy; niemniej jednak drżały obawy, że w ostatniej chwili wybieg może się nie udać.
— Może pan ma słuszność — wyjąkał — ale i ja się boję.
— Co? taki zuch, jak pan, nie powinien obławiać:się niczego — rzekł Jan Oullier, który wstał z legowiska i, otrząsając się ze słomy, skierował się ku bramie, jak gdyby nie chcąc dać młodzieńcowi czasu do namysłu.
— W takim razie... — zaczął Michał.
— No, co tam jeszcze? — spytał Jan Oullier, zniecierpliwiony.
— Pan wyjaśni przyczyny mego wyjazdu panu margrabiemu i przeprosi w mojem imieniu...
— Pannę Bertę? — rzekł Jan Oullier szyderczo. — Niech pan będzie spokojny.
— Powrócę jutro — rzekł Michał, wychodząc za bramę.
— O! niech się pan baron nie śpieszy. Jeśli nie jutro, to pojutrze — ciągnął dalej Jan Oullier, zamykając ciężką bramę za młodzieńcem.
Odgłos tej zamykającej się za nim bramy odbił się bolesnem echem w sercu Michała; myślał w tej chwili nietyle o trudnościach położenia, z którego pragnął się wydostać, ile o rozłące z tą, którą kochał. Zdawało mu się, że ta brama nawpół spróchniała, jest z bronzu i że w przyszłości spotka ją zawsze między słodkiem obliczem Maryi a sobą. I, gdyby się nie obawiał drwin Jana Oullier’a — nie miał już teraz żadnych wątpliwości, że stary gajowy jest mu bardzo nieżyczliwy — byłby zapukał do tej bramy i powrócił, by przynajmniej raz jeszcze ujrzeć swoją słodką Maryę.
Oddalił się tedy, niebardzo wiedząc, w jaką stronę kieruje swe kroki. Stało się, że wszedł na drogę, wiodącą do Légé, i naraz rozległ się turkot kół; Michał odwrócił głowę i ujrzał dyliżans, który jechał z Sables d’Olonne do Nantes. Widok wehikułu położył koniec jego wahaniom — zatrzymał dyliżans, wsiadł i w kilka godzin później był w Nantes. Tu pośpieszył do oberży, zamknął się we wskazanym przez gospodarza pokoju i oddał się zupełnej rozpaczy. Płacząc rzewnie, zastanawiał się, czy nie najlepiej byłoby powrócić niezwłocznie do Banloeuvre, rzucić się do nóg Petit-Pierre’a i prosić, by zechciał być jego pośrednikiem i wyjaśnić wszystko.
Wyrzucał sobie, że nie uczynił tego rano i że kierował się obawą zranienia dumy Berty. Ten bieg myśli przypomniał mu, z natury rzeczy, cel, a raczej pretekst podjętej podróży; należało zakupić niektóre przedmioty zbytku wiejskiego, mające dla obojętnych usprawiedliwić jego nieobecność; po załatwieniu zaś tych sprawunków trzeba było napisać straszny list, który był jedynym, prawdziwym powodem jego podróży do Nantes. Michał uznał nawet, że od tego listu powinien zacząć. Powziąwszy to postanowienie, usiadł przy stole bez straty czasu i napisał list następujący, na który padało z pod powiek tyle łez, ile wybiegało z pod pióra wyrazów:

„Szanowna Pani!

„Powinienem być najszczęśliwszym człowiekiem, a jednakże serce moje jest rozdarte! a jednakże zapytuję siebie, czy nie lepiej byłoby umrzeć, aniżeli znosić cierpienia, przez jakie przechodzę!
„Co Pani pomyśli, co powie, gdy list ten oznajmi Pani to, czego przed Nią dłużej ukrywać nie mogę, i okazując się zupełnie niegodnym Jej dobroci dla mnie? Muszę być uzbrojony we wspomnienie Jej życzliwości, w świadomość wspaniałomyślności i szlachetności Jej duszy, zwłaszcza zaś w myśl, że właśnie istota, która jest Pani najdroższa na świecie, nas rozłącza, bym miał odwagę uczynić to wyznanie.
„Panno Berto, kocham Maryę; kocham ją całą mocą serca swego! kocham ją tak, że bez niej już żyć nie mogę! Kocham ją tak, że w chwili, kiedy dopuszczam się względem Pani winy, którą charakter mniej podniosły uważałby może za krwawą obelgę, wznoszę ku Pani błagalnie ręce i mówię: Niech mi Pani pozwoli mieć nadzieję, że zdołam, zdobyć prawo kochania Pani, jak brat kocha siostrę!“
Gdy Michał złożył i zapieczętował list powyższy, zastanowił się dopiero, w jaki sposób mógłby go przesłać Bercie. Nie można było nawet myśleć o powierzeniu go komukolwiek w Nantes; stałoby się to albo zbyt niebezpieczne dla posłańca, gdyby był wierny, albo dla tego, który go wysyłał, gdyby posłaniec byt zdrajcą; Michał mógł tylko powrócić na wieś, znaleźć w okolicach Machecoul’u chłopa, na którego dyskrecyę mógłby liczyć, i czekać w lesie na odpowiedź, stanowiącą o jego przyszłości.
Tak też postanowił uczynić. Resztę wieczoru spędził na załatwianiu sprawunków, ułożył wszystkie zakupy w walizie, a do następnego ranka odłożył nabycie konia, który mu był potrzebny do dalszej kampanii, jaką rozpoczął.
Nazajutrz, istotnie, około godziny dziewiątej rano, Michał, na doskonałym normandczyku, z walizką przed sobą na siodle, wyruszał z powrotem do kraju Retz.




XII.
W którym owieczka, mniemając, że wraca do owczarni, wpada w zatrzask.

Był to dzień jarmarku, a napływ wieśniaków na ulicach i bulwarkach w Nantes był wielki; w chwili, gdy Michał stanął na moście Rousseau, przejście było literalnie zatarasowane szeregiem wozów ze zbożem, wózków z jarzynami, koni, mułów, chłopów, chłopek, a wszyscy mieli w koszykach, w workach, do siodła przytwierdzonych, w blaszankach artykuły spożywcze, które znosili dla zaopatrzenia miasta.
Niecierpliwość Michała była taka wielka, że nie zawahał się wjechać w ten tłum; wtem ujrzał wychodzącą z tłoku w stronę przeciwną młodą dziewczynę, na której widok drgnął. Ubrana, jak inne wieśniaczki w strój prosty, taka była podobna do Maryi, że młody baron nie mógł powstrzymać okrzyku zdumienia. Chciał niezwłocznie zawrócić; ale, na nieszczęście, ruch, jaki powstał w tłumie, gdy zatrzymał konia, wywołał taką burzę przekleństw i wrzasków, że Michał nie miał odwagi stawić im czoła; pozwolił tedy koniowi swemu iść naprzód, złorzecząc w duchu przeszkodom, które tamowały mu drogę; skoro tylko jednak przebył most, zeskoczył z konia i zaczął szukać wzrokiem, komu mógłby go powierzyć, sam bowiem postanowił powrócić, by się upewnić, że Wzrok go nie mylił, i dowiedzieć, po co też Marya przybyła do Nantes.
Nagle, głos nosowy, właściwy żebrakom we wszystkich krajach, poprosił go o jałmużnę. Michał odwrócił się żywo, albowiem wydało mu się, że głos ten nie jest mu nieznany. Jakoż ujrzał, opartych o ostatni słup mostu Rousseau, dwóch ludzi, o postaci takiej charakterystycznej, że nie mogli nie wyryć się w jego pamięci: byli to Aubin Krótka-Radość i Trigaud Robaczywy, którzy na razie mieli, jak się zdawało, na celu, tylko wyzyskiwanie litości przechodniów, ale, według wszelkiego prawdopodobieństwa, znaleźli się tam też w celu, nie obcym interesom politycznym, a nawet handlowym kmotra Jakóba.
Michał zbliżył się do nich żywo.
— Poznajecie mnie? — spytał.
Aubin mrugnął okiem.
— Dobry panie — rzekł — ulituj się nad biednym woźnicą, któremu koła własnego wozu odcięły nogi na stoku do kaskady Baulgé.
— Dobrze, dobrze, poczciwy nieboraku — odparł Michał zrozumiawszy, i wsunął do szerokiej łapy Trigaud’a złotą monetę.
— Jestem tutaj z rozkazu Petit-Pierre’a — szepnął — pilnujcie mi konia przez kilka minut; muszę załatwić coś bardzo ważnego.
Aubin skinął głową na znak zgody, a baron Michel rzucił mu na ręce cugle swego konia i zawrócił do miasta.
Na nieszczęście, jeśli droga śród tłumu była trudna dla jeźdźca, nie była bynajmniej łatwiejsza dla piechura. Michał napróżno rozpychał się łokciami, wsuwał się między ludzi, narażał się dziesięć razy na przejechanie przez wozy z sianem i z kapustą; musiał w końcu zrezygnować i iść wraz z prądem, tak, że gdy dotarł do miejsca, gdzie ujrzał młodą wieśniaczkę, już jej tam, oczywiście, nie było. Domyślając się, że podobnie, jak towarzyszki, skierowała się ku targowi jarmarcznemu, udał się również w tamtą stronę, przyglądając się wszystkim mijającym go wieśniaczkom z taką baczną ciekawością, że narażał się na drwinki, a nawet omal nie na kłótnie. Wszelako ani jedna ze spotykanych wieśniaczek nie była tą, której szukał. Przebiegł przez cały plac targowy i ulice przylegające i nie dostrzegł nikogo, przypominającego urocze zjawisko z mostu Rousseau...
Zniechęcony, myślał już o powrocie do swego konia, gdy na rogu ulicy du Château, w odległości jakich dwudziestu kroków, ujrzał spódnicę w czerwone pasy i kwiaty, i pelerynkę z wełny popielatej, która pobudziła tak bardzo jego ciekawość. Chód młodej dziewczyny w stroju prosta, czym był to niewątpliwie wytworny chód Maryi; jej to kibić, smukła i gibka, zarysowywała się pod fałdami grubego materyału; jej włosy jasne wydobywały się bujną falą z pod czepeczka, te włosy, które, splecione w grube warkocze, tylokrotnie budziły podziw Michała.
Niepodobna było się omylić, młoda wieśniaczka i Marya stanowiły jedną i tę samą osobę, a Michał był tak silnie o tem przekonany, że nie śmiał wyprzedzić chłopki, by jej się przyjrzeć z blizka, i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Ten manewr strategiczny wystarczył, by mu dowieść, że się nie omylił. Po co Marya przybyła do Nantes? Dlaczego przybyła w tem przebraniu? Oto pytania, które Michał sobie zadawał, nie mogąc ich rozstrzygnąć; zebrał się na odwagę, i miał już zaczepić młodą dziewczynę, gdy ujrzał, że, przybywszy przed dom pod nr. 17 na ulicy du Château, pchnęła drzwi tego domu, nie zamknięte widocznie, i znikła w nich.
Michał pobiegł do tych drzwi, ale tym razem były zamknięte. Młody baron stanął w progu w bolesnem osłupieniu, nie wiedząc, co począć i mniemając, że śnił. Nagle uczuł, że ktoś uderzył go z lekka w ramię; drgnął, odwrócił się i ujrzał notaryusza Loriota.
— Jakto! pan tutaj? — zapytał ten tonem najwyższego zdumienia.
— I cóż w tem takiego dziwnego, że ja jestem w Nantes, panie Loriot? — zapytiał Michał.
— Niech pan mówi ciszej i niech pan nie stoi przed temi drzwiami, jak gdyby pan chciał tu wrosnąć; radzę uczciwie.
— Ależ, panie Loriot, jakaż mucha cię ukąsiła? Wiedziałem, że jesteś ostrożny, ale nie miałem pojęcia, że aż do tego stopnia.
— Nigdy nie można być dosyć ostrożnym, Przechadzajmy się, rozmawiając, to jedyny sposób, żeby na nas nie zwrócono uwagi. — Poczem, ocierając chustką w kraty potem oblane czoło, dodał: — Jak ja się znów strasznie kompromituję!
— Przysięgam, panie Loriot, że nie rozumiem ani słowa z tego, co pan chce mi powiedzieć — odparł Michał.
— Nie rozumiesz, co chcę ci powiedzieć, nieszczęśliwy młodzieńcze? Nie wiesz zatem, że jesteś w spisie osób podejrzanych i że wydano rozkaz zaaresztowania ciebie?
— A więc niechże mnie aresztują! — rzekł Michał niecierpliwie, usiłując sprowadzić znów notaryusza naprzeciwko domu, w którym znikła Marya.
— A! niech pana zaaresztują? Przyjmuje pan tę nowinę wesoło! Ale może pan jest filozofem. Muszę jednak oznajmić panu, że ta sama nowina, która panu wydaje się taka obojętna, wywarła na pani baronowej takie wrażenie, iż, gdyby nie to nasze przypadkowe spotkanie, niezwłocznie po powrocie do Légé wyruszyłbym szukać pana. Nie mogę bowiem ukryć przed panem, że duszę pani baronowej szarpie zgryzota, a serce jej trawi niepokój.
— O Boże! co pan mówi! — westchnął boleśnie Michał, którego notaryusz ugodził w najsłabszą stronę serca.
— Wszak pan wie dobrze, czem pan jest dla matki, nie zapomniał pan, sądzę, jaką pieczołowitą miłością otaczała pana zawsze. Niechże pan zatem sam osądzi, jakie pani baronowa znosi męczarnie, wiedząc, że pan codziennie naraża się na straszne niebezpieczeństwa! Nie mogę bowiem ukryć przed panem, że uważałem sobie za obowiązek uprzedzić matkę o pańskich zamiarach i powiedziałem jej wyraźnie, że wydaje mi się, iż pan jest bardzo rozkochany w pannie Bercie de Souday i zamierza ją poślubić...
— Masz tobie, i ten także! — mruknął Michał, a głośniej dodał z widocznem zaniepokojeniem: I cóż moja matka odpowiedziała?
— A no, to, co odpowiadają wszystkie matki, gdy jest mowa o małżeństwie, którego nie chcą... Ale czy pan rozważył dobrze to, co pan zamierza uczynić?
— Czyżby pan podzielał uprzedzenia mojej matki, a może pan wie coś niemiłego o pannach de Souday?
— Bynajmniej! bynajmniej! Przeciwnie, uważam te panny, które znam od dzieciństwa, za najcnotliwsze, najgodniejsze szacunku z całej okolicy, i to, pomimo obmowy złych języków, pomimo śmiesznego przezwiska, jakie im nadano... Tylko winienem, jako notaryusz obu rodzin, upomnieć pana, żeby pan był rozważny, żeby się pan dobrze namyślił...
— Kochany panie Loriot przerwał Michał — margrabia Souday oddał mi rękę swojej córki, sprawa zatem skończona.
— O! w takim razie rzecz inna — rzekł pan Loriot. — Wobec tego mogę dać panu już tylko jedną radę: małżeństwo, zawarte wbrew woli rodziców, jest zawsze czynem doniosłości niemałej. Niech pan trwa w powziętym zamiarze, ale niech pan pojedzie do matki. Nie należy dawać jej powodu do użalania się na niewdzięczność, trzeba wpłynąć na nią, żeby się pozbyła niesłusznych uprzedzeń... Czy pan mi przyrzeknie, że pan to uczyni?
— Przyrzekam, przyrzekam — odparł młodzieniec, który czuł wprawdzie całą słuszność słów notaryuszia, ale któremu pilno było pozbyć się go, albowiem obawiał się, że Marya wyjdzie z domu, gdy on będzie rozmawiał z Loriot’em.
— Dobrze — rzekł notaryusz — zresztą jedynie w Logerie będzie pan bezpieczny; tylko opinia, jaką cieszy się pani baronowa, może pana uchronić od skutków pańskiego postępowania. Od pewnego czasu popełnia pan szaleństwa, o które niktby pana nie posądzał; musi pan sam to przyznać.
— Przyznaję — odpowiedział Michał zniecierpliwiony.
— Tego tylko chciałem. Grzesznik, spowiadający się, jest już w połowie nawrócony. A teraz żegnam pana; muszę jechać o jedenastej.
— Pan wraca do Légé?
— Tak, z młodą damą, którą mają niebawem przyprowadzić do mnie do hotelu, inaczej byłbym najchętniej panu ofiarował miejsce w swoim kabryolecie.
— Ale nadłoży pan jakie pół mili drogi, żeby mi oddać przysługę, nieprawda?
— Oczywiście i to z największą przyjemnością, kochany panie Michale odparł notaryusz.
— W takim razie, błagam pana, niech pan wstąpi do Banloeuvre i odda ten list pannie Bercie.
— Dobrze; ale, na Boga — rzekł notaryusz z przerażeniem — niech mi go pan wręczy ostrożnie! Zapomina pan ciągle, w jakich jesteśmy okolicznościach, a ja konam ze strachu.
— Istotnie, widzę, kochany panie Loriot, że pan nie może ustać na miejscu; na widok nadchodzących ku nam ludzi, zeskakuje pan z chodnika, jak gdyby nieśli w zanadrzu dżumę. Co panu jest?
— Co mi jest? — odparł notaryusz, zniżając głos. — Wpakowali mi, wbrew mojej woli, cztery funty prochu do kieszeni! Chodzę po bruku cały drżący; na widok zapalonego cygara dostaję gorączki! A teraz do widzenia! Niech mnie pan usłucha i powróci do Logerie.
Michał, pewny, że list jego będzie doręczony do Banloeuvre, pożegnał notaryusza z zadowoleniem i wpatrzył się bacznie w dom, z którego, po kilku chwilach, wyszła młoda chłopka. Tylko — nie była sama. Towarzyszył jej młodzieniec w długiej bluzie, silący się na ruchy wieśniacze. Jakkolwiek szybko minęli Michała, nie zwracając na niego uwagi, niemniej dostrzegł, że arystokratyczna twarz tego młodzieńca stanowiła osobliwą sprzeczność z jego strojem; dostrzegł też, że Marya śmiała się i nie chciała mu oddać koszyka, który niosła na ręku, a o który on prawdopodobnie prosił, chcąc jej ulżyć ciężaru.
Hydra zazdrości wgryzła się w serce Michała i nieborak, przekonany, zwłaszcza po okrutnych słowach, jakie mu szepnęła Marya, że pod osłoną tego przebrania mogła się ukrywać równie dobrze intryga miłosna, jak intryga polityczna — oddalił się spiesznie w stronę mostu Rousseau, to jest w kierunku zupełnie przeciwnym temu, w jakim udała się Marya z towarzyszem. Tłum już się był rozproszył, Michał przeto z łatwością dotarł do krańca bulwarku, ale tu daremnie szukał wzrokiem Aubin’a, Trigaud’a i swego konia: wszyscy trzej znikli.
Michał był taki wzburzony, że nie pomyślał przez chwilę nawet szukać ich w okolicy; postanowił iść piechotą i skierował się w stronę Saint-Philbert-de-GrandLieu. Złorzecząc Maryi, bolejąc nad zdradą, której padł ofiarą, zdecydował się usłuchać rady pana Loriot’a, to jest, powrócić do Logerie i rzucić się w objęcia matki, zwracając ku niej serce, nietyle na skutek napomnień notaryusza, ile pod wpływem tego, co widział.
Dotarł do wzgórza Saint-Colombin i nie słyszał, że dwaj żandarmi szli za nim od pewnego czasu.
— Proszę o papiery legitymacyjne! — odezwał się brygadyer, minąwszy go i obejrzawszy od stóp do głowy.
— Papiery legitymacyjne? — powtórzył ze zdumieniem Michał, do którego po raz pierwszy w życiu zwrócono się z żądaniem podobnem. — Ależ ja nie mam przy sobie żadnych papierów.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że nie przypuszczałem, iż w drodze z zamku mego do Nantes mogę potrzebować paszportu.
— A jak się nazywa pański zamek?
— La Logerie.
— Nazwisko pańskie?
— Baron Michel.
— Baron Michel de la Logerie?
— Tak jest.
— W takim razie, jeśli pan jest baronem Michel’em de la Logerie, aresztuję pana — rzekł brygadyer.
I, zanim młodzieniec pomyślał o ucieczce — co byłoby może możliwe z uwagi na położenie górzyste — brygadyer pochwycił go za kołnierz, a żandarm, stronnik równości wobec prawa, zabrał się do zakładania mu ręcznych kajdanków.
Operacya ta trwała zaledwie kilka sekund, dzięki osłupieniu jeńca i sprawności żandarma, poczem dwaj przedstawiciele siły zbrojnej zaprowadzili barona Michl’ra do Saint-Colombin, gdzie zamknęli go w lochu, przylegającym do koszar stojącego tam załogą wojska, a służącym za więzienie tymczasowo.




XIII.
W którym Trigaud wykazuje, że, gdyby był na miejscu Herkulesa, dokonałby prawdopodobnie prac dwadzieścia cztery, zamiast dwudziestu.

Godzina była mniej więcej czwarta po południu, gdy Michał, wprowadzony do aresztu załogi Saint-Colombin, zaczął się rozglądać i mógł należycie ocenić przyjemności lokalu, jaki mu przeznaczono. Wchodząc do lochu, zrazu nie widział nic — oczy jego, przyzwyczajone do olśniewającego światła na dworze, nie mogły na razie nic rozróżnić dokoła; stopniowo dopiero przywykały do ciemności.
Wówczas to więzień przekonał się, że przebywał w miejscu, które niegdyś służyło za tłocznię, gdzie wyrabiano jabłecznik, a miało dwanaście stóp kwadratowych obszaru. Loch, położony w połowie nad, a w połowie pod ziemią, otoczony był grubymi, mocnymi murami; miejsce podłogi zastępowało gliniaste błoto, sufit składał się z belek, bardzo blizko jedna drugiej ułożonych.
Zazwyczaj światło dzienne wpadało do tego schronienia przez duże owalne okno, znajdujące się na poziomie ziemi; wszelako, stosownie do potrzeb okolicznościowego przeznaczenia dawnej tłoczni, okno to zostało od wewnątrz zabite mocnemi deskami, a od zewnątrz zasłonięte olbrzymim kamieniem młyńskim, umieszczonym pionowo. Przez otwór, znajdujący się na środku kamienia, a odpowiadający wyższej części okna, wpadał do wnętrza lochu słaby promień światła, którego jeszcze dwie trzecie pochłaniała barykada z desek, tak, że blady blask oświetlał tylko środek lochu.
Na tym środku właśnie znajdowały się resztki przyrządu do wytłaczania jabłecznika, a Michał, usiadłszy na kamiennem korycie, zaczął rozmyśliwać nie nad losem, jaki go tak niespodziewanie spotkał, ale nad tem, kim mógł być ów młodzieniec w bluzie, który towarzyszył Maryi.
Pozostawmy młodego barona udręczeniom zazdrości, a zobaczmy, co działo się w innych częściach koszar załogi Saint-Colombin.
Załoga, złożona z oddziału piechoty, stała tam dopiero, co prawda, od dni kilku. Generał Dermoncourt, powróciwszy z wyprawy do lasu Machecoul’u, uznał budynek w Saint-Colombin za bardzo dogodny dla pomieszczenia załogi, albowiem położony był na drodze, wiodącej z Saint-Colombin do Saint-Philibert-do-Grand-Lieu i o dwieście kroków od drogi z Nantes do Sables-d’Olonne. Nadto zaś, wzniesiony na ruinach ze szczątków fortecy z czasów feodalnych, stał na wyniosłości, z której roztaczał się widok na całą okolicę. Generał pozostawił tam dwudziestu żołnierzy, a ci mieścili się w wielkiej izbie i w stodole, z których składał się budynek. Izba położona była tuż nad lochem, gdzie umieszczono Michała.
Około godziny szóstej wieczorem, żołnierze, którzy stanowili niewielką załogę, siadywali zwykle przed domem, na stęporach do ubijania ziemi, pozostawionych pod ścianami. Było to ulubione miejsce ich siesty, gdzie rozkoszowali się dobroczynnem ciepłem, jakie zsyła zachodzące słońce, i wspaniałemi perspektywami iskrzącego się w dali jeziora Grand-Lieu, którego powierzchnia, zabarwiona promieniami słonecznymi, podobna bywała o tej porze do olbrzymiego zaróżowionego całunu. U stóp żołnierzy wiła się droga do Nantes, podobna do szerokiej wstęgi śród zieleni, która, o tej porze roku zaścielała równinę. Musimy wyznać, że nasi bohaterowie w czerwonych spodniach stokroć więcej uwagi zwracali na to, co się działo na tej drodze, niż na przepych widowiska, jakie przed nimi roztaczała przyroda.
— Patrzcie! — odezwał się naraz jeden z żołnierzy — a to co tam idzie?
— Dudarz i zmierza, do nas — rzekł inny.
— Co, to dudarz? — wtrącił trzeci. — Tobie — zdaje się chybia, że jesteś jeszcze w Bretanii? Dowiedz-że się, że tutaj niema dudarzy.
— A więc cóż on niesie na plecach, jeśli nie swój instrument?
— Istotnie, to jest, jego instrument — zapewnił czwarty żołnierz — ale tym instrumentem jest katarynka.
— Dziwna katarynka! — odparł pierwszy. — A ja ci mówię, że to jego sakwa; przecież po mundurze widzisz, że to żebrak.
— Aha! sakwa, która ma oczy i nos, jak ty! Przypatrz-że się!
— To poprostu człowiek, który niesie drugiego człowieka na ramionach — odezwał się teraz kapral.
— Kapral ma słuszność — oświadczyli chórem żołnierze.
— Ja mam zawsze słuszność; najpierw, jako wasz kapral, a potem, jako wasz zwierzchnik; a jeśli kto ma jeszcze jakie wątpliwości, to przekona się niebawem o prawdzie słów moich, bo oto nasi ludzie nadchodzą tutaj.
Istotnie, żebrak, który stał się powodem powyższej wymiany zdań, a w którym czytelnicy nasi poznali już Trigaud’a, podobnie, jak w dudach, katarynce i sakwie poznali jego przewodnika Aubin’a, skręcił na lewo i zmierzał ku żołnierzom. Niebawem też stanął przed nimi i wyciągnął rękę.
— Kapralu, powiedzieliście słusznie, że to człowiek, który niesie drugiego człowieka na ramionach.
— Nie, omyliłem się — odparł kapral.
— Jakto?
— Bo niesie tylko połowę człowieka.
Żołnierze roześmieli się chórem z tego dowcipu kaprala.
— Ten się nie rujnuje na spodnie, co?
— A jeszcze mniej na buty! — wtrącił kapral, wywołując nowy wybuch wesołości żołnierzy.
— Jacy oni szpetni! — zauważył jeden z żołnierzy. — Możnaby pomyśleć, słowo honoru, że to małpa siedzi na niedźwiedziu.
Podczas tych żartów Trigaud stał bez ruchu, z ręką wyciągniętą, nadając twarzy wyraz, który miał budzić współczucia. Krótka-Radość natomiast, w charakterze mówcy spółki, powtarzał swoim głosem nosowym:
— Bądźcie miłosierni, litościwi panowie, bądźcie miłosierni dla biednego woźnicy, któremu własny wóz obciął nogi! Może chociaż kawałek chleba!
— Dobrze, dostaniesz chleba, nieboraku — odparł kapral — zupy, a z zupą, jeśli starczy, i kawałek mięsa. A ty, co nam dasz wzamian, hę?
— Litościwi panowie, będę się za was modlił — odpowiedział Krótka-Radość.
— To nie może zaszkodzić — rzekł kapral — zapewne, to nie może zaszkodzić; ale to nie wystarczy. Słuchaj, nie masz tam jakiej facecyi w zanadrzu?
— Co pan chce przez to powiedzieć? — spytał Krótka-Radość, udając niewiniątko.
— Chcę powiedzie, że, jakkolwiek szpetne z was szpaki, niemniej umiecie może gwizdać jakie ładne melodye. W takim razie, muzyką zapłacicie za chleb, za zupę i za mięso.
— Aha! rozumiem. Tego się nie odmawia, panie oficerze! — rzekł Aubin, pochlebiając swemu interlokutorowi. — Jeśli pan będzie dla nas litościwy, czyż to nie słuszne, że my, odwdzięczając się, będziemy się starali zabawić nieco pana i pańskie towarzystwo?
— Zabaw nas tedy, bo nudzimy się dyabelnie w tym twoim łajdackim kraju!
— A więc, postaramy się pokazać coś, czego panowie nigdy jeszcze nie widzieli.
Żołnierze, zaciekawieni, otoczyli żebraków w milczeniu, a Krótka-Radość, który dotychczas siedział na ramionach Trigaud’a, poruszył nogami, na znak, że chce być złożony na ziemi; Trigaud zaś, ze zwykłem biernem posłuszeństwem dla woli swego pana, posadził go na kawałku muru, nawpół zarośniętym pokrzywami.
Tak siedząc, Krótka-Radość podniósł z ziemi kamień i podał go Trigaud’owi. Ten zaś, nie czekając na dalsze polecenia, ścisnął kamień w palcach, poczem otworzył dłoń na które, ukazał się kamień na proch zamieniony.
— A to, ci Herkules! — zawołał kapral.
Trigaud, z całym spokoje, popisywał się w dalszym ciągu swoją siłą. Pochwycił dwóch żołnierzy za pasy ładownicy, podniósł ich powoli, potrzymał przez kilka minut w powietrzu, poczem postawił na ziemi, z zupełną swobodą. Żołnierze wynagrodzili go grzmiącymi oklaskami. Następnie Trigaud poprosił dwóch innych żołnierzy, żeby siedli okrakiem na ramionach pierwszych i podniósł wszystkich czterech z mało co większym wysiłkiem niż poprzednio dwóch. Dalej, wydobywszy z kieszeni podkowę, Trigaud zgiął ją we dwoje, jak człowiek zwykły złożyłby pas rzemienny. Po każdej takiej sztuce Trigaud zwracał na Aubin’a oczy, które żebrały o uśmiech, a Krótka-Radość, skinieniem głowy dawał znak, że jest zadowolony.
— Dotąd zarobiłeś, tylko zupę — rzekł wreszcie — teraz trzeba zasłużyć na nocleg. Bo, nieprawda, litościwi panowie, że, jeżeli mój kolegia dokaże jeszcze większego cudu, dacie nam wiązkę słomy i kącik w stajni, żebyśmy mogli spocząć?
— Najpierw, niech pokaże sztukę, a potem pogadamy! — zawołali chórem żołnierze.
— Czy macie tutaj, pano wie, wielki kamień, a może tarcicę dębową, coś, co waży tysiąc dwieście, albo tysiąc pięćset?
— Jest kamień młyński, który umieściliśmy przed oknem lochu — odezwał się jeden z żołnierzy.
— Dlaczego odrazu nie dom? — spytał kapral. Nie pamiętacie, że ledwie mogliście go poruszyć w sześciu i to z pomocą lewara?
— Zresztą tego kamienia ruszać nie wolno — odezwał się sierżant — zwłaszcza, że w lochu jest więzień.
Krótka-Radość mrugnął na, Trigaud’a, a ten, nie troszcząc się o to, co mu powiedział sierżant, skierował się do olbrzymiego kamienia.
— Nie słyszeliście, co wam powiedziałem? — zawołał sierżant, podnosząc głos i zatrzymując Trigaud’a za rękę. — Nie wolno tego ruszać!
— Dlaczego? — odezwał się Aubin. — Jeśli poruszy kamień z miejsca, to go znów na miejsce położy, niech pan będzie spokojny.
— A, no, ostatecznie — rzekł sierżant, niewątpliwie niemniej od innych ciekawy widzieć, w jaki sposób żebrak upora się z tem zadaniem herkulesowem — pozwalam na swoją odpowiedzialność.
Trigaud skorzystał z pozwolenia; zbliżył się do kamienia, a pochwyciwszy go rękoma u podstawy, oparł ramię na środku i potężnym wysiłkiem próbował go podnieść. Ale olbrzymi głaz ciężarem swoim wyżłobił ziemię, na której spoczywał, wrył się na jakie pięć cali, i to koryto, które sobie w ten sposób wytworzył, a do którego przyległ, paraliżowało wysiłki Trigaud’a. Aubin, który, czołgając się na pękach i na kolanach, zbliżył się do koła, utworzonego przez żołnierzy, zwrócił ich uwagę na przeszkodę, tamującą skuteczność wysiłków olbrzyma, wyszukał płaski kamień i przy jego pomocy usunął ziemię, otaczającą wielki głaz. Poczem Trigaud zabrał się nanowo do dzieła, a szczęśliwszy tym razem, podniósł kamień i trzymał go przez kilka sekund na ramieniu, oparłszy go o mur.
Zapał żołnierzy nie miał granic, wydawali okrzyki podziwu, tłoczyli się dokoła Trigaud’a, winszowali mu; ale odniesiony tryumf nie wbił bynajmniej w pychę olbrzyma; pozostał obojętny, jak wół, któremu pozwalają zaczerpnąć oddechu po dokonanej pracy; oczy jego tylko, wpatrzone w oczy Aubin’a, pytały: „Panie, czy jesteś zadowolony?“
Ten zaś, w przeciwieństwie do Trigaud’a, promieniał; niewątpliwie z powodu wrażenia, jakie wywarły na widzach dowody jego siły, a może poprostu dlatego, że udało mu się wykonać bardzo sprytnie obmyślany manewr, gdy cała uwaga obecnych skupiona była na jego towarzyszu. Manewr ten zaś polegał na tem, że Aubin podsunął pod olbrzymi głaz szeroki płaski kamień, który trzymał w ręku, i umieścił go w taki sposób, że głaz, zasłaniający okno więzienia, spoczywał samym środkiem, a więc utrzymując się w równowadze, na płaskiej powierzchni, i że teraz wystarczyłoby wysiłku dziecka, by go z miejsca poruszyć.
Zaprowadzono obu żebraków do kantyny i tu Trigaud obudził ponownie podziw i wesołość żołnierzy; połknąwszy bowiem olbrzymią misę zupy, zjadł, a raczej pożarł z niesłabnącym apetytem cztery porcye wołowiny i trzy wielkie bochenki chleba.
Aubin Krótka-Radoiść siedział tymczasem pogrążony w zadumie, co zwróciło uwagę żołnierzy.
— Słuchaj-no — zwrócił się do niego kapral — jesz i pijesz kosztem swego towarzysza; to niesprawiedliwie i zdaje mi się, że winieneś nam jaką śpiewkę, choćby jako zapłatę za tę ucztę.
— Niewątpliwie! — potwierdził sierżant.
— Śpiewkę! śpiewkę! — zawołali żołnierze — na zakończenie zabawy.
— Hm! — odezwał się Krótka-Radość — umiem ja śpiewek niemało.
— A więc tem lepiej!
— Tak; ale może nie przypadną panom do smaku.
— Byleby nie kantyczki, wyklinające dyabła; każda inna nas ubawi; nie jesteśmy wybredni w Saint-Colombin.
— Im śpiewka będzie pocieszniejsza, tem będzie przecież zabawniejsza — zauważył filozoficznie jeden z żołnierzy.
— Skoro jadłem wasz chleb i piłem wasze wino, odezwał się Krótka-Radość — nie mam prawa wam odmówić; ale, powtarzam, zdaje mi się, że moje, piosenki nie przypadną wiam do smaku.
I zaczął:

Do broni hej! Na widnokręgu tam
Złowrogą wartę czy widzicie?
Zwycięski bój godami będzie wam,
Więc z pieśnią na śmierć lub na życie!
Zwycięski bój godami będzie wam!

Zbliżają się błękitne bataliony...
Wesoło, bracia! Niech podejdzie wróg!
Rozpoczniem wnet bojowy tan szalony,
Pokotem legną, tu, u naszych nóg!
My z królem, chłopcy, a zaś z nami Bóg!

Krótka-Radość skończył na tem. Po zdumieniu, jakie wywołały pierwsze jego słowa, nastąpiły okrzyki oburzenia; dziesięciu żołnierzy rzuciło się na niego, a sierżant, pochwyciwszy go za gardło, przewrócił go na podłogę.
— Ach! ty kanalio! — krzyknął — nauczę ja ciebie przychodzić do nas i wyśpiewywać pochwały na cześć zbójów!...
Ale, zanim podoficer dokończył zdania, Trigaud, z okiem roziskrzonem gniewem, utorował sobie drogę śród napastników, odepchnął podoficera i stanął przed towarzyszem w postawie takiej groźnej, że żołnierze zawahali się i przez kilka chwil stali w milczeniu. Ale wnet, rumieniąc się, że trzyma ich w szachu człowiek nieuzbrojony, dobyli szabel i rzucili się na żebraków.
— Zabijmy ich! zabijmy! — krzyczeli — to szuanie.
— Żądaliście ode mnie piosenki; uprzedziłem was, że moje piosenki mogą wam się nie podobać! — krzyczał Krótka-Radość głosem, który panował nad wrzawą. — Nie trzeba było nalegać. Czego się oburzacie?
— Jeśli umiesz tylko takie piosenki, jakiej nam tu dałes próbkę — rzekł sierżant — w takim razie jesteś buntownikiem i aresztuję ciebie.
— Umiem piosenki, przypadające do smaku ludziom wioskowym, z których jałmużny żyję. Nie taki biedny kaleka, jak ja, i taki idyota, jak mój towarzysz, są niebezpieczni. Niech nas pan aresztuje, skoro taka pańska wola, ale tacy jeńcy, jak my, zaszczytu panom nie przynoszą.
— Dobrze, dobrze; ale tymczasem prześpicie się w ciupie! Kłopotaliście się o przytułek na noc, chłopczyki, będziecie go mieli z mojej łaski! Dalej, wziąć ich, zrewidować i do klatki!
Ale, ponieważ Trigaud zachował groźną postawę; przeto nikt nie śpieszył się z wykonaniem rozkazu podoficera.
— Jeśli się nie poddacie dobrowolnie — odezwał się widząc to, sierżant — poślę po parę nabitych karabinów i zobaczymy, czy wasza skóra jest niedostępna dla kul.
— Słuchaj, Trigaud, widzisz, chłopcze — rzekł Krotka-Radość — trzeba się poddać; zresztą, bądź spokojny! nasze uwięzienie nie będzie długie; nie dla takich nędzarzy, jak my, budowane są takie piękne więzienia.
— Doskonale! — zawołał sierżant, bardzo zadowolony z pokojowego obrotu sprawy — zrewidują was, a jeśli nie znajdą nic podejrzanego, jeśli zachowacie się grzecznie przez całą noc, może was uwolnimy jutro rano.
Zrewidowano tedy obu żebraków i znaleziono przy nich tylko kilka sztuk drobnej monety, co umocniło sierżanta w nastroju pobłażliwym.
— Faktycznie — odezwał się, wskazując Trigaud’a ten bałwan jest niewinny i nie widzę, dlaczego miałbym go pakować do aresztu.
— Nie licząc — wtrącił żołnierz Pinguet — że, jeśli go weźmie chętka, jak jego prapradziada Samsona, potrząśnięcia murami, runą na nasze głowy.
— Masz słuszność, Pinguet — odparł — sierżant tembardziej, że jesteś tego samego zdania, co ja. No, przyjacielu, zabieraj się, a żwawo!
— O! litościwy panie, niech nas pan nie rozłącza — odezwał się Krótka-Radość płaczliwym głosem — nie możemy się obejść wzajemnie bez siebie, on chodzi za mnie, ja widzę za niego.
— Patrzcie — ich! — zauważył jeden z żołnierzy — niczem kochankowie.
— Nie — odparł sierżant Aubin’owi — spędzisz noc w ciupie za karę, a jutro oficer dyżurny postanowi co z twoim kadłubem zrobić. Dalej, w drogę, a żwawo!
Dwaj żołnierze zbliżyli się, żeby schwycić Aubin’a, lecz ten, ze zwinnością, o którą nikt nie posądzałby tego kaleki, wskoczył na ramiona Trigaud’a, który ruszył spokojnie w stronę lochu, pod eskortą żołnierzy. Po drodze Aubin przyłożył usta do ucha towarzysza i szepnął mu kilka, słów. Trigaud złożył go przede drzwiami lochu, sierżant pchnął kalekę i Aubin wleciał do więzienia, tocząc się, niby wielka kula.
Poczem żołnierze wyprowadzili Trigaud’a poza bramę wjazdową i zamknęli ją za nim.
Trigaud — stał przez kilka chwil, bez ruchu, oszołomiony, jak gdyby nie wiedząc, co ze sobą począć. W końcu ruszył w stronę wioski Saint-Colombin.




XIV.
Klucz od pól.

W jakie dwie godziny po uwięzieniu Aubin’a, żołnierz, stojący na warcie na wzgórzu Saint-Colombin, usłyszał turkot kół wozu, wjeżdżającego drogą pod górę; stosownie do rozkazu, krzyknął: „Kto tam?“ gdy zaś wóz zbliżył się, żołnierz kazał mu stanąć.
Wóz, a raczej woźnica, usłuchał. Kapral i czterej żołnierze wyszli z koszar, by obejrzeć i wóz i woźnicę. Wóz, naładowany sianem, podobny był do wszystkich wozów, jakie przejeżdżały drogą do Nantes; woźnica objaśnił, że jedzie do Saint-Philbert z sianem dla swego pana; dodał, że jedzie nocą, żeby nie tracić czasu, takiego cennego w tej porze roku, i podoficer kazał go przepuścić.
Ale wóz, zaprzężony w jednego konia, zatrzymał się w punkcie takim prostopadłym, że wszelkie wysiłki konia i woźnicy nie zdołały ruszyć wozu z miejsca.
— Czy to ma sens obarczać tak biedne zwierzę! — rzekł kapral. — Widzicie przecież, że wasz koń ma ciężar dwa razy większy, niż zdolny jest unieść.
— Jaka szkoda — odezwał się jeden z żołnierzy — że sierżant wygnał tego byka, którego mieliśmy tutaj! zaprzęglibyśmy go obok konia, a poruszyłby wóz z pewnością.
— O ile pozwoliłby się zaprzęgnąć — wtrącił inny żołnierz.
Gdyby ten, który powiedział te słowa, mógł widzieć, co się działo z tyłu, za wozem, zrozumiałby niezwłocznie, że, istotnie, Triagud, nie pozwoliłby się zaprzęgnąć, gdyby chciano, żeby, ciągnął wóz naprzód. Nadto zaś żołnierz zdałby sobie sprawę z trudności, z którą walczył koń, nie mogąc pociągnąć wozu; trudność ta bowiem polegała przeważnie na tem, że Trigaud, osłonięty zupełnie ciemnościami, uczepił się drąga drewnianego, przytrzymującego siano, przechylił się w tył i nader skutecznie przeciwstawiał swoją siłę sile konia.
— Czy chcecie, żebyśmy wam dopomogli? — spytał kapral wieśniaka.
— Niech-no pan poczeka, spróbuję jeszcze sam — odparł woźnica, który skierował wóz nieco w bok, tak, że stanął w miejscu mniej spadzistem, poczem wziął konia za uzdę i zaciął go potężnie batem, zachęcając przytem zwierzę głosem; żołnierze wtórowali woźnicy okrzykami. Koń wyprężył wszystkie cztery nogi, krzesząc z kamieni tysiące iskier, poczem upadł, a w tejże chwili, jak gdyby koła natrafiły na przeszkodę, która zachwiała ich równowagą, wóz pochylił się w lewo i runął wzdłuż budynku.
Żołnierze rzucili się ku przodowi wozu, śpiesząc oswobodzić konia od zaprzęgu. Stąd wynikło, że nie spostrzegli Trigaud’a, który, zadowolony z wyniku, do jakiego przyczynił się potężnie, włażąc pod wóz i unosząc go swemi herkulesowemu ramionami, odchodził spokojnie i znikł za płotem.
— Czy chcesz, żebyśmy ci dopomogli podnieść wóz? spytał kapral chłopa. — Tylko trzeba będzie, żebyś poszedł po drugiego konia.
— O! nie — odparł woźnica. — Dosyć czasu będzie jutro! To widocznie Pan Bóg nie chce, żebym jechał dalej; nie trzeba się sprzeciwiać Jego woli.
Co rzekłszy, chłop zarzucił lejce na grzbiet konia, wsiadł na oklep i odjechał, pożegnawszy żołnierzy przyjaznem „dobranoc“.
W oddaleniu dwustu kroków od tych koszar tymczasowych przyłączył się do niego Trigaud.
— No, co — zapytał chłop — dobrze urządziłem, jesteś zadowolony?
— Tak — odparł Trigaud — tak właśnie kazał kum Aubin Krótka-Radość.
— A więc szczęść Boże! Ja odprowadzę konia tam, skąd go wziąłem. Ale, skoro woźnica obudzi się jutro i zacznie szukać swego siana, toż się zdziwi, gdy je znajdzie tam, na górze!
— Powiesz mu, że to dla dobra sprawy — odpowiedział Trigaud — i zmilknie.
Pożegnali się. Ale Trigaud nie oddalił się; wałęsał się w dalszym ciągu w okolicy, dopóki zegar w Saint-Colombin nie wybił jedenastej; wówczas powrócił na wzgórze, trzymając chodaki w ręku i, po cichutku, nie zwracając uwagi warty, zdołał podejść do okna więzienia. Tu wyciągnął powoli siano z wozu i rozesłał je na ziemi, tak, że utworzyła się warstwa bardzo gruba; poczem opuścił ostrożnie na tę warstwę kamień młyński, zasłaniający okno, pochylił się do tego okna, połamał deski, które je zamykały od wewnątrz, wyciągnął Aubin’a, popychanego z tyłu przez Michała, a następnie i jego samego. Poczem, umieściwszy obu na swoich ramionach, Trigaud, ciągle boso, pomimo olbrzymiej postaci swojej i podwójnego ciężaru, jakim był obarczony, oddalił się cicho, jak kot, chodzący po kobiercu. Gdy uszedł z jakie pięćset kroków, przystanął, nie dlatego, żeby był zmęczony, ale dlatego, że tak chciał Aubin Krótka-Radość.
Michał zsunął się na ziemię, wydobył z kieszeni garść pieniędzy, między którymi były i sztuki złota, i złożył je na szerokiej dłoni Trigaud’a. Trigaud zamierzał zsypać pieniądze do kieszeni dwa razy szerszej, niż jego dłoń, ale Aubin go powstrzymał.
— Oddaj to panu rzekł — my nie bierzemy z dwóch rąk.
— Jakto! z dwóch rąk? — zapytał Michał.
— Tak; nie zobowiązaliśmy pana osobiście tak bardzo, jak pan może przypuszcza — rzekł Aubin.
— Nie rozumiem was, mój przyjacielu.
— Paniczu miody — zaczął znów kaleka — teraz, kiedy jesteśmy już na wolności, wyznam szczerze, że okłamałem pana nieco przed chwilą, gdym panu powiedział, że pozwoliłem się wsadzić do ciupy jedynie dlatego, żeby pana z niej wydobyć; ale trzeba mi było pomocy pana, inaczej nie byłbym mógł wznieść się do okna, a potem wydobyć z lochu pana! Skoro zaś, dzięki pańskiej dobrej woli i silnym łapom mego przyjaciela Trigaud’a, nasza ucieczka dokonała się bez przeszkód, muszę panu wyznać, że pan tylko zamienił jedną niewolę na inną.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że przed chwilą był pan w więzieniu wilgotnem i niezdrowem, że teraz jest pan śród pól, pod niebem pogodnem i spokojnem, ale że niemniej jest pan w więzieniu.
— W więzieniu?
— A przynajmniej więźniem.
— Więźniem czyim?
— Moim, do licha!
— Waszym? — roześmiał się Michał.
— Tak, na razie. Niech się pan śmieje, ale jest pan więźniem, dopóki pana nie oddam w ręce, które się o pana dopominają.
— A jakież to ręce?
— Co do tego, to pan już zobaczy sam... Spełniam tylko zlecenie, ani mniej, ani więcej. Nie trzeba rozpaczać, tyle tylko mogę panu powiedzieć; można było wpaść gorzej, niż pan.
— Ależ nareszcie...?
— A więc, w imię przysług, jakie mi wyświadczono i opłacając suto mego nieboraka Trigaud’a, powiedziano mi: „Uwolnijcie pana barona Michel’a i przyprowadźcie go do mnie“. Uwolniłem pana, panie baronie, i prowadzę pana.
— Słuchajcie — rzekł młodzieniec, który nie rozumiał nic z tego, co mu mówił oberżysta z Montaigu — tym razem macie całą moją sakiewkę, ale w zamian zaprowadźcie mnie na drogę do Logerie, gdzie chcę być jeszcze dzisiaj.
Michał mniemał, że jego dwaj wybawcy uznali, iż nagroda nie była na wysokości przysługi, jaką mu oddali.
— Panie — odpowiedział Aubin, z całą godnością, na jaką mógł się zdobyć — mój kum Trigaud nie może przyjąć od pana tej nagrody, skoro został zapłacony, żeby spełnił coś wprost przeciwnego temu, czego pan od niego żąda. Co zaś do mnie, nie wiem, czy pan mnie zna, ale w każdym razie dam się poznać. Jestem uczciwym kupcem, który, skutkiem pewnych różnic w zapatrywaniach, naraził się rządowi i został zmuszony do porzucenia swego interesu. Ale, jakkolwiek nędzna jest w tej chwili moja powierzchowność, niemniej niech pan sobie zapamięta, że ja wyświadczam przysługi ale ich nie sprzedaję.
— Ale dokądże, u dyabła, będziecie mnie prowadzili? — zapytał Michał, zdumiony taką wygórowaną drażliwością oberżysty z Montaigu.
— Niech pan zechce iść z nami, a przyrzekam, że, zanim godzina upłynie, będzie pan wiedział.
— Jesteście silniejsi, nie posiadam broni odparł młody baron — muszę zatem być posłuszny... Ale powiedzcie mi przynajmniej nazwisko osoby, która wam poleciła zająć się mną i przyprowadzić mnie do niej.
— Zabroniono mi stanowczo — odpowiedział Aubin Krótka-Radość — ale, nie przekraczając rozkazów, jakie otrzymałem, mogę panu powiedzieć, że ta osoba jest dla pana zupełnie przyjaźnie usposobiona.
Krew ścięła się lodem w sercu Michała. Przyszła mu na myśl Berta. Biedny chłopiec przypuszczał, że panna de Souday odebrała już jego list, że do żywego dotknięta, zraniona wilczyca czeka na niego, a jakkolwiek wyjaśnienia, jakie musiały, za widzeniem się z nią, nastąpić, były mu przykre, niemniej czuł, że odmówić ich nie mógł.
— Dobrze — rzekł już, wiem, kto na mnie czeka.
— Pan wie?
— Tak: panna, de Souday.
Aubin Krótka-Radość nie odpowiedział, ale spojrzał na Trigaud’a wzrokiem, który mówił: „Zgadł, dalibóg!“ Michał podchwycił i zrozumiał to spojrzenie.
— A teraz dalej w drogę — rzekł.
— Postaramy się, żeby pan nie kaleczył sobie nóg o ciernie i nie zatapiał ich w tej przeklętej glinie, która funtami obciąża nasze buty.
Przeszedłszy przez drogę, zagłębili się w las, a zaledwie uszli sto kroków, Michał usłyszał rżenie konia teraz zrozumiał ostatnie słowa Aubin’a.
— Mój koń! — zawołał młodzieniec, nie usiłując nawet ukryć radosnego zdumienia.
— Czy pan przypuszczał, żeśmy go panu ukradli? — zapytał Aubin.
— Jakże więc się stało, że nie znalazłem was w miejscu, gdzie wam konia powierzyłem?
— A no, — odparł Aubin — opowiem panu: dokoła nas zaczęli wałęsać się ludzie, którzy przypatrywali nam się z zajęciem takiem wielkiem, że nas zaniepokoiło; a ponieważ ludzie ciekawi nie przypadają nam do smaku, godziny zaś mijały, a pan nie wracał, przeto postanowiliśmy odprowadzić konia do Banloeuvre, gdzie przypuszczaliśmy, że pan powróci, jeśli pana nie zaaresztują... Po drodze zaś, ukryci w poblizkim lesie, widzieliśmy, jak pan się dostał w ręce żandarmów.
Michał dosiadł konia, poczem wrócili na gościniec — Trigaud, niosąc, jak zwykle, Aubin’a na ramionach — i niebawem znaleźli się na rozdrożu, na którego widok młody baron drgnął: przez to rozdroże przechodził owego wieczora, kiedy po raz pierwszy odprowadzał Bertę. W chwili, gdy, minąwszy rozdroże, podróżni skręcali na ścieżkę, prowadzącą do chaty Tiniguy’ego, gdzie, mimo późnej godziny nocnej, błyszczało światło, z za płotu, ciągnącego się wzdłuż ścieżki, wybiegło stłumione wołanie.
Aubin odpowiedział niezwłocznie przyciszonym krzykiem.
— To wy, gospodarzu Aubin? — spytał głos kobiecy, a jednocześnie biała postać ukazała się nad płotem.
— Tak, ale kto wy jesteście?
— BRzyna, córka Tinguy’ego; nie poznajecie mnie?
— Rozyna! — zawołał Michał, a obecność młodej dziewczyny utwierdziła go w mniemaniu, że był oczekiwany przez Bertę.
Krótka-Radość zsunął się ze zwinnością małpy z ramion Trigaud’a i zbliżył się do płotu ruchami skaczącej ropuchy, Trigaud zaś pozostał na straży Michała.
— Widzisz, moja mała — rzekł Aubin — w nocy wszystkie koty szare. Ale — ciągnął dalej, zniżając głos — dlaczego nie jesteś u siebie, gdzie miałaś na nas czekać?
— Dlatego, że w domu są ludzie, i że nie możecie zaprowadzić tam, piana Michel’a.
— Ludzie? Co? to ci przeklęci błękitni wszędzie włażą załogą?
— To nie żołnierze są u nas, tylko Jan Oullier, który przez cały dzień chodził po okolicy i siedzi teraz w chacie z ludźmi z Montaigu.
— A co oni robią?
— Gawędzą. Idźcie do nich; wypijcie kieliszek z nimi i rozgrzejcie się trochę.
To rzekłszy, skierowała się w stronę, gdzie czekał Michał, strzeżony przez Trigaud’a.
— To ty, Rozyno! to ty! — zawołał Michał, podnosząc głos, skoro tylko spostrzegł siostrę mleczną, idącą ku niemu śród ciemności. A gdzie panna Berta?
— Panna, Berta?
— Tak.
— Nie wiem — odparła Rozyna z prostotą, która nie pozwoliła wątpić o szczerości tych słów.
— Jakto! nie wiesz? — powtórzył młodzieniec.
— Zdaje mi się, że jest w Souday.
— A więc nie widziałaś jej dzisiaj?
— Co to, to nie, panie Michale! Wiem tylko, że miała iść dzisiaj do zamku z panem margrabią; ale ja byłam przez ten czas w Nantes.
— W Nantes! — zawołał młodzieniec — byłaś w Nanieś, dzisiaj?
— Tak. O dziewiątej rano przechodziłyśmy przez most Rousseau.
— Mówisz my?
— Naturalnie, skoro towarzyszyłam pannie Maryi.
— A gdzież jest panna Marya?
— Na wysepce Jonchére, dokąd mam pana zaprowadzić.
— Masz mnie zaprowadzić do niej? — zawołał Michał, nie posiadając się z radości. — Prędzej, prędzej, Rozyno, na miłość boską, nie traćmy czasu.
— Ależ i owszem; ale, żeby właśnie było prędzej, czy nie zechciałby pan wziąć mnie na konia?
— Z całą chęcią! — odparł Michał. — Wsiadaj, a żywio!
— Już Wsiadam! Tylko niech mi pan poda rękę — odparła Rozyna, opierając stopę w chodaku na nodze młodzieńca, a wskoczywszy lekko na siodło, dodała: No, jestem. A teraz na prawo.
Michał usłuchał, nie troszcząc się już o Aubin’a i Trigaud’a. Dla niego istniała już teraz na świecie tylko Marya.
— Ale — rzekł, ujechawszy kawałek drogi w milczeniu — w jaki sposób panna Marya dowiedziała się, że zostałem zaaresztowany przez żandarmów?
— A, ba! to trzeba opowiedzieć wszystko od początku... Więc, dzisiaj rano, o świcie, panna Marya przybyła do Souday, pożyczyła ode mnie sukni świątecznych i powiedziała: „Rozyno, pójdziesz ze mną...“ I poszłyśmy, niosąc koszyki z jajkami, jak prawdziwe chłopki. W Nantes, gdy ja sprzedawałam jajka, panienka załatwiała swoje interesy.
— A cóż to były za interesy? spytał Michał, a przed jego oczyma przesunęła się, jak widmo, twarz młodzieńca, przebranego za wieśniaka.
— O! tego to nie wiem, panie Michale... Później, ponieważ panienka była zmęczona, więc poprosiłyśmy pana Lorio’a, notaryusza z Légé, żeby nas odwiózł w swoim kabryolecie. Po drodze, zatrzymaliśmy się, żeby dać koniowi owsa, gdy notaryusz gawędził z notaryuszem, my poszłyśmy do ogrodu, bo wszyscy przechodnie bardzo się przyglądali panience, która naprawdę jest przecież za ładna na chłopkę. W ogrodzie panienka zaczęła czytać list, nad którym płakała gorącem i łzami..
— List? — spytał Michał.
— Tak, list, który pan Loriot wręczył jej w drodze.
— Mój list! — szepnął Michał — przeczytała mój list do jej siostry!... Boże! Boże!
I osadził konia na miejscu, nie wiedział bowiem, czy ma się cieszyć, czy martwić z takiego obrotu rzeczy.
— No, co pan robi? — spytała Rozyna, nie rozumiejąc przyczyny przystanku.
— Nic, nic — odparł Michał, puszczając cugle koniowi.
Koń ruszył kłusem, a Rozyna opowiadała dalej:
— Płakała tedy nad tym listem, aż tu naraz wołają nas z za płotu; patrzymy, a to Krótka-Radość i Trigaud; opowiadają nam, co się panu przytrafiło, i pytają panieńki, co zrobić z koniem, którego im pan zostawił. Co się stało wtedy z panienką, aż strach! Rozpłakała się jeszcze bardziej, niż kiedy czytała list, była, jak nieprzytomna, i tyle nagadała Aubin’owi... a on przecież niemało zawdzięcza panu margrabiemu... że, nakłoniła go, by spróbował wydobyć pana z rąk żołnierzy. Ale ma też pan przyjaciółkę w panience, panie Michale, aż miło!
Michał nie posiadał się z radości; serce biło mu, jak młotem.
— Ale — spytał — dlaczego panna Marya nie czeka na mnie w domu twego ojca, Rozyno?
— Taki miałyśmy zamiar, panie baronie, i wysiadłyśmy też przed naszą chatą, a panienka powiedziała, że pójdziemy do Souday piechotą; kazała też panienka Aubin’owi, żeby pana koniecznie do nas przyprowadził i nie pozwolił panu iść do Banloeuvre, zanim się pan ze mną nie zobaczy. Ale, jak na złość! nasza chata, taka pusta od śmierci biednego ojca, była przez cały wieczór pełna, jak oberża. Najpierw pan margrabia i panna Berta zatrzymali się u nas, wracając do Souday; potem Jan Oullier zwołał wodzów z całej parafii! To też o zmierzchu, panna Marya, która się ukryła na strychu, poprosiła mnie, żebym ją zaprowadziła do jakiego miejsca, gdzie mogłaby rozmówić się z panem bez świadków, jeśli Aubin zdoła pana uwolnić. Ale wnet staniemy nieopodal młyna w Saint-Philbert i zobaczymy jezioro Grand-Lieu.
Michał uprzytomnił sobie teraz jasno, że zbliża się wyjaśnienie położenia, w jakie się mimowoli wplątał. Marya wiedziała już, że miłość jego dla niej jest taka potężna, iż dla niej nie cofnął się przed odrzuceniem związku z jej siostrą; nie obraziła się, skoro oddala mu taką przysługę, narażając nawet swoją dobrą sławę. Jakkolwiek nieśmiały, powściągliwy i wcale nie zarozumiały był Michał, niemniej wydało mu się niemożliwe, iżby Marya, wyzywając tak opinię publiczną, narażając się na gniew ojca, na wyrzuty siostry, by uwolnić człowieka, którego miłość i nadzieje znała, mogła odmówić pożądaniom tej miłości i urzeczywistnieniu tych nadziei. Widział przyszłość swoją zasnutą jeszcze chmurami, ale chmurami barwy różowiej.
Naraz koń zaczął schodzić z pagórka, wznoszącego się od strony południowo-wschodniej jeziora Grand-Lieu, którego powierzchnia lśniła się jak zwierciadło ze stali.
— Jesteśmy na miejscu? — spytał Michał Rozyny.
— Tak — odparła, zsuwając się z konia. — A teraz, niech pan idzie za mną.
Michał z kolei zsiadł z konia i weszli oboje w łozinę, gdzie baron przywiązał wierzchowca do pnia wierzby; następnie uszli jeszcze ze sto kroków przez gąszcz giętkich gałęzi i znaleźli się w przystani jeziora, Rozyna wskoczyła do niewielkiej łódki o plaskiem dnie, Michał wszedł za nią i niebawem odbili od brzegu.
— Ale, słuchaj — spytał Michał — czy znajdziesz śród tej ciemności wysepkę Jonehére?
— Niech pan spojrzy — odparła Rozyna — czy pan nic nie widzi na wodzie?
— Owszem — odparł młodzieniec — widzę, jakby gwiazdę.
— A więc to panna Marya trzyma tę gwiazdę w ręku; usłyszała nas pewnie i idzie ku nam.
Michał byłby pragnął wskoczyć do wody i przebyć wpław jezioro, zdawało mu się bowiem, że na łódce nie przepłynie nigdy odległości, która go oddziela od światła, jakkolwiek to światło z każdą minutą stawało się większe i jaśniejsze. Ale, gdy zbliżyli się do wysepki już tak, że mogli odróżnić jedyną wierzbę, która stanowiła jej ozdobę, Michał nie ujrzał Maryi na brzegu: światło rzucały, zapalone przez nią niewątpliwie, kiście trzcinowe.
— Rozyno! — zawołał Michał przerażony, zrywając się w łódce, tak, że omal jej nie przewrócił — nie widzę panny Maryi.
— Bo jest pewnie w szałasie — odparła młoda dziewczyna, przybijając do brzegu. — Niech pan weźmie jedną z tych płonących trzcin, a znajdzie pan szałas na przeciwnym brzegu.
Michał wyskoczył lekko na ziemię, uczynił, jak mu wskazała siostra mleczna, i skierował się śpiesznie w stronę szałasu.
Wysepka Jonchére mogła mieć dwieście lubi trzysta metrów kwadratowych; pokryta była sitowiem w części dolnej, zalanej zawsze, gdy, skutkiem ulewnych deszczów zimowych, podnosił się poziom wód na jeziorze; jedynie przestrzeń, obejmująca z pięćdziesiąt stóp, nieco wzniesiona, wolna była od powodzi. Na tej to przestrzeni stary Tinguy sklecił niewielki szałas, gdzie w długie noce zimowe czyhał na dzikie kaczki.
Do tego to szałasu Rozyna zaprowadziła Maryę. Serce Michała biło tak silnie, że omal mu piersi nie rozsadziło, gdy zbliżał się do szałasu. W chwili, gdy zamierzał położyć rękę na klamce drewnianej, by drzwi otworzyć, zabrakło mu tchu i zawahał się. Podniósł wzrok na kawałek szyby, wprawiony w górną część tych drzwi, a przez tę szybę ujrzał Maryę, siedzącą na wiązce sitowia. Głowę miała spuszczoną na piersi, a Michałowi zdawało się, że w blasku nędznej latarni, palącej się na stołku, widzi dwie łzy iskrzące się na długich rzęsach młodej dziewczyny.
Na myśl, że on to był przyczyną tych dwóch łez, opuściła go zupełnie nieśmiałość, otworzył drzwi i rzucił się do stóp młodej dziewczyny, wołając:
— Maryo, Maryo, ja cię kocham!




XV.
W którym Marya odnosi Pyrrusowe zwycięstwo.

Jakkolwiek Marya postanowiła zapanować nad sobą całą siłą, niemniej wejście Michała było takie nagłe, w głosie jego drgało tyle szczerości, w pierwszym okrzyku tyle miłości błagalnej, że młoda dziewczyna nie mogła oprzeć się wzruszeniu; pierś jej falowała, palce drżały, a łzy, które barom widział zawieszone na rzęsach, spadały po kropli, jak perły na ręce Michała, które ściskały jej dłonie. Na szczęście, rozkochany młodzieniec był sam zanadto wzburzony, by zauważyć to wzruszenie, i Marya zdążyła się opanować, zanim się odezwała.
Odsunęła go łagodnie i powiodła wzrokiem dokoła. Spojrzenie Michała poszło śladem wzroku Maryi, poczem spoczęło ma niej zaniepokojone i pytające.
— Czem się to dzieje, że pan jest sam? — spytała gdzie Rozyna?
— A czem się to dzieje, panno Maryo — rzekł młodzieniec głosem, smutkiem wezbranym — że pani nie raduje się, jak ja, tem naszem spotkaniem?
— O, mój przyjacielu — odparła Marya, kładąc nacisk na ten wyraz — nie masz prawa, zwłaszcza w tej chwili, wątpić, że los twój zajmuje mnie bardzo gorąco.
— Nie! — zawołał Michał, usiłując pochwycić dłonie Maryi, które mu cofnęła — nie, skoro pani zawdzięczam wolność, a według wszelkiego prawdopodobieństwa i życie!
— Ale — przerwała Marya, siląc się na uśmiech — pomimo tego wszystkiego nie powinnam zapominać o naszej samotności; jakkolwiek jestem wilczycą, kochany panie Michale, są pewne konwenanse, z których nigdy wyzwolić się nie należy. Niechże więc pan zechce łaskawie zawołać Rozyny.
Michał westchnął głęboko, lecz nie powstał z klęczek i wielkie łzy stoczyły się po jego policzkach. Marya odwróciła oczy, by łez tych nie widzieć, poczem poruszyła się, jak gdyby chcąc wstać. Ale Michał, zrozpaczony jej chłodem i obojętnością, powstrzymał ją.
— Po co było wyrywać mnie z rąk żołnierzy? — zawołał tonem bolesnego wyrzutu. —Rozstrzelaliby mnie może, co byłoby stokroć lepsze od losu, jaki mnie czeka, jeśli mnie piani nie kocha!
— Michale! Michale! — krzyknęła Marya, a przybierając ton macierzyński, dodała: — Nie mów tak, niedobry dzieciaku. Czy nie widzisz, że doprowadzasz mnie do rozpaczy?
— O, co to panią obchodzi! — rzekł Michał.
— Jakto, więc pan wątpi, że mam dla pana przyjaźń prawdziwą i szczerą?
— Niestety! panno Maryo — odparł młodzieniec ze smutkiem — widocznie uczucie, o któremi mi pani mówi, nie może zadowolić uczucia, jakie pożera moje serce od chwili, kiedy panią ujrzałem, skoro, jakkolwiek pewien jestem tej przyjaźni, moje serce domaga się od pani czegoś więcej.
— To, czego pan żąda ode mnie — odparła Marya z najwyższym wysiłkiem, daje panu Berta; kocha pan tak, jak pan chce być kochany, miłością, na jaką pan zasługuje — mówiła biedna dziewczyna drżącym głosem, stawiając imię siostry, jak ochronę między sobą a tym, którego kochała.
Michał potrząsnął głową i westchnął.
— Och! to nie ona, to nie ona — rzekł.
— Dlaczego — zaczęła znów żywo Marya, jak gdyby nie widziała tego giestu przeczącego, jak gdyby nie słyszała tego krzyku, idącego z serca — dlaczego było pisać do niej ten list, który doprowadziłby ją do rozpaczy, gdyby doszedł jej rąk?
— A więc to pani otrzymała ten list?
— Niestety! tak — odparła Marya — a pomimo wielkiego bólu, jaki mi sprawił, uważam ten zbieg okoliczności za wielkie szczęście!
— Czy pani przeczytała cały? — spytał Michał.
Tak — odparła młoda dziewczyna, spuszczając oczy wobec błagalnego spojrzenia, jakiem obejmował ją Michał — tak, czytałam i dlatego właśnie chciałam z panem pomówić, zanim pan zobaczy się z Bertą.
— Ale czy pani nie zrozumiała z tego listu, że, jeśli kocham Bertę, mogę mieć dla niej tylko uczucie brata?
— Nie, nie — rzekła Marya — zrozumiałam tylko, że mój los byłby straszny, gdybym miała się stać przyczyną nieszczęścia ukochanej siostry!
— A więc! zawołał Michał — czego pani żąda ode mnie?
— Żądam — odparła Marya, składając dłonie — żeby pan poświęcił uczucie, które nie miało czasu zakorzenić się głęboko w duszy pana; żądam, żeby pan się wyrzekł upodobania, którego nic nie usprawiedliwia, żeby pan zapomniał o przywiązaniu, które będzie dla pana daremne, a byłoby fatalne dla nas wszystkich trojga...
— Maryo, żądaj mego życia: mogę się zabić, lub kazać się zabić, nic łatwiejszego, mój Boże! lale nie żądaj, bym cię przestał kochać... Cóż dam swemu biednemu sercu w miejsce miłości, jaką żywi dla pani?
— Tak jednak stać się musi, drogi panie Michale — rzekła Marya słodkim głosem — nigdy bowiem, nie, nigdy nie otrzyma pan ode mnie najlżejszej zachęty do tej miłości, o której pan mówi w liście; przysięgłam.
— Komu?
— Bogu i sobie.
— Och! — zawołał Michał, wybuchając łkaniem — a ja marzyłem, że ona mnie kocha!
Marya mniemała, że, im większe będzie uniesienie Michała, tem ona powinna okazywać więcej chłodu.
— Wszystko, co panu tu mówię — rzekła — nakazuje mi nietylko rozum, ale także szczera życzliwość, jaką mam dla pana. Przychodzę do pana tedy, jak przyjaciółka, i mówię: Zapomnij o tej, która twoją być nie może, Michale, i kochaj tę, która ciebie kocha, tę, której jesteś niejako narzeczonym.
— Przecież pani wie, że te zaręczyny były zupełną niespodzianką; przecież pani wie, że Petit-Pierre pomylił się najzupełniej co do moich uczuć. A pani znała dobrze te uczucia, wypowiedziałem je pani owej nocy, kiedy żołnierze zajęli zamek; byłem u stóp twoich, Maryo! jak teraz; twoja głowa pochyliła się ku mnie; twoje włosy, twoje cudne włosy, twoje włosy ubóstwiane musnęły moje czoło! Źle postąpiłem, że nie powiedziałem Petit-Pierre’owi, kogo kocham. To wina mojej nieśmiałości, którą przeklinam! ale, ostatecznie, nie jest to błąd taki karygodny, żeby mnie miał rozłączyć nazawsze z kobietą, którą kocham, i przykuć do życia tej, której nie kocham!
— Ale dla mnie ten błąd jest nieodwołalny. Cokolwiek nastąpi, choćby pan nawet wyparł się przyrzeczenia, danego w pańskiem imieniu, a potwierdzonego przez pana milczeniem, powinien pan zrozumieć, że nie mogę należeć do pana, i że nigdy nie zdołam rozedrzeć serca ukochanej siostry widokiem mego szczęścia.
— Boże! Boże! jaki ja jestem nieszczęśliwy! — zawołał Michał, ukrył twarz w dłonie i zalał się łzami.
— Tak — mówiła znów Marya — pan cierpi w tej chwili, wierzę; ale trochę dobrej woli, trochę energii, odwagi, przyjacielu! Usłuchaj moich rad, a jestem pewna, że to uczucie stopniowo zgaśnie w sercu twojem. Jeśli trzeba, dla przyśpieszenia wyzdrowienia pańskiego, oddalę się.
— Co? pani się oddali! mam się rozłączyć z panią! Nie, nie, nigdy! Niech mnie pani nie opuszcza, bo, przysięgam, w dniu, w którym pani odjedzie, i ja odjadę również; gdziekolwiek pani się uda, pojadę za panią. Cóżby się ze mną stało, gdybym został pozbawiony widoku pani? Nie, nie, nie, nie oddalaj się, błagam cię, panno Maryo!
— A więc zostanę, ale po to, żeby panu dopomódz do spełnienia obowiązku, a potem, gdy pan będzie szczęśliwy, gdy pan zostanie mężem Berty...
— Nigdy! nigdy! — szepnął Michał.
— Owszem, mój przyjacielu; Berta, bowiem jest daleko odpowiedniejszą ode mnie żoną dla pana; jej uczucie dla pana, wiem o tem dobrze, jest o wiele silniejsze, niż pan może przypuszczać; to uczucie zadowoli, jestem pewna, trawiącą pana potrzebę kochania, a siła i energia, jaką moja siostra jest obdarzona, a jakiej ja nie posiadam, usunie z drogi pana ciernie, których pan sam może nie umiałby usunąć. Jeśli zatem spełni pan ofiarę, będzie ona, niech mi pan wierzy, sowicie wynagrodzona.
Mówiąc to, Marya siliła się na spokój pozorny, a tylko bladość twarzy i gorączkowy blask oczu zdradzały istotny stan jej serca.
— Niech pani tak nie mówi — zawołał Michał, gdy umilkła. — Czy pani przypuszcza, że człowiek może stanowić o biegu uczuć, że można dowolnie niemi kierować, jak rzeką, którą inżynier zmusza do wtłoczenia się w koryto kanału, jak winną latoroślą, którą ogrodnik rozpina, według własnego upodobania na murze? Nie, nie; powtarzam i powtarzać będę setki razy, że ciebie, ciebie jedną tylko kocham, Maryo! Serce moje przepełnione twoim obrazem, już tam dla nikogo innego miejsca niema, choćbym nawet chciał, a ja nie chcę! Boże, Boże! — wołał, wznosząc ręce ku niebu w ostatecznej rozpaczy — co się ze mną stanie, gdy ujrzę panią żoną innego?
— Michale — odparła Marya tonem uroczystym — jeżeli uczynisz to, czego od ciebie żądam, przysięgam ci na wszystko, co mam najświętszego, że, skoro nie mogłam być twoją, nie będę niczyją, poświęcę się Bogu! nie wyjdę zamąż nigdy; całe moje przywiązanie, cała moja tkliwość pozostanie przy tobie; a nie będzie to przywiązanie, zrodzone z miłości pospolitej którą lata mogą zniweczyć, którą przypadek może zabić, ale głębokie, niezmienne przywiązanie siostry do brata, wdzięczność przykuje mnie do ciebie nazawsze; zawdzięczać ci będę szczęście siostry i całe życie będę cię błogosławiła!
— Maryo, miłość dla Berty w obłęd cię wprawia — odparł Michał — zajmujesz się nią tylko; nie myslisz o mnie, chcąc mnie przykuć na całe życie do kobiety, której nie kocham, i stąd skazać na straszne męki. Chcesz mnie nakłonić, bym się ciebie wyrzekł? Ale pomyśl, że jesteś mojem sercem, duszą moją, mojem życiem, ze równie dobrze możesz żądać, bym wyrwał serce a piersi wyparł się duszy własnej; że wyrzec się ciebie, to zgasić szczęście całego życia, zniweczyć istnienie moje u źródła. Jesteś światłem, którego blask sprawia, że, świat jest w oczach moich światem, a gdy przestaniesz świecić nade mną, wpadnę w przepaść, której mrok przejmuję mnie grozą! Przysięgłam ci, Maryo, że od chwili kiedy cię poznałem, kiedy uczułem twoje dłonie orzeźwiające mi czoło pokrwawione, zespoliłaś się ze mną do tego stopnia, że niema we mnie myśli, która nie należałaby do ciebie, że wszystko we mnie do ciebie się zwraca, że, gdyby to serce utraciło twj obraz, przestałoby bić, jak gdyby usunęła się z niego podstawa jego życia... Widzi pani zatem, że me mogę spełnić tego, czego pani ode mnie żąda!
— A jednakże — zawołała Marya, w przystępie ostatecznej rozpaczy — to Berta pana kocha nie ja!
— Jeżeli mnie pani nie kocha, jeżeli oko w oko, dłoń w dłoni będzie pani miała odwagę powiedzieć mi: „Nie kocham pana“, w takim razie wszystko się skończy!
— Co pan przez to rozumie?
— Rzecz bardzo prostą. Zaklinam się na te gwiazdy, błyszczące na niebie, które widzą czystość mojej miłości dla pani, na Boga, który jest ponad temi gwiazdami i wie, że moja miłość dla ciebie jest nieśmiertelna, zaklinam się, że ani ty Maryo, ani siostra twoja nie zobaczycie mnie już nigdy.
— Co mówisz, nieszczęśliwy!
— Mówię, że wystarczy przeprawić się przez jezioro, co jest sprawą dziesięciu minut, wsiąść na konia, stojącego w łozinie i popędzić galopem do pierwszej załogi, co jest sprawą dalszych dziesięciu minut; że wystarczy powiedzieć tej załodze: „Jestem baronem Michel de la Logerie“, a za trzy dni zostanę rozstrzelany.
Z piersi Maryi wyrwał się okrzyk.
— A ja to uczynię — dodał Michał — zaklinam się na te gwiazdy, które patrzą na nas z pod stóp Pana Boga.
I młodzieniec zwrócił się do wyjścia. Marya rzuciła się ku niemu, chwyciła go wpół ramionami, ale sił jej zabrakło, osunęła się do jego kolan.
— Michale — szepnęła — jeśli mnie kochasz tak bardzo, jak mówisz, nie odrzucisz mojej prośby. W imię tej twojej miłości, ja, którą kochasz, błagam cię, nie zabijaj mojej siostry! Bóg ześle na ciebie błogosławieństwo, bo codziennie serce moje wznosić się będzie ku Niemu z prośbą o szczęście dla człowieka, który mi dopomógł uratować istotę najbardziej przeze mnie ukochaną! Michale, zapomnij o mnie, błagam cię, jak o łaskę największą, nie doprowadzaj Berty do rozpaczy!
— Och! Maryo, Maryo! jakaś ty okrutna! — zawołał młodzieniec, chwytając się za włosy — czego o żądasz ode mnie... to będzie moja śmierć!
— Michale, przyjacielu, uczynisz to, o co proszę. — szepnęła Marya głosem łzami zdławionym.
— A więc — chciał powiedzieć „tak“, ale się powstrzymał. — Ach! gdybyś ty przynajmniej cierpiała tak, jak ja cierpię! — zawołał.
Na ten okrzyk najwyższego egoizmu, ale też najwyższej miłości, Marya, oddychając ciężko, nawpół przytomna, pochwyciła Michała oburącz konwulsyjnym uciskiem i głosem urywanym mówiła:
— Powiadasz, że świadomość, iż mam serce rozdarte, jak twoje, byłaby dla ciebie pociechą?
— Tak, tak, och! tak!
— Sądzisz, że piekło stałoby się dla ciebie rajem, gdybyś mnie tam ujrzał przy swoim boku?
— Przyjmuję bez wahania męki wieczne wraz z tobą.
— A więc bądź zadowolony, okrutny dzieciaku! odczuwam wszystkie twoje cierpienia, wszystkie twoje trwogi! jak ty, umieram z rozpaczy na mysl o ofierze, jaką nam nakazuje obowiązek!
— Kochasz mnie zatem, Maryo?
— Och! niewdzięczniku! widzisz moje prośby, moje łzy, męki moje, a miłości mojej nie widzisz!
— Maryo, Maryo! — zawołał Michał, chwiejąc się, bez tchu, nawpół oszalały — zadałaś mi cios śmiertelny cierpieniem, a teraz chcesz, żebym skonał z radości.
— Tak, tak, kocham cię! — powtórzyła Marya — kocham cię! muszę ci powiedzieć te dwa wyrazy, które mnie dławią od tak dawna; kocham cię tak, jak ty mnie kochać możesz; kocham cię tak bardzo, że na myśl o ofierze, jaką spełnić musimy, śmierć wydałaby mi się słodką, gdyby mnie zaskoczyła w chwili, w której ci składam to wyznanie.
I, mówiąc te słowa, Marya mimowoli, jakby przyciągnięta magnetyczną siłą, zbliżyła twarz swoją do twarzy Michała, który patrzył na nią oczyma człowieka w ekstazie, pod wpływem halucynacyi. Jasne włosy dziewczęcia muskały czoło młodzieńca; oddech ich zlewał się w jedno tchnienie i upajał oboje; Michał tracił przytomność, zamknął oczy, usta jego spotkały się z ustami Maryi, a ona, wyczerpana długą walką, w jakiej zmagała się z sobą, uległa porywowi, który ją unosił... Usta ich złączyły się i przez kilka chwil stali pogrążeni w szczęściu bezbrzeżnem...
Marya oprzytomniała pierwsza. Wyprostowała się, odtrąciła Michała i zalała się łzami.
W tej chwili Rozyna weszła do szałasu.




XVI.
W którym baron Michel znajduje, jako podporę, dąb, zamiast trzciny.

Marya zrozumiała, że to Pan zsyła jej pomoc. Czuła bowiem, że teraz, zdradziwszy się, była już, gdyby pozostała sama, na łasce ukochanego. Pobiegła zatem do Rozyny, pochwyciła ją za rękę i spytała:
Co się stało, moje dziecko? co cię sprowadza? Przesunęła dłonie po czole i po oczach: po oczach, żeby zetrzeć łzy, po czole, żeby zetrzeć rumieniec.
— Panienko — rzekła Rozyna — zdaje mi się, że słyszę plusk łódki.
— Z której strony?
— Od strony Saint-Philbert.
— Zdawało mi się, że na całem jeziorze jest tylko łódka twego ojca.
— Nie, panienko; jest jeszcze łódka młynarza z Grand-Lieu; nawpół przegniła wprawdzie, ale to pewnie tą łódką ktoś tu do nas jedzie.
— Dobrze, dobrze — odparła Marya — idę z tobą, Rozyno.
I, nie zwracając uwagi na młodzieńca, który wyciągał ku niej błagalne ręce, Marya, rada, że może oddalić się od Michała, by zebrać myśli i odwagę, wybiegła z szałasu. Rozyna udała się za nią.
Michał pozostał sam, w zgnębieniu bezbrzeżnem; czuł, że szczęście go opuszcza i rozumiał całą niemożliwość zatrzymania go. Nigdy już nie powróci chwila takiego upojenia i takiego wyznania!
Gdy Marya powróciła, wytężywszy słuch we wszystkich kierunkach i nie usłyszawszy nic, oprócz plusku fali, odbijającej się od brzegu, zastała Michała siedzącego na pęku sitowia, z głowią na dłoniach opartą. Na odgłos jej kroków podniósł głowę, a widząc ją równie spokojną za powrotem, jak była wzruszona odchodząc, wyciągnął do niej rękę i rzekł głosem błagalnym:
— Maryo, Maryo, powiedz mi raz jeszcze, że mnie kochasz!
— Powtórzę ci to, mój przyjacielu — odparła Marya ze smutkiem — ilekroć zażądasz, jeśli przekonanie, że moja tkliwość współczuje twoim cierpieniom i śledzi bacznie twoje wysiłki, może ci dodać odwagi i energii.
— Jakto! — rzekł Michał, załamując ręce — więc ciągle jeszcze myślisz o tej okrutnej rozłące? chcesz, żebym, mając świadomość swojej miłości dla ciebie, i pewność twojej miłości dla mnie, związał się z inną? Berta, prędzej, czy później, spostrzeże, że jej nie kocham, a wtedy...
— Słuchaj, Michale; godziny biegną, noc mija, niebawem dzień zaświta, trzeba się będzie rozstać; postanowienie moje jest nieodwołalne: to był cudny sen, o którym musimy zapomnieć. Powiedziałam ci, czem możesz zasłużyć nie na moją miłość, bo tę posiadasz, ale na wieczną wdzięczność biednej Maryi. Jeśli odmówisz błagalnej prośbie mojej, musisz się wyrzec widywania mnie; bo, powtarzam ci, przysięgłam ci wobec Boga, że nigdy twoją nie będę!
— Maryo, Maryo, nie składaj tej przysięgi! pozostaw mi przynajmniej nadzieję. Przeszkody, które nas rozłączają, mogą być usunięte.
— Pozostawić ci nadzieję, Michale, byłoby błędem nie do darowania... Nie — rzekła Marya, przesuwając ręką po czole — nie łudźmy się temi marzeniami, są zbyt niebezpieczne. Skoro pozostajesz nieczuły na moje prośby, pozostaje mi tylko pożegnać cię na wieki.
— Miałżebym cię już nie widywać, Maryo!... Och! raczej śmierć. Będę ci posłuszny... — umilkł, nie mając siły mówić więcej.
— Dzięki ci, przyjacielu! dzięki! Żądałam od ciebie tej ofiary i przyjmuję ją w przekonaniu, że nie będzie stracona zarówno dla twego szczęścia, jak i dla szczęścia Berty.
— Ale ty, ty? zawołał młodzieniec.
— Nie myśl o mnie, Michale. Bóg dał w poświęceniu źródło pociechy, którego głębi człowiek zmierzyć nie zdoła. Ja... — tu Marya przysłoniła oczy dłońmi, jak gdyby obawiając się, żeby nie zadały kłamu jej słowom — ja się postaram, żeby widok waszego szczęścia mi wystarczył.
— Och! Boże! Boże! — zawołał Michał, załamując ręce — a więc wszystko skończone, jestem skazany!
I rzucił się twarzą na ścianę szałasu.
W tej chwili weszła Rozyna.
— Panienko — rzekła — dzień świta.
— Co ci jest, Rozyno? — spytała Marya. — Zdaje mi się, że drżysz cała.
— Bo tak samo, jak zdawało mi się, że słyszałam plusk wioseł na jeziorze, tak samo przed chwilą zdawało mi się, że ktoś idzie za mną.
— Że ktoś idzie za tobą na tej samotnej wysepce na jeziorze? śniłaś chyba, moje dziecko!
— I ja tak myślę, bo rozglądałam się na wszystkie strony i nie widziałam nikogo.
— A więc idźmy! — rzekła Marya. — Pójdziemy same — dodała, zwracając się do Michała — a za godzinę Rozyna wróci łódką po pana. Nie zapominaj, drogi przyjacielu, obietnicy, jaką mi dałeś; liczę na twoją odwagę, panie Michale.
— Licz na moją miłość, Maryo; dowód, jakiego żądasz ode mnie jest okrutny, zadanie, jakie mi narzucasz, jest przerażające; dałby Bóg, żebym nie upadł pod tym ciężarem!
— Pomyśl, panie Michale, że Berta cię kocha; pomyśl, że śledzi każde twoje spojrzenie; pomyśl wreszcie, że wolałabym umrzeć, niż doczekać się chwili, w której poznałaby stan twego serca. Odwagi! żegnaj, drogi przyjacielu!
I, korzystając z chwili, w której Rozyna otwierała drzwi, Marya pochyliła się i złożyła pocałunek na czole Michała.
Jakże różny był ten pocałunek od tego, jaki pozwoliła wziąć z ust, swoich przed pół godziną! Tamten był płomiennym żarem, który, idąc z serca kochanka, obejmuje serce kochanki; ten zaś był dziewiczem pożegnaniem siostry.
Michał zrozumiał dobrze tę różnicę — serce szarpnęło się w nim boleśnie. Odprowadził dziewczęta na brzeg, poczem, gdy odpłynęły w łódce, usiadł na kamieniu i patrzył, jak się oddalały, dopóki nie znikły we mgle porannej, unoszącej się nad jeziorem. Plusk wioseł dobiegał jeszcze jego uszu; wsłuchiwał się w ten odgłos, jak w dźwięki dzwonu żałobnego, który zwiastował, że marzenia ukochane rozwiały się, jak widma.
Naraz ktoś dotknął z lekka jego ramienia, Michał odwrócił się i ujrzał za sobą Jana Oullier’a.
Twarz Wandejczyka była jeszcze smutniejsza, niż zazwyczaj, ale przynajmniej utraciła wyraz nienawiści, który Michał zawsze w niej widział. Powieki Jana były wilgotne, a wielkie krople wody lśniły się na zaroście, okalającym twarz jego. Byłaż to rosa nocna? byłyż to łzy, wylane przez starego żołnierza Charette’a,? Wyciągnął rękę do Michała, czego dotychczas nigdy jeszcze nie uczynił. Młodzieniec spojrzał na niego zdumiony i z wahaniem ujął dłoń podaną.
— Słyszałem wszystko — rzekł Jan Oullier.
Michał westchnął boleśnie i schylił głowę.
— Dzielne macie serca! — dodał Wandejczyk. — Ale miał pan słuszność, to młode dziewczę kazało panu podjąć zadanie straszne. Niechaj Bóg jej wynagrodzi to poświęcenie! Gdyby zaś pan, panie de la Logerie, czuł, że go siły opuszczają, niech mnie pan uprzedzi, a przekona się pan, że, jeśli Jan Oullier umie nienawidzieć wrogów, potrafi należycie kochać tych, którzy mu są drodzy.
— Dziękuję — odparł Michał.
— No, no, niech pan nie płacze odezwał się znów Jan Oullier — płacz nie przystoi mężczyźnie! a jeśli będzie trzeba, postaram się przemówić do rozumu temu upartemu kozłowi, któremu na imię Berta, jakkolwiek, oświadczam panu z góry, że to rzecz niełatwa.
— Ale, w razie, gdyby ona nie chciała usłuchać głosu rozsądku, pozostanie mi zadanie bardzo łatwe, zwłaszcza, jeżeli pan zechce mi dopomódz...
— Jakie mianowicie? — spytał Jan Oullier.
— Dać się zabić — odrzekł Michał, a powiedział to z taką prostotą, że czuć było, iż wyraża szczery zamiar.
— Hoho! — mruknął Jan Oullier — tak mi to coś wygląda, że gotów jest zrobić, jak mówi. — Poczem, zwracając się do młodzieńca, dodał głośno: — A no, jak do tego dojdzie, zobaczymy!
To przyrzeczenie, jakkolwiek smutne, dodało nieco otuchy Michałowi.
— A teraz, w drogę — odezwał się po chwili stary gajowy — nie może pan pozostać tutaj. Mam wprawdzie łódkę nędzną, wszelako, płynąc ostrożnie, dobijemy w niej do lądu.
— Ale Rozyna ma tu wrócić po mnie za godzinę — rzekł Michał.
— W takim razie przejedzie się napróżno — odparł Jan Oullier — będzie miała nauczkę, za opowiadanie na gościńcach spraw cudzych, jak opowiadała dzisiaj w nocy panu.
Po tych słowach, które wyjaśniły, co sprowadziło Jana Oullier’a na wysepkę Jonchére, Michał udał się z nim do łódki i niebawem, oddalając się od strony, w jaką popłynęły Marya i Rozyna, pojechali w kierunku Saint-Philbert




XVII.
Ostatni rycerze królestwa z Bożej łaski.

Jak słusznie przewidział i powiedział Petit-Pierre’owi Gaspard, odroczenie wybuchu powstania do 4-go czerwca zadało cios fatalny całemu ruchowi. Pomimo usilnej działalności wodzów partyi legitymistycznej, którzy podobnie, jak margrabia Souday, jego córki i członkowie stronnictwa obecni na zebraniu w Banloeuvre, udawali się osobiście do wiosek swoich dywizyi, niosąc rozkaz ostateczny — za późno już było, aby rozkaz tem doszedł w porę do wszystkich miejscowości, jakie ruch miał objąć.
Rojaliści zgromadzili się w stronie Niort, Fontenay i Luçon; Diot i Robert, na czele swoich oddziałów zorganizowanych, wyszli z lasów Deux-Sévres, mając stanowić ognisko powstania,. Zawiadomieni o tem wodzowie załóg wojskowych zebrali się i wyruszyli na parafię Amailloux, pobili chłopów i zaaresztowali mnóstwo szlachty, oraz dymisyowanych oficerów, którzy wyznaczyli sobie spotkanie w tej parafii i podążyli tam na odgłos strzelaniny.
Aresztowania podobne dokonane też zostały w oko licach Champ-Saint-Pére; załoga w Port-la-Claye została napadnięta, a jakkolwiek, wobec niewielkiej liczby napastników, atak odparto, niemniej śmiałość i energia, z jaką był prowadzony, wskazywała, że nietylko buntownicy brali w nim udział.
U jednego z jeńców, wziętych w Champ-Saint-Pére, znaleziono spis młodzieńców, którzy mieli utworzyć oddział doborowy. Ten spis, napady w różnych punktach o tej samej godzinie, aresztowanie ludzi, znanych z buntowniczych poglądów, skłoniły władze do większej baczności i wykazały całą doniosłość niebezpieczeństwa, przeciw któremu dotąd nie zarządzały środków energiczniejszych.
Jeśli rozkaz ostateczny nie doszedł w porę do niektórych miejscowości Wandei, nietrudno się domyślić, że w Bretanii, w Maine, prowincyach bardziej jeszcze oddalonych od Marais i Bocage, z którego rozkazy były rozsyłane, sztandar wojny domowej został już jawnie wywieszony. W pierwszej z tych prowincyi dywizya z Vitré biła się i nawet odniosła zwycięstwo pod Bretonniéres en Bréal, zwycięstwo, które wszakże, nazajutrz, pod Gaudiniére, zamieniło się w klęskę.
Gaullier, w Maine, otrzymawszy rozkaz zapóźno, by powstrzymać swoich ludzi, stoczył pod Chaney krwawą bitwę, która trwała całe sześć godzin; nadto zaś chłopi, którzy w różnych miejscowościach nie chcieli powrócić do domów, wymieniali prawie codziennie strzały z oddziałami wojska, maszerującymi przez wsie i pola.
Można śmiało przyznać, że rozkaz z 22-go maja, niewczesne i odosobnione ruchy, które stąd wynikły, brak porozumienia i ufności, jaki był tego następstwem, uczyniły więcej dla rządu lipcowego, niż gorliwość wszystkich jego stronników.
W prowincyach, gdzie rozpuszczono zgromadzone dywizye, niepodobieństwem stało się rozgrzać następnie zapał, któremu pozwolono ostygnąć; ludność zbuntowana miała czas się zastanowić — a zastanowienie korzystne często dla obliczeń, jest zawsze złowrogie dla uczuć. Wodzowie, zwróciwszy samowolnie na siebie uwagę rządu, z łatwością zostali zaskoczeni i zaaresztowani, gdy powracali do siedzib swoich.
Chłopi, widząc, że pozostawiono ich własnym siłom, nie mogąc doczekać się posiłków, na które liczyli, oskarżali wodzów o zdradę, zawieszali strzelby na kołku i, oburzeni, wracali do ognisk domowych.
Powstanie legitymistyczne zostało poronione w zawiązku; sprawa Henryka V utraciła dwie prowincye, zanim rozwinęła swój sztandar; Wandea sama pozostała, na polu walki; ale odwaga tych synów olbrzymiego rodu była taka wielka, że, jak zobaczymy, nie zrozpaczyli jeszcze o zwycięstwie.
Tydzień upłynął od wydarzeń, które opowiedzieliśmy w rozdziale poprzednim, a przez ten tydzień ruch polityczny, jaki się wytworzył dokoła Machecoul’u, porwał w wir swój nawet osoby najmniej na pozór do tego podatne, bo pochłonięte własnemi namiętnościami.
Berta, na razie zaniepokojona zniknięciem Michała, wypogodziła się zupełnie, gdy powrócił do niej, a szczęście jej objawiło się tak jawnie i z takiem wylaniem, że młodzieniec, nie chcąc zdradzić słowa, danego Maryi, musiał również okazywać radość z tego swego powrotu. Zresztą, zajęcia Berty, jako ądjutanta Petit-Pierre’a, trudy prowadzenia rozległej korespondencyi pochłaniały tak dalece czas młodej dziewczyny, że nie zauważyła smutku i przygnębienia Michała, przymusu, z jakim poddawał się poufałościom, do których męskie jej przyzwyczajenia upoważniały ją względem narzeczonego.
Marya unikała wszelkiej sposobności pozostania sam na sam z Michałem. Gdy warunki życia wspólnego zniewalały ich do przebywania razem, gdy oczy jej spotykały się z oczyma młodego barona, Marya patrzyła na niego wzrokiem błagalnym, który przypominał, łagodnie i okrutnie zarazem, dane przyrzeczenie. Jeśli przypadkiem Michał zachęcał milczeniem Bertę do okazywania tkliwości, której mu nie skąpiła, Marya wpadała w wesołość hałaśliwą, obcą niewątpliwie jej sercu, która niemniej jednak raniła boleśnie duszę Michała. Wszelako wszelkie wysiłki młodej dziewczyny nie mogły ukryć spustoszenia, jakie zmaganie się z tą miłością zrządzało w jej powierzchowności.
Zmiana, jaka w niej zaszła, byłaby niewątpliwie uderzyła tych, którzy ją otaczali, gdyby byli mniej zajęci, bądź szczęściem własnm, jak Berta, bądź troskami politycznemi, jak Petit-Pierre, i margrabia Souday. Świeżość urody biednej Maryi znikła; oczy zapadnięte podkrążyła sina obwódka; pobladłe lica zapadały widocznie, a lekkie zmarszczki, przecinające piękne czoło, zadawały kłam sztucznemu uśmiechowi, goszczącemu prawie ustawicznie na jej ustach.
Jan Oullier, którego troskliwości nic nie zdołałoby zmylić, był na nieszczęście nieobecny; tego samego dnia, kiedy powrócił do Banloeuvre, margrabia wysłał go z misyą na wschód, a, bardzo niedoświadczony w sprawach sercowych, stary gajowy oddalił się z zupełnym niemal spokojem; ani się bowiem domyślał, pomimo tego, co słyszał, że serce Maryi jest tak głęboko zranione.
Nadszedł 3-ci czerwiec. Dnia tego wielki ruch panował w młynie Jacquet’a w gminie Saint-Colombin. Od rana kręcili się nieustannie żebracy i kobiety, a w chwili, gdy dzień zapadał, sad, poprzedzający folwark, przybrał pozór obozu. Co chwila przybywali mężczyźni, odziani w bluzy lub w kurtki myśliwskie, uzbrojeni w strzelby, szable i pistolety, idąc bądź przez pola, bądź gościńcami; mówili hasło wartom, stojącym dokoła folwarku, poczem warta ich przepuszczała,. Ustawiali broń w kozły wzdłuż płotu, który oddzielał sad od dziedzińca i rozkładali się obozem pod jabłoniami. Wszyscy przybyli gotowi do poświęceń, niewielu jednak żywiło nadzieję.
Dla nas, bez względu na uczucia, jakie ich ożywiały, ci Wandejczycy z r. 1832 złożyli Francyi dowody poświęcenia szlachetnego i rycerskiego, tej Francyi, w której zaczęły już panować pojęcia ciasne, kramarskie, plugawe, co ją następnie pochłonęły zupełnie; zwłaszcza, jeśli się zastanowimy, że większość tych Wandejczyków nie miała żadnych złudzeń co do wyniku walki i szła bez nadziei na śmierć pewną.
Jakkolwiek wewnątrz młyna napływ ludzi był niniejszy, niż dokoła niego, nastrój wszelako panował równie hałaśliwy. Kilku wodzów otrzymywało ostatnie instrukcye i naradzało się nad krokami, jakie mieli przedsięwziąć nazajutrz rano; szlachta opowiadała wypadki dnia — bo nastąpiły już wypadki: zgromadzenia na błoniach des Vergeries i kilka drobnych potyczek z wojskami rządowemi.
Margrabia Souday zwracał uwagę wymową, pełną uniesienia; odzyskał młodość; trawiła go gorączkowa niecierpliwość, zdawało mu się, że słońce dnia następnego nie wzejdzie nigdy, a czekając na tę chwilę, dawał wskazówki taktyczne młodzieńcom, którzy go otaczali.
Michał, siedzący w rogu przy kominie, był jedyny w całem gronie, którego zbliżające się wypadki nie pochłaniały całkowicie. Od rana położenie jego powikłało się. Kilku przyjaciół, kilku sąsiadów margrabiego winszowało mu blizkiego związku z parnią de Souday. Czuł, że za każdym krokiem wikła się coraz bardziej w sieci, w którą wpadł nieopatrznie, a jednocześnie coraz silniej odczuwał, do jakiego stopnia daremne były jego wysiłki, zmierzające do dotrzymania obietnicy, jaką wydarła mu Marya, jakie próżne usiłowania, mające zatrzeć w jego sercu słodki jej obraz.
Smutek Michała potęgował się coraz bardziej i stanowił w danej chwili rażącą sprzeczność z ożywieniem tych, którzy go otaczali. W końcu ruch i hałas, panujący dokoła, tak go rozdrażnił, że młody baron wstał i wyszedł, niezauważony przez nikogo. Minął dziedziniec i poza kołami młyna wszedł do ogrodu młynarza i usiadł na małym mostku, w oddaleniu jakich dwustu kroków od domu. Siedział tak blizko godzinę, pogrążony w czarnych myślach, gdy ujrzał mężczyznę, który dążył w jego stronę tą samą drogą, którą i on przyszedł.
— Czy to pan, panie Michale? — spytał ów człowiek.
— Jan Oullier! zawołał Michał. Niebo was zsyła, Janie. Kiedy powróciliście?
— Przed pół godziną.
— Widzieliście Maryę?
— Tak, widziałem pannę Maryę — odparł stary gajowy z westchnieniem, wznosząc oczy ku niebu.
Ton, jakim Jan Oullier wypowiedział te słowa, ruch i westchnienie, które im towarzyszyły, wykazywały, że jego głęboka troskliwość nie łudziła, się co do przyczyn zmiany w młodej dziewczynie, że nareszcie ocenił należycie całą doniosłość położenia.
Michał go zrozumiał, albowiem ukrył twarz w dłonie i szepnął tylko:
— Biedna Marya!
Jan Oullier spojrzał na niego z pewnem współczuciem, a po chwili milczenia zapytał:
— Czy pan już co postanowił?
— Nie; ale mam nadzieję, że jutro kula oszczędzi mi tego trudu.
— Ba! nie trzeba na to liczyć; kule są kapryśne i nie śpieszą nigdy do tych, którzy ich wzywają... A teraz, niech mi pan powie, czy, skoro pan nie ma odwagi, by rozmówić się oko w oko z tą waryatką Bertą, będzie pan miał odwagę zostać uczciwym?
— Uczynię wszystko, co będzie trzeba, żeby się zbliżyć do Maryi.
— Kto panu mówi o zbliżeniu się do Maryi? Biedne dziecko! ma więcej zdrowego rozsądku, niż wy wszyscy. Marya nie może być pańską żoną, powiedziała to panu i ma po stokroć słuszność; ale miłość dla Berty poniosła ją za daleko; chce się skazać na męczarnie, których pragnie oszczędzić siostrze, a do tego, ani pan, ani ja, dopuścić nie możemy.
— Ale w jaki sposób?
— Bardzo prosty; nie mogąc być mężem tej, którą pan kocha, nie zostanie pan też mężem tej, której pan nie kocha. W ten sposób, zdaje mi się, rozpacz pierwszej uspokoi się stopniowo; bo, niech mówi, co chce, widzi pan, w najczystszem sercu kobiecem tkwi w głębi zawsze trochę zazdrości.
— Wyrzec się nadziei nazwania Maryi moją żoną i jednocześnie pociechy widywania jej nie zdołam. Przecież, żeby się zbliżyć do Maryi, przeszedłbym przez ognie piekielne!
— To frazesy, mój młody panie. Pocieszyliśmy się po utracie raju, można więc też zapomnieć, będąc w pańskim wieku, o kobiecie, którą się kocha. Zresztą, przeszkoda, która ma pana rozłączyć z Maryą, jest gorsza, niż ognie piekielne!! Mógłby to być trup jej siostry, bo pan nie zna jeszcze tej nieposkromionej dziewczyny, nie wie pan, do czego Berta jest zdolna! Nie znam ja się, ja, prosty chłopi, na waszych wielkich uczuciach, ale wydaje mi się, że ludzie, najbardziej zdecydowani, powinniby się zatrzymać wobec takiej przeszkody. Więc, panie Michale, jeśli tego trzeba, padnę do nóg pana, ja, który mam tyle poważnych powodów do nienawidzenia pana i powiem: Zaklinam pana, niech pan przywróci spokój tym biednym istotom!
— Ale jak? radźcie, Janie Oullier! Powiedzcie, czego żądacie ode mnie?
— Trzeba odjechać.
— Odjechać? Co wy mówicie! Jutro bitwa się rozpoczyna... odjechać dzisiaj, to dezercya, to hańba!
— Nie, ja pana zhańbić nie chcę. W nieobecności kapitana parafialnego dywizyi w Clisson, mnie mianowano jego zastępcą; pojedzie pan ze mną, będzie się pan bił przy moim boku, a jeśli ktokolwiek wyrazi powątpiewanie, ja o tem zaświadczę. Chce pan?
— Tak — odparł Michał tak cicho, że stary gajowy zaledwie go usłyszał.
— A więc dobrze! za trzy godziny ruszamy w drogę.
— Mam odjechać i nie pożegnać się z nią?
— Tak trzeba. Wobec wyprawy, na jaką wyruszamy, kto wie, czy będzie miała siłę puścić pana. Odwagi, panie baronie, odwagi!
— Nie zawiodę was, Janie Oullier; będziecie ze mnie zadowoleni.
— Mogę zatem liczyć na pana?
— Możecie; pod słowem.
— Za trzy godziny oczekuję pana na rozdrożu Belle-Passe.
— Stawię się.
Jan Oullier skinął Michałowi niemal przyjaźnie na pożegnanie i, minąwszy mostek, wszedł do sadu, pełnego Wandejczyków.




XVIII.
W którym Jan Oullier kłamie dla dobra sprawy.

Młody baron stał przez kilka chwil zupełnie zgnębiony; słowa Jana Oullier’a dźwięczały mu w uszach, jak dzwon żałobny, obwieszczający jego własną śmierć Zdawało mu się, że śni i, żeby uwierzyć w rzeczywistość bólu swego, musiał powtarzać sobie po cichu słowo.
— Wyjechać! wyjechać!
Niebawem ból ten stał się taki dojmujący, że Michał utracił panowanie nad sobą. Zaczął oskarżać Jana Oullier’a o niesprawiedliwość, ohydne wydało mu się, że surowy stary Wandejczyk zabrania mu najwyższej pociechy, jaką zaczerpnąłby w ostatniem spojrzeniu Maryi; za niepodobieństwo uważał pozbawienie się ostatniego pożegnania; zbuntował się tedy przeciw temu wymaganiu i postanowił widzieć się z Maryą, bez względu, co z tego wyniknie.
Michał znał doskonale rozkład młyna. Petit-Pierre zajmował pokój młynarza, położony nad kamieniami młyńskimi. Był to oczywiście pokój najlepszy w domu. W izdebce, przylegającej do tego pokoju, umieściły się siostry. Izdebka ta miała, wązkie okno nad kamieniem zewnętrznym, który puszczał w ruch maszynę. W danej chwili zatrzymano tę maszynę, w obawie, by hałas jej chodu nie przeszkodził wartom słyszeć innych odgłosów.
Michał czekał, dopóki nie zapadnie noc zupełna, a zatem, mniej więcej, godzinę. Poczem zbliżył się do budynku. Przez szybę małego okienka widać było blask światła. Młodzieniec rzucił deskę na jedną z drewnianych szprych koła hydraulicznego i, opierając się o mur, po tych szprychach wdrapał się na szczyt koła tego, gdzie znalazł się na wysokości wązkiego okienka. Podniósłszy ostrożnie głowę, zajrzał w głąb izdebki.
Marya była sama; siedziała na stołku, łokieć oparła na łóżku, a głowę na dłoni. Kiedy niekiedy głębokie westchnienie ulatywało z jej piersi; od czasu do czasu wargi jej poruszały się, jak gdyby szeptały modlitwę. Naraz rozległo się pukanie w szybę; Marya podniosła głowę, poznała Michała, wydała stłumiony okrzyk i pobiegła do okna.
— Psst! — odezwał się młodzieniec.
— Pan! pan tutaj! zawołała Marya.
— Tak, to ja.
— Boże wielki! co pan zamierza?
— Maryo, tydzień już nie rozmawiałem z tobą, tydzień cały nie widziałem cię prawie; przychodzę cię pożegnać, zanim odejdę tam, gdzie mnie wzywa przeznaczenie.
— Berta jest w pokoju sąsiednim, może usłyszeć głos pana... Niech pan idzie, błagam... Michale, zaklinam cię, odejdź!
— Nie, Maryo, nie odejdę, dopóki usta twoje nie powtórzą mi tego, co mi powiedziały w szałasie na Jonchére.
— Ta miłość jest prawie zbrodnią! — rzekła Marya zrozpaczona. — Rumienię się, płaczę, na myśl, że mogłam jej uledz, choćby na chwilę.
— Maryo, przysięgam ci, że jutro nie będziesz miała już potrzeby dręczyć się takimi wyrzutami, wylewać takich łez.
— Chcesz umrzeć! Michale, nie mów mi tego, błagam... Ale, czy nie słyszałeś?... Ktoś nadchodzi... Michale, idź! idź!...
— Pocałuj mnie, Maryo!
— Nie.
— O jeden pocałunek błagam... ostatni!
— Nigdy.
— Maryo, dasz ten pocałunek trupowi.
Z piersi Maryi wyrwał się jęk stłumiony; usta jej musnęły czoło młodzieńca; ale, w chwili, gdy zamykała okno, otworzyły się drzwi i w progu ukazała się Berta.
Ujrzała siostrę bladą, nawpół przytomną zaledwie mogącą utrzymać się na nogach, i, kierowana wszechmocnym instynktem zadrości, pobiegła do okna, otworzyła je gwałtownie, wychyliła się i dostrzegła jeszcze cień, przesuwający się wzdłuż budynku.
— Maryo, Michał był tutaj! — zawołała drżącemi ustami.
— Siostro — odparła Marya, padając na kolana — przysięgam ci...
— Nie przysięgaj — przerwała Berta — nie kłam; poznałam jego głos.
I Berta z taką siłą odepchnęła Maryę, że biedna dziewczyna upadła na wznak na podłogę. Poczem, przeskoczywszy przez ciało siostry, rozwścieczona, jak lwica, której porwano potomstwo, Berta wypadła z pokoju i zbiegła ze schodów przez młyn na dziedziniec. Tu, ku wielkiemu swojemu zdumieniu ujrzała Michała, biedzącego na progu drzwi, obok Jana Oullier’a. Podeszła do niego.
— Czy pan jest tu już dawno? — spytała młodzieńca głosem suchym, urywanym.
Michał wykonał giest, który miał znaczyć: „Pozostawiam głos Janowi Oullier’owi.
— Już mnie więcej trzy kwadranse pan baron zaszczyca mnie rozmową — odparł ten.
Berta spojrzała badawczo na Wandejczyka.
— To dziwne! — rzekła.
— Dlaczego? — spytał Jan Oullier, patrząc z kolei badawczo w oczy Bercie.
— Bo przed chwilą — odrzekła młoda dziewczyna, zwracając się do Michała — zdawało mi się, że słyszałam pana rozmawiającego z moją siostrą w oknie i widziałam jak pan schodził z koła młyńskiego, na które pan wszedł, by się do niej dostać.
— Właśnie, pan baron zdobyłby się na taką sztukę zauważył Jan Oullier drwiąco.
— A więc któżby to mógł być? — zawołała Berta, tupiąc niecierpliwie nogą.
— Pewnie jaki pijak, włóczęga, obmyślił sobie taką rozrywkę.
— Ale mówię ci, że Marya była blada, drżąca, wzruszona.
— Ze strachu! — rzekł Jan Oullier. — Czy to ona taki zawadyaka jak ty, panno Berto?
Berta zamyśliła się, Znała uczucia Jana Oullier’a dla młodego barona; nie mogła zatem przypuszczać, że spiskuje wraz z nim przeciw niej. Po kilku chwilach myśli jej powróciły do Maryi; przypomniała sobie, że ją zostawiła zemdloną.
— Tak — odparła — tak, Janie, biedaczka, przelękła się, a ja, brutalnością swoją strwożyłam ją do reszty! Och! ta miłość naprawdę pozbawia mnie rozumu.
I, nie mówiąc już słowa, ani do Michała, ani do Jana Oullier’a, pobiegła ku młynowi.
Jan Oullier spojrzał na Michała, który spuścił oczy.
— Nie będę panu czynił wyrzutów — rzekł do młodzieńca, — widzi pan teraz, jaka to wybuchowa natura! Coby się stało, gdyby mnie tu nie było?... kłamałem, jak gdybym całe życie nie robił nic innego.
— Tak — odparł Michał — macie słuszność, Janie. Teraz, przysięgam wam, pójdę z wami; widzę bowiem dobrze, iż tu dłużej zostać nie mogę.
— Doskonale... Za chwilę Nantejczycy wyruszą w drogę, margrabia ma się do nich przyłączyć ze swoją dywizyą; niech pan jedzie razem z nimi; pozostanie pan jednak trochę w tyle i zaczeka pan na mnie w miejscu umówionem.
Michał poszedł przysposobić konia do drogi, Jan Oullier zaś udał się do margrabiego po ostatnie instrukcye.
Wandejczycy, obozujący w sadzie, zebrali się razem; broń błyszczała śród ciemności; drżenie niecierpliwości przebiegało śród szeregów. Niebawem Petit-Pierre, w otoczeniu głównych przywódców, wyszedł z domu i zbliżył się do Wandejczyków. Skoro tylko poznano go, ze wszystkich ust wyrwał się potężny okrzyk zapału; wszyscy dobyli szable i salutowali przed tą, dla której gotowi byli iść na śmierć.
— Przyjaciele — odezwał się Petit-Pierre przyrzekłem, że przybędę na pierwsze zgromadzenie się moich wiernych; oto jestem i już was nie opuszczę. Odtąd dzielić z wami będę dolę, i niedolę. Jeśli nie zdołam, jak uczyniłby mój syn, doprowadzić was do zwycięstwa pod moim sztandarem, to przynajmniej mogę, jak on uczyniłby również, umrzeć z wami! Idźcie zatem, synowie olbrzymów! idźcie, gdzie wzywa was honor i obowiązek!
Frenetyczne okrzyki: „Niech żyje Henryk V! Niech żyje Marya, Karolina!“ powitały tę przemowę. Petit-Pierre powiedział jeszcze kilka słów do tych wodzów, których znał; poczem mały oddział, na którym spoczywały losy najstarszej monarchii w Europie, oddalił się w stronę Vieille-Vigne.
Przez ten czas Berta krzątała się troskliwie dokoła Maryi. Przeniosła ją na łóżko i zwilżała twarz świeżą wodą. Po długiej chwili Marya otworzyła oczy, spojrzała dokoła nieprzytomnie, a usta jej wyszeptały imię Michała. Serce jej oprzytomniało wcześniej niż rozum.
Berta drgnęła mimowoli. Zamierzała przeprosić Maryę za uniesienie, — ale na dźwięk imienia Michała, wymówionego przez siostrę, słowa zamarły na jej ustach. Po raz drugi hydra zazdrości szarpnęła jej sercem.
W tejże chwili dobiegły jej uszu okrzyki, jakimi Wandejczycy witali słowa Petit-Pierre’a; Berta poszła do okna jego pokoju i ujrzała śród drzew falującą czarną masę, przeciętą tu i owdzie błyskawicą. To kolumna, ruszała w drogę.
Berta, zastanowiła się, że Michał, który należał do tej kolumny, odjechał, nie pożegnawszy jej i, chmurna, zadumana, zaniepokojona, powróciła do łóżka Maryi.




XIX.
W którym dozorca i więzień uciekają razem.

Dnia, 4-go czerwca, o świcie ze wszystkich dzwonnic kantonów Clisson, Montaigu i Machecoul rozbrzmiewały alarmowe dzwony. Dzwony te były pobudką Wandejczyków. Dawniej, to jest podczas wielkiej wojny, gdy ich dźwięk ostry i ponury rozlegał się po wsiach, cała ludność powstawała i rzucała się na wroga. Ileż to wielkich czynów dokonać musiała ta ludność, skoro niemal zapomniano, że owym wrogiem była Francya!
Ale na szczęście i to dowodzi olbrzymiego postępu, jaki dokonał się u nas w ciągu lat czterdziestu — na szczęście mówimy, w r. 1832-gim odgłos dzwonów utracił całą swoją władzę; zaledwie kilku wieśniaków, posłusznych ich wezwaniu, porzucało tu i owdzie pług dla strzelby, ukrytej pod płotem sąsiednim, większość wszelako orała w dalszym ciągu zagon rozpoczęty i zadowalała się słuchaniem tego sygnału w głębokiej zadumie, która tak dobrze odpowiada dzikiej fizyonomii chłopa wandejskiego.
Wszelako od godziny dziesiątej rano dosyć liczny oddział powstańców bił się z wojskiem regularnem; silnie oszańcowany w wiosce Maisdon, odparł atak na razie, ale musiał ustąpić wobec przewagi liczebnej nieprzyjaciela. Odwrót oddziału nastąpił w większym porządku, niż cofali się zazwyczaj Wandejczycy, nawet po drobnej porażce.
Tym razem bowiem nie walczyli już w imię wielkiej zasady, lecz przez proste poświęcenie. A była to garstka ludzi o sercu podniosłem, którzy, wierni przeszłości swoich ojców, honor swój, majątek, życie oddawali na usługi starego hasła: Szlachectwo obowiązuje.
Dlatego to odwrót odbył się w takim porządku. Ci, którzy się cofali, nie byli to już prości, niewyćwiczeni chłopi, lecz panowie, a każdy bił się nietylko pełen poświęcenia, ale i pełen dumy, w małej części dla siebie, w znacznej zaś dla innych.
Zaatakowani ponownie w Château-Thébaud przez świeży oddział wojska, wysłany w pogoni za nimi przez generała Dermoncourt’a, biali utracili kilku ludzi w przejściu przez rzekę Maine; ale, przedostawszy się na brzeg przeciwny, lewy, zdołali połączyć się z Nantejczykami, którzy, pełni zapału, wyruszyli z młynu Jacquet’a, a do których przyłączyły się dwie dywizye: z Légé i margrabiego Souday’a. Wraz z tymi zasiłkami, kolumna obejmowała około ośmiuset ludzi, których wodzem naczelnym był Gaspard.
Nazajutrz rano skierowała się do Vieille-Vigne, mając nadzieję, że zdoła rozbroić gwardyę narodową; ale, dowiedziawszy się, że miasteczko zajęte jest przez siły liczniejsze, do których nadto mogły, w ciągu kilku godzin przyłączyć się oddziały, zgromadzone przez generała w Aigrefeuille, wódz wandejski postanowił ruszyć na wioskę Chêne, z zamiarem zajęcia jej.
Chłopi zostali rozesłani w okolice i, ukryci w zbożu, już bardzo wysokiem, niepokoili błękitnych energiczną strzelaniną, wzorując się na taktyce ojców. Nantejczycy i szlachta, utworzywszy kolumnę, sposobili się do wzięcia wioski siłą, atakując od strony przecinającego ją gościńca. W dole tego gościńca płynęła rzeczka, na której zniszczono most dnia poprzedniego. Żołnierze, umieszczeni w pierwszych domach wioski, przyczajeni w oknach zasłoniętych materacami, bili ogniem krzyżowym w białych, zmuszając ich już dwukrotnie do cofania się i paraliżując ich ruchy. Naraz Wandejczycy, zelektryzowani przykładem wodzów, rzucają się do wody, przepływają przez rzeczkę, idą na błękitnych z bagnetami, wypędzają ich z domów i zmuszają do cofnięcia się na kraniec wioski, gdzie stają wobec 44-go batalionu piechoty, który generał wysłał na pomoc małej załodze w Chêne.
Trzask i huk strzelaniny dobiegał do młyna — Jaoquet’a, gdzie przebywał ciągle jeszcze Petit-Pierre., w tym samym pokoju na pierwszem piętrze, w którym widzieliśmy go w rozdziale poprzednim.
Blady, z oczyma pałającemi, chodził po pokoju, trawiony gorączkowym niepokojem, którego nie mógł opanować. Kiedy niekiedy zatrzymywał się w progu drzwi, słuchając głuchych odgłosów, jakie przynosił wiatr, niby łoskot dalekich grzmotów; a gdy tak stał, nasłuchując, Petit-Pierre przesuwał dłoń po czole, potem oblanem, tupał nogą ze złością i wracał przed kominek, gdzie siadał naprzeciwko margrabiego Soudjay’a, który, nie mniej od niego wzburzony, niemniej od niego zniecierpliwiony, wzdychał kiedy niekiedy głęboko i boleśnie.
Jak się to stało, że margrabia Souday, taki spragniony powrotu do czynów bohaterskich wielkiej wojny, znalazł się w tem położeniu wyczekującem?
Wyjaśnimy to właśnie czytelnikom.
W dniu, w którym odbyła się utarczka w Maisdon, Petit-Pierre, stosownie do przyrzeczenia, danego swoim wiernym, postanowił podążyć do nich, by walczyć w ich szeregach. Wszelako przywódcy rojalistyczni przerazili się odpowiedzialności, jaką obarczała ich ta odwaga i ten zapał; uznali, że szanse wojny są jeszcze takie niepewne, iż niepodobna narażać życia Petit-Pierre’a, zadecydowali zatem, że, dopóki nie połączy się cała armia, nie pozwolą, by Petit-Pierre opuścił swoje bezpieczne schronienie.
Przedstawienia, poczynione w tej mierze Peitit-Pierre’owi, spotkały się z Jego zaciętym oporem, wobec czego wodzowie wandejscy odbyli naradę i postanowili zatrzymać go, jako jeńca niejako, powierzyć jednemu z pomiędzy siebie nadzór nad nim i nie pozwolić mu opuścić młyna, choćby nawet przyszło użyć gwałtu. Pomimo usilnych starań, jakich margrabia Souday, wezwany na naradę, nie szczędził, by głosować i intrygować na rzecz jednego z kolegów, wybór jednomyślny padł na niego samego; stało się więc, że, ku wielkiej jego rozpaczy, przebywał w młynie Jacquet’a przy ognisku młynarza, zamiast w Chêne, w ogniu błękitnych.
Gdy pierwsze odgłosy wałki dobiegły do młyna, Petit-Pierre próbował nakłonić margrabiego, by mu pozwolił podążyć do Wandejczyków; ale stary szlachcic był niewzruszony: prośby, przeczenia, groźby rozbiły się o jego wierność w spełnieniu otrzymanego rozkazu. Petit-Pierre jednakże zauważył gniewne rozdrażnienie margrabiego, którego stary szlachcic nie usiłował wcale ukrywać. Zatrzymując się tedy przed dozorcą swoim w chwili, gdy ten poruszył s,ię niecierpliwie:
— Zdaje się, panie margrabio — rzekł — że nie bawi się pian nadmiernie w mojem towarzystwie? uważam, że pan wcale nie jest zachwycony stanowiskiem honorowem, jakie panu powierzono.
— Przeciwnie — odparł margrabia — przyjąłem je z najgłębszą wdzięcznością; ale...
— A! jest ale, widzi pan! — rzekł Petit-Pierre, który miał cel w takiem naleganiu. — I jakiż powód tego ale?
— Żałuję, że, okazując się godnym zaufania, jakiem mnie obdarzyli koledzy, nie mogę jednocześnie przelewać krwi mojej, jak oni w tej chwili.
— Tembardziej zauważył Petit-Pierre, wzdychając głęboko — że nie wątpię, iż nasi przyjaciele pożałują tego; doświadczenie i odwaga pana byłyby im z pewnością wielką pomocą.
— Jestem pewien — odparł margrabia z dumą — że pożałują, i to gorzko.
— Niechybnie; ale czy pozwolisz mi, kochany margrabio, mówić szczerze?
— Ależ proszę!
— Otóż, zdaje mi się, że oni potrosze nie dowierzali, ani panu, ani mnie.
— To niepodobna.
— Zaraz! nie wie pan pod jakim względem. Obawiali się, że będą musieli strzedz mnie pilnie, poświęcić na moją straż osobistą żołnierzy, których mogliby lepiej zużytkować. Nie chcieli wierzyć, że zdołałam opanować to moje słabe ciało i że odwaga moja jest na wysokości mego zadania. Dlaczegóż zatem nie mieliby pomyśleć o panu tego samego, co pomyśleli o mnie? może ze względu na wiek pana przypuszczali, że, jak u mnie, siła ciała nie odpowie już energii duszy...
— Co! ja za stary? — przerwał margrabia oburzony i dotknięty do żywego. — Ależ od lat piętnastu niema dnia, w którym nie spędziłbym sześciu, albo ośmiu godzin na koniu, a niekiedy jeżdżę po dziesięć i po dwanaście godzin! Ależ pomimo siwych włosów nie wiem, co to jest zmęczenie!
— Nie wątpię o tem wszystkiem, kochany margrabio — rzekł Petit-Pierre to też ja pierwszy twierdzę, że ci panowie postąpili bardzo niesłusznie, traktując pana, jak inwalidę.
— Jak inwalidę, mnie! do kroćset! — zawołał margrabia, coraz bardziej zrozpaczony i zapominając, wobec kogo stoi — ja, inwalida! A więc dzisiaj wieczór jeszcze oświadczę im, że zrzekłam się tych obowiązków, które powinien spełniać dozorca więzienia, a nie szlachcic... tych obowiązków, które przeklinam w duszy od dwóch godzin! — mówił margrabia, chodząc po pokoju wielkimi krokami. — Pokażę ja im od jutra, co to jest inwalida!
— Niestety — zauważył smutnym tonem Petit-Pierre jutro już do nas nie należy, biedny margrabio, i nie masz słuszności, licząc na to jutro.
— Jakto?
— Wszak słyszałeś, że ruch nie szerzy się tak, jak mieliśmy nadzieję; kto wie, czy strzały, które słyszymy, nie są ostatnie, jakie witają nasz sztandar!
W tej chwili wołanie, odzywające się w sadzie, przerwało tę rozmowę. Rzucili się oboje do okna, i ujrzeli Bertę, którą margrabia wysłał na zwiady, prowadzącą zranionego chłopa. Kula strzaskała ramię młodego, dwudziestokilkoletniego wieśniaka. Usłyszawszy wołanie, Marya i Rozyna wybiegły na dziedziniec, podążył za niemi i Petit-Pierre z margrabią. Gdy posadzili rannego na krześle, które podała mu Rozyna, nieborak zemdlał.
Marya i Berta wspólnie z Petit-Pierre’m obnażyły i obmyły mu ranę, poczem nałożyły szarpi i zabandażowały. W tej chwili ranny otworzył oczy i odzyskał przytomność.
— Co słychać? jakie przynosisz nowiny? — spytał margrabia, niezdolny powstrzymać się dłużej.
— Niestety! — odparł ranny — nasze chłopcy, po chwilowem zwycięstwie, zostali odparci.
Twarz Petit-Pierre’a stała się równie biała, jak płótno, którem bandażował ranę wieśniaka. Pochwycił margrabiego za ramię, a pociągnąwszy go na ubocze, rzekł:
— Margrabio, pan, który widział błękitnych w wielkiej wojnie, pan powinien to wiedziec: co się robi, gdy ojczyzna jest w niebezpieczeństwie?
— Wszyscy chwytają za broń.
— Nawet kobiety?
— Nawet kobiety, nawet starcy, nawet dzieci!
— Margrabio, biały sztandar upadnie dzisiaj i może się już nie podniesie; czy zechcesz mnie skazać w takiej chwili na okrutną bezczynność? mamże tylko zanosić jałowe i bezsilne błagania o zwycięstwo tego sztandaru?
— Ale, niech księżna pani się zastanowi — zawołał margrabia — gdyby tak kula ugodziła w księżnę...
— Czy sądzisz, że moje ubranie krwią zbroczone i kulami podziurawione, a zatknięte na ostrzu piki, którą nieśliby moi wierni na czele swoich batalionów, zgubiłoby sprawę mojego syna?
— O, nie! — krzyknął margrabia, jak zelektryzowany — wykląłbym ziemię rodzinną, gdyby na taki widok nie powstały nawet kamienie.
— A więc pójdź ze mną, margrabio; pójdziemy do tych, którzy walczą!
— Ale — odparł margrabia z mniejszą stanowczością, niż odpowiadał na poprzednie nalegania Petit-Pierre’a, jak gdyby myśl, że traktowano go, jak inwalidę, zachwiała energią, z jaką wykonywał otrzymany rozkaz — wszak przyrzekłem, że księżna piani nie opuści młyna.
— Zwalniam pana zatem z tego przyrzeczenia! zawołał Petit-Pierre — a wiedząc, czego może dokazać pańska waleczność, rozkazuję panu iść ze mną... Pójdź, margrabio, jeśli czas jeszcze, przywrócimy zwycięstwo naszym szeregom, a jeśli już za późno, umrzemy przynajmniej wraz z przyjaciółmi!
To rzekłszy, Petit-Pierre wybiegł przez dziedziniec i sad, a za nim podążyli Berta i margrabia, który, dla formy, poczuwał się do obowiązku ponawiania od czasu do czasu swoich nalegań, ale w duszy był wielce uradowany z takiego obrotu sprawy.




XX.
Pole bitwy.

Młyn Jaequet’a położony był w odległości, mniej więcej mili od wioski Chêne. Petit-Pierre, kierując się odgłosem strzelaniny, przebył połowę drogi, biegnąc i margrabia z wielką trudnością zdołał go zatrzymać w chwili, gdy zbliżali się do widowni walki, i nakłonić go do jakiej takiej ostrożności, by nie wpadł na oślep między żołnierzy.
Okalając zdala ich szeregi, Petit-Pierre wraz z towarzyszami znalazł się na tyłach małej armii wandejskiej, która, istotnie, utraciła cały teren, jaki zdobyła z rana, i została odparta przez żołnierzy daleko poza wioskę Chêne. Na widok Petit-Pierre’a, który z rozwianym włosem, zadyszany, wbiegał na wzgórze, gdzie stały główne siły Wandejczyków, z piersi ich wydobyły się okrzyki zapału.
Gaspard, otoczony oficerami, odwrócił się, słysząc te okrzyki, a spostrzegłszy Petit-Pierre’a, Bertę i margrabiego Souday’a, zapytał tego ostatniego gniewnym tonem:
— Czy to w ten sposób pan margrabia Souday spełnia swoje przyrzeczenia?
— Od takiego inwalidy, jak ja — odparł opryskliwie margrabia — nie należy wymagać rzeczy niemożliwych.
Petit-Pierre pośpieszył z interwencyą; stronnictwo jego nie było takie mocne, żeby mógł dopuścić do waśni między wodzami.
— Souday, podobnie jak ty, mój przyjacielu — rzekł — winien mi posłuszeństwo; rzadko kiedy dopominam się o to prawo; ale dzisiaj uważałem, że to konieczne. Powołuję się tedy na swój tytuł wodza naczelnego pytam: Jak stoją nasze sprawy, poruczniku?
Gaspard potrząsnął igłową z wymownym smutkiem.
— Błękitni są znacznie silniejsi liczebnie — odparł — a co chwila inny z moich wywiadowców nadbiega z wiadomością, że przybywają im nowe posiłki.
— Tem lepiej! — zawołał Petit-Pierre — więcej ich będzie do opowiadania Francyi, jaką zginęliśmy śmiercią!
— Księżna pani żartuje!
— Przedewszystkiem nie jestem księżną panią tutaj, tylko żołnierzem. Każ przeto, poruczniku nie troszcząc się o mnie, zbliżyć się swoim strzelcom i podwoić ogień.
— Dobrze; ale przedewszystkiem proszę w tył.
— Kto ma iść w tył?
— Ależ pani, na miłość boską!
— Cóż znowu! chce pan powiedzieć naprzód!
I, wyrywając szablę, którą trzymał Gaspard, Petit-Pierre zatknął na niej swój kapelusz i rzucił się w kierunku wioski z okrzykiem:
— Kto mnie kocha, niech idzie za mną!
Gaspard napróżno usiłował powstrzymać Petit-Pierre’a, chwytając go oburącz — zwinny i szybki, wymknął mu się i pobiegł ku domowi, skąd żołnierze, widząc ruch śród Wandejczyków, rozpoczęli straszliwy ogień. Na widok niebezpieczeństwa, jakie groziło Petit-Pierre’owi wszyscy Wandejczycy rzucili się naprzód, by go ochronić własnem ciałem. Skutek tego porywu był taki prędki i taki potężny, że w ciągu kilku sekund przebyli po raz drugi strumień i znaleźli się śród wioski, gdzie się zetknęli z błękitnymi.
Gaspard, zajęty jedynie ochroną Petit-Pierre’a, dogonił go, pochwycił i odrzucił między swoich ludzi, w tejże chwili żołnierz, stojący na rogu jednego z pierwszych domów, wycelował do niego i wódz szuanów byłby poległ niechybnie, gdyby margrabia nie był spostrzegł niebezpieczeństwa, jakie mu groziło; przesunął się chyłkiem wzdłuż domu i podbił broń w chwili, gdy padał strzał. Kula ugodziła w komin.
Żołnierz, wściekły, odwrócił się i zamierzył się bagnetem na margrabiego, który uniknął ciosu, cofając się zręcznie. Stary szlachcic zamierzał odpowiedzieć strzałem z pistoletu, gdy druga kula strzaskała mu bron w ręku.
— Na honor, tem lepiej! — krzyknął, dobywając szabli i wymierzając cios taki straszny żołnierzowi, że ten runął u stóp jego, jak wół, maczugą ugodzony — wolę broń białą. — Poczem, wywijając szablą, zawołał:
— I cóż, generale Gaspard, jakże ci się teraz podoba inwalida?
Berta tymczasem, nie troszcząc, się o żołnierzy, szukała Michała; usiłowała go poznać śród ludzi i koni uwijających się nieustannie dokoła niej.
Żołnierze, zaskoczeni energią i szybkością napadu, cofali się zwolna; gwardya narodowa z Vieille-Vigne ruszyła do odwrotu. Pole było zasłane trupami. Stąd wynikło, że, ponieważ, błękitni nie odpowiadali już na ogień Wandejczyków, rozproszonych w winnicach i w ogrodach, przylegających do wioski, przeto kmotr Jakób, który dowodził strzelcami, mógł ich zgromadzić i, stanąwszy na ich czele, poprowadził ich uliczką, okalającą ogrody i zaatakował bok kolumny żołnierzy. Ci zaś wytrzymali dzielnie atak i, zszeregowawszy się na głównej ulicy wioski, stawili czoło tym nowym napastnikom.
Niebawem, gdy śród Wandejczyków powstało chwilowe wahanie, błękitni wzięli górę, a kolumna ich przekroczyła już w szarży uliczkę, z której wyszedł kmotr Jakób ze swymi ludźmi; stało się więc, że Jakób wraz z pięciu czy sześciu swymi królikami, w liczbie których byli Aubin Krótka-Radość i Trigaud Robaczywy, zostali naraz odcięci od reszty oddziału.
Jakób zebrał tych kilku szuanów i, opierając się o mur, żeby go nie zaskoczono z tyłu, poczem, chroniąc się pod rusztowanie budowanego domu na rogu tejże ulicy, sposobił się do sprzedania życia swego za bardzo wysoką cenę.
Krótka-Radość, uzbrojony w małą fuzyjkę podwójną, prażył żołnierzy nieustającym ogniom; każda, jego kula niosła śmierć jednemu żołnierzowi. Trigaud zaś, mając ręce wolne, gdyż kaleka przytwierdzony był do jego ramion rzemieniem, manewrował z przedziwną zręcznością kosą, która była umieszczona naodwrót w rękojeści, a którą posługiwał się jednocześnie, jako lancą i jako olbrzymią szablą.
W chwili gdy żebrak jednym zamachem kosy powalił żandarma, którego Aubin wysadził tylko z siodła, z szeregów żołnierzy wzniosły się okrzyki tryumfu, a kmotr Jakób i jego ludzie ujrzeli kobietę w stroju amazonki, uprowadzaną przez błękitnych. Była to Berta, która, zajęta szukaniem Michała, wysunęła się nieopatrznie naprzód i została wzięta do niewoli przez żołnierzy. Ci zaś, wprowadzeni w błąd jej strojem kobiecym, mniemali, że pochwycili księżnę Berry. Stąd ich radosne okrzyki.
Kmotr Jakób pomylił się, jak i oni. Pragnąc tedy naprawić błąd, jaki popełnił kilka dni przedtem w lesie Touvois, dał znak swoim ludziom, ci zaś, opuszczając stanowisko ochronne, rzucili się naprzód i, dzięki drodze, jaką im torowała straszna kosa żebraka, dotarli do branki, odbili ją i otoczyli dokoła.
Żołnierze, po tej porażce, rzucili się zbiorowymi siłami na Jakóba, który co tchu wrócił na stanowisko pod domem i gromadka Wandejczyków stała się teraz środowiskiem, do którego kierowało się dwadzieścia pięć bagnetów, oraz strzały, padające co chwila z głębi koła żołnierzy.
Już dwaj Wandejezycy padli trupem; Jakób, któremu kula strzaskała rękę w kostce, musiał zamienić strzelbę na szablę, i ujął ją lewą dłonią. Aubin wyczerpał już wszystkie naboje; kosa Trigaud’a pozostała tedy jedyną prawie obroną czterech żyjących jeszcze Wandejczyków, a obroną dotąd skuteczną, albowiem kładła żołnierzy pokotem, tak, że nie śmieli już zbliżać się do strasznego żebraka.
Naraz Trigaud, zamierzając się końcem szpady na jeźdźca, rzucił kosą niezręcznie, tak, że padła na kamień i prysnęła w kawałki. Siła rzutu była taka niesłychana, że olbrzym, odruchem, padł na kolana, rzemień, przytrzymujący Aubin’a pękł i kaleka potoczył się ku żołnierzom.
Grzmiące, radosne: hurra! powitało ten przypadek, który oddawał groźnego żebraka w ręce wrogów, i już gwardzista narodowy podniósł bagnet, żeby nim przebić Aubin‘a, gdy Berta, dobywając pistolet z za pasa, strzeliła do żołnierza, i to tak celnie, że runął na kalekę.
Trigaud podniósł się ze zwinnością, o którą nikt nie posądzałby człowieka tego wzrostu i tej wagi; rozłąka z Aubin’em, niebezpieczeństwo, jakie temuż groziło, potęgowały w dziesięćkroć siłę olbrzyma; rękojeścią kosy zabił jednego żołnierza, zgruchotał żebra drugiemu; kopnięciem nogi odrzucił o dziesięć kroków zwłoki gwardzisty narodowego, który padł na jego przyjaciela i, porwawszy tego ostatniego na ręce, jak mamka dziecko, które karmi, stanął niebawem przy Bercie i Jakóbie pod rusztowaniem.
Aubin Krótka-Radość, leżąc na bruku, wodził dokoła wzrokiem bystrym człowieka, któremu grozi śmierć, i który usiłuje rozpoznać, z jakiej strony nadejdzie pomoc; naraz oczy jego zatrzymały się na rusztowaniu i zauważyły stosy kamieni, złożonych przez mularzy, a potrzebnych do budowy.
— Niech pani stanie we framudze drzwi — rzekł do Berty, skoro tylko, dzięki Trigaud’owi, znalazł się znów przy niej — może zdołam zwrócić pani przysługę, jaką mi pani przed chwilą oddała. A ty, Trigaud, pozwól czerwonym spodniom podejść jak najbliżej.
Pomimo małej inteligencyi, Trigaud zrozumiał, czego towarzysz spodziewał się po nim; albowiem wybuchnął śmiechem, grzmiącym, jak dźwięk trąby, jakkolwiek taki objaw wesołości nie licował bynajmniej z położeniem.
Żołnierze, widząc, że trzej Wandejczycy są rozbrojeni, i chcąc za wszelką cenę schwytać znów amazonkę, którą w dalszym ciągu uważali za księżnę Berry, zbliżali się, wołając, żeby się poddali.
Ale, w chwili, gdy błękitni wchodzili pod rusztowanie, Trigaud, który umieścił Aubin’a obok Berty, rzucił się ku palowi, podtrzymującemu budowlę, pochwycił go oburącz, wstrząsnął nim i wyrwał z ziemi.
W tejże chwili belki osunęły się, a kamienie, na nich ułożone, spadły, jak grad, na żebraka, zabijając dziesięciu żołnierzy dokoła niego.
Jednocześnie Nantejczycy, pod wodzą Gaspard’a i margrabiego Souday’a, z rozpaczliwym wysiłkiem, tnąc szablą, kłując bagnetem, strzelając oko w oko, odparli błękitnych, którzy ruszyli do odwrotu, zdążając do szeregów, stojących w polu, gdzie ich przewaga liczebna i wyższość ich uzbrojenia musiała przywrócić im zwycięstwo.
Wandejczycy zamierzali jednak przypuścić atak do armii rządowej, gdy Jakób, który, mimo rany, nie opuścił placu boju, szepnął kilką słów Gaspard’owi. Ten zaś, natychmiast wbrew rozkazom i prośbom Petit-Pierre’a, zarządził cofnięcie się i wrócił na stanowisko, jakie zajmował przed godziną, z przeciwnej strony wioski.
Petit-Pierre nie posiadał się z gniewu i żądał gwałtownie wyjaśnień, które Gaspard dał mu dopiero wtedy, gdy rozkazał przystanąć swoim ludziom.
— Jesteśmy teraz — rzekł — okrążeni pięciu, czy sześciu tysiącami ludzi, a nas jest zaledwie sześciuset. Honor sztandaru uratowany; to wszystko, czego mogliśmy się spodziewać.
— Czy pan tego pewien? — spytał Petit-Pierre.
— Proszę przekonać się naocznie — odparł Gaspard i zaprowadził go na poblizki pagórek.
I tutaj pokazał mu, zwrócone ku wiosce Chêne, ciemne szeregi, między którymi iskrzyły się w promieniach zachodzącego słońca bagnety. Ze wszystkich stron widnokręgu zaś dobiegał odgłos trąb i bębnów.
— Zanim godzina upłynie — mówił dalej Gaspard będziemy ze wszystkich stron otoczeni i tym dzielnym ludziom, którzy są tu z nami, o ile, jak ja, nie mają upodobania do lochów więziennych Ludwika Filipa, nie pozostanie nic innego, tylko dać się zabić.
Petit-Pierre stał przez kilka chwil pogrążony w ponurem milczeniu; poczem, przekonany o prawdzie słów wodza wandejskiego, niweczących wszystkie jego nadzieje, uczuł, że opuszcza go odwaga, i że staje się tem, czem był w rzeczywistości, to jest kobietą; i on, który z odwagą bohatera stawiał czoło mieczom i strzałom, usiadł na skraju lasu i rozpłakał się, nie usiłując wcale ukryć łez, spływających po jego bladych licach.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.


I.
Po bitwie.

Gaspard, połączywszy się z towarzyszami, podziękował im za usługi, odroczył dalsze do czasów lepszych i polecił dzielnym ludziom, żeby się rozproszyli dla łatwiejszego ujścia pogoni żołnierzy. Następnie powrócił do Petit-Pierre’a; zastał go na tem samem miejscu, gdzie go zostawił, w otoczeniu margrabiego Souday’a, Berty, oraz kilku Wandejczyków, którzy nie chcieli pomyśleć o własnem bezpieczeństwie, zanim je zapewnili jemu.
— I cóż — spytał Petit-Pierre, widząc, że Gaspard wraca sam — rozeszli się?
— Tak; cóż mogli uczynić więcej nad to, co uczynili?
— Biedni ludzie! — ciągnął dalej Petit-Pierre — jaka niedola ich czeka! Dlaczego Bóg odmówił mi pociechy, jakiej doznałabym, przyciskając ich do serca? Ale zabrakłoby mi siły i słusznie postąpili, opuszczając mnie w ten sposób. Dwa razy w życiu konać niepodobna, a miałam nadzieję, że dni Cherbourg’a już nie powrócą.
— Teraz trzeba, żebyśmy pomyśleli o bezpiecznem schronieniu dla księżnej pani.
— O! nie troszczcie się o mnie — odparł Petit-Pierre żałuję tylko, że ani jedna kula do mnie się nie zabłąkała. Moja śmierć nie przyniosłaby wam zwycięstwa, wiem o tem dobrze; ale walka byłaby przynajmniej pełna chwały; tymczasem dzisiaj cóż nam pozostaje?
— Czekać na lepsze dni... Księżna pani dowiodła Francuzom, że bije w niej dzielne serce, a odwaga to główna cnota, jakiej wymagają od swoich królów; zapamiętają to, niech księżna pani będzie spokojna.\
— Dałby Bóg! — odparł Petit-Pierre, wstając, i opierając się na ramieniu Gasparda, który zeszedł ze wzgórza i podążył ku równinie.
Żołnierze, przeciwnie, nie znając okolicy, zmuszeni byli maszerować drogami utartemi. Gaspard zaś skierował nieliczny orszak przez pola, gdzie nie groziło niebezpieczeństwo służby wywiadowczej; ale, dzięki Jakóbowi, który znał różne boczne ścieżki, Petit-Pierre z garstką swoich najwierniejszych dotarł do młyna Jacquet’a, nie spotkawszy ani jednej kokardy trójkolorowej.
Po drodze Berta zbliżyła się db ojca i spytała go, czy podczas bitwy nie spostrzegł gdzie Michała; ale stary szlachcic, którego wynik powstania z takim mozołem doprowadzonego do skutku, a tak szybko stłumionego, wprawił w złość niemałą, odpowiedział ostro, że od dwóch dni nikt nie wiedział, co się stało z młodym baronem; że bardzo prawdopodobnie ogarnął go strach i wyrzekł się sławy, jaką miał zdobyć, oraz związku, który tą sławą miał okupić.
Ta, odpowiedź przeraziła Bertę. Niemniej nie wierzyła ani chwili przypuszczeniom margrabiego. Serce jego wszakże drżało na tę jedną, myśl, która wydawała jej się prawdopodobną: że Michał został zabity, albo przynajmniej ciężko zraniony. Postanowiła tedy zasięgnąć wiadomości, gdzie się tylko dało; pytała kolejno wszystkich Wandejczyków. Nikt z nich nie widział Michała a niektórzy, pod wpływem nienawiści do ojca, wyrażali się o synu niemniej niepochlebnie, jak margrabia Souday.
Berta szalała z rozpaczy; tylko dowód dotykalny, nieodwołalny mógłby ją zniewolić do przyznania, że ten, którego wybrała, jest jej niegodny; pomimo, że wszystkie pozory były przeciw Michałowi, uważała padające nań oskarżenia za oszczerstwa. Przed chwilą jeszcze serce jej pękało z bólu, traciła przytomność, na myśl, że Michał poległ może w walce; a teraz ta śmierć, pełna chwały, stała się jej pociechą, całą jej nadzieją. Postanowiła powrócić do Chêne i szukać na polu bitwy zwłok ukochanego, jak Edyta szukała zwłok Harolda, a potem, oczyściwszy jego pamięć z ohydnych podejrzeń ojca, pomścić śmierć Michała na jego zabójcach.
Rozmyślała tedy nad znalezieniem wymówki, która pozwoliłaby jej powrócić do Chêne, gdy spostrzegła Aubin’a Krótka-Radość i Trigaud‘a, stanowiących straż tylną. Odetchnęła, pewna, że od nich otrzyma jakie wiadomości.
— Nie moglibyście, moi zacni przyjaciele, powiedzieć mi, co się stało z panem de la Logerie?
— Owszem, owszem — odparł Aubin. — Opuścił dywizyę w wigilię bitwy pod Maisdon.
— Boże, Boże! — jęknęła Berta — Jesteście tego pewni?
— Najzupełniej. Widziałem, jak przyłączył się do Jana Oullier’a w Croix-Philippe, i szliśmy nawet kawałek razem na, drodze d!o Clisson.
— Z Janem Oullier’em? — zawołała Berta? — O, w takim razie jestem spokojna; Jan Oullier nie uciekał, a jeśli Michał jest z nim, nie popełnił nic nikczemnego, ani hańbiącego.
Poczem nagle straszna myśl przebiegła jej przez głowę. Dlaczego Jan Oullier odrazu zajął się tak żywo młodzieńcem? Dlaczego Michał poszedł raczej za nim, niż za margrabią? Wobec tych dwóch pytań ponure myśli ogarnęły młodą dziewczynę.
— A co się stało w stronie Clisson? Czy wiecie?
— Wiemy tylko — odparł Aubin — od chłopaka z Sainte-Lumine, że od dziesiątej rano słychać było, w stronie Sévre, piekielną strzelaninę.
Berta nie odpowiedziała na razie. Widziała w myśli Michała, prowadzonego na śmierć przez Jana Oullier’a, który go nienawidził, wyobrażała sobie biednego chłopca zranionego, porzuconego na polu opuszczonem, krwią przesiąkłem, zdawało jej się, że słyszy jego wołanie o pomoc.
— Czy znacie kogo, który mógłby mnie naprowadzić tam, gdzie jest Jan Oullier?
— Dzisiaj?
— Niezwłocznie.
— Ależ gościńce zasłane są czerwonymi spodniami!
— Pozostają nam ścieżki.
— Ale noc nadchodzi!
— Nasza droga będzie tem bezpieczniejsza. Znajdźcie mi przewodnika, inaczej pójdę sama.
Mężczyźni spojrzeli po sobie.
— Ja będę przewodnikiem pani — oznajmił Aubin. — Czyż nie winienem wdzięczności rodzinie pana margrabiego? A zresztą, panno Berto, oddała mi pani nie dalej, jak dzisiaj, kiedy to pewien gwardzista narodowy zamierzał nadziać mnie na bagnet, przysługę, której nie zapomniałem.
— Dobrze! W takim razie pozostańcie w tyle i czekajcie na mnie na tem polu — rzekła Berta — za kwadrans wrócę.
Krótka-Radość i Trigaud położyli się w zbożu, a Berta, przyśpieszając kroku, przyłączyła się do Petit-Pierre’a i Wandejczyków w chwili, gdy wchodzili do młyna. Pobiegła do pokoiku, który zamieszkiwała z siostrą, i zmieniła spiesznie ubranie, krwią zbroczone, na strój wieśniaczki. Zeszedłszy, udała się do Maryi, która została przy rannych; nie zawiadamiając jej o powziętym zamiarze, powiedziała tylko, żeby się nie niepokoiła, jeśli ona — Berta — nazajutrz nie wróci. Poczem udała się w tę samą drogę, którą przyszła.
Jakkolwiek Berta była powściągliwą w stosunku do Maryi, niemniej Marya odczytała na wzburzonem obliczu siostry wszystko, co się działo w jej duszy; wiedziała, że Michał znikł, i nie wątpiła, iż nagłe odejście Berty z tego wynikło powodu. Ale po tem, co zaszło przed dwoma dniami, Marya nie śmiała pytać Berty.
Nowa trwoga dołączyła się do obaw, jakie już rozdzierały jej serce, a gdy ją wezwano, by wyruszyła w drogę z Petit-Pierre’m, który szedł szukać innego schronienia, uklękła i modliła się do Boga, by ofiara jej me pozostała próżna; by zechciał ocalić życie i honor narzeczonego Berty.




II.
Zamek Pénissiére.

Gdy Wandejczycy staczali w Chêne bitwę niepotrzebną, ale przynoszącą im chwałę, garstka ich, złożona z czterdziestu dwóch ludzi, prowadziła w Pénissiére de la Cour walkę, której wspomnienie pozostanie w historyi.
Tych czterdziestu dwóch rojalistów, którzy należeli do dywizyi w Clisson, wyruszyli z tego miasta z zamiarem pomaszerowania na miasteczko Cugan, gdzie mieli rozbroić gwardyę narodową. Zaskoczeni straszną burzą w drodze, zmuszeni byli szukać schronienia w zamku Pénissiére, gdzie batalion 29-go pułku piechoty, uprzedzony o ich ruchach, otoczył ich niebawem.
Pénissiére jest to stara budowla o jednem piętrze między parterem a strychem, mająca piętnaście okien kształtów nierównych. Kaplica stoi oparta o róg zamku. Dalej, łącząc się z doliną, ciągnie się łąka, poprzecinana żywopłotami, którą ulewne deszcze zamieniały na jezioro. Nadto mur, w którym Wandejczycy poczynili wyłomy, otaczał domostwo.
Wódz batalionu piechoty, rozejrzawszy się w położeniu, rozkazał pójść do ataku. Po krótkiej obronie, Wandejczycy opuścili mur zewnętrzny i cofnęli się do zamku, gdzie zabarykadowali drzwi. Następnie podzielili się — część została na parterze, część poszła na piętro, a każdy oddział miał ze sobą trębacza, który nie przestawał grać przez cały czas trwania bitwy. Niebawem rozpoczęli w oknach strzelaninę tak zręcznie kierowaną, że nikt nie domyśliłby się, jaka nieliczna jest ich garstka. Podtrzymywanie ognia polecono najsprawniejszym strzelcom; bez przerwy niemal wysyłali na oblegających kule z ciężkich krótkich strzelb, które towarzysze nabijali i podawali z rąk do rąk. Każda strzelba niosła dwanaście kul; Wandejczycy strzelali z pięciu, sześciu naraz: rzekłbyś baterya armat, nabitych kartaczami.
Żołnierze dwukrotnie próbowali wziąć zamek szturmem; docierali na odległość dwudziestu kroków, ale zmuszeni byli się cofnąć. Komendant rozkazał przypuścić nowy atak; gdy oddział sposobił się do wykonania rozkazu, czterej żołnierze, przy pomocy mularza, zbliżyli się do zamku, wybierając stronę muru, która nie miała żadnego otworu na ogród i stąd nie mogła być broniona. Gdy dotarli do stóp tego muru, żołnierze przystawili drabinę, weszli na dach, odsłonili go częściowo, wrzucili na strych materyały palne i odeszli. Po chwili słup dymu zaczął się wznosić z dachu, a tu i owdzie strzelał język płomienisty.
Na ten widok żołnierze wydali wielki okrzyk i ruszyli ponownie na małą cytadelę, na której zatknięto niby sztandar ognisty. Oblężeni spostrzegli pożar, ale nie mieli czasu gasić, zresztą, ponieważ płomień ustawicznie wznosił się w górę, przeto mieli nadzieję, że, zgaśnie sam przez się. Na krzyki żołnierzy odpowiedzieli strzelaniną piekielną, a dwie trąby nie przestawały ani na chwilę rozbrzmiewać wesołą melodyą wojenną.
Gdy pluton, złożony z pięćdziesięciu żołnierzy, zasilił szeregi obiegających, komendant rozkazał zabębnić do szturmu i żołnierze, na wyścigi, rzucili się na zamek. Tym razem dotarli do drzwi, które saperzy zaczęli wyłamywać. Wodzowie rozkazali Wandejczykom, znajdującym się na parterze, iść na pierwsze piętro; połowa, oblężonych podtrzymywała strzelaninę, druga połowa zaś wyjmowała tafle posadzki, tak, że gdy żołnierze wtargnęli do wnętrza, zostali przyjęci gradem kul, spadających z pomiędzy belek sufitu, co zmusiło ich do odwrotu po raz czwarty.
Wówczas wódz batalionu rozkazał, by uczyniono na parterze tak samo, jak na strychu. Żołnierze wrzucili przez okna do wnętrza zamku pęki chrustu i suchego drzewa, a potem kilka zapalonych pochodni i w ciągu dziesięciu minut Wandejczycy mieli jednocześnie ogień nad głową i pod nogami.
A mimo to nie ustawali w walce! Błysk strzałów przecinał obłoki dymu, które wydobywały się z każdego okna; wszelako ta strzelanina była raczej zemstą rozpaczy, niż walką obrony; nieprawdopodobnem wydawało się, żeby mała załoga uszła śmierci. Ogień objął już belki i pułapy na parterze, które trzeszczały pod nogami Wandejczyków; języki płomieniste zaczynały wydobywać się tu i owdzie z posadzki; dach mógł lada chwila runąć na głowy oblężonych lub też posadzka zapaść się pod ich nogami; — dym ich dusił.
Wodzowie powzięli zamiar rozpaczliwy: postanowili wyjść z zamku; ale, ponieważ to wyjście, jeśli miało dać jakąkolwiek szansę nadziei, musiało być osłonięte przez strzelaninę, która, zajęłaby żołnierzy, przeto wodzowie zapytali, kto zechce poświęcić się dla kolegów. Zgłosiło się ośmiu. Oblężeni podzielili się tedy na dwa plutony. Trzydziestu sześciu i jeden trębacz mieli próbować przedostać się na kraniec parku, zamknięty tylko przez płot, ośmiu zaś, śród których pozostał drugi trębacz, miało osłaniać te usiłowania. Gdy zatem ci, którzy mieli pozostać, podtrzymywali tęgi ogień, biegając od okna do okna, inni przebijali mur przeciwległy do tego, nawprost którego stali żołnierze; następnie wyszli przez wyłom z trębaczem na czele i podążyli na kraniec ogrodu, gdzie znajdował się płot.
Żołnierze dają do nich ognia i rzucają się naprzód, by ich otoczyć. Wandejczycy odpowiadają strzałami, przewracają wszystko, co im staje na drodze, i przeskakują przez płot; pięciu pada trupem, reszta rozprasza się po zatopionych łąkach. Trębacz, który szedł pierwszy, dostał trzy kule, ale trąbić nie przestał. Ci zaś, którzy pozostali w zaniku, trzymali się dzielnie. Ilekroć żołnierze usiłowali się zbliżyć, z ogniska tego padały kule i przerzedzały ich szeregi. Tak trwało przez pól godziny. Dźwięki trąby nie przestały rozbrzmiewać śród huku strzałów, śród głuchego syku płomieni, niby ostatnie wyzwanie, rzucane śmierci przez tych ludzi.
Wreszcie rozległ się trzask straszliwy, buchnęły w powietrze obłoki płomyczków i snopy iskier; trąba umilkła, strzelanina ustała.
Podłoga runęła i mała załoga została pogrzebana pod gruzami; olbrzymi piec pochłonął oblężonych — ocalić ich mógł chyba cud jakiś. Tak mniemali żołnierze, którzy przez czas jakiś przyglądali się tym ruinom, a nie słysząc ani jednego krzyku, ani jednego jęku, który wykazałby, że pod gruzami znajduje się choćby jeden Wandejczyk od śmierci ocalony, opuścili posępne pogorzelisko. Niebawem tedy na widowni bitwy, gdzie przed chwilą jeszcze panował zgiełk i wrzawa, pozostały tylko czerwone zgliszcza dogasające w milczeniu i dokoła trupy oświetlone ostatnimi, jaskrawymi blaskami pożaru.
Około godziny pierwszej nad ranem, człowiek wzrostu niezwykłego, przesuwając się wzdłuż płotów, czołgając się, gdy spotkał na drodze ścieżkę, przybył na wywiady w okolice zamku. Nie dostrzegając nic podejrzanego, człowiek ten okrążył zniszczoną siedzibę i oglądał bacznie każdego trupa, jakiego spotykał na drodze, poczem znikł w ciemnościach. Po kilku chwilach zaś powrócił, niosąc innego mężczyznę na plecach i w towarzystwie kobiety w stroju wieśniaczym.
Nasi czytelnicy poznali już tych mężczyzn i tę kobietę: była to Berta, Krótka-Radość i Trigaud. Berta szła blada, jak chusta, a jej zwykła energia i stanowczość ustąpiły miejsca obłędowi niemal. Kiedy niekiedy wyprzedzała przewodników i Aubin musiał przywoływać ją do rozsądku.
Gdy wyszli wszystko troje na łąkę, którą zajmowali poprzednio żołnierze, młoda dziewczyna, ujrzawszy złowrogie pogorzelisko, padła na kolana i krzyknęła imię, które skonało w jęku bolesnym. Poczem zerwała się i pobiegła do płonących ruin. Po drodze potknęła się o coś — był to trup. Z wyrazem śmiertelnej trwogi pochyliła się nad martwem obliczem, podniósłszy głowę za włosy, lecz wnet ją opuściła, a spostrzegłszy zwłoki innych, rozrzucone na łące, biegała, jak szalona, od jednych do drugich.
— Niestety! panno Berto — odezwał się Aubin, którego Trigiaud niósł za nią — niema go tutaj! Chcąc pani oszczędzić tego smutnego widoku, poleciłem Trigaud’owi, który nas wyprzedził, żeby obejrzał poległych; Trigaud widział wprawdzie pana de la Logerie tylko ze dwa razy ale, jakkolwiek mój biedny towarzysz jest idyotą, niemniej poznałby go napewno.
— Tak, tak, macie słuszność — odparła Berta, wskazując Pénissiére — a jeśli jest gdziekolwiek, to...
I, zanim mężczyźni zdążyli pomyśleć o zatrzymaniu jej, Berta rzuciła się na mur okna parterowego i, stojąc tak, pochyliła się nad przepaścią ogniową, z której unosił się szum i syk złowrogi, gotowa wskoczyć w płomienie. Na znak Aubin’a, Trigaud pochwycił młodą dziewczynę w pół i postawił ją na łące. Berta nie opierała się, bo w głowie jej powstała myśl, która nagie sparaliżowała jej wolę.
— Boże, Boże — jęknęła — nie dozwoliłeś mi być przy nim, bym go broniła lub wraz z nim umarła, a teraz odmawiasz mi nawet pociechy złożenia zwłok jego do grobu!
— Niestety! — odparł kaleka — i ja jestem ciężko strapiony, bo, widzi pani, jeśli pan de la Logerie tam pozostał, to pozostał z nim też biedny Jan Oullier.
Berta, w samolubstwie bólu swego, nie pomyślała o wiernym przyjacielu.
— Czy niema już żadnej nadziei? — zawołała. — Czy nie mogli się ocalić w jakikolwiek sposób? Och! szukajmy, szukajmy!
Aubin potrząsnął głową.
— To trudna sprawa! Wnosząc z tego, co nam powiedział jeden z trzydziestu trzech ocalonych, pięciu z nich zostało zabitych.
— Ale Jan Oullier i pan Michel byli między tymi, którzy zostali — rzekła Berta.
— Tak, i dlatego mam tak mało nadziei. Niech pani spojrzy! — zawołał Aubin, wskazując mury, które wznosiły się całkowite, a potem parter, zamieniony w ognisko, gdzie spalała się posadzka pierwszego piętra, podłoga strychu i szczątki dachu — niech pani spojrzy! Tu są już tylko szczątki, które się palą i mury, które grożą zawaleniem. Odwagi, panno Berto... ale możnaby postawić sto przeciw jednemu, że narzeczony pani i biedny Oullier zostali pod temi ruinami zmiażdżeni.
— Nie, nie! — zawołała Berta — nie, on nie mógł umrzeć, on nie powinien był umrzeć! Jeśli trzeba było cudu, żeby go ocalić, Bóg ten cud uczynił. Głos jakiś mówi mi tutaj (przycisnęła dłoń do serca), że on mnie wzywa, że mnie potrzebuje! Przeszukam te gruzy, wtargnę do tych murów! I, pochwyciwszy białemi dłońmi belkę, która wystawiała nawpół zwęglona, z okna, Berta, nadludzkimi wysiłkami próbowała przyciągnąć ją do siebie, jak gdyby wraz z tą belką mogła podnieść stosy gruzów i zobaczyć, co ukrywały.
Wtem Trigaud znakiem nakazał towarzyszowi milczenie. Aubin, znając z doświadczenia bystrość zmysłów biednego idyoty, usłuchał go. Trigaud nasłuchiwał.
— Czy żołnierze wracają? — spytał Krótka-Radość.
— To nie to — odparł Trigaud.
I, odczepiając Aubin’a, przymocowanego, jak zawsze, do jego ramion, Trigaud rzucił się na płask na ziemię i przyłożył ucho do ziemi.
— Czy słyszysz co nadzwyczajnego? — spytał Aubin.
— Tak — odparł Trigaud i dał znak Aubin’owi i Bercie, żeby słuchali, jak on. Krótka-Radość położył się i przytknął ucho do ziemi, Berta poszła za jego przykładem; ale, zaledwie upłynęła minuta, młoda dziewczyna zerwała się, wołając:
— Żyją! żyją, Boże miłosierny, dzięki Ci, dzięki!
— Nie łudźmy się zawcześnie nadzieją — upomniał Aubin. — Istotnie słyszę jakiś głuchy odgłos, idący widocznie z pod gruzów; ale było ich ośmiu: kto nas upewni, że są tam ci dwaj właśnie, których my szukamy?
— Kto nas upewni, Aubinie? Moje przeczucia, które mnie zniewoliły przybyć tutaj! To nasi, mówię wam! to oni, którzy szukali schronienia i znaleźli je w jakiejś piwnicy, a którzy teraz są tam uwięzieni.
— To możliwe — szepnął Krótka-Radość.
— To pewne! — zawołała Berta — ale, jak im dopomódz? jak dostać się do miejsca, w którem się znajdują?
— Jeśli są w podziemiu, to podziemie musi mieć wyjście; jeśli są w piwnicy, ta piwnica musi mieć okienko; chodzi o to, by je znaleźć, a jeśli nie znajdziemy ani wyjścia, ani okienka, w takim razie będziemy kopali ziemię dopóty, dopóki nie dostaniemy się do nich.
Berta zaczęła okrążać dom, wyrywając, usuwając z istną furyą belki, kamienie, dachówki, które pospadały na zewnątrz muru i zasłoniły cały dół. Nagle wydała okrzyk. Trigaud i Aubin podążyli ku niej, jeden na swoich wielkich nogach, drugi, dopomagając sobie kikutami i rękoma.
— Posłuchajcie! — zawołała młoda dziewczyna z tryumfem.
Istotnie, z miejsca, w którem się zatrzymała, słychać było wyraźnie dobiegający z głębi spustoszonego domu odgłos głuchy, ale nieustający, podobny do odgłosu narzędzia, którem uderzanoby miarowymi ciosami w fundamenty zamku.
— To tam — rzekła Berta, wskazując stos gruzów pod murem — tam trzeba szukać.
Trigaud zabrał się do dzieła i, dokazując cudów siły w uprzątaniu gruzów, odsłonił dosyć szybko otwór, przez który dobiegał do nich odgłos pracy nieszczęśliwych. Berta chciała wejść przez ten otwór, skoro tylko został należycie oczyszczony, ale Trigaud powstrzymał ją. Wziął krokiew, zapalił ją przy ognisku pożaru, poczem, opasawszy Aubin’a rzemieniem, którym zazwyczaj przytwierdzał go sobie do ramion, spuścił go przez otwór.
Trigaud i Berta stali, powstrzymując oddech. Słyszeli, jak Aubin mówił z robotnikami. Niebawem dał znak Trigaud’owi, żeby go podciągnął.
— Żyją! żyją, nieprawda? — spytała Berta z trwogą, skoro tylko ujrzała Aubin’a.
— Tak — odparł — ale, błagam, niech pani nie usiłuje dostać się do podziemia! oni nie są w piwnicy, na którą wychodzi to okienko, lecz w niszy przyległej; otwór, przez który się tam dostali, jest zatkany; trzeba koniecznie przebić mar, żeby się do nich dostać, i obawiam się, żeby nie runęła przytem część sklepienia, już zachwianego. Niechże więc pani pozwoli, żebym pokierował robotą Trigaud’a.
Berta padła na kolana i zaczęła się modlić. Aubin zebrał zapas suchych krokwi i wraz z Trigaud’em spuścili się do piwnicy. Po dziesięciu minutach, które wydały się Bercie tyluż wiekami, rozległ się huk spadających kamieni; z piersi młodej dziewczyny wyrwał się okrzyk trwogi; rzuciła się do okienka i ujrzała Trigaud’a; powracał, niosąc na ramieniu postać bezwładną, której głowa zwieszała się na piersi żebraka. Berta poznała Michała.
— Nie żyje, Boże wielki! umarł! — zawołała, nie mając odwagi się zbliżyć.
— Nie, nie — odparł z głębi piwnicy głos Jana Oullier’a — nie, nie umarł.
Na te słowa młoda dziewczyna rzuciła się naprzód, wzięła Michała z rąk Trigaud’a i, uspokojona, albowiem dosłyszała bicie jego serca — usiłowała otrzeźwić go, zwilżając jego czoło wodą, którą czerpała z poblizkiej kałuży.




III.
Równina Bouaimé.

Gdy Berta usiłowała ocucić Michała, którego zemdlenie spowodowane było przeważnie duszącym dymem, Jan Oullier z kolei wydostał się przez okienko z piwnicy, a za nim Aubin i Trigaud.
— A więc byliście tam sami? — spytał Aubin, gdy już wszyscy trzej znaleźli się obok Berty.
— Tak.
— A tamci?
— Schronili się pod sklepienie schodów; sufit runął, zanim zdążyli przyłączyć się do nas.
— A czy zginęli?
— Nie sądzę; w godzinę po odejściu żołnierzy słyszeliśmy jeszcze rozmowę i odgłos poruszanych kamieni. Wołaliśmy, ale nie słyszeli nas zapewne.
— Zjawiliśmy się zatem w sarną porę; szkoda tylko, że nieco zapóźno — rzekł Krótka-Radość, patrząc z niepokojem na wschód, gdzie szeroka wstęga purpurowa zwiastowała, że świt jest bliziki. — Dwie godziny nocy więcej ułatwiłyby nam znakomicie ocalenie; ranny, inwalida i kobieta, niemały to ciężar w odwrocie, nie licząc, że zwycięzcy wczorajsi włóczyć się będą dzisiaj po wszystkich drogach.
— Zapewne, ale odzyskałem zupełnie siły, odkąd nie mam już tego sklepienia żelaznego nad głową.
— Mój biedny Janie, jesteś dopiero w połowie ocalony.
— A więc nie zaniechajmy środków ostrożności.
I Jan Oullier zaczął zaglądać do ładownic zabitych żołnierzy, powyjmował wszystkie naboje, jakie zawierały, nabił strzelbę z całą zimną krwią, jak gdyby udawał się na polowanie i, zbliżając się do Berty i do Michała, którego młoda dziewczyna zdołała nareszcie ocucić, zapytał:
— Czy pan może iść?
— Zdaje mi się, że będę mógł — odparł Michał.
Rana jego była powierzchowna, kula przeszła mu przez mięśnie, nie naruszywszy kości. Berta obejrzała ranę i podwiązała rękę białym jedwabnym szalikiem, który zdjęła z szyi.
— Jeśli pan nie zdoła chodzić — rzekł Jan Ouliier — to będę pana niósł.
Wobec tego uowego dowodu zwrotu, jaki się dokonał w uczuciach starego Wandejczyka dla Michała, Berta podniosła zdumione spojrzenie na Jana Oullier’a i chciała mu zadać pytanie, gdy w tejże chwili wiatr przyniósł na skrzydłach swoich odgłos muzyki piechoty od strony Clisson.
— Aubin miał słuszność! — zawołał Jan Oullier i przez chwilę nasłuchiwał. — W drogę! nie mamy chwili czasu do stracenia.
I wsunął rękę pod zdrowe ramię Michała. Krótka-Radość siedział już na ramionach Trigaud’a.
— Dokąd idziemy? — spytał.
— Myślałem zrazu o folwarku Saint-Hilaire, ale nie wiem, czy będzie dość bezpieczny — odparł Jan Oullier, który, skoro tylko ruszyli z miejsca, uczuł, że éMichał chwieje się na nogach. — O Machecoul’u niema co marzyć nawet, bo niepodobna, żeby nasz raniony przebył osiem mil pieszo. Skręćmy tedy na prawo, dotrzyjmy do równiny BouaimW i ukryjmy się między skałami. Żeby zatrzeć ślady i iść prędzej, wezmę pana Michel’a na ramiona. Idźmy gęsiego; panna Berta za mną, a stopa Trigaud’a zniweczy odciski naszych stóp.
Równina Bouaimé, ku której Jan Oullier skierował się w ucieczce wraz z towarzyszami, położona jest w odległości jakiej mili od miasteczka Saint-Hilaire; chcąc do niej dotrzeć, trzeba przejść przez rzekę Maine. Równina to bardzo rozległa, ciągnie się na północ do Rémouille i Montbert i zasiana jest licznemi skałami granitowemi. Dolmeny i menhiry wznosiły śród kęp paproci, krzaków janowca i ostrokrzewu swe brunatne szczyty, mchem uwieńczone.
Ku jednemu z największych głazów poprowadzi Jan Oullier swoją małą karawanę; głaz ten był płaski i spoczywał na czterech olbrzymich blokach granitowych. Dziesięć do dwunastu osób mogłoby swobodnie wypocząć pod jego cieniem. Zaledwie Jan Oullier postawił na ziemi Michała, młodzieniec zachwiał się tak silnie, że, gdyby Berta go nie podtrzymała, byłby upadł na wznak. Spiesznie zerwała pęki mchu i paproci, ułożyła z nich pod dolmenem posłanie i Michał, pomimo całej grozy sytuacyi, niebawem zasnął głęboko.
Trigaud sprawował straż na dolmenie; dzika postać na dzikim cokole przypominała sylwetą swoją olbrzymów, którzy dwa tysiące lat wcześniej wznieśli ten ołtarz. Krótka-Radość spoczywał obok Michała, nad którym Berta, mimo wyczerpania, spowodowanego zarówno zmęczeniem moralnem, jak i fizycznem, postanowli czuwać. Jan Oullier zaś ruszył w drogę, w części na wywiady, w części po żywność dla zgłodniałych zbiegów.
Upłynęły mniej więcej dwie godziny od czasu, gdy Trigaud wodził bacznem okiem dokoła, nie dostrzegłszy nic podejrzanego śród zupełnej ciszy, gdy nagle zobaczył w kierunku Saint-Hilaire biały obłoczek, wznoszący się zazwyczaj po strzale. Następnie ujrzał człowieka, który uciekał co sił starczyło w stronę dolmenu. Trigaud jednym susem zeskoczył ze swego cokołu. Berta, która walczyła skutecznie z sennością, na słaby odgłos dalekiego strzału obudziła już Aubin’a. Trigaud pochwycił kalekę i podniósł go ponad swoją głowę tak, że Aubin znalazł się na wysokości dziesięciu stóp; poczem olbrzym wymówił tylko dwa wyrazy, które zresztą nie potrzebowały komentarza:
— Jan Oullier.
Aubin przysłonił dłonią oczy i poznał również starego Wandejczyka; zauważył nadto, że Jan Oullier, zamiast dążyć w stronę, gdzie nań czekali, wbiegł na wzgórze przeciwległe temu, na którem stał dolmen i kierował się w stronę Montbert’u. Zauważył jeszcze, że, zamiast dążyć zboczem i ukryć się w ten sposób przed wzrokiem tych, którzy go niechybnie ścigali, stary Wandejczyk szedł miejscami najwyższemi, tak, żeby widzieli go wszyscy, którzy włóczyli się po okolicy w milowym promieniu.
Jan Oullier zanadto był doświadczony, by postępować lekkomyślnie; jeśli taką drogę obrał, miał niewątpliwie słuszny do tego powód; istotnie, obliczył, że w ten sposób na siebie jednego tylko skieruje całą uwagę wroga, a odwróci ją od tropu, który byłby go niewątpliwie doprowadził do celu. Aubin pomyślał tedy, że najlepiej będzie, zarówno dla niego, jak i dla jego towarzyszów, gdy pozostaną w swem schronieniu i czekać będą na bieg wypadków, śledząc bacznie, co się dzieje dokoła. Kazał tedy Trigaud’owi, by go wzniósł na dolmen, ale, jakkolwiek niewysoka była jego wątła postać, niemniej uważał, iż nie należy jej wystawiać na tym cokole. Położył się tedy na płask, z twarzą zwróconą w stronę wzgórza, którem dążył Jan Oullier.
Niebawem w miejscu, w którem ten wszedł na wzgórze, Aubin ujrzał jednego żołnierza, potem drugiego, potem trzeciego. Narachował ich ze dwudziestu. Nie kwapili się jednak do pogoni za zbiegiem; rozstawiali się tylko na równinie w ten sposób, by mu odciąć odwrót, w razie, gdyby próbował zawrócić. Ta dwuznaczna taktyka spotęgowała jeszcze baczność Aubin’a, albowiem obudziła w nim podejrzenie, że nietylko ci żołnierze, których widział, ścigali Wandejczyka. Wzgórze, którego zboczem najwyższem on szedł, kończyło się spiczastą skałą, wznoszącą się nad trzęsawiskiem. Na tę to stronę skupiła się cała uwaga Aubin’a.
— Czerwone spodnie — odezwał się naraz Trigaud, wskazując trzęsawisko.
Aubin spojrzał w kierunku wskazanym przez Trigaud’a i zobaczył błysk broni śród sitowia; niebawem zarysowała się postać żołnierza, a za nim ukazało się znów z dwudziestu kolegów. Krótka-Radbść widział, jak przyczajali się w sitowiu, niby myśliwi na czatach. Zwierzyną był Jan Oullier. Schodząc ze stoku, musiał wpaść w zasadzkę. Nie było chwili do stracenia, należało go uprzedzić. Aubin pochwycił swoją fuzyę i strzelił z za dolmenu, trzymając lufę na poziomie zarośli.
Jan Oullier usłyszał sygnał i poznał strzał krótkiej fuzyjki Aubin’a; odgadł odrazu przyczyny, jakie skłoniły jego przyjaciela do zdradzenia incognita, którego strzegł z takim mozołem. Zawrócił tedy i, zamiast dążyć ku trzęsawisku, zaczął schodzić ze wzgórza. Nie biegł już, fruwał!
Jakkolwiek Aubin przedsięwziął wszelkie możliwe ostrożności, by ukryć dym przed wzrokiem żołnierzy, niemniej poznali oni doskonale, w której stronie padł strzał; stojący w trzęsawisku połączyli się tedy z tymi, którzy stali w zaroślach, i naradzali się widocznie, czekając na dalsze rozkazy.
Aubin rozejrzał się bacznie dokoła, podniósł palec, śliną zwilżony, upewnił się w ten sposób, że wiatr wieje od strony, gdzie stali żołnierze, i pomacał zarośla, by się przekonać, że słońce, które było palące i wiatr, który był silny, wysuszyły je dostatecznie.
— Co wy robicie? — spytała Berta, która, śledząc to, co się działo, pojęła doskonale całą grozę niebezpieczeństwa i dopomagała Michałowi do wstania.
— Co ja robię? — odparł kaleka — albo raczej co zrobię, kochana panienko? Zrobię ogień świętojański, a pani będzie mogła chwalić się dzisiaj wieczorem, jeśli dzięki temu ogniowi będzie pani, jak mam nadzieję, ocalona, że pani jeszcze takiego w życiu swojem nie widziała!
To mówiąc, dał Trigaud’owi kilka kawałków rozpalonej hubki, a ten porozkładał je między wiązki suchej trawy; płomień, rozdmuchany jego potężnemi płucami, zamienił niebawem wiązki trawy na tyleż ognisk, które Trigaud rozmieścił po kroków dziesięć na przestrzeni stu kroków. Kładł właśnie ostatnią wiązkę, gdy Jan Oullier stanął na dolmenie.
— W drogę! w drogę! — krzyknął — wyprzedzam ich zaledwie o dziesięć minut.
— Tak, ale to pozwoli nam wyprzedzić ich o minut dwadzieścia! — odparł Krótka-Radość, wskazując zarośla, które zaczęły już skręcać się i trzeszczeć, gdy z tuzin słupów dymu wznosił się ku niebu.
— Ten ogień nie rozpali się może dosyć prędko i nie będzie może taki potężny, żeby ich powstrzymać odparł Jan Oullier; poczem, zbadawszy stan atmosfery, dodał: — Zresztą wiatr skieruje płomienie w stronę, w którą my pójdziemy.
— Tak; ale wraz z płomieniami skieruje też dym — odpowiedział Aubin tryumfująco — i na to właśnie liczę; dym osłoni nas tak, że nie będą wiedzieli, ilu nas jest i dokąd zmierzamy.
Jan Oullier, nie mówiąc już słowa, wziął Michała na ramiona, pomimo protestów młodzieńca, utrzymującego, że ma dosyć siły, by pójść piechotą.
— Weź pannę Bertę za rękę — zalecił Aubin Oullier’owi — niech zatka oczy i zaczerpnie powietrza na zapas; za dziesięć minut nie będziemy już nic widzieli i zaledwie zdołamy oddychać. A teraz w drogę!
I Trigaud ruszył naprzód. Istotnie, zaledwie minęło dziesięć minut, zapowiedzianych przez Aubin’a, dziesięć słupów dymu złączyło się i zlało w jeden olbrzymi całun, który rozpościerał się na szerokości trzystu kroków, płomienie zaś zaczynały syczeć groźnie za nimi.
— Czy widzisz dosyć, żeby być naszym przewodnikiem? — spytał Jan Oullier Aubin’a — bo najważniejsza rzecz teraz, żeby nie zmylić drogi, i żeby się nie rozłączyć.
— Najlepszym naszym przewodnikiem będzie dym; idźmy tylko śmiało w tym samym co on kierunku, a zaprowadzi nas tam, dokąd iść chcemy; tylko nie traćcie z oczu Trigaud’a.
Szli tak przez kwadrans; ogień, podniecany wiatrem, otaczał ich coraz gęstszymi obłokami dymu. Kiedy niekiedy tylko Jan Oullier pytał Berty:
— Czy pani jeszcze oddycha?
A ona odpowiadała zaledwie dosłyszalnem „tak“. O Michała, nie troszczył się już stary gajowy; dostanie się do celu, skoro siedzi na jego ramionach. Nagle Trigaud cofnął się. Wsadził nogę w wodę głęboka, której nie dostrzegł, z powodu dymu, i zagłębił się w niej powyżej kolana. Aubin wydał okrzyk radości.
— Jesteśmy na miejscu! — rzekł — dym poprowadził nas, jak najlepiej ułożony pies myśliwski. Rozumiesz teraz, Janie?
— Tak, ale jak dostać się na wysepkę?
— Jakto? A Trigaud?
— Tak, ale skoro żołnierze nas nie znajdą, czy nie domyślą się wybiegu?
— Zapewne, gdyby nas nie odnaleźli; ale oni pas odnajdą. Nie wiedzą, ilu nas jest; umieścimy pannę Bertę i naszego rannego w bezpiecznem schronieniu, poczem, jakgdybyśmy zmylili drogę, którą nam przeciął staw, zawrócimy, ty, Trigaud i ja, i dowiedziemy im kilku porządnymi strzałami, że nas to istotnie widzieli przed chwilą. Wówczas będziemy mogli dotrzeć spokojnie do lasów Gineston, skąd z łatwością powrócimy w nocy na wysepkę.
— A żywność dla biednych dzieci?
— Ba! — rzekł Krótka-Radość — jeszcze nikt nie umarł z tego, że nie jadł przez dwadzieścia cztery godziny.
Trigaud wziął najpierw na ręce Michała i wszedł do wody, która niebawem sięgnęła mu do kolan, następnie do pasa, a w końcu do piersi; przeszedł tak przez staw i dotarł do wysepki, obejmującej ze dwanaście stóp kwadratowych, która na tej wodzie stojącej wydawała się wielkiem gniazdem kaczek. Wysepka ta pokryta była istnym lasem sitowia. Trigaud złożył na tem sitowiu Michała i wrócił po Bertę, którą przeniósł w ten sam sposób i posadził obok barona de la Logerie.
— Połóżcie się na środku wysepki — zawołał Jan Oullier z przeciwległego brzegu. — Podnieście trzcinę zgiętą tam, gdzieście przechodzili, a ręczę, że nikt was tam szukać nie będzie.
— Dobrze! — odparła Berta. — A teraz, zajmijcie się tylko sobą, zacni przyjaciele, i nie narażajcie się niepotrzebnie.




IV.
W którym spółka Aubin Krótka Radość i Trigaud przynosi zaszczyt firmie.

Czas już był wielki, żeby trzej szuanie ukończyli to, co mieli do załatwienia na stawie; płomienie zbliżały się z błyskawiczna szybkością, dym stawał się coraz gęstszy i coraz bardziej duszący. Ale stalowe łydki Jana Oullier’a i Trigaud‘a były szybsze od pożaru i niebawem zbiegowie wydostali się z zagrożonego obszaru. Skręcili na lewo, a wtedy Jan Oullier zawołał:
— Czołgajmy się, czołgajmy się teraz, Trigaud! żołnierze nie powinni nas dostrzedz, dopóki nie będziemy wiedzieli, co robią i w jaką stronę zmierzają.
Olbrzym zgiął się, jak gdyby chodził na czworakach, i w samą porę; zaledwie bowiem się schylił, usłyszał nad głową świst kuli, która, bez tej ostrożności, byłaby go ugodziła w pierś.
— Odgadli nasz wybieg i otaczają nas, przynajmniej z tej strony.
Istotnie, szereg żołnierzy, w oddaleniu stu kroków jeden od drugiego, stał na przestrzeni pół mili, jak szereg naganiaczy, czekając, żeby Wandejczycy ukazali się ponownie.
Ujrzawszy to, Jan Oullier oparł fuzyę na ramieniu i strzelił do żołnierza, który nabijał broń. Żołnierz, ugodzony w pierś, wywrócił młynka i padł twarzą na ziemię. Ten sam los spotkał żołnierza następnego. Poczem Jan Oullier, zrywając się na równe nogi ze zwinnością pantery, zawołał:
— Naprzód! naprzód! nie trzeba iść tuż przy sobie; kule, które na nas zaczną padać, będą miały w ten sposób mniejsze oparcie.
Wandejczyk przewidział słusznie; zaledwie trzej towarzysze uszli dziesięć kroków, rozległo się kolejno osiem strzałów, a jedna kula oderwała część maczugi, którą Trigaud trzymał w ręku. Na szczęście dla zbiegów, żołnierze, którzy nadbiegali ze wszystkich stron na pomoc kolegom, zadyszani, dali ognia niepewną ręką; niemniej jednak zamknęli przejście i nieprawdopodobne było, żeby Jan Oullier i jego towarzysze zdążyli przedostać się przez linię żołnierzy, nie stoczywszy walki na rękę.
Jakoż, w chwili, gdy Jan Oullier, który szedł po stronie lewej, zamierzał przeskoczyć mały rów, ujrzał żołnierza, który ze strony przeciwległej czekał na niego z nastawionym bagnetem. Ponieważ w szalonym biegu Oullier nie miał czasu nabić broni nanowo, przeto wydobył z kieszeni nóż, wziął go w zęby i podążył co tchu naprzód. O dwa kroki od rowu zmierzył się do strzału, a żołnierz, nie mając widocznie również broni nabitej, padł na płask, jak przewidział Jan Oullier, by uniknąć strzału. Ten zaś jednym susem przeskoczył przez żołnierza, w chwili następnej uczynił to też Trigaud, nie bacząc, że kula, ocierając się o jego ramię, dodała jeszcze jeden łachman do łachmanów, które stanowiły jego odzież.
Zbiegowie przedostali się zatem przez linię żołnierzy, a gdy po pięciu minutach dalszej drogi połączyli się znów, Aubin rzekł radośnie:
— Doskonale! patrzcie, pola.
Istotnie, w odległości jakiego tysiąca kroków, na krańcu stoku takiego łagodnego, że prawie niedostrzegalnego, widniało zboże już żółtawe, falujące w obramieniu zieleni.
— Możebyśmy odpoczęli chwilkę — odezwał się Aubin; zdawało się, że odczuwa zmęczenie Trigaud’a.
— Dobrze — odparł Jan Oullier — nabiję broń, a ty rozglądaj się przez ten czas uważnie.
— Do kroćset bomb i kartaczy! — krzyknął nagle Krótka-Radość w chwili, gdy stary Wandejczyk nakładał proch na drugą kulę.
— Co tam? — spytał Jan Oullier, odwracając się.
— W drogę, do stu dyablów! w drogę! Jeszcze nic nie widzę, ale słyszę odgłos, który nie zapowiada nic dobrego.
— Oho! — rzekł Jan Oullier — kawalerya, jaki zaszczyt dla nas! Ruszaj, ruszaj! leniuchu! — dodał, zwracając się do Trigaud’a, który jednym susem przesadził olbrzymi kamień, znajdujący się na drodze, poczem przystanął, usłyszawszy okrzyk bólu, wyrywający się z piersi Jana Oullier’a.
— Co ci się stało? — spytał Aubin, widząc, że Oullier stoi z nogą podniesioną oparty na lufie strzelby.
— Wpakowałem nogę w jakąś dziurę i wykręciłem ją, albo zwichnąłem; nie mogę już postąpić ani kroku. — To mówiąc, Jan Oullier usiłował jednak iść, lecz krzyknął znów i usiadł.
W tej chwili młody oficer strzelców, który miał lepszego konia od innych, ukazał się na wzgórku, w odległości jakich trzystu kroków od zbiegów. Jan Oullier podniósł fuzyę i strzelił, a młody oficer otworzył ramiona i padł na wznak. Jan Oullier zabrał się do nabijania broni.
— Mówisz zatem, że nie możesz chodzić? — spytał Aubin.
— Ujdę może z dziesięć albo i piętnaście kroków, utykając; ale po co?
— A więc zostajemy tutaj, Trigaud!
— Czyś ty oszalał? — zawołał Jan Oullier.
— Nie, tam, gdzie ty umrzesz, umrzemy razem z tobą, mój stary; ale przedtem spuścimy niejednego.
— Nie, nie, Aubin’ie, to być nie może. Musicie żyć, żeby czuwać nad tymi, których pozostawiliśmy tam... — A ty co tam robisz, Trigaud? — spytał Jan Oullier, widząc, że olbrzym, który zeszedł do potoku, podnosi głaz granitowy.
— Daj mu pokój — odezwał się Krótka-Radość on nie traci czasu.
— Tutaj, tutaj — krzyknął Trigaud, wskazując jamę, jaką wody wyżłobiły pod kamieniem.
— Patrzcie! a to ci ma spryt dzisiaj, ten hultaj Trigaud, jak małpa! Tutaj, Janie, tutaj, wślizgnij się pod kamień.
Jan zawlókł się do towarzyszów, wślizgnął się do jamy i usiadł, skulony, imając nogi do połowy w wodzie; poczem Trigaud ułożył głaz na miejscu, tak jednakże, że powietrze i światło dochodziło do tego, który tam siedział, niby żywcem pogrzebany. Zaledwie to skończył, kilku kawalerzystów ukazało się na szczycie wzgórza, a przekonawszy się, że młody oficer nie żyje, puścili się pełnym galopem w pogoń za szuanami.
Wszelka nadzieja nie była jeszcze zupełnie stracona: pięćdziesiąt kroków zaledwie oddzielało Trigaud’a i Aubin’a od płotu, poza którym ocalenie było tem pewniejsze, że, ufając konnicy, piechota wyrzekła się widocznie pościgu. Ale podoficer strzelców gonił ich tak zawzięcie, że Aubin czuł już gorący oddech konia na swoim karku. Wtem podoficer, chcąc zakończyć ten pościg, stanął w strzemionach i wymierzył taki cios szablą kalece, że byłby mu niewątpliwie rozpłatał głowę, gdyby koń, któremu jeździec niedość silnie zebrał cugle, nie rzucił się w lewo, gdy Trigaud, ruchem instynktownym skoczył w prawo. Broń chybiła tedy i zadrasnęła, tylko z lekka ramię oberżysty.
— Frontem! — krzyknął Aubin Trigaud’owi.
Żebrak obrócił się w mgnieniu oka, jak gdyby postać jego była przytwierdzona do ziemi sprężyną stalową. Koń; mijając Trigaud’a, uderzył go łbem, lecz zachwiać go nie zdołał; w tejże chwili Aubin strzelił że swojej fuzyi myśliwskiej i podoficer przewrócił się, a wierzchowiec poniósł go dalej. Tymczasem reszta jeźdźców zbliżyła się tak, że byli już tylko o kilka długości konia oddaleni od Wandejczyków.
Dwie sekundy wystarczyły Aubin’owi do uświadomienia sobie, jakie szanse ocalenia mógł mu dać punkt, w którym się znajdował. Stali na krańcu równiny Bouaimé, o kilka kroków od rozdroża, gdzie, jak na wszystkich rozdrożach wandejskieh, lub bretańskich, wznosił się krzyż. Ten krzyż kamienny, nawpół strzaskany w swojej szerokości, mógł stać się na krótko schronieniem. Tam też postanowił udać się Aubin, i tam podążył, na jego rozkaz, Trigaud.
Ale w chwili, gdy skręcał za obelisk kamienny, kula padła na jedno ramię krzyża, a odbijając się, ugodziła Aubin’a w policzek, co nie przeszkodziło kalece strzałem odpowiedzieć. Na nieszczęście wszakże krew, płynąca z rany Aubin’a, spadła na ręce Trigaud‘a, on zaś, na widok tej krwi, ryknął z wściekłości i rzucił się na żołnierzy, jak dzik na myśliwych. W tejże chwili żołnierze otoczyli Aubin’a i Trigaud’a, dziesięć szabel podniosło się nad ich głowami, dziesięć luf pistoletowych skierowało się ku ich piersi, a żandarm wyciągnął rękę, by pochwycić Aubin’a.
Ale maczuga Trigaud’a opadła, a spotkawszy po drodze nogę żandarma, zdruzgotała ją. Żandarm wydał straszny okrzyk i spadł z konia, który uciekł. W tej samej chwili padło jednocześnie dziesięć strzałów. Trigaud’owi kula utkwiła w piersi, lewa ręka Aubin‘a wisiała bezwładnie, strzaskana w dwóch miejscach. Żebrak nieczuły na ból, wywijał młynka maczugą, która strzaskała jedne szable, a odtrąciła inne.
— Do krzyża! do krzyża! — krzyknął Krótka-Radość. — Tam dobrze będzie umrzeć.
— Tak — odparł głucho Trigaud, a słysząc, że przyjaciel jego mówi o śmierci, konwulsyjnym ruchem opuścił maczugę na głowę strzelca, który padł trupem.
Poczem, wykonywając otrzymany rozkaz, zaczął iść tyłem do krzyża, by własnem ciałem osłonić, o ile możności, towarzysza,
— Do kroćset! — zawołał brygadyer — za dużo czasu, ludzi i prochu tracimy na tych dwóch żebraków!
I, ściągając cugle, dał ostrogę koniowi, który rzucił się na Wandejczyków. Łeb konia uderzył Trigaud’a w pierś tak gwałtownie i nagle, że olbrzym padł na kolana. Jeździec skorzystał z tego upadku i cięciem szabli rozpłatał czaszkę Aubin’owi.
— Rzuć mnie u stóp krzyża i uciekaj, jeśli możesz — rzekł Aubin głosem omdlewającym — bo dla mnie wszystko skończone. — Poczem zaczął się modlić: — Przyjmij duszę moją, o Boże!...
Ale olbrzym go nie słuchał; oszalały z wściekłości, wydawał krzyki ochrypłe, oczy jego ciskały płomienie; poza wykrzywionemi konwulsyjnie ustami błyszczały zęby zaciśnięte, groźne, które mogłyby pójść w zawody z kłami tygrysa. Koń, w skoku swoim, poniósł o kilka kroków dalej jeźdźca, który ugodził w Aubin’a. Trigaud nie mógł go dosięgnąć; zmierzywszy tedy okiem odległość, jaka go od strzelca dzieliła, cisnął weń maczugę, która poleciała świszcząc. Jeździec pochylił się na koniu i uniknął ciosu, ale koń ugodzony został w łeb. Zwierzę stanęło dęba i runęło na wznak wraz z jeźdźcem.
Trigaud wydał okrzyk radości straszniejszy, niż byłby okrzyk bólu; rzucił się na jeźdźca, schwytał go za nogę, wyciągnął z pod konia i, obróciwszy nim w powietrzu, roztrzaskał mu głowę o jedno z ramion krzyża. Kamień zachwiał się i pochylił, krwią obryzgany.
Okrzyk zgrozy i zemsty podniósł się z grona strzelców; ale, ponieważ ten dowód potężnej siły Trigaud‘ai odjął strzelcom ochotę zbliżenia się do niego, zaczęli nanowo nabijać broń. Przez ten czas Aubin oddawał ostatnie westchnienie, mówiąc głośno:
— Amen!
Wówczas Trigaud, czując, że ukochany pan jego umarł, usiadł na podstawie krzyża, odwiązał rzemień, zdjął z ramion swoich zwłoki Aubin‘a, ułożył je na kolanach i wpatrywał się w martwe oblicze, ocierając rękawem krew, którą było zalane; łzy, pierwsze, jakie przelewała ta istota, obojętna na wszelkie niedole i nędze życia, potoczyły się strumieniem po licach żebraka.
Potężny huk, dwie nowe rany, głuchy odgłos kilku kul, które przedziurawiły trupa, jakiego Trigaud trzymał w objęciach i tulił do serca, wyrwały go z tej martwoty bólu. Powstał, wyprostował się w całej swojej wysokości, strzelcy zaś, mniemając, że rzuci się na nich, zebrali cugle swoich wierzchowców, a śród ich szeregów przebiegło drżenie.
Ale żebrak nawet na nich nie spojrzał; już o nich nie myślał; rozważał tylko, w jaki sposób zapewnić się, że go nie rozłączą po śmierci z przyjacielem, i skierował się w stronę Maine.
Pomimo ran, pomimo krwi, którą ociekało jego ciało i która lała się istnym strumieniem, Trigaud wyprostowany, pewnym krokiem przybył na brzeg rzeki bez przeszkody, gdyż ani jeden żołnierz nie pomyślał nawet o zatrzymaniu go, stanął w miejscu, gdzie wybrzeże wznosiło się nad tonią czarną, której spokój wykazywał jej głębokość, ucałował trupa biednego kaleki, poczem, trzymając go przytulonego do piersi, zebrał ostatnie siły i rzucił się naprzód.
Woda plusnęła z hałasem pod ciężarem olbrzymiej masy, którą pochłaniała, kłębiła się jeszcze długo w miejscu, gdzie znikł Trigaud z towarzyszem, aż wreszcie uspokoiła się stopniowo, zakreślając wielkie koła, które nikły u wybrzeża.
Jeźdźcy nadbiegli w mniemaniu, że żebrak rzucił się do wody, by przepłynąć na brzeg przeciwległy, i z pistoletem w ręku, z muszkietem na ramieniu stali w pogotowiu do strzału, gdyby się ukazał na powierzchni, by zaczerpnąć powietrza.
Ale Trigaud się nie ukazał; dusza jego podążyła za duszą jedynej istoty, jaką kochał na ziemi, a ciała ich spoczęły na łożu z sitowia w głębi Maine.




V.
W którym pomoc przychodzi, skąd nie była bynajmniej spodziewana.

W ciągu tygodnia, który przez ten czas upłynął, Courtin siedział cicho za murami swego folwarku w Logerie. Przewidujący dzierżawca obawiał się poniekąd skutków, jakie mogłaby mieć dla niego rola, którą odegrał w zaaresztowaniu Jana Oullier’a i w zabiciu Bonneville‘a; uznał tedy, że w chwili, w której wszystkie nienawiści, wszystkie urazy, wszystkie zemsty toczyły walkę przy pomocy dobrych strzelb, szaleństwem byłoby stawać na ich drodze.
Courtin obawiał się nawet spotkać swego młodego pana, barona Michel’a, od czasu, kiedy pewnego wieczora przeciął popręgi u jego siodła. To też, w mniemaniu, że, nie chcąc być zabitym, najlepiej będzie udawać nawpół umarłego, Courtin ukrył się w pościeli, a służącej kazał mówić wszystkim, że złośliwa gorączka powaliła go na łóżko, że znajduje się niemal nad grobem.
Pani de la Logerie, zrozpaczona ucieczką Michała, dwukrotnie wzywała swego dzierżawcę i w końcu, wobec jego mniemanej choroby, udała się sama do chłopa. Dowiedziała się, że Michał został uwięziony. Postanowiła tedy udać się do Nantes i użyć wszystkich swoich wpływów, by syna uwolnić, i całej powagi matki, by go zniewolić do opuszczenia nieszczęsnego kraju. Pragnęła tedy zobaczyć Courtin’a, by powierzyć pieczę nad swoim zamkiem, do którego nie prędko wrócić zamierzała. Courtin przyrzekł okazać się godnym pokładanego w nim zaufania.
Nastąpiły bitwy w Chêne i Penissiere, a Courtin, dowiedziawszy się o ich wyniku, wyzdrowiał odrazu i nazajutrz rano postanowił udać się do Montaigu po rozkazy do pana podprefekta. W Montaigu Courtin dowiedział się, że odbył podróż daremnie, albowiem cały departament oddany został pod władzę wojskową. Podprefekt nakłonił wójta z Logerie, żeby udał się po instrukcye do Aigrefeuille, gdzie przebywał na razie generał.
Dermoncourt, niewielką czując sympatyę do ludzi typu Courtin’a, słuchał z roztargnieniem denuncyacyi, jakie mu ten przynosił pod pozorem informacyi; chłód, z jakim generał go przyjął, zmroził wójta z Logerie. Wszelako Dermoncourt przyjął propozycyę Courtin’a co do umieszczenia załogi w zamku, którego położenie nadawało się doskonale do trzymania w szachu okolicy między Machecoul’em a Saint-Colombin.
Wychodząc z domu, który służył za kwaterę generałowi, Courtin został zaczepiony w bardzo uprzejmy sposób przez nieznajomego zupełnie mężczyznę. Mężczyzna ten, lat około trzydziestu, miał na sobie czarne ubranie, krojem zbliżonym do stroju duchownych świeckich. Czoło jego było nizkie, nos zgarbiony, jak dziób drapieżnego ptaka, wargi wązkie, a usta wystające, skutkiem szczególnej budowy szczęki; wystający był również spiczasty podbródek; włosy krucze były jak przylepione do skroni; oczy szare, często zamglone, spoglądały z pod mrugających powiek. Była to fizyonomia jezuity, przeszczepiona na oblicze Żyda.
Nieznajomy kilku słowami rozproszył podejrzenia, z jakiemi Courtin narazie przyjął jego uprzejmość. Udali się razem na obiad do hotelu Saint-Pierre, gdzie zaprosił go nieznajomy; po dwugodzinnej rozmowie w osobnym pokoju, w którym nieznajomy kazał nakryć stół, porozumieli się tak doskonale, że pożegnał się, jak starzy przyjaciele, kilkakrotnem uściśnieniem dłoni, wójt z Logerie zaś, spinając ostrogą konia, ponowił nieznajomemu przyrzeczenie, że nie pozostawi go długo bez wiadomości.
Około godziny dziewiątej wieczorem wójt Courtin jechał w stronę Logerie, pogrążony w rozkosznej zadumie. Przyszłość przedstawiała mu się w barwach różowych. Dzięki słowom nieznajomego, pan wójt widział przed sobą, jak we mgle, błyszczące stosy złota i srebra, po które wyciągał rękę ruchem mimowolnym, uśmiechając się pożądliwie. Pod wpływem tych miłych halucynacyi i wina, którego mu nieznajomy podczas obiadu nie skąpił, ogarnęła Courtin’a rozkoszna senność. Postać jego kołysała się w prawo i w lewo na grzbiecie konia, a gdy zwierzę potknęło się o kamień przydrożny, Courtin pochylił się naprzód i tak siedział, skulony we dwoje, śniąc słodko o własnym folwarku, o stodołach pełnych zboża i oborach pełnych bydła.
Gwałtowne wstrząśnienie i okrzyk pełen trwogi wyrwały Courtin’a z tych słodkich marzeń. Otworzył oczy i ujrzał przed sobą w mroku chłopkę z rozwianym włosem, która wyciągała ku niemu błagalnie ręce.
— Czego chcecie? — krzyknął głosem basowym, nadając kijowi swemu groźną pozycyę. — Czy nie wiecie, że nie wolno zatrzymywać ludzi po drodze i żądać jałmużny?
— Jałmużna! a kto mówi o jałmużnie? — odparła chłopka głosem, którego dźwięk szlachetny i wyniosły ton uderzyły Courtin’a. — Chcę, żebyście mi dopomogli uratować człowieka, który umiera ze zmęczenia i z głodu, chcę, żebyście mi pożyczyli konia, by tego człowieka przewieźć do jakiego poblizkiego folwarku.
— Ale kto jest ten człowiek? kto wy jesteście? dlaczego mam pożyczać konia ludziom, których nie znam! — pytał Courtin, coraz bardziej zaciekawiony głosem mówiącej.
— Odpowiedź wasza dowodzi mi, że postąpiłam niesłusznie, mówiąc do was, jak do przyjaciela, albo jak do lojalnego wroga... Widzę, że trzeba użyć innego sposobu. Dacie mi tego konia natychmiast. Macie dwie minuty czasu do namysłu.
— A jeśli odmówię?
— Palnę wam w łeb! — zawołała chłopka, odwodząc kurek od pistoletu i kierując broń ku Courtin’owi, tak, że wójt nie mógł wątpić, iż egzekucya nastąpi wnet po groźbie.
— Aha! panna de Souday! poznaję panią teraz! — zawołał i zsiadł z konia.
— Tak jest — odparła Berta, gdyż istotnie była to ona. — Teraz powiedzcie mi wasze nazwisko, a jutro koń będzie odprowadzony przed wasze drzwi.
— Nie potrzeba, bo ja pójdę z panią.
— Wy! dlaczego ta zmiana?
— Bo odgaduję, że człowiekiem, dla którego pani żąda pomocy, jest właściciel mego folwarku, pan Michel de la Logerie.
— Jesteście zatem jednym z jego dzierżawców? Doskonale się składa, będziemy mieli schronienie na folwarku.
— Ale — rzekł Courtin, któremu nie uśmiechała się bynajmniej perspektywa spotkania z młodym baronem, zwłaszcza, gdy pomyślał, że, gdy baron będzie wraz z Bertą pod jego dachem, Jan Oullier zjawi się też niebawem — bo widzi pani, jestem wójtem... i będziemy mieli w samym zamku Logerie silną załogę wojskową.
— Tem lepiej! nikt nie przypuści, że Wandejczycy, powstańcy, schronili się tak blizko nich.
— Zdaje mi się jednak, mając zawsze na względzie bezpieczeństwo pana barona, że Jan Oullier mógłby znaleźć schronienie pewniejsze, niż mój dom, gdzie od rana do wieczora kręcić się będą żołnierze.
— Niestety! całe przywiązanie i poświęcenie Jana Oullier’a jest, prawdopodobnie, stracone dla jego przyjaciół.
— Jakto?
— Jan Oullier umieścił nas w sitowiu na wysepce na stawie Fréneuse; dzisiaj rano słyszeliśmy strzelaninę na równinie; nie ruszyliśmy się, jak Jan Oullier nam zalecił, ale czekaliśmy daremnie! Jan nie żyje, albo został zaaresztowany, bo nie należy on do tych, którzy opuszczają swoich przyjaciół.
Gdyby było widno, Courtin zdołałby z trudnością ukryć radość, jaka odmalowała się na jego twarzy, na tę wieść, która uwalniała go od największego niepokoju.
— Widząc, że Jan Oullier nie wraca — mówiła dalej Berta — przepłynęłam przez staw po pomoc: nie spotkałam jednak nikogo; wróciłam tedy, wzięłam Michała na ramiona i przeprawiłam się z nim na brzeg. Myślałam, że zdołam zanieść go do najbliższego domu, ale siły mnie zawiodły; musiałam złożyć go w zaroślach i pobiegłam sama szukać ratunku. A teraz, prędzej, prędzej... Od dwudziestu czterech godzin nie mieliśmy nic w ustach, Michał jest ranny i zemdlał z wyczerpania.
— Jezus Marya! — zawołał Courtin, tonem takim zrozpaczonym, że wzruszył Bertę. — Spieszmy zatem.
Pewność, że stan Michała nie pozwoli mu żądać na razie żadnych wyjaśnień, dodała otuchy wójtowi z Logerie. Nie wątpił, że, pozbywszy się nazawsze ana Olier’a, zdoła się wytłómaczyć przed swoim młodym panem i uzyska jego przebaczenie.
Niebawem przybyli na miejsce, gdzie Berta pozostawiła Michała. Młodzieniec siedział plecami oparty o kamień, głowa opadła mu na piersi, nie zemdlał właściwie, ale znajdował się w tym stanie zupełnej prostracyi, ktora dopuszcza do zmysłów tylko mętne zrozumienie tego, co się dzieje dokoła; nie zwracał najmniejsze] uwagi Courtin’a, a gdy ten, przy pomocy Berty, wsadził go na konia, młody baron uścisnął rękę wójta tak samo, jak uścisnął dłoń Berty, nie wiedząc, co robi. Courtin stanął z jednej strony konia, a młoda dziewczyna z drugiej i, podtrzymując Michała, który bez tej pomocy byłby spadł na lewo albo na prawo, ruszyli w drogę.
Gdy stanęli w Logerie, Courtin obudził służącą, na którą — zapewniał — można było liczyć, jak na każdą służącą w Bocage; wyjął z łóżka swego jedyny materac, jaki był w domu, i umieścił młodzieńca na pawlaczu nad swoim pokojem, a uczynił to z taką troskliwością, z takimi okrzykami współczucia, że Berta nie mogła wątpić o jego przywiązaniu do Michała. Gdy rana tego ostatniego została opatrzona, gdy spoczął w łóżku zaimprowizowanem na prędce i pokrzepił siły kieliszkiem wina, gdy Berta posiliła się również skromnymi zapasami spiżarni wójta, młoda dziewczyna udała się do izby służącej, by nieco wypocząć.
Courtin pozostał sam; zatarł ręce z radości; wieczór był stanowczo pomyślny. Nie wtargnął wprawdzie do obozu nieprzyjacielskiego, ale stało się lepiej — miał obóz nieprzyjacielski we własnym domu, co niechybnie doprowadzi go do poznania tajemnic szuanów a zwłaszcza tych tajemnic, które dotyczą Petit-Pierre’a. Powtórzył sobie w myśli polecenia, jakie mu dał nieznajomy w Aigrefeuille: najważniejsze nakazywało mu zawiadomić go bezpośrednio, gdyby odnalazł schronienie bohaterki Wandei. Courtin zaś nie wątpił, że przez Michała i Bertę dowie się, gdzie się ukrywa księżna Berry, a wtedy urzeczywistnią się jego najgorętsze marzenia — będzie bogaty.




VI.
Na gościńcu.

Tego samego wieczora, kiedy stoczona została bitwa w Chêne, Petit-Pierre, w otoczeniu kilku wodzów legitymistycznych, zmuszony był opuścić młyn Jacquet’a, gdzie powody do trwogi zdarzały się zbyt często. Na drodze, która ciągnęła się w pobliżu, widziano i słyszano z młyna wojsko, prowadzące więźniów.
Mały orszak ruszył w drogę w nocy. Na gościńcu ujrzał z daleka oddział wojska i był zmuszony ukryć się w rowie, zarosłym krzakami, gdzie przebył przeszło godzinę. Cały kraj był taki zapełniony kolumnami latającemi, że tylko, idąc ścieżkami bocznemi, można było uniknąć spotkania z niemi.
Petit-Pierre’a ogarnął wielki niepokój; wszelako pewnością tylko zdradzał cierpienia moralne, jakie go dręczyły; nigdy zaś słowem, albo obejściem. Spod tego życia pełnego niepokojów i trwogi zachował błyski humoru, podobnie jak margrabia Souday, który wraz z Maryą należał do orszaku. Ścigani zbiegowie nie mieli ani jednej nocy spokojnej, a skoro nadchodził dzień, niebezpieczeństwo i zmęczenie budziło się wraz z nimi. Towarzysze Petit-Pierre’a zaczynali się niepokoić, że to życie, z nieustających wzruszeń i ciągłego znużenia złożone, mogłoby odbić się fatalnie na jego zdrowiu; zaczęli tedy rozważać najpewniejsze sposoby ukrycia go przed wszelkiemi poszukiwaniami. Zdania były podzielone: jedni chcieli, żeby udał się do Paryża, gdzie znikłby sród olbrzymiej ludności stolicy; inni mówili o odprowadzeniu go do Nantes, gdzie zapewniono mu schronienie; inni wreszcie radzili, żeby co prędzej wsiadł na pokład statku, uważając, że będzie bezpieczny dopiero wtedy, gdy opuści kraj.
Margrabia Souday należał do tych ostatnich; ale ci, którzy byli zdania przeciwnego, zauważyli słusznie, że nad wybrzeżem ustanowiono bardzo surowy nadzór i w najmniejszym nawet porcie morskim niepodobna jest wsiąść na statek, nie mając paszportu. Petit-Pierre przerwał rozprawy oświadczeniem, że uda się do Nantes, że wejdzie do miasta w biały dzień, przebrany za chłopkę.
Ponieważ przygnębienie Maryi, którą trawił niepokój o siostrę, tęsknota za Michałem, niepewność, gdzie się znajduje, i która bardzo pobladła i wychudła, nie uszło uwagi Petit-Pierre’a, ponieważ przypuszczał, podobnie, jak margrabia, że przyczyną były jedynie trudy życia koczującego, jakie od pewnego czasu prowadziła; ponieważ margrabia musiał w dalszym ciągu prowadzić taki tryb życia, dopóki nie zdołałby znaleźć bezpiecznego schronienia, przeto Petit-Pierre zaproponował panu de Souday, by mu dał córkę do towarzystwa.
Margrabia przyjął propozycyę z wdzięcznością. Marya jednak nie tak łatwo pogodziła się z tą myślą; czyż w mieście dotrą do niej wieści o Bercie i o Michale, których z taką trwogą oczekiwała lada chwila? Wszelako odmowa była niemożliwa i młoda dziewczyna przystała.
Nazajutrz, a była to sobota i dzień jarmarku, Petit-Pierre i Marya około szóstej rano ruszyli w drogę w przebraniu chłopskiem. Naraz, nieopodal Soriniéres, ujrzeli naprzeciwko karczmy przydrożnej dwóch żandarmów, rozmawiających z chłopem, który, jak oni, siedziai na koniu. Petit-Pierre i Marya szli w tej chwili w gronie kilku chłopek, a żandarmi nie zwracali na nie najmniejszej uwagi; wszelako Maryi zdawało się, że ów chłop przyglądał jej się bacznie. Gdy zaś w kilka chwil później odwróciła głowę, zobaczyła, że chłop opuścił żandarmów i jechał kłusem, zbliżając się do wieśniaczek.
— Niech się księżna pani strzeże — szepnęła Marya Petit-Pierre’owi — człowiek, którego nie znam, a który przyglądał mi się bardzo bacznie, jedzie za nami; niech pani oddali się ode mnie i udaje, że mnie nie zna.
— Dobrze; a jeśli cię zaczepi, Maryo?
— Odpowiem mu ostrożnie, niech księżna pani będzie spokojna.
— W razie, gdybyśmy musiały się rozstać, wiesz, gdzie mamy się znów spotkać.
— Wiem; ale baczność! przestańmy rozmawiać.
Marya odłączyła się od towarzyszek i pozostała kilka kroków za niemi. Nie mogła jednak pohamować drgnienia, gdy usłyszała głos chłopa.
— Idziemy tedy do Nantes, śliczna dziewucho? odezwał się, powstrzymując konia obok Maryi i przyglądając jej się ciekawie.
— Jak widzicie — odparła, siląc się na wesołość.
— A no, to wam zrobię propozycyę — rzekł.
— Jaką?
— Wsiadajcie na konia za mną.
— Aha! tylko tyle! jeszcze czego! ładnieby to wyglądało, żeby taka biedna dziewczyna, jak ja, poufaliła się z mężczyzną, który prawie wygląda na pana!
— Tembardziej, że nie jesteście wogóle przyzwyczajeni do poufalenia się z mężczyznami.
— Co chcecie przez to powiedzieć? — spytała Marya, która, zaczynała się niepokoić.
— Chcę powiedzieć, że pani może uchodzić za chłopkę; ale dla mnie jest pani panną Maryą de Souday.
— Jeśli nie macie względem mnie złych zamiarów, dlaczego wymieniacie tak głośno moje nazwisko? — spytała młoda dziewczyna, zatrzymując się. — Skoro jestem w takiem przebraniu, wymaga tego niewątpliwie moje bezpieczeństwo, a te kobiety mogłyby was usłyszeć.
— O! — odparł chłop, mrugając okiem — te kobiety, których pani niby się obawia, wiedzą potrosze, o co chodzi... przynajmniej jedna z nich...
— Ani jedna, ani kilka. Ale, po co zadajecie mi te wszystkie pytania?
— Bo jeśli pani jest istotnie sama, poproszę, żeby pani zatrzymała się ze mną przez kilka chwil; oszczędzi mi pani długiej jazdy; musiałbym jutro przebyć porządny kawał drogi, gdybym pani nie był spotkał; kazano mi pani szukać.
— Kto?
— Ci, którzy panią kochają — odparł, a zniżając głos, dodał: — Panna Berta i pan Michał.
— A więc nie umarł! — zawołała Marya. — Och! mów pan, mów! powiedz, błagam, co się z nimi stało?
Bezgraniczna trwoga, dźwięcząca w tych wyrazach, i malująca się na twarzy młodej dziewczyny, wywołały na usta Courtin’a szatański uśmiech. Umyślnie nie odpowiedział zaraz, żeby przedłużyć udręczenie Maryi.
— O, nie, nie, niech się pani uspokoi — rzekł wreszcie. — Wyleczy się!
— A więc jest raniony! Och, mój Boże, mój Boże! raniony — zawołała Marya, a oczy jej napełniły się łzami.
Courtin nie potrzebował już żadnych objaśnień, widział dosyć.
— Ba! rana nie jest znów taka groźna, do wesela nie będzie ani znaku.
Marya pobladła i drgnęła; te słowa Courtin’a przypomniały jej, że nie zapytała jeszcze o siostrę.
— A Berta? — rzekła — nic mi pan o niej nie mówi. Czy nie chora? nie zraniona?
— Trochę cierpiąca, ale to minie.
— Boże mój, Bożo! — zawołała Marya — cierpią oboje i oboje są pozbawieni opieki.
— O! co to, to nie, bo pielęgnują się wzajemnie. A trzeba widzieć, jak panna Berta, chociaż sama niezdrowa, rozpieszcza pana Michała... Będzie musiał bardzo ją kochać, jeśli nie zechce być niewdzięczny.
Widoczne zmieszanie Maryi nie uszło uwagi Courtin’a, który uśmiechnął się i dodał:
— A czy pani chce, żebym pani powiedział, co zauważyłem?
— Cóż takiego?
— Że pan baron woli blondynki od brunetek.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — spytała Marya cała drżąca.
— Jeśli już muszę, to powiem coś, co nie będzie chyba dla pani wielką nowiną: oto, że pan Michał kocha panią, i że, jeśli Berta jest imieniem jego narzeczonej, to Marya jest imieniem wybranej jego serca.
— Myli się pan bardzo w swoich obserwacyach — odparła Marya, siląc się na spokój; baron Michel jest przyszłym mężem mojej siostry i ją tylko kocha.
— Panno Maryo, to niesłusznie, że pani nie ma do mnie zaufania; bo, czy pani wie, kto ja jestem? Courtin, główny dzierżawca pana Michała i, dodać mogę, jego powiernik, a jeśli pani chce...
— Panie Courtin, zobowiązałby mnie pan bardzo — przerwała Marya — gdyby to pan chciał...
— Co takiego?
— Zmienić temat rozmowy.
— Niech i tak będzie; ale niech pani pozwoli, że ponowię propozycyę: przecież pani idzie do Nantes, nieprawda? a więc niech pani wsiądzie na mego konia; to kawał drogi. Ja też jadę do Nantes... a może pani tam ma tylko jaki sprawunek, to ja mogę go załatwić, oszczędzi to pani trudu.
Jakkolwiek Marya nie poczuła sympatyi do Courtin’a, niemniej nie uważała za potrzebne ukrywać celu swej podróży przed tym, który mienił się powiernikiem pana de la Logerie. Jednakże, ponieważ nikt nie powinien był wiedzieć przyczyny tej podróży, przeto uciekła się do kłamstwa.
— Nie, niepodobna — odparła. — Idę do ojca, który jest ukryty w Nantes?
— Ale panna Berta i pan Michał muszą przecież wiedzieć adres pani.
— Nie wiem go jeszcze sama — odparła Marya. — Człowiek, który na mnie czeka przy moście Rousseau, zaprowadzi mnie do domu, gdzie jest mój ojciec. Gdy będziemy już razem, napiszę do siostry. A teraz poproszę, żeby pan nie jechał obok mnie. Wszystko, co może zwrócić na mnie uwagę, trwoży mnie; muszę dogonić wieśniaczki, które wyprzedziły mnie o jakie ćwierć mili; w ich towarzystwie jestem najbezpieczniejsza.
— Ma pani słuszność — odparł Courtin tembardziej, że żandarmi zbliżają się ku nam... ale niech się pani nie boi; zatrzymam ich w poblizkim szynku. A co mam powiedzieć siostrze?
— Że myślę o niej i modlę się o jej szczęście.
— I to wszystko? — spytał.
Młoda dziewczyna zawahała się; spojrzała na dzierżawcę; ale widocznie twarz Courtin’a zdradziła najtajniejsze jego myśli, gdyż Marya spuściła głowę i rzekła tonem stanowczym:
— Tak, wszystko!
Wszelako ta odpowiedź nie zbiła z tropu Courtin’a.
Dzierżawca zatrzymał konia, Marya zaś przyśpieszyła kroku i niebawem dogoniła grono wieśniaczek. Poczem opowiedziała Petit-Piere’owi, który ciągle szedł w tem gronie, swoją rozmowę z Courtin’em, opuszczając, oczywiście, to wszystko, co dotyczyło barona de la Logerie. Petit-Pierre uznał, że rozważniej będzie usunąć się z przed oczu tego człowieka, którego nazwisko budziło w nim niejasne a smutne wspomnienia.
Pozostał tedy w tyle z Maryą, a gdy chłopki znikły na zakręcie drogi, Petit-Pierre z towarzyszką skręcili do lasu, który ciągnął się o sto kroków od gościńca, i z którego, stojąc na skraju w zaroślach, mogli widzieć, co się na drodze dzieje. W kwadrans później ujrzeli Courtin’a, który, stosownie do przyrzeczenia, zatrzymał był żandarmów w szynku, a teraz popędzał konia. Na nieszczęście, wójt z Logerie jechał za daleko od miejsca, gdzie Petit-Pierre i Marya byli ukryci, nie mógł tedy Petit-Pierre poznać, że człowiek, który wtargnął do domu Paskala Picaut’a, a potem poprzecinał popręgi u siodła Michała, był tym samym człowiekiem, który teraz zaczepił na gościńcu Maryę.
Gdy stracili z oczu Courtin’a, Petit-Pierre z towarzyszką ruszyli dalej w drogę do Nantes. Wszelako Marya była zaniepokojona przypuszczeniem, że Courtin, nie odnalazłszy ich na gościńcu, mógłby czekać przy moście Rousseau. Zamiast tedy wejść do miasta przez ten most, wsiadła wraz z Petit-Pierre’m do łodzi, która przewiozła ich na przeciwległe wybrzeże Loary.
Tu wzrok Petit-Pierre’a padł na wielki afisz, na którym widniały wielkiemi literami wydrukowane dwa wyrazy:

STAN OBLĘŻENIA.

Petit-Pierre zbliżył się do tego afisza, ogłaszającego, na mocy postanowienia ministeryalnego, wyłączenie czterech departamentów Wandei z pod prawa, i odczytał spokojnie rozkaz od początku do końca, pomimo próśb Maryi, która nagliła, by udać się co prędzej do domu, gdzie ich oczekiwano. Petit-Pierre zauważył słusznie, że sprawa ta obchodziła go tak blizko, iż powinien zapoznać się z nią dokładnie.
W kilka chwil później dwie wieśniaczki dążyły po ważkich i ciemnych ulicach starego miasta bretońskiego.




VII.
Co się stało z Janem Oullier’em.

Jeśli nieprawdopodobne było, by żołnierze wykryli Jana Oullier’a w kryjówce, jaką mu wytworzyły piły herkulesowe Trigaud’a, to wzamian, skoro ten nieborak i towarzysz jego, Krótka-Radość, nie żyli, stary Wandejczyk zamienił tylko więzienie, do którego wtrącić go mogli błękitni, gdyby wpadł w ich ręce, na wiezienie straszniejsze jeszcze, a śmierć, jaką zadałaby mu ich kula, na śmierć stokroć okropniejszą. Został pogrzebany żywcem, a nie było nadziei, żeby na tem pustkowiu ktokolwiek usłyszał krzyki jego, wzywające pomocy.
O północy, Jan Oullier, widząc, że żebracy nie powracają, zaczął przypuszczać, iż obu zaaresztowano, albo zastrzelono. Polecił tedy duszę Bogu w krótkiej lecz gorącej modlitwie i zabrał się do roboty z równym zapałem, jak śród ruin zamku Pénissiére, pragnąc ocalić życie. Dotychczas siedział skulony, z podbródkiem na kolanach opartym; była to jedyna postawa, jaką w ciasnocie lochu mógł przybrać. Teraz, po długich wysiłkach, zdołał uklęknąć i, opierając się na rękach, usiłował podnieść ramionami ciężki głaz. Ale to, co było dla Trigaud’a dziecinną zabawką, stanowiło dla każdego innego człowieka trudność do przezwyciężenia niemożliwą.
Jan Oullier nie mógł nawet poruszyć olbrzymiego głazu. Obejrzawszy dokładnie jego położenie, postanowił wysiłki swoje skierować w stronę, gdzie żebrak pozostawił między łożyskiem strumyka a kamieniem niewielką szparę, przez którą powietrze przedostawało się do wnętrza. Złamał w szczelinie skały ostrze swego noża, który mu posłużył za dłuto, gdy kolby pistoletu użył jako młotek i przez dwadzieścia cztery godziny, z niezachwianą wytrwałością, pracował nad powiększaniem otworu, pokrzepiając się tylko kiedy niekiedy kilku łykami wódki, którą miał przy sobie w butelce myśliwskiej.
Wreszcie nad wieczorem drugiego dnia zdołał wysunąć głowę przez otwór, jaki wyżłobił, potem ramiona, a w końcu wydobył się cały z lochu. Czas był już wielki siły starego Wandejczyka wyczerpały się zupełnie. Wstał z trudnością i próbował chodzić. Ale zwichnięta noga obrzmiała przerażająco w ciągu trzydziestu sześciu godzin skutkiem niewygodnej pozycyi i strasznej pracy i, zaledwie oparł się na niej, krzyknął przeraźliwie z bólu i padł na ziemię. Wieczór nadchodził; znikąd nie dobiegał najlżejszy odgłos. Jan Oullier, przypuszczając, że ten wieczór, który mrokiem swoim spowijał ziemię, będzie ostatni w jego życiu, polecił duszę Bogu i powlókł się na rękach w stronę, gdzie słońce zaszło, na pagórek, skąd dostrzegał światła samotnych domostw, otaczających równinę. Tam czekało go zbawienie, ale, pomimo wysiłków nadludzkich, dalej powlec się już nie mógł. Od sześćdziesięciu godzin blizko nic nie jadł. Czołgając się, poranił sobie ręce i pierś o krzaki cierniste, o sterczące łodygi ściętego sitowia, a krew, która sączyła się z tych ran, wyczerpywała ostatki jego sił.
Stoczył się w rów przydrożny. Trawiony nieznośnem pragnieniem, wypił trochę wody z kałuży w głębi rowu. W głowie miał pustkę, w uszach szum potężny, jak huk bałwanów morskich, oczy przesłaniała mu coraz gęściejsza mgła, wreszcie utracił zupełnie świadomość tego, co się dokoła niego działo. Odrętwienie to, w którem leżał czas jakiś, zaczynało jednak mijać, zmysły odzyskiwały powoli swoją bystrość i naraz Jan Oullier dosłyszał wyraźny odgłos kroków, a po chwili odczuł głośny oddech psa, który wysunął łeb z krzaków nad rowem. Wandejczyk zwrócił nie głowę, lecz oczy w tę stronę i ujrzał zwyczajnego kundla, który patrzył na niego inteligentnemi, przerażonemi ślepiami.
Po chwili pies cofnął się i zaczął szczekać, a niebawem Jan Oullier dosłyszał szelest spódnic i ujrzał przed sobą chłopkę. Przypadek, a raczej Opatrzność zrządziła, że była to wdowa Picaut. Spostrzegłszy w rowie, nad którym szczekał jej pies, człowieka, pochyliła się i poznała Jana Oullier’a.
W pierwszej chwili mniemała, że nie żyje, ale spostrzegła, że patrzy na nią szeroko rozwartemi oczyma. Postawiła spiesznie na ziemi koszyk, który trzymała w ręku, przyklękła nad rowem, położyła dłoń na sercu starego gajowego, a czując, że bije, podniosła go, zwilżyła mu twarz wodą, wlała kilka jej kropel między zaciśnięte zęby. Wówczas, jak gdyby przez to zetknięcie się z człowiekiem żywym powracał do zetknięcia się z życiem samem, Jan Oullier odczuł, że zsuwa się z niego stopniowo olbrzymi ciężar, który go przygniatał; ciepło wracało do odrętwiałego ciała, a łzy wdzięczności napłynęły pod powieki i stoczyły się po zapadłych policzkach. Stary Wandejczyk pochwycił dłoń wdowy Picaut i, zwilżając ją łzami, poniósł do ust.
— A to co, a to co, Janie Oullier? — spytała Maryanna, sama do głębi wzruszona. — Przecież to całkiem naturalne. Zrobiłabym to samo dla pierwszego lepszego chrześcijanina, a cóż dopiero dla takiego człowieka, jak wy... Ale — dodała przerażona, spostrzegając teraz dopiero, że jest krwią zbroczony — jesteście ranni?
— Nie — odparł słabym głosem Jan Oullier — to tylko zadraśnięcia... Najgorzej, że mam nogę zwichniętą, i że nie jadłem nic od sześćdziesięciu godzin przeszło. Zabijało mnie osłabienie.
— Boże mój, Boże! ależ czekajcie, niosę właśnie obiad dla ludzi, którzy mi rozrzucają siano na łące; zjecie ich zupę.
To mówiąc, wdowa otworzyła koszyk, wydobyła garnuszek i dała kilka łyków ciepłej zupy Janowi, który czuł, że siły mu wracają, w miarę, jak ciepła strawa przedostawała się do żołądka.
— A!... — odetchnął wreszcie głośno.
— A teraz co poczniecie? — spytała wdowa, siadając naprzeciwko niego — bo przecież czerwone spodnie ścigają was, niema gadania.
— Niestety! — odparł Oullier — jestem zupełnie bezsilny wobec mojej biednej nogi. Mój pan z panienkami nie powróci tak prędko do Souday i będzie miał słuszność; pojadą pewnie znów za morze. Niepodobna mi z tą kulawą nogą ukrywać się w lasach. Trzebaby, widzicie — dodał z westchnieniem — dostać się do Jakóba, on dałby mi kąt w jednem ze swoich schronisk i tam mógłbym pozostać, dopóki nie wyzdrowieję.
— Ładna myśl, Janie, szukać szpitala śród tej bandy zbójów, którzy towarzyszą Jakóbowi! dobrzeby was pielęgnowali... A gdzież to ja jestem, zapominacie o mnie? to niepoczciwie, Janie.
— Wy? a czy nie wiecie, jakie to kary czekają tych, którzy dają schronienie szuanom?
— Mój Janie, te przepisy są dla łotrów a nie dla uczciwych ludzi. Niema co gadać. Skoro nie możecie chodzić, przyjadę po was wózkiem, ale dopiero, gdy noc na dobre zapadnie, a jutro pójdę po doktora do Machecoul’u i za trzy dni będziecie latali, jak królik.
— Dziękuję... bądźcie pewni, że nie oddajecie przysługi niewdzięcznikowi.
— Nie robię tego wcale, żeby zdobyć waszą wdzięczność, Janie; spełniam tylko obowiązek uczciwej kobiety.
Powiodła wzrokiem dokoła.
— Czego szukacie? — spytał Jan.
— Pomyślałam, że, gdybyście mogli ukryć się w zaroślach, bylibyście bezpieczniejsi; tutaj, choć was człowiek nie dojrzy, pies może przejść i poczuć was, jak mój. A wojna wprawdzie skończona, ale teraz nadszedł czas denuncyacyi i zemsty.
— A no, trudno, ruszyć się stąd nie zdołam odparł Jan — trzeba ufać Panu Bogu.
Wdowa dała Janowi kromkę Chleba, nacięła liści, które mu podłożyła pod głowę, ponachylała nad mm zarośla i krzaki ostrokrzewu, a upewniwszy się, że go z drogi nikt nie dostrzeże, zaleciła mu cierpliwość i odeszła.
Jan Oullier ułożył się, jak mógł najwygodniej, zaniósł gorące modły dziękczynne do Boga, zjadł chleb, poczem zasnął tym snem ciężkim, który następuje po wielkiem wyczerpaniu. Spoczywał tak przez kilka godzin, gdy nagle obudził go szmer głosów. Noc zapadła już zupełnie, nie taka wszelako ciemna, by Jan nie mógł odróżnić sylwetki dwóch mężczyzn, siedzących na przewróconem drzewie po przeciwnej stronie drogi.
— Dlaczego pan nie śledził jej w dalszym ciągu, skoro ją pan poznał? — zapytał jeden z nich, mówiąc akcentem wybitnie niemieckim. — Może pan być pewien, że ta, której szukamy, była w gronie chłopek razem z Maryą de Souday.
— Ma pan zupełną słuszność — odparł drugi mężczyzna. — bo, gdy spytałem tych kobiet, co stało się z młodą dziewczyną, która szła z niemi, odpowiedziały mi, że pozostała w tyle wraz z towarzyszką. Zostawiłem szkapę w oberży, ukryłem się na krańcu Pirmile i czekałem na nie przez dwie godziny, ale daremnie.
— To niedobrze; bo kto wie, czy zdarzy nam się druga taka pomyślna sposobność.
— Zdarzy się, zdarzy, niech pan będzie spokojny. Mam ja u siebie ogara, który mi jest potrzebny do tego polowania, jak powiedziałby margrabia Souday, albo mój przyjaciel, Jan Oullier, Panie, świeć nad jego duszą. Tymczasem ogar ma chorą łapę przednią, ale jak się łapa zagoi, założę mu stryczek na szyję i naprowadzi on nas na ślad właściwy... moje pięćdziesiąt tysięcy franków już teraz pewne... jakbym je miał w kieszeni... Ale... pst!
— Co takiego?
— Czy pan nic nie słyszy?
— Owszem; ktoś nadjeżdża; słyszę skrzypienie kół.
Obaj mężczyźni wstali jednocześnie, a w blasku księżyca, padającym teraz na nich, Jan Oullier, który nie stracił ani jednego słowa z tego, co mówili z sobą, ujrzał ich twarze. Jeden z nich był mu zupełnie obcy; drugi był to Courtin, którego zresztą stary Wandejczyk poznał już po głosie.
— Ukryjmy się w tych zaroślach, dopóki wóz, czy pojazd nie przejedzie, a potem znów pogadamy, bo mam panu jeszcze masę rzeczy do powiedzenia.
I obaj podeszli do zarośli. Jan Oullier zrozumiał, ze jest zgubiony; ale, nie chcąc być złapany jak zając w legowisku, powstał na kolana i wydobył z za pasa nóż któr,y chociaż ostrza pozbawiony, mógł jeszcze w walce na rękę zrobić swoje. Nie miał innej broni i mniemał, że obaj mężczyźni są bezbronni.
Ale Courtin, który widział mężczyznę podnoszącego się za krzakiem i usłyszał szelest zarośli, cofną się trzy kroki, nie tracąc z oczu cienia, jaki mu się ukazał, podniósł strzelbę, ukrytą pod leżącem drzewem złożył się do strzału i wypalił. Krzyk stłumiony odpowiedział na wybuch.
— Cóżeś pan uczynił? — spytał nieznajomy, któremu sposób Courtin’a wydał się może nadmiernie radykalnym.
— Widzi pan, widzi pan — odparł Courtin blady i cały drżący — ktoś nas szpiegował.
Nieznajomy zbliżył się do krzaka, rozsunął gałęzie.
— Strzeż się pan! strzeż się pan! — rzekł Courtin — jeśli to szuan, a nie jest zabity, nie daruje.
To mówiąc, Courtin, gotów do drugiego strzału, trzymał się z dala.
— Istotnie, to chłop — rzekł nieznajomy zdaje mi się, że nie żyje.
I wziąwszy Jana Oullier’a za rękę, wyciągnął go z rowu. Courtin, widząc, że człowiek jest martwy, jak trup, odważył się zbliżyć.
— Jan Oullier! — krzyknął, poznając Wandejczyka. — Jan Oullier! Dalibóg, nie przypuszczałem nigdy, że kogokolwiek zabiję; ale, na szatana, jeśli już tak stać się miało, lepiej ten, niż kto inny. To się nazywa strzał szczęśliwy! Ten trup wart jest dwieście tysięcy franków. Był to jedyny człowiek, mogący wyrwać mi z rąk ogara, o którym panu wspominałem. Myślałem, że nie żyje; myliłem się. Teraz, skoro jestem już pewien, że umarł, dalej na łowy!
— Tak, tembardziej, że wózek nadjeżdża.
Dwaj mężczyźni rzucili się w zarośla i znikli w ciemnościach, wdowa Picaut zaś, która powracała zabrać Jana Oullier’a, przerażona strzałem, biegnąc, przybywała na widownię sceny opowiedzianej powyżej.




VIII.
Baterye wójta Courtin’a.

Kilka tygodni wystarczyło, by sprowadzić zupełny przewrót w życiu osób, które od początku opowiadania niniejszego przesunęły się kolejno przed oczyma czytelnika. Po ogłoszeniu stanu oblężenia w czterech departamentach Wandei, generał, który dowodził tamże wojskami, wydał proklamacyę, wzywającą mieszkańców wsi do poddania się i przyrzekającą pobłażliwość. Próba powstania tak sromotnie spełzła na niczem, że większość Wandejczyków utraciła wszelką nadzieję; niektórzy uczestnicy powstania postanowili usłuchać rady, jaką im dali ich wodzowie sami, oddali broń; ale władze cywilne nie przyjęły tego układu i kazały ich aresztować; znaczna liczba najufniejszych została wtrącona do więzienia, a ta surowość niepolityczna ochłodziła nastrój pokojowy tych, którzy, rozważniejsi będąc, zamierzali czekać.
Jakób, wódz królików, zawdzięczał takiemu postępowaniu znaczne powiększenie się szeregów swojej bandy; wyzyskał tak zręcznie postępowanie swoich przeciwników, że zdołał zgromadzić jeszcze wystarczającą liczbę ludzi, by się utrzymać w lasach, gdy Wandea już się rozbrajała.
Gaspard, Ludwik Renaud, Stalowe-Ramię, oraz inni wodzowie schronili się za morze przed prześladowaniem rządu. Jeden tylko margrabia Souday nie mógł się zdecydować na wyjazd i pozostał sam, opuszczony przez wszystkich po rozstaniu się z Petit-Pierre’m i Maryą, po zniknięciu Jana Oullier’a i Berty. Porażka w Chêne zadała mu cios straszny, zburzyła wszystkie zaniki na lodzie, jakie w ostatnich czasach stary partyzant wznosił z takim zapałem. Ponury, milczący, mając serce goryczą przepełnione, stęskniony za córkami i za starym wiernym sługą, margrabia smutne pędził życie w nędznej chacie, do której się schronił nazajutrz po wyruszeniu Petit-Pierre’a do Nantes.
W takim posępnym nastroju umysłu spotkał Jakóba, włóczącego się w okolicach Grand-Lieu, gdzie szpiegował ruchy kolumny latającej. Margrabia nie żywił nigdy symaptyi dla wodza królików za jego niesubordynacyę i zły przykład, jaki bandyckiem postępowaniem swojem dawał Wandejczykom, Jakób zaś nienawidził margrabiego, jak nienawidził wszystkich, którzy dzięki urodzeniu lub stanowisku byli z natury rzeczy jego zwierzchnikami, niemniej zdjęła go litość nad opuszczonym starcem i zaproponował mu, że go ukryje w lasach Touvois; w lasach tych, dodał, margrabia mógłby, dla rozrywki, znaleźć nieraz sposobność do wymiany strzałów z żołnierzami Ludwika Filipa.
Wobec tej perspektywy, margrabia, który wahał się zrazu, przyjął propozycyę wodza królików, a Jakób, poznawszy prostotę i dobroduszność margrabiego, okazywał mu daleko więcej względów, niż pozwalałaby przypuszczać jego szorstkość i całe jego postępowanie.
Berta, odzyskawszy nieco sił, zrozumiała, że pozostawanie pod jednym a obcym dachem z tym, którego kochała, było, co najmniej, nieprzystojne i mogłoby, chociaż Michał był raniony, mieć przykre skutki dla jej dobrej sławy. Opuściła zatem folwark i przeniosła się do Rozyny. Chata Tinguy’ego oddalona była zaledwie o ćwierć mili od schronienia Michała, tak, że Berta mogła codziennie przybywać do niego i otaczać go najczulszą pieczołowitością.
Tkliwość, poświęcenie i abnegacya, której tyle dowodów dawała mu Berta, wzruszały Michała do głębi; ponieważ jednak nie wpływało to bynajmniej na jego uczucia dla Maryi, przeto położenie jego stawało się coraz trudniejsze; nie śmiał już teraz myśleć o zadaniu bolesnego ciosu duszy młodej dziewczyny, której winien był życie. Wszelako stopniowo łagodna rezygnacya zaczęła zajmować miejsce gwałtownej goryczy, jaka przepełniała jego serce w pierwszych dniach po rozmowie z Maryą i, gdyby nie Courtin, który wchodził do izdebki Michała, skoro tylko Berta znikała za ostatniemi drzewami ogrodu, zasiadał przy łóżku rannego i mówił mu o Maryi — tkliwa i wrażliwa dusza Michała pogodziłaby się może w końcu z koniecznością położenia.
Wójt z Logerie z łatwością zyskał przebaczenie młodego barona za postępowanie swoje względem niego kładąc je na karb swego dlań przywiązania. Poczem, przeniknąwszy tajemnicę Michała, tak zręcznie podsycał jego uczucie dla Maryi, tak często mu o niej mówił i zapewniał swego młodego pana, iż pragnie, by był szczęśliwy według głosu serca, że pozyskał w zupełności jgo zaufanie. Niebawem ze słów Michała odgadł mniej więcej, co zaszło między nim a siostrami.
Względem Berty nie zajął Courtin bynajmniej stanowiska wrogiego, przeciwnie, w nieobecności Micha a mówił do niej zawsze, jak do swojej przyszłej pani a całe jego zachowanie się było takie, że młoda dziewczyna, nie znając go zupełnie, mówiła Michałowi przy każdej sposobności o przywiązaniu jego dzierżawcy i nazywała go już tylko: „Nasz poczciwy Courtin“.
Rekonwalescencya Michała nie postępowała bynajmniej według życzenia Courtin’a, który z niepokojem widział, że czas upływa, a on nie może dowiedzieć się nic pewnego o schronieniu Petit-Pierre’a. Berta, pewna już teraz, że rana Michała nie grozi niebezpieczeństwem, odbywała w towarzystwie Rozyny wycieczki do lasu Touvois margrabia bowiem zawiadomił ją, że tam się schronił kilkakrotnie za jej powrotem Courtin skierował rozmowę na osoby, których los powinien był żywo interesować młodą dziewczynę, ale Berta pozostała niewzruszona — nic dowiedzieć się nie zdołał.
Tak trwało przez sześć tygodni, poczem Michał zaczął szybko przychodzić do siebie; rana zabliźniła się, siły powracały. Sąsiedztwo załogi, umieszczonej przez generała w zamku Logerie, nie pozwalało Michałowi pokazywać się we dnie; skoro jednak wieczór zapadł, baron przechadzał się pod drzewami sadu, wsparty na ramieniu Berty. Te przechadzki wieczorne drażniły Courtin’a; gdy bowiem Michał z Bertą rozmawiali w swoim pokoju, wójt Logerie miał zawsze nadzieję, że pochwyci jakie słówko, mogące dlań stanowić cenną wskazówkę. To też dokładał wszelkich starań, by przechadzkom tym przeszkodzić i z zamiarem przerwania ich oznajmiał co wieczór Michałowi i Bercie listę wyroków skazujących, ogłaszaną w organie urzędowym, który otrzymywał z tytułu swego stanowiska wójta.
Pewnego dnia oznajmił im stanowczo, że muszą przerwać te nocne wycieczki, a gdy zapytali o przyczynę, dał im do przeczytania wyrok, skazujący barona Michała de la Logerie na śmierć in contumaciam. Wiadomość ta wywarła na Michale wrażenie niewielkie, Berta natomiast była przerażona i wracała do siebie wieczorem w głębokiej rozpaczy. Całą noc spędziła prawie bezsennie: dręczyły ją straszne majaki na jawie, widziała Michała nietylko zaaresztowanego, ale już rozstrzelanego.
Nazajutrz Berta przybyła na folwark dwie godziny wcześniej, niż zwykle. Nie nowego nie zaszło, dzień minął, jak każdy inny. Zapadł wieczór, cichy, pogodny wieczór letni. Berta, oparta w oknie, wychodząoem na sad, przyglądała się zachodowi słońca ponad wysokiemi drzewami lasu Machecoul, których wierzchołki falowały jak morze zieleni. Michał siedział na łóżku, wdychając orzeźwiające, wonne powietrze wieczorne, gdy nagle usłyszeli turkot kół. Młodzieniec rzucił się do okna i oboje ujrzeli kolasę, wjeżdżającą na dziedziniec. Courtin, trzymając kapelusz w ręku, pobiegł do tej kolasy i niebawem wysiadła z niej baronowa Michel.
Młodzieniec, na widok matki, drgnął. Oczywiście przyjeżdżała po niego. Berta wzrokiem zapytała go, co czynić. Michał wskazał jej ciemny zakamarek, bez drzwi, gdzie mogła się ukryć i słyszeć wszystko, nie będąc widziana. W pięć minut później rozległo się skrzypienie schodów, Berta pobiegła do kryjówki, Michał zaś usiadł w oknie, jak gdyby nic nie był widział i słyszał. Drzwi otworzyły się — weszła baronowa.
Może przybyła z zamiarem okazania synowi zwykłej surowości, lecz, na widok bladej, wychudłej twarzy Michała, zapomniała o wszystkich urazach i wyciągnęła doń ręce, wołając:
— Nieszczęśliwe dziecko, widzę cię nareszcie!
Michał, który nie spodziewał się takiego przyjęcia, wzruszony niem do głębi, rzucił się w objęcia baronowo z okrzykiem:
— Matko! droga, biedna matko!
I baronowa bowiem była bardzo zmieniona; na obliczu jej widniały podwójne ślady, wyryte przez łzy ustawiczne i noce bezsenne.




IX.
W którym baronowa de la Logerie, mniemając, że działa w interesie syna, ułatwia sprawę Petit Pierre’a.

Baronowa padła na fotel, pociągając za sobą Michała, który ukląkł przed nią; ujęła oburącz głowę syna i przycisnęła do niej usta.
Gdy nareszcie baronowa pokonała wzruszenie, nastąpiły bezładne pytania matki, która wiedziała już o wyroku na syna wydanym, i spokojne odpowiedzi syna.
— Dziecko, ja umrę z trwogi, jeśli ty nie opuścisz Francyi! — zawołała baronowa.
— A czy pomyślałaś, matko, o trudnościach ucieczki?
— Tak, tak i już je pokonałam. Wynajęłam mały statek holenderski, „Jeune-Charles“, który czeka na ciebie na rzece, nawprost Couérom. Pojedziesz do Anglii, nieprawda? opuścisz tę ziemię przeklętą, przesyconą już krwią twego ojca!... Masz tu list do kapitana statku, a tu przekazy na pięćdziesiąt tysięcy franków; zresztą, wszędzie, gdzie będziesz, napiszesz do mnie, a ja ci prześlę, ile tylko zażądasz... A raczej, synu ukochany, wszędzie, gdzie będziesz, pojadę za tobą... Ale co ci jest? dlaczego mi nie odpowiadasz?
Michał słuchał słów matki, jakby w odrętwieniu. Odjechać, to oddalić się od Maryi, a na myśl tej rozłąki, serce jego przez chwilę ścisnęło się tak boleśnie, że wydało mu się, iż wolałby raczej stawić czoło wyrokowi śmierci. Od czasu, gdy Courtin zręcznemu słówkami podniecił jego namiętność, Michał marzył już tylko dzień i noc o sposobach zbliżenia się do Maryi, postanawiając niezłomnie wyznać prawdę Bercie i poślubić ukochaną.
— Nie odpowiadam ci, matko — rzekł wreszcie — bo nie mógłbym ci odpowiedzieć zgodnie z twojem życzeniem.
— Jakto? nie chcesz wyjechać?
— Owszem, tylko stawiam pewne warunki. Jeśli pojadę, nie pojadę sam.
— Chcesz zabrać z sobą kochankę?
— Nie, matko, żonę.
— I tobie się zdaje, że ja na to małżeństwo zezwolę?
— Wolno ci, matko, nie dać swego zezwolenia, a mnie wolno nie wyjechać.
— A więc nic — spytała — nie zdoła cię odwieść od tego szaleństwa?
— To jest, matko, że nic nie zdoła mnie nakłonić do złamania danego słowa.
— Och! — zawołała baronowa, zakrywając oczy dłońmi — jaka nieszczęśliwa ze mnie matka!
— A ja mówię: jaką szczęśliwą będziesz matką w dniu, w którym dasz szczęście synowi swemu!
— Ależ jaki urok mają te wilczyce? co jest w nich takiego ponętnego? — zawołała baronowa.
— Jakiemkolwiek imieniem nazywać będziesz tę, którą kocham — odparł Michał — odpowiem ci: Ta, którą kocham, posiada wszystkie zalety, jakich mężczyzna powinien szukać w żonie, i nie nam to przystoi, matko, nam, którzy cierpieliśmy tyle z powodu oszczerstwa, wierzyć tak skwapliwie oszczerstwom, rzucanym na innych.
— Nie, nie, nie — wołała baronowa — nie zezwolę na to małżeństwo nigdy!
— W takim razie, matko — rzekł Michał — zabierz te przekazy, weź ten list do kapitana „Jeune-Charles“; już mi teraz zupełnie niepotrzebne.
— Ale jakież są twoje zamiary, nieszczęśliwy chłopcze?
— Bardzo proste, moja matko, wolę umrzeć, niż żyć w rozłące z tą, którą kocham. Wyzdrowiałem i mam już dosyć siły, żeby powrócić do strzelby; rozbitki powstania ukrywają się, pod wodzą margrabiego Souday’a w lesie Touvois; przyłączę się do nich, będę z nimi walczył i dam się zabić przy pierwszej sposobności. Już dwa razy śmierć, celując we mnie, chybiła — dodał z bladym uśmiechem — trzeci raz będzie miała oko lepsze i rękę pewniejszą.
I młodzieniec upuścił na kolana matki list i przekazy.
W głosie i postawie barona była taka stanowczość, że matka widziała dobrze, iż napróżno łudziłaby się nadzieją przekonania syna. Wobec tego przeświadczenia ugięła się jej siła.
— A więc — rzekła — niechaj się stanie według twojej woli i bodajby Bóg zapomniał, że zgwałciłeś wolę matki.
— Bóg zapomni, bądź spokojna, matko, a gdy ujrzysz córkę swoją, i ty zapomnisz.
Baronowa potrząsnęła głową przecząco, wstała i postąpiła ku drzwiom.
— Matko, odchodzisz, nie pożegnawszy się ze mną, nie uścisnąwszy mnie!... Czy nie obawiasz się, że mi to przyniesie nieszczęście?
— Pójdź zatem, nieszczęśliwe dziecko, w moje objęcia, niech cię przytulę do serca! — zawołała baronowa, a był to taki okrzyk, jaki zawsze, prędzej, czy później, wyrywa się z piersi matki.
Michał uścisnął ją tkliwie.
— A kiedy wyjedziesz, moje dziecko? — spytała.
— Będzie to zależało od niej, moja matko — odparł Michał.
— Jak najwcześniej, nieprawda?
— Może tej nocy jeszcze.
— Znajdziesz na dole strój wieśniaczy; przebierz się, jak zdołasz najlepiej. Stąd do Couéron jest osiem mil; możesz tam być około piątej rano. Nie zapomnij nazwy: „Jeune-Charles“.
— Nie obawiaj się, matko; skoro wiem teraz, że celem moim jest szczęście, przedsięwezmę wszelkie ostrożności, żeby do tego celu dotrzeć.
— Ja zaś powrócę do Paryża i użyję wszelkich wpływów, żeby odwołano ten fatalny wyrok. A ty, powtarzam, czuwaj nad swojem życiem i nie zapominaj, że w ten sposób czuwasz jednocześnie nad mojem.
Matka i syn zamienili jeszcze pocałunek, poczem Michał odprowadził baronową do drzwi. Courtin, jako wierny sługa, czuwał u stóp schodów. Pani de la Logerie poprosiła go, by jej towarzyszył do zamku.
Gdy Michał, zamknąwszy drzwi, odwrócił się, ujrzał Bertę z uśmiechem szczęścia na ustach, z twarzą, opromienioną miłością. Czekała na chwilę, gdy pozostaną sami, by rzucić się w objęcia młodzieńca. Gdyby mrok nie był już zaległ zupełnie w izdebce, wyraz zakłopotania, jaki odmalował się na twarzy barona, gdy objął uściskiem narzeczoną, nie byłby uszedł uwadze Berty.
— A więc — rzekła — teraz, mój drogi, nic już nie może nas rozłączyć, mamy zezwolenie mojego ojca i twojej matki.
Michał milczał.
— Jedziemy tej nocy, nieprawda?
Michał nie odpowiadał Bercie podobnie, jak poprzednio nie odpowiadał matce.
— I cóż, dlaczego nic nie mówisz? — spytała młoda dziewczyna.
— Bo nasz wyjazd jest jeszcze bardzo niepewny — odparł Michał.
— Jakto, czy nie przyrzekłeś matce, że odjedziesz tej nocy?
— Powiedziałem matce: „Będzie to zależało od niej“.
— A więc owa ona, czyż to nie ja? — spytała Berta.
— Jakto! — rzekł Michał — Berta, taka rojalistka, taka pełna poświęcenia, opuściłaby Francyę, nie pomyślawszy o tych, których tu pozostawia?
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytała młoda dziewczyna.
— Że marzę o czemś wznioślejszem i pożyteczniejszem, niż moja własna wolność, niż moje własne ocalenie — odparł młodzieniec.
Berta patrzyła na niego ze zdumieniem.
— Że marzę o wolności i ocaleniu księżnej — dodał Michał.
Berta wydała okrzyk. Zaczynała rozumieć.
— Czyż ten statek, który moja matka wynajęła dla mnie — mówił dalej baron — nie może wraz z nami wywieźć poza granicę Francyi księżnej, twego ojca... i siostry twojej? — dodał ciszej.
— Michale! Michale! — zawołała młoda dziewczyna — przebacz, że nie pomyślałam o tem wszystkiem!... Tak, tak, masz słuszność, to Opatrzność natchnęła twoją matkę: zapominam teraz wszystko, co powiedziała o mnie złego i okrutnego, widzę w niej tylko narzędzie Boga przysłane nam na pomoc, żeby ocalić nas wszystkich... O, mój drogi, jakiś ty dobry, a raczej, jakiś ty wielki, żeś o tem pomyślał... raniony, skazany na śmierć, zajmujesz się innymi! O! mój ukochany, byłam szczęśliwa, teraz jestem dumna ze swojej miłości.
Tym razem, gdyby pokój był oświetlony, Berta dostrzegłaby rumieniec na twarzy Michała. Poświęcenie młodego barona nie było takie bezinteresowne, jak mniemała Berta. Uzyskawszy od matki zezwolenie na poślubienie tej, którą kochał, Michał zamarzył o oddaniu Petit-Pierre’owi największej przysługi, jaką ten mógł w danej chwili otrzymać od swego najbardziej oddanego sługi, a następnie o wyznaniu mu wszystkiego i zażądaniu, w nagrodę za tę przysługę, ręki Maryi.
To też na gorące słowa młodej dziewczyny, baron z mimowolnym chłodem, odpowiedział tylko:
— A teraz, Berto, skoro wszystko postanowione, nie mamy czasu do stracenia. Na razie musimy się rozstać.
— A to dlaczego? — spytała Berta.
— Dlatego, że ty, Berto, udasz się do lasu Touvois, uprzedzisz ojca o tem, co zaszło, i podążysz z nim do zatoki Bourgneuf, gdzie „Jeune-Charlesweźmie was po drodze na pokład. Ja zaś pojadę do Nantes uprzedzić księżnę.
— Ty, do Nantes! Czy zapominasz, że jesteś na śmierć skazany, że cię śledzą, pilnują? To ja powinnam pójść do Nantes, a ty do Touvois.
— Berto, przecież to na mnie czeka „Jeune-Charles“ i mnie tylko kapitan będzie posłuszny; widząc zaś kobietę zamiast mężczyzny, będzie się obawiał jakiego podstępu i może nam przyczynie niepokonanych trudności.
— Ale pomyśl o niebezpieczeństwie, na jakie się narażasz w Nantes!
— Przeciwnie, może tam właśnie najmniej mi grozi. Nie domyślą się, że powrócę do miasta, które wydało na mnie wyrok śmierci. Wszak wiesz, Berto, że bywają chwile, w których najwyższa śmiałość jest najwyższą rozwagą: znajdujemy się właśnie w jednej z chwil takich. Zaufaj mi, uczyń, jak, mówię.
— Będę ci posłuszna, Michale — odparła Berta z niezwykłą uległością.
Postanowili następnie, że Berta da Michałowi adres księżnej w Nantes i różne hasła, przy pomocy których będzie mógł dostać się do niej. Młoda dziewczyna zaś, w stroju Rozyny, miała udać się do lasu Touvois. Gdyby nic nie stanęło na przeszkodzie, „Jeune-Charles“ mógłby nazajutrz rano o piątej rozpiąć żagle, unosząc wraz z Petit-Pierre’m ostatnie ślady wojny domowej.




X.
Przygotowania.

Michał przybył do Nantes przed godziną dziewiątą wieczorem, dzięki dobremu kłusowi konia Courtin’a. Pierwsza stacya barona miała być w zajeździe pod „Świtem”. Poznawszy zajazd po szyldzie, na którym widniała gwiazda, z długim promieniem, najsilniejszej żółtej barwy, jaką malarz miał do rozporządzenia, Michał zatrzymał wierzchowca przed korytem, slużącem do orzeźwienia koni. Ponieważ nikt nie ukazał się w progu domu, przeto Michał uderzył niecierpliwie kilka razy w koryto kijem, który trzymał w ręku.
Na ten odgłos wyszedł z dziedzińca mężczyzna bez kurtki, w niebieskiej bawełnianej czapce, nasuniętej na oczy. Michałowi zdawało się, że ta twarz nie jest mu obca.
— Do dyabła! — mruknął mężczyzna, podchodząc do Michała, — taki z was wielki pan, chłopcze, że nie możecie sami zaprowadzić konia do stajni? Ale mniejsza o to, będziecie obsłużeni, jak mieszczanin.
— Obsługujcie mnie, jak chcecie — odparł Michał — ale odpowiadajcie na moje pytania.
— Pytajcie — odrzekł człowiek, krzyżując ręce.
— Chciałbym widzieć ojca Eustachego — szepnął Michał.
— Dobrze, ale zanim powiem, gdzie go znajdziecie, powiedzcie wy, skąd przybywacie.
— Z Południa.
— A dokąd dążycie?
— Do Rosny.
— Dobrze! trzeba przejść przez kościół Zbawiciela, a tam znajdzie pan, panie de la Logerie tego, którego pan szuka.]
— A! — rzekł Michał nieco zdumiony — to wy mnie znacie?
— Jeszczeby też!
— W takim razie trzeba odprowadzić konia do mnie.
— Zrobi się.
Michał wsunął ludwika w rękę stajennego, uszczęśliwionego taką dobrą gratką, i ruszył w drogę pieszo. Gdy przybył przed kościół Zbawiciela, zakrystyan zamierzał właśnie zamykać drzwi kościelne. Kilku żebraków, którzy spędzili dzień w przedsionku, zbierając jałmużnę od wiernych, uklękło pod organami, by odmówić modlitwę wieczorną. Michał zaopatrzył się w znak, po którym — tak go objaśniła Berta — ojciec Eustachy, również żebrak z pod kościoła, miał poznawać każdego szuana. Była to gałązka ostrokrzewu przy kapeluszu.Michał zdjął tę gałązkę i upuścił ją przede drzwiami kościoła. Dwaj żebracy, przechodząc, nie zwrócili na nią uwagi.
Trzeci, mały, suchy wątły staruszek, spostrzegając zielone liście na płytach kamiennych, schylił się, podniósł gałązkę i z niepokojem rozglądał się dookoła. Wówczas Michał wyszedł z za filaru, gdzie się ukrył. Ojciec Eustachy — on to był bowiem — spojrzał na niego. Michał zbliżył się i szepnął:
— Przybywam z Południa.
— A dokąd dążycie? — spytał żebrak.
— Do Rosny — odparł Michał.
Wyszli na miasto, żebrak szedł naprzód, Michał o jakie sześć kroków za nim. W ciasnej i ciemnej uliczce żebrak zatrzymał się przed nizkiemi drzwiami w murze, okalającym ogród, poczenm wskazał znakiem Michałowi te drzwi i znikł w ciemnościach. Michał spostrzegł wówczas, że przewodnik jego wsunął gałązkę ostrokrzewu w kółko żelazne, które służyło za kołatkę. Baron zrozumiał tedy, że jest na razie u celu, podniósł kółko i opuścił je.
Na ten odgłos otworzyło się okienko we drzwiach i głos męski zapytał, czego przybysz sobie życzy. Michał powtórzył hasło, poczem został wprowadzony do nizkiego pokoju na parterze, gdzie siedział otulony w szlafrok i czytał gazetę pan jakiś, którego widział owego wieczora w zamku Souday, kiedy generał Dermoncourt zjadł obiad, przygotowany dla Petit-Pierre’a, i którego następnie ujrzał znów, z fuzyą w ręku, w wigilię bitwy w Chêne. Pan ten poznał niezwłocznie Michała i wstał, by go powitać.
— Zdaje mi się, że widziałem pana w naszych szeregach — rzekł.
— Tak, panie — odparł Michał — w wigilię bitwy w Chêne.
— A nazajutrz? — spytał z uśmiechem jegomość w szlafroku.
— Nazajutrz uczestniczyłem w bitwie w Pénissiére, gdzie zostałem raniony.
— Czy zechciałby mi pan powiedzieć swoje nazwisko?.
Michał powiedział je, a pan w szlafroku zajrzał do notatnika, który wyjął z zanadrza, skinął głową z zadowoleniem i spytał:
— A teraz, niechże pan powie, co pana tu sprowadza?
— Chęć zobaczenia się z Petit-Pierre’m i oddania mu wielkiej usługi.
— Przepraszam pana, ale nie można dostać się w ten sposób do osoby, o której pan mówi. Wiem, że możemy liczyć na pana, wszelako zrozumie pan, że wizyty w domu, który dotychczas zdołaliśmy szczęśliwie uchronić od czujności policyi, byłyby zdradliwe. Niechże pan zwierzy mi się ze swoimi projektami, a ja dam panu odpowiedź, jakiej pan może się spodziewać.
Michał wtajemniczył tedy w swoje zamiary pana w szlafroku, który słuchał go z wzrastającą uwagą i rzekł, gdy baron skończył:
— Doprawdy, Opatrzność pana zsyła! Idę natychmiast po rozkazy do Petit-Pierre’a.
— Czy pójdę z panem? — spytał Michał.
— Nie; chłopski strój pana obok mego ubrania mieszczańskiego zwróciłby uwagę szpiegów, którymi jesteśmy otoczeni. W jakim zajeździe pan stanął?
— Pod „Świtem“.
— Jest pan u Józefa Picaut’a; niema się czego obawiać.
— Rzeczywiście — rzekł Michał — ta twarz wydała mi się znajoma. Ale czy pan jest jego pewny?
— Jak siebie i pana! Można mu tylko chyba zarzucić, że jest nadmiernie gorliwy. Niech pan pamięta, że podczas pobytu Petit-Pierre’a w Wandei sześciuset chłopów przeszło znało jego różne schronienia i jest to najpiękniejszy tytuł do chwały tych biednych ludzi, że ani jeden z nich nie pomyślał o zrobieniu majątku, zdradzając to schronienie. Wróci pan tedy do Józefa, a ja przybędę tam za jakie dwie godziny, sam, albo w towarzystwie Petit-Pierre’a; sam, jeśli Petit-Pierre odrzuci pańską propozycyę, z nim, jeśli ją przyjmie. Niech pan uprzedzi Józefa, że pan oczekuje kogoś, żeby więc dawał baczenie. Skoro pan powie mu tylko te wyrazy: ulica du Château Nr. 3, może pan być pewien najzupełniejszego, a zwłaszcza najbierniejszego posłuszeństwa zarówno ze strony Picaut’a, jak i całej służby w zajeździe.
— Czy ma pan jeszcze jakie polecenia dla mnie?
— Może byłoby rozważnie, żeby osoby, które będą towarzyszyły Petit-Pierre’owi, wychodziły osobno z domu, gdzie jest ukryty, i osobno udawały się do zajazdu pod „Świtem“. Niech pan każe sobie dać pokój z oknem na bulwar; niech pan nie zapala światła w pokoju, tylko pozostawi okno otwarte.
— Nie zapomniał pan o niczem?
— Nie... Żegnam pana, a raczej do widzenia! Jeśli zdołamy, zdrowi i cali, dotrzeć do pańskiego statku, wyświadczy pan sprawie olbrzymią przysługę. Co do mnie, jestem w nieustającej trwodze: mówią, że wyznaczono wielkie sumy w nagrodę za zdradę, i drżę, żeby w końcu nie rozbudziła się w ludziach chciwość, która nas zgubi.
Michał opuścił pokój, poczem, zamiast wypuścić go drzwiami, któremi wszedł, wypuszczono go drzwiami przeciwległemi, wychodzącemi na inną ulicę. Baron szybkim krokiem przebiegł przez miasto do swego zajazdu, gdzie zastał Józefa Picaut’a w stajni, dającego wyrostkowi polecenia, jak i gdzie odprowadzić konia Courtin’a. Michał dał znak Picaut’owi, a ten, zrozumiawszy odrazu, odesłał wyrostka, odraczając odprowadzenie konia do dnia następnego.
— Powiedzieliście, że mnie znacie — zaczął Michał, gdy zostali sami — otóż, mogę ci się odwzajemnić: i ja znam ciebie, wiem, że nazywasz się Józef Picaut. Czy można ci ufać, Józefie?
— To zależy: błękitni i czerwoni nie; biali tak.
— Należysz zatem do białych?
— Gdybym do nich nie należał — odparł Picaut, wzruszając ramionami — czy byłbym tutaj, ja, skazany na śmierć, tak samo, jak pan? Jesteśmy naprawdę równi wobec prawa.
— Doskonale! zatem jesteś tutaj...?
— Chłopcem stajennym.
— Zaprowadź mnie do właściciela zajazdu.
Oberżysta już spał, ale go obudzono. Przyjął Michała z pewną nieufnością, ale baron, który rozumiał, że niema czasu do stracenia, powiedział odrazu owe pięć wyrazów:
Ulica du Château, Nr. 3.
Zaledwie oberżysta usłyszał hasło, nieufność jego znikła.
— Czy macie tu jakich podróżnych? — spytał Michał.
— Jednego — odparł oberżysta.
— Jakiego rodzaju?
— Najgorszego! Tego człowieka trzeba się strzedz.
— Znacie go zatem?
— To wójt z Logerie, Courtin, hultaj nielada!
— Courtin! — zawołał Michał — Courtin tutaj! Czy jesteście pewni?
— Nie znałem go; Picaut mnie uprzedził.
— A kiedy przyjechał?
— Przed kwadransem zaledwie.
— Gdzie jest?
— Na dworze w tej chwili. Przekąsił drobnostkę i wyszedł, oznajmiając mi, że wróci późno, około drugiej nad ranem; powiedział, że ma różne sprawy w Nantes.
— A czy wie, że go znacie?
— Nie sądzę, chyba, że poznał Józefa Picaut’a, jak Józef poznał jego; ale wątpię, bo on stał w świetle, a Józef trzymał się ciągle w cieniu.
— Nie przypuszczam, żeby Courtin był taki zły, jak sądzicie — odparł Michał — ale mniejsza o to, musimy go się strzedz, jak mówicie, a zwłaszcza nie trzeba, żeby wiedział, że ja tu jestem.
— Jeśli on tu zanadto przeszkadza, niech pan tylko powie — odezwał się nagle, zbliżając się, Picaut, który dotychczas stał w progu — urządzi się tak, żeby nic nie wiedział, a jeśli się czegoś dowie, żeby milczał; mam ja z nim stare rachunki i od dawna szukam tylko pozoru...
— Nie, nie! — zawołał żywo Michał — Courtin jest moim dzierżawcą; mam dla niego pewne obowiązki i nie chcę, żeby mu się stało co złego. Zresztą — dodał, widząc, że Picaut marszczy brwi Courtin nie jest tem, czem myślicie.
— Niech pan będzie spokojny — rzekł oberżysta — jeśli wróci, będę ja już nad nim czuwał.
— Dobrze! A ty, Józefie, weźmiesz konia, na którym przyjechałem; Courtin nie powinien zastać go w stajni; poznałby go odrazu, bo to jego własny. Udasz się do Couéron i tam, naprzeciwko drugiej wyspy ujrzysz statek; nazwa jego „Jeune-Charles”. Weźmiesz łódkę i podpłyniesz do statku; krzykną do ciebie: „Kto żyw?“ A ty odpowiesz: „Belle-Isle en Mer“. Wówczas pozwolą ci wejść na pokład; oddasz kapitanowi tę chustkę, tak jak jest, związaną trzema końcami, i powiesz mu, żeby był gotów do ruszenia w drogę o pierwszej rano... Jeśli będę z ciebie zadowolony, Józefie, otrzymasz trzy takie monety, jakeś już dostał dziś jedną.
— A gdy wypełnię zlecenie, co potem?
— Ukryjesz się na wybrzeżu i będziesz czekał na nas; uprzedzimy ciebie gwizdaniem. Jeśli wszystko będzie w porządku, wyjdziesz ku nam, naśladując kukułkę; jeśli, przeciwnie, dostrzeżesz coś, co mogłoby nas zaniepokoić, uprzedzisz nas krzykiem puchacza.
Józef Picaut wyszedł, żeby spełnić zlecenie, oberżysta zaś zaprowadził Michała na pierwsze piętro do pokoju, którego oba okna wychodziły na drogę; poczem sam zeszedł do izby parterowej, by mieć na oku Courtin’a, gdy powróci.
Michał otworzył jedno okno, poczem usiadł na nizkim taborecie, tak, by głowy jego nie można było dostrzedz z drogi, w którą wpatrywał się bacznie.




XI.
W którym sprawy miłosne Michała zaczynają przybierać obrót pomyślniejszy.

Michał, pod pozornym spokojem, był gwałtownie wzburzony; na myśl, że niebawem ujrzy Maryę, dech zamierał mu w piersi, serce wzbierało rozrzewnieniem, krew żarem paliła w żyłach. Nie wiedział, co z tego wszystkiego wyniknie, ale stanowczość, z jaką, wbrew zwyczajowi swemu, postąpił z matką i z Bertą, przyniosła mu takie zwycięstwo, że zdecydowany był tę samą stanowczość zastosować do Maryi. Rozumiał, że nadeszła chwila rozstrzygająca, że z jego postanowienia wyniknie szczęście wieczne, lub też bezpowrotna niedola.
Siedział już tak blizko godzinę, śledząc oczyma wszystkie postacie ludzkie, zbliżające się do zajazdu, gdy nagle ujrzał cień nadchodzący spiesznie od strony ulicy du Château; cień ten prześlizgiwał się pod murami domów, chyłkiem, na palcach, tak, że nie było słychać najlżejszego odgłosu kroków. Po odzieży Michał poznał, że to kobieta, ale nie przypuszczał, by to być mogła księżna, albo Marya — żadna z nich nie przyszłaby chyba sama.
Wszelako niebawem nadchodząca kobieta zatrzymała się przed zajazdem, poczem rozległo się trzykrotne pukanie do drzwi. Michał jednym susem znalazł się na schodach, zbiegł, co tchu, otworzył drzwi i ujrzał przed sobą, otuloną w pelerynę, Maryę. Imiona wzajemne, to wszystko, co mogli wymówić oboje, stając znów oko w oko; poczem Michał pochwycił młodą dziewczynę za rękę, poprowadził ją śród ciemności do pokoju na pierwszem piętrze i zaledwie drzwi zamknął za sobą, padł na kolana.
— Maryo, Maryo — zawołał — a więc to ty! zdaje mi się, że marzę, że jestem igraszką snu rozkosznego! Maryo, mój aniele, moje życie, ukochanie moje, pozwól, niech cię do serca przytulę!
— Michale — odparła młoda dziewczyna — daremnie usiłując pokonać ogarniające ją wzruszenie — i ja szczęśliwa jestem, że cię widzę... Ale, powiedz, byłeś raniony, biedaku?
— Tak, tak; ale nie rana przyprawiała mnie o cierpienia, tylko rozłąka ze wszystkiem, co mam najdroższego na świecie... Och! Maryo, wierząj mi, śmierć jest bardzo nielitościwa, skoro nie przybyła na moje prośby.
— Michale, jak możesz tak mówić? zapomnieć o tem, co Berta uczyniła dla ciebie?
Ale na dźwięk imienia Berty, Michał, zdecydowany nie ulegać już woli Maryi, zerwał się z klęczek i zaczął chodzić po pokoju krokiem, który zdradzał jego wzruszenie. Marya, odczuwając, co się dzieje w sercu młodzieńca, rzekła z najwyższym wysiłkiem:
— Michale, zaklinam cię, błagam cię w imię wszystkich łez, jakie wylałam, na wspomnienie o tobie, mów do mnie jedynie, jak do siostry! nie zapominaj, że wkrótce będziesz moim bratem.
— Twoim bratem! ja, Maryo? — spytał młodzieniec, potrząsając głową. — O! co do tego postanowienie moje jest niezłomne: nigdy! słyszysz? Wyrwałaś mi okrutnie przysięgę; nadużyłaś miłości mojej, żeby zażądać, bym się ciebie wyrzekł! Ale wszystko we mnie buntuje się przeciw tej przysiędze i nie chce, żebym jej dotrzymał. I oto jestem, Maryo, i mówię ci: Rozłąka nasza trwa dwa miesiące, a przez te dwa miesiące wszystkie myśli moje były przy tobie! omal nie zostałem pogrzebany pod płonącymi gruzami zamku Pénissiére i myślałem tylko o tobie! omal nie zostałem zabity przez kulę... i myślałem tylko o tobie! To Berta jest moją siostrą, a ty jesteś moją ukochaną narzeczoną; i ty, Maryo, będziesz żoną moją.
— Zapominasz, Michale, że moje postanowienia nie zmieniają się, jak twoje. Ja przysięgłam i przysięgi dotrzymam.
— Dobrze, ale w takim razie opuszczę Bertę nazawsze, Berta już mnie nie zobaczy... Posłuchaj, Maryo, nie chcę, żebyś mnie miała za bohatera, ani za jakiegoś półboga. Jestem tylko człowiekiem, człowiekiem, który kocha ciebie gorąco i który dla ciebie narazi głowę swoją. Kto mnie natchnął myślą ocalenia Petit-Pierre’a? Moja miłość! Czy przyszłoby mi to do głowy, gdyby nie pewność, że, ocalając jego, ujrzę ciebie? Co mnie obchodzą, pytam cię, te wszystkie kłótnie dynastyczne? Co mnie do Burbonów z linii starszej, albo do Burbonów z linii młodszej, mnie, którego historya nie wzywa do działania na żadnej ze swoich stronic, mnie, którego przeszłość nie wiążę się z żadnem wspomnieniem? Moje zapatrywania polityczne, moje wierzenia, to ty. Gdybyś ty stała po stronie Ludwika-Filipa, stanąłbym obok ciebie; jesteś zwolenniczką Henryka V a więc i ja jestem jego zwolennikiem. Zażądaj krwi mojej, powiem: „Oto jest!” Ale nie wymagaj, bym dalej trwał w tem położeniu okropnem, nie zmuszaj mnie do małżeństwa, które stałoby się i dla Berty i dla mnie męką piekielną!
— Ale cóż uczynisz?
— Powiem Bercie prawdę. Albo nie zobaczę jej już nigdy, albo, gdy ją ujrzę, wytłómaczę jej, w jaki sposób moja niedorzeczna nieśmiałość, której pozbyłem się nareszcie, dzięki miłości ku tobie, sprawiła, że podszedłem Petit-Pierre’a, że zabrakło mi odwagi, by mu powiedzieć prawdę... Wreszcie... wreszcie... powiem jej, że jej nie kocham, ale jej powiem, że kocham ciebie.
— Boże, Boże!... — zawołała Marya — ale, czy wiesz, że, jeśli to uczynisz, Michale, Berta umrze z rozpaczy?
— Nie, Berta nie umrze — odezwał się za nimi głos Petit-Pierre’a, którego wejścia nie dosłyszeli.
Marya i Michał odwrócili się, wydając okrzyk.
— Berta — ciągnął Petit-Pierre dalej — jest szlachetna i odważna, ona pana zrozumie i potrafi, z kolei, poświęcić własne szczęście dla szczęścia tych, których kocha. Nie pan wszelako jej to powie; ja popełniłam błąd i ja go naprawię, prosić tylko będę pana, aby pan na przyszłość był wyraźniejszy w swoich zwierzeniach — dodał Petit-Pierre z uśmiechem, a biorąc ręce obojga, złączył ich dłonie i rzekł: — Kochajcie się tedy bez wyrzutów sumienia, byliście oboje szlachetniejsi, niż można wymagać od nas ułomnych ludzi; kochajcie się bez granic... szczęśliwi ci, którzy na tem mogą ograniczyć swoją ambicyę... Ale teraz pomówmy o rzeczach innych i, zanim zabierzemy się do nowego ataku, pomyślmy o odwrocie. Niech pan zobaczy, czy nasi przyjaciele nie nadchodzą; zasłużył pan na jeszcze jeden wyrzut: panna Marya tak całkowicie pochłonęła uwagę mojej dzielnej warty, że byłbym mógł czekać do świtu na sygnał umówiony. Na szczęście, szmer głosów waszych dobiegał do mnie i na szczęście był pan o tyle przezorny, że zostawił pan drzwi od ulicy otwarte, tak, że można było wejść, jak zwykle, do zajazdu.
Gdy Petit-Pierre ze śmiechem robił ten wyrzut Michałowi, weszły jeszcze dwie inne osoby, które miały im towarzyszyć w ucieczce. Ale, po krótkiej naradzie, zrozumiały, że, grono takie liczne zwróciłoby uwagę, co mogłoby przeszkodzić ocaleniu Petit-Pierre’a; wyrzekły się tedy towarzyszenia mu i Petit-Pierre, Michał i Marya ruszyli w drogę sami.
Bulwark był pusty, most Rousseau również wydawał się zupełnie opuszczony; minęli go bez przypadku. Michał prowadził i zaproponował udanie się drogą do Pélerin wiodącą wzdłuż rzeki, a mniej odsłoniętą, niż wybrzeże, na którem, wobec bardzo jasnej księżycowej nocy, nie byli bardzo bezpieczni. Gdy minęli wioskę Pélerin, młody baron ukrył Petit-Pierre’a i Maryę w zaroślach na wybrzeżu, sam zaś zbliżył się do rzeki i zagwizdał.
Ponieważ Józef Picaut nie odpowiedział na sygnał umówiony, przeto Michał pomyślał, że szuan idzie ku niemu. Czekał tedy przez pięć minut — nic nie zamąciło panującego dokoła spokoju. Dał drugi znak świstawką, ostrzejszy, głośniejszy. Nic nie odpowiadało, nikt nie nadchodził. Zrazu Michał pomyślał, że się pomylił co do miejsca spotkania; zaczął się tedy rozglądać, pobiegł wzdłuż wybrzeża i niebawem minął wyspę naprzeciwko Couéron. Dalej nie było już żadnej wyspy, za którą statek mógłby się ukryć, a jednak Michał statku nie widział. Powrócił tedy na miejsce, gdzie się zatrzymał, pewny już teraz, że tam właśnie, między wioskami Couéron i Pélerin, miał czekać.
Nie mógł jednakże wytłómaczyć sobie nieobecności Józefa Picaut’a, chyba, że padł ofiarą jakiego przypadku, albo... że olbrzymia, suma przyrzeczona temu, kto dostarczy Petit-Pierre’a skusiła szuana. Michał podzielił się temi obawami z Petit-Pierre’m i Maryą, którzy wyszli z kryjówki, ale Petit-Pierre potrząsnął głową.
— To niepodobna — rzekł — gdyby ten człowiek nas zdradził, bylibyśmy już zaaresztowani; zresztą nie wyjaśniłoby to jeszcze nieobecności statku.
— Prawda; kapitan miał przysłać łódkę i nie widzę jej także.
— A czy godzina była oznaczona?
— Moja matka nie mogła oznaczyć jej napewno, wskazała tedy kapitanowi godzinę piątą.
— Nie mógł zatem się zniecierpliwić, skoro przybywamy o trzy godziny wcześniej — rzekł Petit-Pierre, w tej chwili bowiem zegar w wiosce Pélerin wydzwonił drugą.
— Co począć? — spytał Michał — odpowiedzialność moja jest taka wielka, że nie śmiem działać samodzielnie.
— Trzeba wsiąść do łódki i poszukać statku — odparł Petit-Pierre. — Skoro kapitan wie, że jesteśmy uprzedzeni, iż w tych stronach zarzucił kotwicę, może czeka, żebyśmy go znaleźli.
Michał udał się w stronę Pélerin i w niewielkiem oddaleniu ujrzał łódkę, przytwierdzoną łańcuchem do kółka na wybrzeżu. Wiosła, leżące na dnie łódki, były wilgotne, widocznie niedawno ktoś się nią posługiwał. Baron powrócił oznajmić tę wieść swoim towarzyszkom, poczem wsiedli wszystko troje do łódki; gdy wypłynęli na środek Loary, Petit-Pierre, który siedział przy sterze, pochylił się nagle naprzód i zawołał:
— Jest! jest!
— Kto? co? — spytali jednocześnie Marya i Michał.
— Statek! statek! tam, tam, patrzcie!
I Petit-Pierre wskazywał w dół rzeki, w kierunku Paimbeuf.
— Nie — rzekł Michał — to nie może być ten sam.
— Dlaczego?
— Dlatego, że zamiast płynąć ku nam, oddala się.
W tej chwili zawijali do krańca wyspy. Michał wyskoczył na ląd, dopomógł wysiąść towarzyszkom i, nie tracąc sekundy czasu, pobiegł na przeciwległy kraniec wyspy.
— Tak, tak, to nasz statek! — wołał, powracając. — Do łódki! do łódki! co tchu!
Wszystko troje wskoczyli znów do łódki; Petit-Pierre powrócił do steru, Marya i Michał chwycili za wiosła i, wytężając wszystkie siły, kierowali łódką w stronę statku. Unoszona nadto przez prąd, łódka płynęła bardzo szybko naprzód i istniała możliwość, że dogoni statek, jeśli ten nie przyśpieszy biegu. Ale nagle ujrzeli podnoszące się na linach masztów płótna — „Jeune-Charles“, korzystając z wiatru, który się podniósł, rozpinał wszystkie żagle.
Michał był w rozpaczy; w jednej chwili uprzytomnił sobie wszystkie skutki odpłynięcia statku. Chciał wołać, krzyczeć, ale Petit-Pierre zabronił w imię rozwagi.
— Widocznie — rzekł wesoło, bo wesołość nie opuściła go śród wszystkich przeciwności życia — Opatrzność nie chce stanowczo, żebym opuścił tę poczciwą ziemię francuską.
— Ach! — zawołał Michel — byleby to była tylko Opatrzność.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał Petit-Pierre.
— Obawiam się, żeby to nie była sprawka jakiej potwornej intrygi!
— Ależ nie, mój biedny przyjacielu, to tylko przypadek. Omylono się co do dnia lub godziny, najpewniej; zresztą, kto nam zaręczy, że bylibyśmy uniknęli krążowników, strzegących ujścia Loary? Może lepiej się stało.
Ale Michał nie podzielał zdania Petit-Pierre’a i nie przestawał rozpaczać; chciał wskoczyć do Loary i, pływając, dogonić statek, który zaczął znikać we mgle. Wreszcie Petit-Pierre z niemałym trudem zdołał go jako tako uspokoić, czego może nie byłby dokazał, gdyby nie uciekł się do pośrednictwa Maryi.
Naraz godzina trzecia wydzwoniła w Couéron; świt się zbliżał, nie było czasu do stracenia. Michał i Marya pochwycili wiosła i niebawem dobili do brzegu, mniej więcej w tem samem miejscu, z którego odpłynęli. Poczem postanowili wrócić do Nantes i to jeszcze przed świtem.
Gdy przybyli na most Rousseau, Petit-Pierre zażądał, żeby Michał pozwolił mu wejść do miasta w towarzystwie samej Maryi; ale Michał w żaden sposób przystać na to nie chciał; zgodził się tylko, żeby zamiast iść na przedzie, lub w jednym z nimi szeregu, szedł z tyłu i to w pewnej odległości.
Minęli właśnie plac Bouffai, gdy Michał, skręcając na rogu w ulicę Saint-Sauveur, usłyszał odgłos kroków za sobą. Odwrócił się żywo i gród bladego blasku latarni ulicznej dostrzegł idącego w pewnem oddaleniu mężczyznę, który, widząc, że go zauważono, skrył się spiesznie we framugę najbliższej bramy. Zrazu Michał chciał się rzucić w pogoń za tym człowiekiem, ale zastanowił się, że przez ten czas Petit-Pierre i Marya oddalą się i że nie będzie wiedział, gdzie ich odnaleźć.
Przeciwnie tedy, pobiegł naprzód i niebawem stanął przy nich.
— Śledzą nas — rzekł do Petit-Pierre’a.
— A więc niech sobie śledzą — odparł ten ze swoją zwykłą pogodą — potrafimy zmylić ślady dla tych, którzy są na naszym tropie.
Petit-Pierre wszedł teraz w ulicę poprzeczną i po chwili znaleźli się na krańcu uliczki, na której Michał już był i którą poznał po drzwiach, gdzie żebrak zatknął gałązkę ostro krzewu. Petit-Pierre podniósł kołatkę i uderzył nią trzykrotnie w przerwach nierównych.
Na ten sygnał drzwi otworzyły się, Petit-Pierre wsunął Maryę na dziedziniec, a potem wszedł sam.
— A teraz — odezwał się Michał — pójdę zobaczyć, czy ten człowiek szpieguje nas jeszcze.
— Nie, nie! jesteś, baronie, skazany na śmierć — rzekł Petit-Pierre. — Jeśli ty o tem zapominasz, ja pamiętam doskonale, a ponieważ grozi nam jednakie niebezpieczeństwo, przeto powinniśmy przedsiębrać jednakowe ostrożności. Wejdź zatem, wejdź prędko.
Przez ten czas ów mężczyzna, który w wigilię wieczorem przyjął Michała, czytając dziennik, ukazał się w tym samym szlafroku zaspany; poznawszy Petit-Pierre’a wzniósł ręce do nieba.
— Nie traćmy czasu na lamenty — rzekł Petit-Pierre — wszystko chybione; śledzą nas, otwórz, kochany Pascalu.
Pascal wskazał za sobą drzwi uchylone.
— Nie — odparł Petit-Pierre — drzwi od ogrodu... Za dziesięć minut, według wszelkiego prawdopodobieństwa, dom będzie otoczony. Do kryjówki! do kryjówki!
— A więc proszę za mną.
— Idziemy, niepocieszeni, żeśmy cię obudzili tak wcześnie, mój biedny Pascalu, tembardziej zrozpaczeni, że moja wizyta spowoduje prawdopodobnie twoją wyprowadzkę, jeśli zależy ci na tem, żebyś nie został zaaresztowany.
Gdy drzwi do ogrodu zostały otwarte, Michał wyciągnął rękę, by ująć dłoń Maryi. Petit-Pierre, dostrzegł ten ruch i pchnął młodą dziewczynę w objęcia barona.
— Pocałuj go — rzekł — albo przynajmniej pozwól, żeby on cię pocałował. Wobec mnie wolno, zastępuję wam matkę i uważam, że nieborak zasłużył na to. Tak! a teraz umykaj pan w swoją stronę, a my pójdziemy w swoją. Moje sprawy nie przeszkodzą mi zajmować się twojami, baronie, bądź spokojny.
— Ale czy nie będę mógł widywać Maryi? — spytał nieśmiało Michał.
— To niebezpieczne, wiem dobrze — odparł Petit-Pierre — ale mówią, że istnieje bożek, który opiekuje się zakochanymi i pijakami: liczę na tego bożka. Pozwalam panu na jedną co najwyżej wizytę przy ulicy du Château nr. 3; dołożę bowiem starań, żeby panu przywrócić ukochaną.
To mówiąc, Petit-Pierre podał Michałowi dłoń, którą ten ucałował z szacunkiem, poczem drzwi zamknęły się za księżną i Maryą, a Michał udał się w stroną mostu Rousseau.




XII.
Jako że rybołówca rybołówcy nie równy.

Courtin był bardzo nieszczęśliwy przez cały ów wieczór, który pani de la Logerie kazała mu spędzić przy sobie. Przytknąwszy ucho do drzwi, usłyszał całą rozmowę matki i syna i, co za tem idzie, całą historyę o statku. Wyjazd Michała krzyżował wszystkie projekty od tak dawna przez niego powzięte i takie umiłowane, to też, mało dbając o zaszczyt, jaki mu czyniła baronowa, pragnął jak najszybciej powrócić na folwark; liczył, że, wywołując wspomnienie Maryi, opóźni przynajmniej ucieczkę swego młodego pana; nie zapominajmy bowiem, że wraz z tym odjazdem tracił nić, przy pomocy której mógł dostać się do tajemniczego labiryntu, gdzie ukrywał się Petit-Pierre. Na nieszczęście, myśli pani de la Logerie, z chwilą, gdy powróciła do zamku, weszły na zupełnie inne tory. Zabierając Courtin’a, myślała na razie tylko o tem, by ukryć przed nim wyjazd syna i uchronić Michała, od pytań i szpiegowania dzierżawcy. Lecz znalazła dom swój, oddany od kilku tygodni na pastwę bandzie żołnierzy, w takim przeraźliwym nieładzie, że, wobec tego spustoszenia, które w oczach jej przybrało rozmiary katastrofy, zapomniała o swoich podejrzeniach co do wójta z Logerie i zatrzymała go przy sobie uparciej jeszcze, chcąc mieć przed kim rozwodzić swe żale. Tak więc rozpacz baronowej, wyrażająca się gwałtownie, nie pozwoliła Courtin’owi powrócić do domu.
Courtin był nadto sprytny, żeby nie zrozumiał, iż baronowa, zabrała go z sobą jedynie dlatego, by go oddalić od Michała. Wydawała mu się jednak taka szczera w swojej rozpaczy na widok potłuczonych talerzy, potrzaskanych luster, poplamionych oliwą kobierców, salonu, zamienionego na kordegardę, że zaczynał mieć wątpliwości co do pierwszego swojego wrażenia, i przypuszczać, że matka jednak nie wzbudziła w młodym baronie nieufności do niego i, że będzie mógł z łatwością powrócić, zanim Michał znajdzie się na pokładzie statku.
Była godzina dziewiąta wieczorem, gdy baronowa wsiadła znów do karety, po wylaniu ostatnich łez nad zbezczeszczeniem zamku de la Logerie; zaś Courtin, zaledwie krzyknął pocztylionowi: „Drogą do Paryża!“, okrążył karetę i, nie słuchając już ostatnich poleceń, jakie mu pani jego wydawała przez drzwiczki, pobiegł, co sił, w kierunku folwarku. Zastał klatkę pustą i dowiedział się od sługi, że pan Michał i panna Berta wyszli przed dwiema godzinami mniej więcej i udali się drogą, wiodącą do Nantes.
Courtin przedewszystkiem postanowił ich dogonić i pobiegł do stajni, żeby osiodłać swoją szkapę, ale stajnia również była pusta. W pośpiechu nie zaczekał, aż sługa objaśni go, jaki sposób lokomocyi zastosował jego młody pan. Wspomnienie niezbyt wielkiej chyżości swego konia uspokoiło nieco dzierżawcę. Wszedł do mieszkania jedynie na kilka minut, jakich potrzebował do wzięcia pieniędzy i, na wszelki wypadek, oznak swojej godności wójtowskiej, poczem ruszył ostro piechotą, śladem tego, którego uważał za zbiega, mogącego pozbawić go pewnych spodziewanych dziesiątków tysięcy franków.
Wszelako, przybywszy do Nantes, do zajazdu pod „Świtem“, Courtin posilił się tylko kawałkiem chleba i, zamiast pójść do miasta, gdzie niepodobieństwem byłoby odnaleźć barona, udał się znów na most Rousseau, minął go i skręcił na prawo w kierunku Pélerin.
Gospodarz Courtin powziął był pewien projekt. Jak wspominaliśmy, liczył, że Michał któregokolwiek dnia zdradzi przed nim, w interesie osobistym, schronienie tej, którą kochał; ponieważ zaś ta ukochana przebywała z Petit-Pierre’m, przeto wyda mu jednocześnie tajemnicę księżnej. Gdyby jednak Michał odjechał, wszystkie nadzieje Courtin’a spełzłyby na niczem. Trzeba było zatem za jakąbądź cenę przeszkodzić odjazdowi barona. Otóż, jeśli Michał nie znajdzie statku „Jeune-Charles“ na miejscu wskazanem, będzie zmuszony zostać. Courtin nie wiedział jeszcze, jakich sposobów użyje, by się dostać do kapitana statku „Jeune-Charles“, ale liczył na swoją dobrą gwiazdę, nie domyślając się, że pod tym względem miał pewne podobieństwo do jednego z wielkich mężów starożytności.
Jakoż nie zawiódł się. Przybywając naprzeciwko Couéron, spostrzegł między wierzchołkami topoli na wyspie maszty statku. W ostatnim blasku zmierzchu, który zacierał już zarysy przedmiotów, Courtin, zwracając wzrok na wybrzeże, ujrzał w oddaleniu dziesięciu kroków długą tykę, trzymaną poziomo na powierzchni rzeki i zaopatrzoną na końcu w sznurek i w korek, który pływał po wodzie. Zdawało się, że tyka wychodziła ze wzgórza, ale, jakkolwiek nie było widać nic, oprócz tej tyki, niemniej należało przypuszczać, że jest tam ręka, która ją trzyma i rybołówca, do którego ta ręka należy.
Courtin nie był człowiekiem, któryby się w tym względzie nie upewnił. Poszedł prosto do wzgórza, okrążył je i wykrył człowieka, siedzącego w załamie wybrzeża i wpatrzonego w ewolucye tyki, miotanej biegiem rzeki. Człowiek ten miał na sobie strój marynarski, to jest spodnie z płótna nieprzemakalnego, czerwoną bluzę i czapkę szkocką. O dwa kroki od niego kołysał się lekko na rzece tył łódki, której przód wciągnięty był na piasek.
Rybołówca, choć słyszał, że ktoś nadchodzi, nie podniósł głowy i milczał, jakkolwiek Courtin chrząknięciem oznajmił swoją obecność.
— Późna już pora na łowienie ryb! — zdecydował się nareszcie powiedzieć wójt z Logerie.
— Widać, że się na tem nie znacie — odparł rybołówca pogardliwie. — A ja uważam, przeciwnie, że to jeszcze za wcześnie; ryba porządna dopiero w nocy wyrusza w drogę.
— I ja lubię bardzo łowić ryby — rzekł Courtin, siadając obok rybołówcy — i tuszę sobie, że się na tem znam.
— Wy! na łowieniu wędką? — spytał amator z powątpiewaniem.
— Nie — odparł Courtin — ja siecią pustoszę rzeki Logerie.
Courtin rzucił na chybił trafił tę nazwę miejscowości, w nadziei, że człowiek z wędką ją podchwyci; przypuszczał bowiem, że jest to marynarz wysłany przez kapitana, by przewieźć Michała na pokład. Wszelako omylił się, człowiek z wędką ani drgnął.
— Zdaje mi się jednak — rzekł tylko — że kochany pan nie zna pierwszej zasady sztuki rybołówstwa.
— Jakaż to zasada? — spytał Courtin.
— Kto chce łowić ryby, ten musi się strzedz czterech rzeczy.
— Jakichże to?
— Wiatru, psów, kobiet i gadułów.
— Ba! przekonacie się niebawem, że moje gadulstwo nie jest takie natrętne, gdy wam zaproponuję kilka, powiedzmy pięć, franków za wyświadczenie mi przysługi.
— Tylko bez tych ceregieli, prosto z mostu, czego chcecie ode mnie?
— Żebyście mnie przewieźli w swej łódce do „Jeune-Charles“.
— Co to jest „Jeune-Charles“? — spytał marynarz z miną najniewinniejszą w świecie.
— To — odparł Courtin, pokazując mu kapelusz nieprzemakalny, który podniósł z ziemi, a na którym widniał dokoła główki napis: LE JUENE-CHARLES.
— Ale macie też dobry wzrok, skoro przeczytaliście to po ciemku! A czego chcecie na tym statku?
— Jestem dzierżawcą pani baronowej de la Logerie.
— Co więcej?
— Przybywam w jej imieniu powiedzieć, że wszystko stracone, że zamiar ucieczki wykryto i że trzeba, żebyście odpłynęli jak najśpieszniej.
Sufficit! — odparł marynarz — ale to nie moja rzecz. Jestem tylko porucznikiem. Zawiozę was do kapitana, któremu opowiecie wszystko.
W dziesięć minut później Courtin wraz z porucznikiem wchodzili na pokład statku „Jeune-Charles“.




XIII.
Badanie i konfrontacya.

Gdy ku wielkiej radości swojej wójt Logerie stanął na pokładzie statku, znalazł się wobec postaci ludzkiej, której rysów nie mógł rozróżnić, osłaniały je bowiem fałdy grubego szalu wełnianego, owiniętego dokoła kołnierzem peleryny ceratowej. Wszelako z pokornej i pełnej szacunku postawy chłopca okrętowego, który oznajmił ich przybycie, Courtin wywnioskował, że ma przed sobą kapitana.
— Co to jest? — spytał ten ostatni porucznika, wodząc bez ceremonii po twarzy dzierżawcy światłem latarni, którą wziął z rąk chłopca okrętowego.
— To od tych, co to kapitan wie — odparł.
— A ty po co masz ślepie, jeśli mogłeś przypuszczać, że młodzieniec dwudziestoletni może być zbudowany, jak ten szkielet?
— Nie jestem panem de la Logerie, istotnie — odezwał się Courtin — lecz jego dzierżawcą i powiernikiem.
— Doskonale! to już coś, ale to nie wszystko, do stu tysięcy psów morskich! — zawołał kapitan, wyrzucając przez zęby czarniawą ślinę. — Rozumiesz, co? Jeśli nie, mów prędko, a zostaniesz odprowadzony na ląd z honorami, na jakie zasługujesz, to jest dostaniesz taką pamiątkę pletnią, że ją popamiętasz.
Courtin zrozumiał teraz, że pani de la Logerie, według wszelkiego prawdopodobieństwa, umówiła z kapitanem jakieś hasło, a tego hasła on, Courtin, nie znał. Zanim jednak zdążył odpowiedzieć, rozległo się od przodu statku głośne nawoływanie: ohe. Na ten okrzyk, kapitan zwrócił się do chłopca okrętowego, który stał z latarnią w ręku.
— A ty co tu robisz, łajdaku, kanalio jakaś? — krzyknął kapitan. — Tak to stoisz na stanowisku! — Poczem zwrócił się do porucznika: — Nie pozwól wchodzić na pomost, dopóki się nie dowiesz, kto to jest.
Ale jeszcze nie skończył, a nowy przybysz, wdrapawszy się po wiszącej linie, już był na pomoście.
Kapitan wziął latarnię, którą chłopiec okrętowy upuścił ze strachu, skierował się do nieznajomego i, schwyciwszy go za kołnierz, wrzasnął:
— Jakiem prawem wchodzisz na mój statek tak, bez ceremonii?
— Wchodzę, bo mam tu interes — odparł przybyły. — Ale niechno mnie pan puści. Nie ucieknę przecież, skoro przybywam z własnej woli.
— Ale, do stu tysięcy psów morskich! przecież, trzymając cię za kark, nie zamykam ci gęby!
— Nie mogę mówić, gdy jestem skrępowany w ruchach — odparł przybysz, którego ton kapitana bynajmniej nie onieśmielił, a w którym czytelnicy nasi poznali niewątpliwie prawdziwego wysłańca Michała, to jest Józefa Picaut’a.
Kapitan puścił go, on zaś wsunął rękę do kieszeni i podał kapitanowi chustkę, którą mu dał młody baron. Kapitan chustkę rozłożył, przeliczył węzełki, których było trzy, i rzekł:
— Dobrze, jesteś w porządku. Pogadamy za chwilę; ale najpierw muszę się załatwić z tamtym durniem. Antoni — zwrócił się do porucznika — zaprowadź tego chłopa do bufetu i daj mu miarkę wódki.
Courtin przez ten czas usiadł w tyle statku na stosie lin i pilnie śledził całą scenę. Kapitan podszedł do niego i odezwał się tonem groźnym:
— Słuchaj, odpowiadaj szczerze; to jedynie może cię uratować, inaczej rekiny, o tysiąc mil stąd, uraczą się tobą na śniadanie. Kto cię przysłał do mnie?
— Przecież powiedziałem, pani de la Logerie — odparł Courtin, który postanowił udawać naiwność chłopa, posuwającą się niekiedy do idyotyzmu. — Kiedy panu mówię, że jestem jej dzierżawcą, a to prawda, jak Bóg w niebie...
— Ale, jeśli pani de la Logerie przysłała cię tutaj, to musiała ci dać jakiś znak, po którym mógłbym cię poznać: bilecik, list, kawałek papieru; jeśli nic nie masz, to znaczy, że nie przybywasz w jej imieniu i jesteś szpiegiem, a w takim razie strzeż się!
— Boże, Boże! — zawołał Courtin tonem płaczliwym — co ja pocznę?... O, proszę, to listy do mnie adresowane, które mam przypadkiem przy sobie, a to moja szarfa wójtowska... Boże drogi! cóż mam panu jeszcze pokazać, żeby pana przekonać, że mówię prawdę?
— Szarfa wójtowska? — zawołał kapitan. — Ależ jakim sposobem, błaźnie jeden, jeśli jesteś urzędnikiem publicznym, jeśli złożyłeś przysięgę rządowi, jakim sposobem, pytam, dzieje się, że działasz w imieniu człowieka, który podniósł broń przeciw rządowi i został na śmierć skazany?
— Takim sposobem, kochany panie kapitanie, że jestem tak przywiązany do swoich chlebodawców, iż moje przywiązanie bierze górę nad moim obowiązkiem. Właśnie więc, ponieważ, jako wójt, wiedziałem, że będą pana niepokoili tej nocy, a pani de la Logerie, która zwierza mi się ze wszystkiego, wtajemniczyła mnie w plan ucieczki pana barona, więc poszedłem do pani baronowej i ostrzegłem ją o niebezpieczeństwie. A ona powiedziała mi wtedy: „Weź tę chustkę, jedź do kapitana statku „Jeune-Charles“ i powiedz mu wszystko.
— Idyoto, kretynie, bałwanie jakiś, dawaj-że tę chustkę!
— Chustkę, panu? O, i owszem — odparł Courtin z głupkowatą miną i wydobył chustkę z kieszeni.
— Ale, bydlę jakieś, dlaczegóż nie dałeś mi tej chustki odrazu? — spytał kapitan, wyrwał mu ją z ręki i przekonał się spiesznie, że ma na trzech końcach węzełki.
— A no — odparł Courtin — bo, jak stanąłem na moście, widziałem, że pan kapitan wyciera nos palcami, więc powiedziałem sobie: „Bogu dzięki, jeśli kapitan wyciera nos palcami, nie potrzebuje chustki“.
— Słuchaj — rzekł kapitan, drapiąc się w głowę, niezupełnie jeszcze przekonany — albo z ciebie przebiegły lis, albo zupełny idyota — A teraz pójdź ze mną.
I kapitan zaprowadził dzierżawcę do swojej kajuty, gdzie zamknął go na klucz. W kilka chwil później Courtin, który pozostał w ciemności, usłyszał, że drzwi się otwierają — kapitan wszedł pierwszy, a za nim ukazał się Józef Picaut i porucznik z latarnią w ręku.
— A teraz odezwał się kapitan — trzeba się porozumieć nareszcie i rozplątać tę sieć jakichś dyabelskich machinacyi.
— Ja już powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia — odezwał się Courtin.
Picaut drgnął na dźwięk tego głosu; nie dostrzegł na pokładzie Courtin’a i stąd nie wiedział, że jest na statku. Postąpił kilka kroków, żeby się przekonać, czy to istotnie dzierżawca.
— Courtin! — zawołał — wójt z Logerie! Kapitanie, jeśli ten człowiek zna naszą tajemnicę, jesteśmy zgubieni!
— A któż to taki? — spytał kapitan.
— Zdrajca, szpieg, kanalia! Najpodlejszy łotr w całym kraju Retz!
— I cóż ty na to? — zwrócił się kapitan do Courtin’a. — Gadaj-że, do kroćset.
Courtin jednak milczał uparcie.
— Widzę — odezwał się znów kapitan, że trzeba będzie użyć środków ostatecznych, żeby cię zmusić do gadania, błaźnie.
To rzekłszy, kapitan wyjął z zanadrza srebrną świstawkę, przyłożył do ust i rozległ się dźwięk ostry, przeciągły. Na ten sygnał dwaj marynarze weszli do kajuty. Wówczas szatański uśmiech wykrzywił usta Courtin’a.
— Doskonale! — rzekł — na to tylko czekałem; teraz będę mówił.
I, zaprowadziwszy kapitana w kąt kajuty, szepnął mu kilka słów do ucha.
— I to prawda, co mówisz? — spytał kapitan.
— A no — odparł Courtin — łatwo się przekonać.
— Masz słuszność odparł kapitan.
Na dany przezeń znak, porucznik i dwaj marynarze pochwycili Picaut’a, zerwali z niego kurtkę i rozdarli na nim koszulę. Wówczas kapitan zbliżył się do niego, uderzył go silnie dłonią w obnażone ramię i dwie litery, któremi naznaczono szuana w galerach, zarysowały się wyraźnie na jego skórze. Ta napaść była taka gwałtowna i nagła, że Picaut nie zdążył się obronić; zrozumiawszy o co chodzi, nadludzkimi wysiłkami próbował się wyrwać, ale musiał uledz przeważającej sile trzech ludzi.
— Skrępować mu nogi i łapy! — wrzasnął kapitan, sądzą moralność tego człowieka na podstawie świadectwa, jakie nosił na ramieniu — i przywiązać go na dnie, między dwiema beczkami. — Poczem, zwracając się do Courtin’a, z którego piersi wyrwało się westchnienie ulgi, dodał: — Przepraszam cię bardzo, czcigodny urzędniku, że cię porównałem z hultajem tego rodzaju; ale bądź spokojny, jeśli ci podpalą stodołę, zanim upłyną trzy dobre lata, możesz być pewien, że to nie on ogień podłoży.
Poczem, nie tracąc czasu, wszedł na pomost, kazał sprowadzić Courtin’a do łodzi i wydał marynarzom rozkaz jak najszybszego wyruszenia w drogę.
Courtin, przybiwszy do brzegu, ukrył się tam, gdzie dostrzegł poprzednio rybołówcę, i postanowił czekać. Zaledwie upłynęło pół godziny, ujrzał nadchodzącego Michała, a w dwóch osobach, które mu towarzyszyły, poznał Maryę i Petit-Pierre’a. Nietrudno się domyślić, że nie stracił ich z oczu ani na jedną chwilę, że śledził ich wzrokiem, gdy płynęli na rzece, w poszukiwaniu statku, i, że wreszcie, gdy udali się w drogę powrotną do Nantes, szedł za nimi tak ostrożnie, iż przez całą drogę nie spostrzegli, że są szpiegowani.
Niemniej jednak jego to dostrzegł Michał na rogu placu Bouffai; on to szedł za zbiegami aż do domu, w którym znikli. Teraz Courtin nie wątpił już, że odnalazł kryjówkę Petit-Pierre’ia; wydobył z kieszeni kawałek kredy, zrobił krzyż na murze i, pewien, że ma rybę w sieci, pomyślał z rozkoszą, że pozostaje mu już teraz tylko wyciągnąć rękę po przyrzeczone dziesiątki tysięcy franków!




XIV.
W którym czytelnicy odnajdują generała Dermoncourfa i przekonywają się, że się nie zmienił.

Courtin był powodzeniem swojem poruszony do głębi. Postanowił jednak nie uprzedzać człowieka z Aigrefeuille tak, jak się byli umówili, ale udać się niezwłocznie do władz i zawiadomić o dokonanem odkryciu, by w ten sposób zapewnić sobie nagrodę całkowitą. Przyśpieszył tedy kroku, biegnąc do prefektury. Zaledwie jednak uszedł ze dwadzieścia kroków, w chwili, gdy skręcał na rogu ulicy du Marché, mężczyzna, który biegł również, ale w kierunku przeciwnym, popchnął go i odrzucił na mur.
Courtin krzyknął, nie z bólu, lecz ze zdumienia, albowiem w tym mężczyźnie poznał pana Michała de la Logerie, którego przecież pozostawił za małemi drzwiami zielonemi, w domu naznaczonym białym krzyżem. Zdumienie jego było takie wielkie, że Michał byłby je z pewnością zauważył, gdyby nie był taki zajęty swoją sprawą.
— Powiedz mi, Courtin’ie — zawołał, poznawszy swego dzierżawce — szedłeś ulicą du Marché, nieprawda?
— Tak, panie baronie.
— W takim razie musiałeś spotkać człowieka, który uciekał.
— Nie, panie baronie.
— Ależ tak! ależ tak! niepodobna, żebyś go nie spotkał... człowieka, który nas napewno szpiegował.
Courtin poczerwieniał aż po białka oczu, ale wnet odzyskał równowagę.
— Niechno pan poczeka! tak, tak, przede mną szedł człowiek, który zatrzymał się tam, naprzeciwko tych zielonych drzwi — odparł Courtin, postanowiwszy skorzystać z tej niespodziewanej sposobności skierowania podejrzeń na kogo innego.
— To on, to on! — zawołał młodzieniec. — Słuchaj, Courtin, możesz dać mi teraz dowód swego przywiązania i swojej wierności. Którędy poszedł?
— Tamtędy, zdaje mi się — odparł Courtin, wskazując ręką pierwszą ulicę, jaką dostrzegł.
— Pójdź zatem ze mną.
Michał podążył spiesznie w kierunku wskazanym przez Courtin’a. Ten zaś w pierwszej chwili zamierzał puścić swego młodego pana i pójść tam, gdzie był postanowił, ale, po chwili rozwagi, uznał, że, skoro tak niespodzianie odnalazł Michała, należało z tego skorzystać; Michał wie już teraz niewątpliwie, gdzie znajduje się jego ukochana, przez niego tedy dojdzie nareszcie do upragnionego celu.
Przyśpieszył kroku, a gdy zrównał się z Michałem, zaczął nawoływać go do ostrożności, wobec zwiększającego się coraz bardziej ruchu ulicznego.
— Co powie pani baronową, gdy się dowie, na jakie pan naraża się niebezpieczeństwo?
— Moja matka? Ależ ona mniema, że jestem już o tej porze na morzu w drodze do Londynu.
— To pan miał wyjechać? — zawołał Courtin z miną najniewinniejszą w świecie.
— A jakże; czy matka ci nie powiedziała?
— Nie, panie baronie — odparł dzierżawca, nadając obliczu swemu wyraz głębokiego smutku — nie; widzę dobrze, iż, mimo wszystkiego, co uczyniłem dla pana, pani baronowa nie ma do mnie zaufania, i to krwawi mi serce.
— No, no, nie martw się, mój poczciwy Courtin’ie; ale, widzisz, zmieniłeś się tak nagle, tak prędko, że trudno sobie ten przewrót w tobie wytłómaczyć. Ja sam, gdy pomyślę o tym wieczorze, kiedy poprzecinałeś popręgi u mego siodła, zapytuję siebie, czem się to dzieje, że stałeś się taki oddany, taki pełen poświęcenia. Chcę ci dać dowód, że umiem to twoje przywiązanie ocenić, i powierzyć ci tajemnicę, którą przeczułeś. Widziałem się z Marya i szczęście moje jest zapewnione. Czy musisz jeszcze dzisiaj wracać do Logerie?
— Pan baron domyśla się chyba, że, będąc tutaj, jestem na jego rozkazy — odparł dzierżawca.
— A więc w takim razie i ty ją zobaczysz, Courtin’ie, bo mamy się spotkać dzisiaj wieczorem — rzekł Michał w radosnem uniesieniu.
— Gdzie?
— Tam, gdzie mnie spotkałeś.
— Pan baron nie uwierzy, jak się cieszę, że pan ożeni się nareszcie według upodobania i serca — rzekł Courtin, z twarzą, niemniej rozpromienioną, jak twarz jego młodego pana, i zacierał ręce z radości.
— Gdzież cię znajdę dziś wieczór?
— Gdzie pan zechce?
— Może stanąłeś, jak ja, w zajeździe pod „Świtem“?
— Tak, panie baronie.
— A więc spędzimy tam dzień razem. Wieczorem poczekasz na mnie, gdy pójdę do Maryi, a potem pojedziemy razem.
— Ale — odparł Courtin, zakłopotany takiem postanowieniem swego młodego pana, które krzyżowało wszystkie jego projekty — bo ja mam różne sprawy do załatwienia w mieście.
— Będę ci towarzyszył; dopomoże mi to do zabicia czasu, który będzie mi się bardzo dłużył do wieczora.
— Co też pan mówi! obowiązki wójta zmuszają mnie udać się do biur prefektury, a tam nie może pan pójść ze mną. Niech pan powróci do zajazdu, odpocznie, a wieczorem, o dziesiątej, wyruszymy w drogę, pan prawdopodobnie bardzo uradowany, a i ja może bardzo szczęśliwy.
Michał uznał słuszność rady Courtin’a i powrócił do zajazdu, dzierżawca zaś udał się do mieszkania generała Dermoncourt’a. Tu powiedział swoje nazwisko żołnierzowi, stojącemu na warcie, a w kilka chwil później został zaprowadzony przed oblicze tego, którego widzieć pragnął.
Generał był niezadowolony z obrotu, jaki przybierała sprawa; posłał do Paryża plany uspokojenia kraju, podsunięte przez tych, którzy tak dobrze doradzili generałowi Hoche; wszelako te plany nie zostały przyjęte. Generał widział, że władze cywilne krępują działalność władz wojskowych, którym stan oblężenia nadawał samodzielnośc, i był głęboko dotknięty w swojej ambicyi żołnierskiej i w swoich uczuciach patryotycznych.
— Czego chcesz? — spytał Courtin’a, mierząc go wzrokiem od stóp do głowy.
Courtin złożył ukłon, zginając się w pół.
— Panie generale — rzekł — czy pan generał pamięta jarmark w Montaigu?
— Do kroćset! naturalnie, jak gdyby to było wczoraj.
— Pozwolę sobie tedy przypomnieć panu generałowi, że ja to wówczas wskazałem schronienie Petit-Pierre’a.
— A!... I cóż, czego chcesz dzisiaj? Mów i streszczaj się.
— Chcę panu generałowi oddać tę samą przysługę, co wówczas.
— O, mój drogi, od miesiąca ze dwudziestu błaznów twojego gatunku przychodziło sprzedawać nam kota w worku... przeszukaliśmy ze sześć mieszkań, a kota, jak niema tak niema.
— Panie generale, mam prawo do tego, żeby pan wierzył moim informacyom, skoro już raz dowiodłem, że dostarczam wiadomości pewnych. Zaręczam, że, zanim minie doba, będę wiedział ulicę i numer.
— Przyjdź do mnie wtedy.
— Ale, panie generale, chciałbym... — Courtin urwał.
— Co? — spytał generał.
— Mówiono o wynagrodzeniu i chciałbym...
— A! tak — rzekł generał, spoglądając na Courtin’a z wyrazem najwyższej pogardy. — Ale z tem nie do mnie zwracać się trzeba. Przysłano nam z Paryża pewnego pana specyalnie upoważnionego do przeprowadzenia tego interesu. Do niego zatem, gdy już będziesz miał zdobycz, zgłoś się po zapłatę za dostawę.
— Tak też uczynię, panie generale. Ale, skoro już raz dałem panu generałowi takie dobre informacye, czy nie zechciałby mnie pan wynagrodzić?
— Jeżeli uważasz, że jestem ci coś winien, mów, słucham.
— Gdyby pan generał zechciał mi powiedzieć, ile przeznaczono dla tego, kto wyda w ręce pańskie Petit-Pierre’a....
— Może jakie pięćdziesiąt tysięcy franków... Nie wiem, to nie moja rzecz.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków! — zawołał Courtin, cofając się, jak gdyby go kto ugodził w serce — pięćdziesiąt tysięcy franków, ależ to nic!
— Masz słuszność i niewarto, mojem zdaniem, być podłym za taką marną cenę! Ale, powiesz to tym, których to obchodzi. Co do nas, jesteśmy skwitowani, nieprawda? Uwolnij mnie tedy od swojej obecności. Żegnam
I generał powrócił do pracy, którą przerwał, by przyjąć Courtin a, który teraz, złożywszy nizki ukłon, wycofywał się z pokoju, mniej zadowolony, niż gdy do niego wchodził.
Nie wątpił, że generał znał doskonale sumę wyznaczoną, jako cenę zdrady; z tego zaś, co od niego usłyszał, Courtin wywnioskował, że jego znajomy z Aigrefeuille był owym panem przysłanym przez rząd z Paryża. Postanowił tedy nie działać już bez niego i zawiadomić go co rychlej o tom, co zaszło.
Nie bez trudności odnalazł pod wskazanym adresem w najuboższej dzielnicy miasta, w głębi zaułka błotnistego, wilgotnego, zabudowanego domami cuchnącymi, pełnego sklepów gałganiarzy i starej tandety — mały sklepik, gdzie, stosownie do polecenia, zapytał o pana Hyacinthe’a. Tam wprowadzono go po schodkach, które były raczej drabiną, do niewielkiego pokoju, gdzie Courtin znalazł swego znajomego z Aigrefeuille.
Jegomość ów przyjął go znacznie lepiej, niż generał, i Courtin odbył z nim długą naradę.




XV.
W którym margrabia Souday szuka ostryg, a wyławia Picaut’a.

Berta, która opuściła Logerie jednocześnie z Michałem, po dwóch godzinach drogi była u ojca i zastała go bardzo przygnębionego. Margrabia miał już zupełnie dosyć życia w lochu podziemnym, gdzie go ukrył Jakób, wódz królików. Wszelako, kierowany uczuciem rycerskości, nie byłby nigdy zdecydował się opuścić Wandei, dopóki groziło w niej jakiekolwiek niebezpieczeństwo Petit-Pierre’owi. Ale, gdy Berta zawiadomiła go o prawdopodobnym wyjeździe wodza ich piartyi, stary szlachcic wandejski zdecydował się, wszelako bez zapału, posłuchać rady generała Dermoncourt’a i po raz trzeci udać się na obcą ziemię.
Opuścili tedy las Touvois, a Jakób służył im za przewodnika. Szli drogą do Machecoul’u, minęli dolinę Souday i, zanim dzień świtać zaczął, stanęli nad morzem. Margrabia nie przystał na plan, jaki córka jego ułożyła z Michałem, a według którego statek „Jeune-Charles“ miał na nich czekać w zatoce Bourgneuf. Pan de Souday obawiał się, że statek, nawijając do przystani, może zwrócić uwagę policyi nadbrzeżnej; nie chciał, żeby mu wyrzucano, iż, dla względów osobistych, naraził ocalenie Petit-Pierre’a, i postanowił, że przeciwnie, on z córką wypłynie na morze, na spotkanie statku.
Jakób, mający stosunki na całem wybrzeżu, znalazł rybaka, który za kilka ludwików zgodził się podwieźć margrabiego i Bertę do statku. Statek rybaka znajdował się zdala od przystani, tak, że pan de Souday z córką zdołał wsiąść, zmyliwszy czujność celników, pilnujących wybrzeża. W godzinę później, wrazi z przypływem, rybak i jego dwaj synowie, stanowiący załogę, podnieśli kotwicę i wypłynęli na pełne morze. Ponieważ do świtu brakło jeszcze z pół godziny, przeto margrabia, skoro tylko odbili od brzegu, wyszedł z kryjówki pod pomostem, a rybak, ujrzawszy go, jął wypytywać.
— Pan mówi — pytał — że statek, na który pan czeka, ma wypłynąć z rzeki?
— Tak — odparł margrabia.
— O której godzinie miał odpłynąć z Nantes?
— Między trzecią a piątą rano — odpowiedziała Berta.
— Przy tym wietrze — rzekł rybak — za cztery godziny może być tutaj, powinniśmy go zobaczyć około ósmej albo dziewiątej. Tymczasem zaś, nie chcąc zwrócić uwagi straży nadbrzeżnej, zarzucimy sieć, co nam pozwoli płynąć zygzakowato u ujścia rzeki, bez obudzenia podejrzeń.
Margrabia przyjął skwapliwie propozycyę tej rozrywki, dopomógł zarzucić sieć i z radością dziecka przyglądał się węgorzom morskim, płaszczom, rajom, ostrygom, które sieć ta wydobywała z głębiny morskiej.
Zaświtał dzień. Berta, która dotąd siedziała na przedzie statku, pogrążona w głębokiej zadumie, wpatrzona w bruzdę roziskrzoną, jaką statek rozpruwał falę, weszła na pęk lin i zaczęła rozglądać się po widnokręgu. Poprzez mgłę poranną, gęściejszą u ujścia rzeki, niż na pełnem morzu, młoda dziewczyna dostrzegła wysokie maszty kilku okrętów; ale żaden z nich nie miał chorągiewki błękitnej, po której miano poznać statek „Jeune-Charles“. Berta powiedziała to rybakowi, który ją uspokoił, zapewniając, że, skoro statek wypłynął z Nantes w nocy, więc niepodobieństwem było, by już wjeżdżał na pełne morze.
Minął poranek; mogła już być godzina dziesiąta, a statek się nie ukazywał. Berta zaczynała się niepokoić na dobre i kilkakrotnie podzieliła się obawami swojemi z ojcem, tak, że margrabia, naglony przez nią, przystał na to, by zbliżyli się do ujścia rzeki. Naraz Berta krzyknęła. Spostrzegła o kilka węzłów od ich statku duży dwumasztowiec, płynący z rozpiętymi żaglami, na który dotąd nie zwracała uwagi, gdyż nie widniał na nim znak umówiony.
— Uważajcie, uważajcie! — zawołała — statek płynie na nas.
Rybak, zajęty pokazywaniem margrabiemu, jak należy manewrować sterem, gdy się chce zawrócić, w mgnieniu oka zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie im groziło, wyrwał ster z rąk margrabiego i skręcił gwałtownie, by się usunąć z kierunku, w jakim płynął statek. Ale, jakkolwiek szybki był ten manewr, niemniej nos statku rybackiego otarł się z trzaskiem o bok dwumasztowca, statek przechylił się groźnie i omal nie utracił równowagi.
— Niech go dyabli porwą! — zawołał stary rybak. — Jeszcze sekunda, a poszlibyśmy na dno morza zastąpić ryby, które wyłowiliśmy. A ile ten łajdak ma płótna! rozpiął wszystkie żagle. Ale też leci! leci!
— Musimy go jednak dogonić — zawołała Berta bo to jest „Jeune-Charles“!
I wskazała ojcu szeroką białą tablice na przedzie statku, na której widniał napis złotemi literami:

LE JEUNE-CHARLES.

— Dalibóg, masz słuszność, Berto! — zawołał margrabia. Zawracaj zatem, przyjacielu, zawracaj! Ale czem się to dzieje, że niema na nim znaku umówionego z panem de la Logerie? Dlaczego zwłaszcza, zamiast dążyć w kierunku zatoki Bourgneuf, gdzie mieliśmy czekać na niego, płynie na zachód?
— Może zdarzył się jaki wypadek — odezwała się Berta, blada, jak chusta.
— Byleby nie Petit-Pierre’owi! — szepnął margrabia.
— Byleby nie Michałowi — szepnęła ciszej jeszcze Berta.
— Tymczasem jednak — rzekł margrabia trzeba wiedzieć, czego się trzymać.
Barka rybacka zawróciła przez ten czas z wiatrem, co wpłynęło na znaczne przyśpieszenie jej biegu, tak, że rybak mógł zawołać na dwumasztowiec. Kapitan ukazał się na moście.
— Czy płyniecie z Nantes? — spytał rybak, utworzywszy tubę z dłoni.
— A tobie co do tego? — odburknął kapitan.
— Bo mam tu pasażerów dla pana! — krzyknął rybak. — Czy pan nie czeka na pasażerów?
— Czekam tylko na dobry wiatr, żeby przepłynąć za przylądek Finistére.
— Niech pan pozwoli mi podpłynąć — rzekł rybak, na żądanie Berty.
Kapitan rozejrzał się po morzu, a nie spostrzegając między wybrzeżem a swoim statkiem nic, co mogłoby budzić jakiekolwiek obawy, ciekawy nadto, czy też pasażerowie, o których mówiono mu teraz, nie są ci sami, których miał zabrać z Nantes — uwzględnił żądanie rybaka, kazał zwinąć wielkie żagle i zwolnić bieg statku. Niebawem „Jeune-Charles“ był tak blizko barki, że rzucono jej linę, przy pomocy której przyciągnięto ją do tyłu dwumasztowca.
— No, a teraz czego chcecie? — spytał kapitan, pochylając się ku barce.
— Niech pan poprosi, żeby pan de la Logerie przyszedł rozmówić się z nami — rzekła Berta.
— Pana de la Logerie niema na moim pokładzie — odparł kapitan.
— Ale w takim razie — odezwała się Berta drżącym głosem — jeśli pana de la Logerie niema na pokładzie, muszą być przynajmniej dwie panie.
— Co do pań — odparł kapitan — to mam tylko hultaja, skrępowanego, który klnie, na czem świat stoi.
— Boże wielki! — zawołała Berta, cała drżąca — nie wie pan, czy nie zdarzył się jaki wypadek osobom, które pan miał wziąć na swój pokład?
— Dalibóg, piękna panienko — odpowiedział kapitan — jeśli pani zechce mi wytłómaczyć, co to wszystko znaczy, będę nieskończenie obowiązany; bo niech mnie dyabli porwą, jeśli ja co z tego wszystkiego rozumiem! Wczoraj wieczorem zgłosiło się do mnie dwóch ludzi, obaj w imieniu pana de la Logerie, ale z dwoma różnemi poleceniami: jeden chciał, żebym odpłynął zaraz, drugi kazał mi zostać i czekać. Z tych dwóch ludzi jeden był uczciwym dzierżawcą, wójtem, zdaje mi się; pokazał mi coś, jakby kawałek szarfy trójkolorowej. Ten to kazał mi podnieść kotwicę i zmykać co tchu. Drugi, ten, który chciał, żebym został, był to dawny galernik. Uwierzyłem temu, co mi mówił uczciwszy z tych dwóch wieśniaków, i odpłynąłem.
— Boże, Boże! — odezwała się Berta — to Courtin; pewnie spotkał jaki wypadek pana de la Logerie.
— Czy państwo chcą zobaczyć tego człowieka? — spytał kapitan.
— Jakiego?
— Tego, który jest na dole, skrępowany. Może go państwo poznają, może zdołamy dowiedzieć się prawdy, jakkolwiek zapóźno już teraz, żeby nam się to na co przydało.
— W każdym razie może nam się przydać, żeby uchronić naszych przyjaciół od niebezpieczeństwa. Pokaż pan tego człowieka.
Kapitan wydał rozkaz i w kilka sekund później przyprowadzono na pomost Józefa Picaut’a skrępowanego i okutego w kajdany. Na widok pana de Souday’a i Berty, którzy patrzyli na niego w osłupieniu, Picaut zawołał:
— Panie margrabio! panno Berto, państwo mnie ocalą; bo dlatego, że wykonałem rozkazy pana de la Logerie, to zwierzę, ten kapitan, tak się ze mną obszedł, a to dzięki łgarstwom tego łotra Courtin’a.
— I co jest prawdy w tem wszystkiem? — spytał kapitan — bo przyznaję, że, jeśli państwo zechcecie mnie uwolnić od tego durnia, zrobicie mi wielką przyjemność. Nie płynę bowiem ani do Kajenny, ani do Botany-Bay.
— Niestety! — odparła Berta — to wszystko prawda. Nie wiem, jaki powód mógł mieć wójt z Logerie, żeby kazać panu odpłynąć; ale napewno ten tu mówił panu prawdę.
— W takim razie rozwiążcie mu ręce, zdejmcie z nóg kajdany! niech go wieszają gdzieindziej. A teraz, co państwo robicie. Zostajecie? Jedziecie ze mną? Jestem zapłacony z góry i, dla spokoju sumienia, chętnie kogoś zabiorę.
— Kapitanie — spytała Berta — czy to niepodobna, żeby pan powrócił na rzekę i żeby ci, których pan miał zabrać nocy ubiegłej, wsiedli na statek pański nocy dzisiejszej?
— Nie, niepodobna — odparł kapitan, wzruszając ramionami. — A komora! a policya! Powtarzam tylko, że, jeśli państwo chcą skorzystać z mego statku, żeby popłynąć do Anglii, jestem na wasze usługi i to zupełnie bezpłatnie.
Margrabia spojrzał na córkę, ale ta potrząsnęła głową.
W tej chwili usłyszeli plusk wody, w którą wpadło ciężkie ciało, a w sekundę później ukazała się na po wierzchni morza, o dziesięć kroków od barki głowa Józefa Picaut’a. Szuan, oswobodzony z więzów, obawiał się tak bardzo, żeby coś nieprzewidzianego nie zatrzymało go na statku, że wskoczył do wody. Gdy podpłynął do barki, rybak i margrabia podali mu ręce i przy ich pomocy Józef Picaut dostał się na statek. Zaledwie na nim stanął, rzekł:
— A teraz niech pan margrabia zechce powiedzieć temu staremu idyocie, że znak, jaki mam na ramieniu, to mój krzyż zasługi.
— Istotnie, kapitanie — odezwał się margrabia — ton wieśniak został skazany na hańbiącą karę za to, że za czasów cesarstwa spełnił swój obowiązek, w naszem rozumieniu przynajmniej; a jakkolwiek niezupełnie uznaję sposób jego postępowania, niemniej mogę zapewnić, że nie zasługuje bynajmniej na karę, na jaką pan go skazał.
— W takim razie — odrzekł kapitan — wszystko składa się jak najlepiej. Po raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci: państwo nie chcą wejść na mój statek?
— Nie, kapitanie, dziękujemy!
— A więc wesołej podróży!
Po tych słowach kapitan rozkazał podciągnąć linę, która przytrzymywała barkę, i dwumasztowiec, rozpiąwszy znów wielkie żagle, popłynął w dal.
Gdy stary rybak zwracał swój statek do brzegu, Berta i margrabia odbywali naradę. Pomimo wszelkich wyjaśnień Picaut’a, nie mogli zdać sobie sprawy z pobudek, jakie kierowały wójtem z Logerie. Jakkolwiekbądź, jednakże jego postępowanie było bardzo podejrzane i margrabia, pomimo że Berta przypominała ojcu troskliwość i przywiązanie, jakie Courtin okazywał swemu pnu, margrabia, mówimy, był zdania, że to postępowanie wykrętne ukrywa zamierzenia groźne nietylko dla bezpieczeństwa Michała, ale i dla ich przyjaciół.
Picaut zaś oświadczył stanowczo, że odtąd żyć już tylko będzie dla dokonania zemsty i że, jeśli margrabia każe mu dać strój marynarza, obawia się bowiem, żeby nie został poznany, a nadto ma odzież podartą w walce z tymi, którzy go krępowali, wyruszy do Nantes, skoro tylko stanie na ziemi. Margrabia Souday, przeczuwając, że ofiarą zdrady Courtin’a mógłby być Petit-Pierre, pragnął również udać się do miasta; ale Berta, która nie wątpiła, że Michał, po niepomyślnej ucieczce, powrócił niezwłocznie do Logerie, gdzie mniemał, że i ona powróci, wpłynęła na ojca, żeby projekt ten odroczył do czasu zdobycia bliższych wiadomości o tem, co zaszło.
Rybak wysadził na ląd swoich pasażerów pod osłoną przylądka Pornic. Picaut, któremu jeden z synów właściciela barki dał swoją bluzę i kapelusz nieprzemakalny, skierował się w stronę Nantes, idąc na przełaj przez pola. Ale, zanim opuścił margrabiego, poprosił go, żeby zawiadomił wodza królików o przygodzie, jaka jego Picaut’a — spotkała, nie wątpiąc, że kmotr Jakób przyłączy się po bratersku do zemsty, jaką on poprzysiągł Courtin’owi.
Dzięki znajomości okolicy, Józef Picaut około godziny dziewiątej wieczorem przybył do Nantes i powrócił na swoje stanowisko do zajazdu pod „Świtem“, tak, że, zachowując ostrożność, jaką mu nakazywało jego położenie, mógł słyszeć część rozmowy Courtin’a z panem z Aigrefeuille, którego dzierżawca sprowadził do zajazdu, i widzieć pieniądze, jakie ten pan pokazywał wójtowi z Logerie.




XVI.
Co się działo w dwóch domach niezamieszkanych.

Kula, którą Courtin posłał, na chybił trafił, w zarośla, przedziurawiła pierś Janowi Qullier’owi i, gdy wdowa Picaut powróciła z wózkiem, zastała, jak mniemała, już tylko trupa. Uczuciem miłosierdzia wiedziona, nie chciała pozostawić zwłok Wandejczyka na pastwę drapieżnych ptaków i zwierząt, chciała, żeby spoczęły w ziemi poświęconej, złożyła je tedy na wózku, by je zawieźć do siebie.
Tylko, zamiast ukryć martwego Jana Oullier’a pod podściółkę, jaką przywiozła dla żywego, ułożyła go na wierzchu i kilku chłopców, których spotkała po drodze, widziało zbroczoną krwią postać starego sługi margrabiego Souday’a. W ten sposób wieść o zgonie Jana Oullier’a rozeszła się po całym kantonie; dobiegła do uszu margrabiego Souday’a i jego córek, zmyliła Courtin‘a, jak zmyliła innych.
Wdowa Picaut przewiozła Jana Oullier’a do domu, w którym mieszkała za życia męża, a który, wkrótce po zgonie biednego Paskala, opuściła, przenosząc się do zajazdu w Saint-Philbert-de-Grand-Lieu, utrzymywanego przez jej matkę. Dom ten stał bliżej Machecoul’u, parafii Jana Oullier’a, i równiny Bouaimé, gdzie go Maryanna znalazła, niż zajazd, w którym, gdyby był żywy, zamierzała go ukryć.
W chwili, gdy wózek przejeżdżał przez dobrze nam znane rozdroże, minął się z mężczyzną, jadącym konno drogą do Machecoul’u. Mężczyzna ten, a był to nasz stary znajomy, pan Roger, lekarz z Légé, zapytał, co zaszło, jednego z chłopaków, którzy, z wytrwałością i ciekawością wiekowi swojemu właściwą, szli za wózkiem, a dowiedziawszy się, że na wózku spoczywał Jan Oullier, doktór towarzyszył mu do mieszkania Picaut’ów. Wdowa ułożyła Jana Oullier’a na tem samem łóżku, na, którem umieściła niegdyś obok Paskala Picaut’a, biednego hrabiego Bonneville’a. Poczem zabrała się do obmycia twarzy Wandejczyka z krwi z kurzem zmieszanej i w tej to chwili spostrzegła lekarza.
— Niestety! panie doktorze — rzekła — nieborakowi już pańska opieka nie potrzebna, a szkoda! Tylu ludzi, którzy nie są go warci, pozostaje na ziemi, że podwójnie trzeba go opłakiwać, bo odszedł przedwcześnie.
Lekarz kazał wdowie opowiedzieć, co wiedziała o śmierci Jana Oullier’a, ale, wobec gromadki wieśniaków, którzy przez ciekawość zebrali się w izbie, Maryanna powiedziała tylko, że, wracając do domu, znalazła zwłoki na drodze. Lekarz zbliżył się bezwiednie niemal do łóżka, wziął nieruchomą rękę Jana Oullier’a i położył mu dłoń na sercu. Zaledwie jednak dłoń ta dotknęła ciała starego Wandejczyka, lekarz drgnął i szepnął wdowie Picaut, która stała około niego:
— Wyprawcie tych wszystkich ludzi.
Ponieważ dobiegała już północ, przeto nie było to rzeczą trudną. Pocztem, gdy zostali sami, doktór rzekł do Maryanny:
— Jan Oullier nie umarł.
— Jakto! nie umarł? — zawołała.
— Nie; a jeśli milczałem wobec tych wszystkich ludzi, to dlatego, że, mojem zdaniem, przedewszystkiem trzeba się upewnić, że nikt nie przeszkodzi wam pielęgnować go; bo wy go pielęgnować będziecie, jestem tego pewien.
— Niechaj Bóg pana wysłucha! — zawołała, Maryanna radośnie. — Jeśli zdołam się przyczynić do jego wyzdrowienia, będę szczęśliwa; nie zapomnę nigdy, że nieboszczyk mój mąż był mu bardzo życzliwy; zawsze pamiętać będę, że owej nocy, kiedy naprowadziłam żołnierzy na zamek Souday, Jan Oullier nie dopuścił, żebym padła od kuli morderców.
I, zamknąwszy starannie okiennice i drzwi swojej chaty, wdowa rozpaliła wielki ogień, zagrzała wody, poczem, gdy doktór sondował ranę, badając, czy który z organów, do życia niezbędnych, nie został naruszony, wyszła i pożegnała kilka stojących jeszcze przede drzwiami kumoszek, udając, że powraca do Saint-Philbert. Wszelako na zakręcie drogi weszła w las, wróciła przez sad i weszła do chaty drzwiami od dziedzińca.
Doktór skończył był właśnie opatrunek, a objawy, że ranny żyje, stawały się coraz wyraźniejsze. Biło nietylko serce, ale bił już i puls, a trzymając dłoń przed ustami, można było wyczuć oddech. Wdowa nie posiadała się z radości.
— Czy pan doktór sądzi, że go ocali? — spytała.
To jest w ręku Boga — odparł lekarz. Ja mogę tylko zapewnić, że żaden z organów głównych nie został naruszony, ale utrata krwi jest olbrzymia, nadto zaś nie zdołałem wydobyć kuli.
— Ale — odważyła się zauważyć Maryanna — słyszałam, że ludzie lata całe mogą żyć zdrowi z kulą w ciele.
— To bardzo możliwe — odparł lekarz. — Ale teraz co z nim zrobicie?
— Miałam zamiar początkowo zawieźć nieboraka do Saint-Philbert i ukryć go tam, dopóki nie umrze, albo nie wyzdrowieje.
— Ale teraz niepodobna — rzekł doktór — każde wstrząśnienie mogłoby dla niego być fatalne. Zresztą w Saint-Philbert, w zajeździe waszej matki, śród nieustającego ruchu, nie zdołalibyście ukryć jego obecności.
— Boże wielki! czy pan przypuszcza, że zaaresztowaliby go w tym stanie?
— Nie wsadziliby go do więzienia, oczywiście, ale przewieźliby go do szpitala, skąd wyszedłby tylko, żeby w lochach czekać na wyrok, skazujący go, jeśli nie na śmierć, to na wieczną hańbę. Jan Oullier jest jednym z tych wodzów wandejskich ukrytych, ale niebezpiecznych przez swój wpływ na lud, a rząd jest dla takich bez litości... Czy nie możecie ukryć go tutaj?
— Tutaj? Owszem, byłby tu może nawet bezpieczniejszy, niż gdzieindziej, bo i moja bratowa wyniosła się stąd z dziećmi po ostatnich wypadkach i wszyscy dokoła wiedzą, że dom jest pusty. Ale kto będzie go pielęgnował?
— Jan Oullier nie jest człowiekiem zniewieeciałym — odparł lekarz — za kilka dni, gdy gorączka się uspokoi, będzie mógł pozostać sam przez cały dzień. Ja zaś przyrzekam wam, że odwiedzę go co noc.
— Dobrze! a ja będę przy nim, ilekroć tylko zdołam, nie budząc podejrzeń.
Maryanna przy pomocy doktora przeniosła rannego do obory, która przylegała do izby; zamknęła starannie drzwi na zasuwę, położyła swój materac na stos słomy, poczem, umówiwszy się z lekarzem na noc następną, rzuciła się na wiązkę słomy obok chorego. Nazajutrz pokazała się w Saint-Philbert, a zapytana, co się stało z Janem Oullier’em, odpowiedziała, że, w obawie, by jej władze nie niepokoiły, odwiozła trupa tam, gdzie go znalazła. Poczem wróciła do domu pod pozorem, że zrobić musi porządek w izbie, a gdy wieczór nadszedł, zamknęła ostentacyjnie drzwi chaty i powróciła do Saint-Philbert, tak, żeby ją wszyscy widzieli.
W nocy powróciła do Jana Oullier’a i tak czuwała nad nim przez trzy dni i trzy noce, zamknięta wraz z nim w oborze, obawiając się najlżejszego szmeru, który mógłby zdradzić jej obecność. Jakkolwiek po upływie tych trzech dni Jan Oullier znajdował się jeszcze w tym stanie odrętwienia, jaki następuje po wielkich wstrząśnieniach fizycznych i obfitym upływie krwi, niemniej lekarz oznajmił Maryannie, że może przez cały dzień być w zajeździe i wracać na stanowisko tylko w nocy.
Rana Jana Oullier’a była taka ciężka, że przez dwa tygodnie był między życiem a śmiercią; kula wtłoczyła w ranę strzępy ubrania, które długo podtrzymywały zapalenie i dopiero, gdy wydzieliły się, dzięki siłom natury, doktór, ku wielkiej radości wdowy Picaut, oznajmił, że ręczy za życie Wandejczyka.
Odtąd wyzdrowienie Jana Oullier’a zbliżało się szybkim krokiem; w miarę jednak, jak wracały mu siły, zaczynał się niepokoić o tych, których kochał, a ponieważ błagał wdowę, żeby dowiedziała się, jaki los spotkał margrabiego, Bertę, Maryę, a nawet Michała, przeto Maryanna zasięgnęła języka u rojalistów, którzy, w przejeździć, zatrzymywali się w oberży jej matki, i niebawem mogła zapewnić Jana Oullier’a, że wszyscy jego przyjaciele żyją i są wolni. Nadto doniosła mu, że margrabia jest w lesie Touvois, Berta i Michał u Courtin’a, a Marya najprawdopodobniej w Nantes.
Ale zaledwie wdowa wymówiła nazwisko dzierżawcy, w obliczu rannego zaszła straszna zmiana; przesunął dłoń po czole, jak gdyby chcąc rozjaśnić myśli, i po raz pierwszy usiadł na łożu. I Maryanna, ku wielkiej swojej trwodze, usłyszała znów zdania, jakie ranny mówił w gorączce, a które brała za halucynacye; usłyszała nazwisko Courtin’a i wyrzuty za zdradę, oskarżenia o podłość i o zabójstwo; słyszała, jak mówił o bajecznych sumach, które miały być zapłatą za zbrodnię. Chory był przytem niesłychanie podniecony i z oczyma roziskrzonemi od gniewu, głosem drżącym ze wzruszenia, błagał wdowę, by poszła po Bertę i przyprowadziła ją do niego.
Maryanna, w mniemaniu, że gorączka powraca, zaniepokoiła się srodze, doktór bowiem zapowiedział, że przyjdzie dopiero za dwa dni. Niemniej przyrzekła choremu, że uczyni wszystko, czego zażądał, i Jan Oullier. uspokoiwszy się nieco, położył się i, wyczerpany doznanemi wrażeniami, zasnął.
Wdowa, siedząc przy nim na wiązce słomy, znużona, uczuła, że sen ją ogarnia, że oczy jej zamykają się mimowoli, gdy nagle usłyszała w dziedzińcu hałas niezwykły. Nastawiła uszu i dobiegł ją odgłos kroków męskich, a niebawem dosłyszała otwierającą się zasuwkę drzwi sąsiednich i głos swego szwagra, wołający: „Tędy! tędy!“
Ten nocny gość, którego Józef Picaut przyjmował w swojej pustej chacie, podniecił wielce ciekawość Maryanny; nie wątpiła, że chodzi o wykonanie jednego z tych zamachów, które szuan uprawiał tradycyjnie, i postanowiła podsłuchać rozmowy. Podniosła tedy zcicha jedną z zapadni, przez które krowy, gdy stały w oborze wysuwały łby i zjadały paszę wprost z podłogi izby, i wsunęła, się przez ten ciasny otwór do tejże izby; poczem weszła zwinnie i bez hałasu na drabinę, na której hrabia Bonneville ugodzony został śmiertelnie kulą, dostała się na strych, wspólny dla obu domów, jak sobie czytelnik przypomina, tu przyłożyła ucho do podłogi nad izbą szwagra i podsłuchiwała. Rozmowa była już rozpoczęta.
— I widziałeś sumę — zapytał głos, który nie był jej zupełnie obcy, a którego jednak poznać nie mogła.
— Jak was widzę — odparł Józef Picaut. — Tamten przyniósł ją w banknotach, ale on domagał się złota.
— A gdzie mają się spotkać?
— W Saint-Philbert, jutro wieczorem. Ale uprzedzam, że z wójtem rozprawię się sam — rzekł Józef Picaut.
— Jesteś wymagający. Ale będziesz go miał. Jednak, zabierzemy się do roboty, przysięgniesz, ze to, coś powiedział, jest prawdą, że to pieniądze rządowe, bo inaczej, widzisz, nie tknąłbym się tego.
— A cóż wy myślicie, że ten jegomość jest taki bogaty, żeby z własnej kieszeni robić podarki podobne takiemu nikczemnemu wieśniakowi? A to przecież tylko zaliczka; słyszałem doskonale, jak to mówił.
— I nie mogłeś skombinować, za co mu tak drogo płacą?
— Nie, ale się domyślam.
— Gadajże więc.
— Zdaje mi się, że, uwalniając ziemię od tych dwóch durniów, położymy jednym strzałem dwa ptaki; załatwimy najpierw sprawę prywatną, a potem oddamy przysługę polityczną. Ale bądźcie spokojni, jutro dowiem się więcej i zawiadomię was.
— Doskonale. A więc gdzie ci twoi ludzie mają się spotkać w Saint-Philbert?
— W zajeździe, ale tam nie pójdziemy, bo to zajazd matki twojej bratowej.
— A więc zaskoczymy ich w polu, ale gdzie? przybędą napewno różnemi drogami.
— Tak, ale odejdą razem. Chcąc powrocie do siebie, wójt będzie szedł drogą z Nantes aż do Tiercet.
— Ukryjmy się zatem na drodze do Nantes, w sitowiu, w pobliżu szosy; to dobra kryjówka, znam ją dobrze.
— Niech i tak będzie; a gdzie się spotkamy? Wyruszę stąd jutro rano, przed świtem — rzekł Jozef.
— Zejdźmy się na Odyńcowem Rozdrożu, w lesie Machecoul — odparł wódz królików.
Stary szuan oddalił się, a w izbie Józefa Picaut’a zapanowała cisza.
Maryanna powróciła do obory, gdzie zastała Jana Oullier’a pogrążonego w śnie głębokim. Czas już był wielki, żeby powróciła do Saint-Philbert. Przygotowała wszystko, czego Wandejczyk mógł potrzebować w ciągu dnia następnego i, jak zwykle, wyszła oknem obory.
Wdowa Picaut, idąc, zapadła w głęboką zadumę. Zdawało jej się, że niebo, pozwalając jej w sposób taki opatrznościowy wykryć tajemnicę nowego przestępstwa Józefa, uznaje nienawiść, jaką od zgonu męża żywiła dla szwagra; mniemała, że, nasycając swoją nienawiść, przyczyni się zarazem do spełnienia zamiarów Opatrzności, gdy przeszkodzi spełnieniu zbrodni, runie i śmierci tych, których uważała za niewinnych. Zaniechała tedy pierwotnego zamiaru zadenuncyowania Jakóba i Józefa, bądź przed władzą, bądź przed tymi, których chcieli zabić i ograbić, i postanowiła być sama pośrednikiem między Opatrznością a ofiarami ukartowanego przestępstwa.




XVII.
W którym Courtin dotyka się nareszcie czubkiem palca pięćdziesięciu tysięcy franków.

Marya przybywszy na schadzkę z Michałem, przyniosła mu wieść radosną: Petit-Pierre nakłonił ją do opuszczenia go i przysłania wzamian Berty, której chciał sam wyjaśnić położenie i naprawić błąd popełniony. Michał, nie posiadając się z radości, postanowił udać się z ukochaną do Banloeuvre, nie zaś do Logerie, ku wielkiej zgryzocie Courtin’a, który na razie, skutkiem tego ch wyjazdu, stracił możność wykrycia schronienia Petit-Pierre’a.
Marya miała wręczyć siostrze bilecik, w którym Petit-Pierre wzywał ją do siebie. Ponieważ jednak, udając się z Michałem do Banloeuvre, nie byłaby mogła oddać bileciku Bercie, przeto baron polecił to Courtin’owi, którego obdarzał niesłabnącem zaufaniem.
Bilecik ten, który Courtin oczywiście przeczytał, zawierał tylko be słowa:
„Przybądź do mnie jak najspieszniej. Hasło znasz.

„Szczerze oddany
PETIT-PIERRE“.

Dzierżawca dowiedział się zatem, tylko, że Petit-Pierre jest w Nantes i że czeka na Bertę; nadto wykrył, że dom, z którego wychodził Michał a potem Marya, a który on naznaczył krzyżem, miał dwa wyjścia. Z jednej strony wychodził na uliczkę bez nazwy, na którą prowadziliśmy już niejednokrotnie czytelnika, z drugiej zaś na ulicę du Marché. Courtin zastanawiał się tedy, czy dom ten jest zamieszkany? kto w nim mieszka? czy przez tego mieszkańca nie możnaby dotrzeć do Petit-Pierre’a. Chcąc mieć odpowiedź na te pytania, powinienby zostać w Nantes; tak też uczynił dzierżawca, choć zrazu zamierzał udać się do Berty, oddać jej bilecik i, szpiegując ją, dojść nareszcie do upragnionego celu.
Nazajutrz rano o godzinie dziesiątej Courtin pukał do tajemniczego domu, wszelako nie od uliczki, do drzwi, które naznaczył, ale od ulicy du Marché. Był to jedyny sposób ostatecznego przekonania się, że przez te obie bramy można było dostać się do jednego i tego samego domu. Gdy ten, którego sprowadził odgłos kołatki, przekonał się, że przybysz jest sam, drzwi się uchyliły.
— Skąd przybywacie? — spytał głos z wewnątrz domu.
— Skądżeby? — odparł Courtin, zaskoczony tem pytaniem.
— Z Touvois.
— Nie oczekujemy nikogo z tamtych stron — odparł człowiek z wewnątrz i pchnął drzwi.
Niełatwo wszelako było je zamknąć. Courtin bowiem uczepił się ich silnie. W tejże chwili przypomniał sobie słowa, jakie wypowiedział Michał do właściciela zajazdu pod „Świtem“, żądając koni dla siebie i Maryi, by udać się do Banloeuvre. Teraz odgadł, że te słowa, których na razie nie zrozumiał, były hasłem.
— Poczekajcie-no, poczekajcie — odezwał się do człowieka, który koniecznie chciał drzwi zamknąć. — Jeśli powiedziałem, że przybywam z Touvois, to dlatego, iż chciałem się przekonać, czy jesteście wtajemniczeni... nie można być zanadto ostrożnym, do dyabła! A więc nie, nie przybywam z Touvois, tylko z południa.
— A idziecie dokąd?
— Dokąd-że mam iść, przybywając z Touvois, jeśli nie do Rośsny?
— Hm! tem lepiej — odpowiedział człowiek z wnętrza, otworzył drzwi i wpuścił Courtin’a, a ten ujrzał przed sobą człowieka, który, rozmawiając z nim, przesuwał paciorki różańca, okręconego dokoła ręki. Człowiek ten, Bretończyk rodem, wprowadził wójta z Logerie do małego pokoiku i, wskazując mu krzesło, rzekł:
— Pan jest zajęty; jak tylko skończy interes z osobą, która jest u niego w gabinecie, wprowadzę was do niego. Siadajcie tymczasem.
Courtin zajechał tedy dalej, niż mniemał. Spodziewał się, że dom jest zamieszkany przez jakiego podrzędnego agenta, od którego będzie mógł, bądź podstępem, bądź przekupstwem wydostać wskazówki, jakich potrzebował. Wobec tego zaś, że człowiek, który mu drzwi otworzył, powiedział iż zaprowadzi go do swego pana, Courtin zrozumiał, że sprawa jest poważna i że należy obmyślić bajkę, by stawić czoło ewentualnościom, mogącym wyniknąć z położenia. Jednocześnie zaniechał wypytywania służącego, którego oblicze ponure i surowe wskazywało jednego z tych zakamieniałych fanatyków, jacy istnieją jeszcze na półwyspie celtyckim.
Courtin usiadł na wskazanem krześle, przy kominku a gdy został sam, zaczął się rozglądać po pokoju. Był to pokoik niewielki, mogący mieć z dwanaście stop kwadratowych, oddzielony od pokoju sąsiedniego przepierzeniem, w którem były drzwi. Meble w pokoiku były skromne, orzechowe, okno miał jedno; wychodziło ono na dziedziniec, a dolne szyby zaopatrzonę były w bardzo gęstą siatkę drucianą, malowaną na zielono, która nie pozwalała widzieć z zewnątrz, kto znajdował się w pokoju.
Courtin nasłuchiwał, czy nie dosłyszy jakich głoóow, ale, prawdopodobnie, przedsięwzięto wszelkie możliwe środki ostrożności, bo, jakkolwiek czcigodny wójt nastawiał ucha, to w stronę drzwi, to w stronę kominka, nie dosłyszał najlżejszego dźwięku. Pochylając się jedna nad tym kominkiem przy podsłuchiwaniu, dostrzegł w ognisku, śród popiołów, niewielki stos zwiniętych papierów, widocznie przygotowanych do spalenia. Te papiery skusiły go: ostrożnie, powoli wyciągał raz po raz rękę powybierał papiery, rozkładał je na kolanie i czytał — ale zawierały tylko notatki nic nie znaczące, składał je tedy napowrót do kominka, gdy naraz na jednej z tych kartek dostrzegł kilka wierszy napisanych charakterem drobnym i wytwornym i przeczytał te wyrazy: „Jeśli będą Pana niepokoili, proszę przybywać niezwłocznie. Nasz przyjaciel polecił mi oznajmić, że w naszem schronieniu jest pokój, którym Pan może rozporządzać“.
Bilecik był podpisany: M. de S. Litery te wskazywały najoczywiściej, że pisała go Marya de Souday. Courtin schował bilecik do kieszeni; przebiegły chłop w jednej chwili odgadł całą korzyść, jaką mogła mu przynieść ta wiadomość. Poczem powrócił do przeglądania reszty papierów, z których wywnioskował, na mocy wysokich rachunków, że właściciel czy też lokator tego domu załatwiał wydatki Petit-Pierre‘a.
W tej chwili rozległ się na korytarzu odgłos rozmowy i kroków. Courtin wstał żywo, zbliżył się do okna i ujrzał przez szyby mężczyznę, którego służący odprowadzał do drzwi; mężczyzna ten trzymał w ręku wielką sakwę pustą, a zanim wyszedł, złożył tę sakwę i wsunąt ją do kieszeni surduta. W chwili, gdy mężczyzna wyprzedził służącego, by wyjść drzwiami ogrodowemi, dzierżawca poznał notaryusza Loriot’a.
— Oho! — mruknął — i ten tutaj! i przynosi im pieniądze! Stanowczo dobre przeczucie przywiodło mnie do tego domu!
I Courtin powrócił na miejsce przed kominkiem, domyślając się, że nadeszła dla niego godzina posłuchania. Jakoż niebawem chłop bretoński wszedł, skinął na niego i wprowadził go do pokoju, w którym Pascal przyjmował Michała pierwszego wieczora. Tym razem Pascal siedział za stołem, zasłanym papierami i Courtin’owi zdawało się, że widzi blask złotych monet pod listami otwartymi, jakby umyślnie rozłożonymi, by to złoto ukryć.
Pan Pascal pochwycił badawcze spojrzenie dzierżawcy i przypisał je uczuciu ciekawego zdumienia, z jakim wieśniacy przyglądają się zawsze monecie złotej i srebrnej. Wszelako nie chciał, żeby ta ciekawość się spotęgowała, i, udając, że szuka czegoś w szufladzie, zarzucił na papiery serwetę zieloną, która okrywała stół i zwieszała się do ziemi. Poczem, zwracając się do przybysza, zapytał ostrym tonem:
— Czego chcecie?
— Spełnić zlecenie — odparł Courtin.
— Kto was przysyła?
— Pan de la Logerie; jestem jego dzierżawcą i powiernikiem.
— Mówcie zatem.
— Ale bo kiedy nie wiem, czy mogę — rzekł Courtin z całą pewnością siebie.
— Jakto?
— Bo to nie do pana przysyła mnie pan de la Logerie.
— A do kogo? — spytał Pascal, marszcząc brwi z niepokojem.
— Do innej osoby, do której pan ma mnie zaprowadzić.
— Nie wiem, co chcecie powiedzieć — odparł Pascal, nie mogąc ukryć zniecierpliwienia wobec takiej nierozwagi Michała.
Courtin, który zauważył jego zakłopotanie, zrozumiał, że posunął się za daleko, jak na początek, ale teraz niebezpiecznie było cofać się.
— Jak się nazywacie? — spytał po chwili Pascal.
— Courtin, do usług.
— Z jakiej parafii jesteście?
— A no, z jakiej-żeby? z Logerie.
Pascal wziął notatnik, przerzucał go przez kilka chwil, poczem skierował na dzierżawcę wzrok badawczy i nieufny.
— Pan de la Logerie dał wam tylko zlecenie ustne dla osoby, do której was przysłał?
— Tak; mam ja tu przy sobie mały liścik, ale to nie dla niej.
— Czy można ten liścik zobaczyć?
— Oczywiście; niema w nim tajemnicy, skoro nie jest zapieczętowany.
Courtin podał Pascalowi bilecik, który mu Michał dał dla Berty, a w którym Petit-Pierre wzywał ją, by przybyła do Nantes.
— Czem się to dzieje, że ten bilecik jest jeszcze w waszych rękach? — spytał Pascal. — Zdaje mi się, że upłynęło już więcej niż dwadzieścia cztery godziny, jak wam go dano.
— Nie można przecież robić wszystkiego naraz. Jak powrócę do domu, oddam ten bilecik, komu należy.
Oczy Pascala, od chwili, w której nie znalazł nazwiska Courtin’a na liście tych, którzy się zameldowali jako rojaliści, nie opuszczały wójta z Logerie; ten zaś udawał idyotyzm, który już raz oddał mu takie usługi na pokładzie statku „Jeune-Charles“.
— Nie mogę wam wskazać nikogo innego — rzekł Pascal — mówcie, co macie do powiedzenia; jeśli zaś nie chcecie, wróćcie do swego pana i powiedzcie mu, żeby przyszedł sam.
— Co to, to nie — odparł Courtin — mój pan skazany jest na śmierć, nie będę więc sprowadzał go do Nantes; bezpieczniejszy jest u nas. Powiem panu zatem wszystko, a pan zrobi, jak będzie uważał; jeśli zaś mój pan nie będzie zadowolony, to mnie złaje; już ja to wolę.
Ten poryw przywiązania pogodził nieco Pascala z dzierżawcą, którego pierwszą odpowiedzią zaniepokoił się niepomału.
— Mówcie zatem, a ręczę wam, że wasz pan łajać was nie będzie.
— Już mówię. A więc pan Michał polecił mi, żebym powiedział panu, a raczej panu Petit-Pierre’owi... bo tak nazywa się osoba, do której mnie wysłał... że wykrył kto kazał statkowi odpłynąć na kilka chwil przed przybyciem Petit-Pierre’a, panny Maryi i pana Michała na miejsce umówione.
— I któż to taki? Niejaki Józef Picaut, który był niedawno chłopcem stajennym pod „Świtem“.
— Istotnie, ten człowiek, którego umieściliśmy tam znikł od wczorajszego ranka! — zawołał Pascal.
— Więc pan mój jeszcze powiedział, żeby się, strzedz tego Picaut’a w mieście i, że on każe go pilnować w Becage i na równinie. To wszystko.
— Dobrze; podziękujcie panu de la Logerie za jego wiadomości. A teraz, skoro je już mam, mogę wam zaświadczyć, że były dla mnie.
— Więcej też nie żądam — odparł Courtin, wstając.
Pascal odprowadził dzierżawcę z wielką uprzejmością aż do drzwi od ulicy. Courtin był zanadto przebiegły, żeby się łudzić co do pobudek tej grzeczności, i nie zdziwił się bynajmniej, gdy, uszedłszy zaledwie ze dwadzieścia kroków, usłyszał, jak małe drzwi domu Pascala otwierały się i zamykały. Courtin nie odwrócił się; ale, pewny, że ktoś go śledzi, szedł powoli, jak człowiek, nie mający żadnego zajęcia, zatrzymując się przed wszystkimi sklepami, czytając wszystkie afisze, unikając starannie wszystkiego, co mogłoby potwierdzić podejrzenia, jakich nie zdołał zniweczyć w umyśle Pascala.
To też służący Bretończyk, który szedł za dzierżawcą aż poza Loarę, widząc, że Courtin idzie prosto przed siebie i, jak człowiek mający sumienie czyste, nie obejrzał się nawet ani razu, niczem nie zdradzał jakiegokolwiek zaniepokojenia — powrócił do swego pana i powiedział mu, że niesłusznie posądził zacnego wieśniaka, który najwidoczniej nie miał żadnych złych zamiarów, tak, że pan Pascal nie tak surowo już obwiniał Michała za to, że obdarzył zaufaniem takiego wiernego sługę.




XVIII.
Dwaj Judasze.

Wioska Saint-Philbert położona jest na krańcu kąta, jaki tworzy Boulogne, wpadając do jeziora Grand-Lieu, oraz na lewem wybrzeżu tej rzeki. Śród ubogich chat w jej pobliżu wznosi się dom z kamieni i cegieł, mający dach czerwony i zielone okiennice, otoczony snopami słomy i siana a pełen krów, owiec, kur, kaczek, z których jedne ryczą i beczą w oborach, inne gdaczą i kwaczą przed bramą, tarzając się w kurzu na drodze. Droga ta służy domowi owemu za dziedziniec, ogrody zaś, pełne płodnych drzew owocowych, a ciągnące się amfiteatralnie aż do wzgórza uwieńczonego ruinami, wznoszącemi się od północy nad jeziorem Grand-Lieu — zajmują miejsce dziedzińca właściwego.
Dom ten, to zajazd matki wdowy Picaut. Te ruiny, to szczątki starego zamczyska Saint-Philbert-de-Grand-Lieu.
W tych to ruinach wyznaczył Courtin schadzkę panu Hyacinthe’owi między godziną siódmą a ósmą wieczorem, wiedząc dobrze, iż o tej porze będą zupełnie puste. Wójt z Logerie opuścił Nantes około godziny piątej, ale szedł z takim pośpiechem, że brakło jeszcze dobrej godziny do zmierzchu, gdy mijał most, prowadzący do Saint-Philbert.
W tej wiosce wójt Courtin był wielce poważaną osobistością. Zatrzymywał się tam zwykle w zajeździć pod „Wielkim świętym Jakóbem“ a i dzisiaj udał się do tegoż zajazdu, gdzie miał z mieszkańcami Saint-Philbert, którzy od podwójnej porażki w Chêne i Pénissiére zbliżyli się do niego, rozmowę, posiadającą, wobec sytuacyi, w jakiej się znajdował, niemałe znaczenie.
— Słuchajcie-no, kumie Courtin — zapytał jeden z wieśniaków — czy to prawda, co mówią?
— A cóż to mówią, Macieju? — odparł Courtin. Opowiedz, niech-że się dowiem.
— A no, mówią, żeście odwrócili kaftan i że go nosicie podszewką do góry; z czego wynikło, że z błękitnego stał się biały.
— A to ci głupie gadanie!
— Ale bo też, gospodarzu, sami dajecie pozory i faktem jest, że od czasu, jak wasz pan przeszedł do białych, nie gawędzicie już, jak dawniej.
— Bo i na co przyda się gawęda? Z gadania nic nikomu nie przyjdzie. Ale ja nie próżnuję... usłyszysz o mnie niebawem, mój chłopcze.
— Tem lepiej! tem lepiej! bo widzicie, gospodarzu, ten cały zamęt, to zagłada dla handlu i, jeśli patryoci nie wezmą się za ręce, to, zamiast zginąć od strzelaniny, jak nasi ojcowie, zginiemy z nędzy i z głodu; jeśli zaś przeciwnie, zdołamy się pozbyć bandy hultajów, którzy się tu włóczą, no, to handel zaraz się ożywi, a my przecież tego tylko chcemy. Niema dziesięciu minut jeszcze, jak widziałem przechodzącego największego łotra w okolicy ze strzelbą na ramieniu i z pistoletami za pasem, a szedł tak śmiało, jak gdyby nie było ani jednej pary czerwonych spodni w kraju.
— Któż to taki?
— Józef Picaut, do licha! ten, który zabił własnego brata.
— Józef Picaut, tutaj! — zawołał wójt z Logerie, blednąc, jak chusta. — Ależ to niemożliwe.
— Widziałem go, jak was widzę, gospodarzu! Tylko miał na sobie kurtkę i kapelusz marynarza, ale, mimo to, poznałem go odrazu.
Courtin zastanowił się przez chwilę. Plan, jaki obmyślił, a który opierał się na istnieniu domu o dwóch wejściach i na stosunkach codziennych Pascala z Petit-Pierre’m, mógł się nie powieść, a w takim razie Berta pozostawała ostatnim jego ratunkiem. Chcąc wykryć schronienie Petit-Pierre’a, musiałby iść za młodą dziewczyną, gdy ta udawać się będzie do Nantes. Jeśli Berta zobaczy się z Józefem Picaut’em, wszystko będzie stracone; ale gorzej będzie, jeśli przy pomocy Berty szuan rozmówi się z Michałem; wówczas dzierżawca byłby zgubiony.
Courtin zażądał papieru i pióra, napisał kilka wierszy, a, podając kartkę wieśniakowi, rzekł:
— Macieju, masz tu dowód, że jestem patryotą i że nie kręcę się, jak chorągiewka na dachu, w stronę, z której wiatr od naszych panów zawieje. Oskarżyłeś mnie, że poszedłem w ślady mego pana; otóż, na dowód, iż tak nie jest, powiem ci, że od godziny dopiero wiem, gdzie się ukrywa, i że dam o tem znać, gdzie należy. Ilekroć będę miał sposobność wytępić wrogów ojczyzny, uczynię to skwapliwie, nie pytając, czy odniosę z tego korzyść, nie dbając, czy to moi przyjaciele, czy nie.
Wieśniak, który należał do zaciekłych błękitnych, uścisnął z zachwytem dłoń Courtin’a.
— Masz ty dobre nogi? — spytał Courtin.
— I jakie jeszcze! — odparł wieśniak.
— Zanieś więc to, co tchu, do Nantes; a pamiętaj, liczę na to, że mnie nie zdradzisz, że nikt się nie dowie, iż to ja kazałem zaaresztować młodego barona.
Wieśniak dał słowo Courtin’owi, a ponieważ mrok zaczął zapadać, przeto dzierżawca wyszedł z zajazdu na lewo, udał się w pole, ale po dłuższej chwili zawrócił i skierował się w stronę ruin Saint-Philbert. Dotarł do nich, idąc brzegiem jeziora, poczem szedł rowem zewnętrznym, okalającym ruiny, i wszedł na dziedziniec przez most kamienny, zastępujący obecnie most zwodzony, który niegdyś spuszczał się na łańcuchach przed zamczyskiem.
Stanąwszy na dziedzińcu, dzierżawca zagwizdał z cicha. Na ten sygnał mężczyzna, który siedział ukryty za odłamem rozwalonego muru, wstał i zbliżył się do niego. Był to pan Hyacinthe.
— To wy? — spytał, zbliżając się z pewną ostrożnością.
— A no, tak — odparł Courtin — niech pan będzie spokojny.
— Jakie nowiny dzisiaj?
— Dobre; ale tutaj nie można ich mówić.
— Dlaczego?
— Dlatego, że tu ciemno, jak w norze. Mógłby tu ukrywać się u stóp naszych jaki człowiek i słyszeć nas.
a my nie domyślilibyśmy się nawet. Pójdź-że pan! sprawa stoi w tej chwili tak dobrze, że nie możemy jej narażać.
Courtin zaprowadził towarzysza swego do środkowej wieży śród ruin; tu pchnął drzwi, wydobył z kieszeni świecę woskową i krzesiwo fosforowe, zapalił świecę i powiódł nią po wszystkich zakątkach. Drzwi w murze na prawo, nawpół zapadłe w szczątkach podłogi, obudziły ciekawość i niepokój Courtin’a. Pchnął drzwi i znalazł się wobec otworu, z którego unosiły się wilgotne opary. Przez ten wielki wyłom w murze widać było jezioro, lśniące w blasku księżyca. Dzierżawca podniósł świecę ku sklepieniu, usiłując oświetlić głębię zalanego podziemia; ale ponieważ mu się to nie udało, przeto wziął kamień i rzucił go w wodę, której plusk ponurem echem odbił się śród pustych murów.
— Tutaj stanowczo tylko ryby z jeziora mogłyby nas usłyszeć, a jest przysłowie, które mówi: „Niemy, jak ryba“. Pójdź pan na wszelki przypadek tutaj, w to zagłębienie; tu będziemy bezpieczni i możemy ukryć światło.
I Courtin pociągnął za sobą pana Hyacinthe’a do framugi drzwi, prowadzących do podziemia, umieścił świecę przed temi drzwiami, na kamieniu, który odpadł ze sklepienia, sam zaś usiadł na stopniach schodów, również do podziemia prowadzących.
— Powiedzieliście — rzekł pan Hyacinthe, siadając naprzeciwko Courtin’a — że dacie mi nazwę ulicy i numer domu, w którym ukrywa się Petit-Pierre. Nb, cóż, wiecie, gdzie zamieszkał?
Courtin za całą odpowiedź podał panu Hyacinthe’owi bilecik, który wydobył z popiołów kominka, i oświetlił mu go tak, żeby go mógł przeczytać.
— Kto to napisał? — spytał Żyd.
— Młoda dziewczyna, będąca przy tej, której szukamy.
— Tak; ale już jej tam niema; pytam was zatem, do czego może nam posłużyć ten list? czego dowodzi? w jaki sposób może przyśpieszyć naszą sprawę?
Courtin wzruszył ramionami i postawił świecę na ziemi.
— Jakto, czy pan nie przeczytał, że, w razie, gdyby niepokojono tego, do którego list jest skierowany, Petit-Pierre daje mu schronienie?
— Tak; ale cóż stąd?
— A no to, że trzeba go zaniepokoić, to się tam uda.
— A potem?
— Potem zrewiduje się dom, do którego ucieknie, i znajdziemy wszystkich razem.
— A gdzie ten człowiek mieszka? — spytał pan Hyacinthe, po chwili namysłu.
— Oho! mój panie, to już jest inna sprawa. Powiem, gdzie mieszka, jak już będę miał coś w ręku — odparł Courtin, który dosłyszał brzęk złotych monet, ukrytych za pasem Żyda; w oczach dzierżawcy zapalił się płomień żądzy.
— A jeśli ten człowiek nie skorzysta z ofiarowanego schronienia?
— Już ja tak wszystko obmyśliłem, że niepodobna, żeby tam się nie udał: Dom, w którym mieszka, ma dwa wyjścia, przez jedno wchodzą żołnierze; on ucieka przez drugie, ale my stoimy na dwóch krańcach ulicy i idziemy za nim. Jak pan widzi, nie może się to nie udać. Więc, niechno pan odepnie pas. Niech mi pan da to złoto; da mi pan to złoto! Niejedno grozić nam będzie niebezpieczeństwo, nieraz życie nasze będzie zagrożone, to złoto doda mi odwagi. Dajże mi pan to złoto, jeśli pan chce, żebym był spokojny i nieubłagany, jak pan! Przecież i tak daje mi pan tylko zaliczkę, połowę tego, co mi się należy!
Pan Hyacinthe wstał, odpiął pas, a Courtin, którego blada, martwa twarz ożywiła się wyrazem nieopisanej chciwości, upojony brzękiem metalu, dobiegającym ponownie jego uszu, wyciągnął rękę, by pas ten pochwycić.
— Chwilę! — rzekł pan Hyacinthe — piękne za nadobne.
— Dobrze; ale zobaczmy najpierw, czy to naprawdę złoto.
Żyd wzruszył ramionami, ale uległ życzeniu swojego spólnika. Wyciągnął żelazny łańcuszek, który zamykał sakwę skórzaną; Courtin, olśniony blaskami złota, uczuł, że dreszcz przebiega mu po całem ciele, i dzierżawca z oczyma wlepionemi w błyszczący metal, z wargami drżącemi, wsunął z nieopisaną rozkoszą ręce w stos monet, które przepływały mu przez palce.
— Mieszka — rzekł urywanym głosem — mieszka przy ulicy du Manché, nr. 22; drugie drzwi wychodzą na uliczkę równoległą do ulicy du Marché.
Pan Hyacinthe puścił pas, Courtin pochwycił go, a z piersi jego wyrwało się głębokie westchnienie ulgi. Ale w tejże chwili podniósł głowę z przerażeniem.
— Co się stało? — spytał pan Hyacinthe.
Courtin szybkim ruchem położył dłoń na ramieniu spólnika.
— Ktoś chodzi nad naszemi głowami. — rzekł drżącym głosem, podnosząc głowę ku sklepieniu czarnemu i ponuremu.
— To pójdźmy — odparł Żyd, którego również zaczął ogarniać niepokój. — Nie mamy tu już nic do roboty, a czas ruszyć w drogę do Nantes.
— Nie; ukryjmy się i słuchajmy. Jeśli tam ktoś chodzi, to znaczy, że nas szpiegują, a jeśli nas szpiegują, to czyhają na nas przede drzwiami... Boże wielki! czyżby już ktoś chciał mi odebrać moje złoto? zawodził dzierżawca, przyciskając pas do bioder, ale drżąc tak silnie, ze nie mógł go przywiązać.
— Słuchajcie, tracicie zupełnie głowę — rzekł pan Hyacinthe, który na razie był z dwóch odważniejszy — źle zrobiłem, żem wam dał to złoto. Przedewszystkiem zgaśmy świecę i ukryjmy się w podziemiu. Stamtąd zobaczymy, czy się nie mylicie.
— Ma pan słuszność, ma pan słuszność — odpali Courtin, zadmuchując świecę, poczem otworzył drzwi do zalanego podziemia.
Zaledwie stanął na pierwszym stopniu schodów, wydał straszliwy okrzyk i wybełkotał wyrazy:
— Do mnie, panie Hyacinthe!
Żyd chciał wyjąć z za pasa pistolet, ale silne ramię schwyciło go za rękę i wykręciło ją tak, że pan Hyacinthe z okrzykiem bólu padł na kolana, błagając łaski.
— Jedno słowo, jeden ruch, a zabiję cię, jak psa! — odezwał się głos Jakóba, wodza królików. Poczem, zwracając się do Józefa Picaut’a, który wszedł za nim, dodał: — No, leniuchu, trzymasz go, co?
— A! zbój! — odparł tamten głosem urywanym i zadyszanym, szamotał się bowiem z Courtin’em, który rozpaczliwymi wysiłkami starał się ocalić nie swoją osobę, lecz swoję złoto — a! zbój! gryzie mnie, drapie... Żebyście mi nie byli zabronili puścić mu krwi, jużbym dawno z nim skończył!
W tejże chwili rozległ się łoskot dwóch ciał upadających na ziemię,
— Zabij! zabij! — zawołał Jakób. — Teraz, kiedy wiem, co chciałem wiedzieć, już mi wszystko jedno.
— A! do kroćset, czemu nie powiedzieliście mi tego wcześniej! już byłoby po wszystkiem.
Józef Picaut, zebrawszy wszystkie siły, oparł kolano na piersi leżącego pod nim Courtin’a i wydobył z za pasa nóż, dobrze wyostrzony. Courtin, ujrzawszy śród ciemności stal, która zamigotała, jak błyskawica, krzyknął:
— Łaski! łaski! Powiem wszystko, wyznam wszystko, ale mnie nie zabijajcie.
Ręka Jakóba powstrzymała ramię Józefa Picaut’a.
— Nie rzekł — jeszcze nie. Zastanowiłem się, on może nam być użyteczny. Skrępuj mi go tak, żeby nie mógł ruszyć ani nogą ani łapą.
Nieszczęsny Courtin był taki przerażony, że sam podał ręce Józefowi, który mu je związał sznurem cienkim a ostrym, w jaki się zaopatrzył na zlecenie Jakóba. Wszelako dzierżawca nie puścił jeszcze pasa, pełnego złota; przytrzymywał go łokciem na brzuchu.
— Jak z nim skończysz, zrobisz to samo z tym — odezwał się Jakób, wskazując pana Hyacinthe’a, któremu pozwolił podnieść się na jedno kolano i który tak klęczał milczący, bez ruchu.
— Poszłoby prędzej, gdyby nie było tak ciemno — rzekł Józef Picaut, zły, że mu się postronek poplątał.
— Ale bo też — odezwał się Jakób — dlaczego się krępować u dyabła? dlaczego nie zapalić latarni? Niechże uraduję duszę widokiem oblicza tych handlarzy królów i książąt.
Jakób wydobył z kieszeni niewielką latarkę i zapalił ją przy pomocy krzesiwa fosforowego, tak spokojnie, jak gdyby był w głębi lasu Touvois; poczem powiódł światłem latarni po twarzy pana Hyacinthe’a i Courtin’a. Przy tym blasku Józef ujrzał pas skórzany, który dzierżawca przyciskał konwulsyjnym ruchem, i rzucił się na niego, by mu go wyrwać. Jakób źle zrozumiał ten ruch: mniemał, że, ulegając nienawiści do wójta z Logerie, szuan chciał go zamordować, i rzucił się na Józefa, by temu zapobiedz.
W tejże chwili smuga ognia, lecąc z górnego sklepienia wieży, przecięła ciemności, rozległ się głuchy huk i Jakób padł na Courtin’a, który uczuł na twarzy ciecz ciepłą i lepką.
— Ach! ty zbóju! — krzyknął Jakób, unosząc się na kolano — wciągnąłeś mnie w zasadzkę! przebaczyłem ci twoje kłamstwo; ale zapłacisz za tę zdradę!
I strzałem z pistoletu powalił na ziemię brata Pascala Picaut’a.
Latarnia zgasła, staczając się ze schodów do jeziora, dym dwóch wystrzałów spotęgował jeszcze panujące dokoła ciemności.
Pan Hyacinthe, widząc upadającego Jakóba, podniósł się i blady, milczący, oszalały z trwogi, latał dokoła podziemia, nie mogąc znaleźć wyjścia; nareszcie, poprzez jedno z wązkich okien dostrzegł gwiazdy, iskrzące się na ciemnem sklepieniu niebieskiem; z siłą, jaką nadaje strach, wdrapał się na parapet tego okna i, nie obliczając ani wysokości, ani niebezpieczeństwa, skoczył głową naprzód do jeziora. Zimna woda ostudziła panu Hyacinthe’owi krew niesłychanie wzburzoną i przywróciła mu przytomność umysłu.
Wypłynął na powierzchnię wody i zaczął rozglądać się dokoła, w jaką stronę się zwrócić, gdy nagle ujrzał łódkę, stojącą w zagłębiem, które pozwalało wodzie z jeziora wtargnąć do wieży. Tą łódką prawdopodobnie dwaj mężczyźni podjechali do zalanego podziemia. Pan Hyacinthe, cały drżący, dotarł do łódki, sprawując się jak mógł najciszej, wdrapał się do niej, pochwycił wiosła i wypłynął na jezioro. Po niejakim czasie dopiero pomyślał o towarzyszu.
— Ulica du Marché, 22 — mruknął. — Nie, nie zapomniałem nic pod wpływem trwogi; powodzenie zależy teraz od szybkości, z jaką powrócę do Nantes. Biedny Courtin! teraz sądzę, że mogę się uważać za spadkobiercę pięćdziesięciu tysięcy franków, które mu jeszcze dać miałem; ale co za głupi pomysł, żeby mu dawać z góry połowę! Miałbym teraz adres i pieniądze. Jaki to błąd! jaki błąd!
I, chcąc stłumić wyrzuty, Żyd pochylił się nad wiosłami i robił niemi z taką siłą, jakiej nie domyśliłby się w nim nikt, sądząc z jego wątłej powierzchowności; łódka, jak strzała, mknęła po jeziorze.




XIX.
Ząb za ząb, oko za oko.

Chcąc śledzić pana Hyacinthe’a w jego ucieczce, cudownej niemal, opuściliśmy naszego starego znajomego, Courtin’a, rozciągniętego na ziemi, ze skrępowanemi nogami i rękoma, śród głębokiej ciemności między dwoma ranionymi bandytami.
Odgłos ciężkiego oddechu Jakóba, jęki Józefa, przerażały go niemniej od ich gróźb: drżał, żeby który z nich nie przypomniał sobie jego obecności i nie pomjślał o wywarciu na nim zemsty ostatecznej, zabijając go, to też zatrzymywał dech w piersi, żeby nie zdradzić swego istnienia. Naraz dosłyszał odgłos drzwi wieży, które zaskrzypiały głośno, obracając się na zardzewiałych zawiasach; zwrócił oczy w stronę, z której odgłos ten dochodził, i ujrzał jakieś widmo w czarnym stroju, które zbliżało się blade, trzymając w jednej ręce płonącą pochodnię, a drugą wlokąc ciężką strzelbę; kolba uderzała z łoskotem o płyty kamienne.
Poprzez cienie śmierci, które zaczęły już przesłaniać mu oczy, Józef Picaut dostrzegł to zjawisko i krzyknął głosem zdławionym trwogą:
— Wdowa! wdowa!
Wdowa, Picaut — ona to bowiem była. istotnie — zbliżyła się powoli i, nie spoglądając nawet na Courtin’a, ani na Jakóba, który, przyciskał lewą ręką ranę w piersi i usiłował podnieść się na prawej — zatrzymała się przed szwagrem i spojrzała nań wzrokiem jeszcze pełnym groźby.
— Księdza! księdza! — zawołał Picaut, przerażony tem ponurem widmem, które budziło w nim uczucie dotąd mu nieznane, wyrzuty sumienia.
— Księdza! a po co ci ksiądz, nędzniku? czy przywróci życie bratu, którego zamordowałeś?
— Nie, nie — zawołał Picaut — nie, ja nie zamordowałem Pascala... przysięgam na wieczność, do której się zbliżam.
— Tyś go nie zamordował, ale nie przeszkodziłeś mordercom, jeżeli sam nie popchnąłeś ich do zbrodni. Nie dosyć na tem, strzeliłeś do mnie i, gdyby nie ręka zacnego człowieka, która odwróciła strzał, byłbyś w ciągu jednego wieczora dwukrotnym bratobójcą. Ale wiedz o tem że zemściłam się nie za tę krzywdę, którą mi chciałeś wyrządzić: to ręka Boga ugodziła w ciebie moją ręką, Kainie!
— Co! — krzyknęli jednocześnie Józef Picaut i Jakób — ten strzał...
— Ten strzał padł z mojej ręki, tak, Józefie, ty, taki odważny, taki dumny ze swej siły, ukorz się przed wyrokiem Opatrzności: giniesz, ugodzony ręką kobiety.
— Co mnie to obchodzi, czyja ręka cios wymierzyła! skoro od ciosu tego ginę, pochodzi od Boga. Błagam cię więc, kobieto, spraw, żebym mógł przebłagać Boga, którego obraziłem; przyprowadź mi księdza, zaklinam cię!
— A czy brat twój miał księdza w ostatniej godzinie? czy zostawiłeś mu tyle czasu, żeby mógł wznieść duszę do Boga, gdy padł pod ciosami twoich spólników? Nie, ząb za ząb, oko za oko! umieraj bez pomocy duchowej, jak umarł twój brat! i niechaj wszyscy rozbójnicy — dodała, zwracając się do Jakóba — którzy w imię jakiegokolwiek sztandaru szerzą zniszczenie w ojczyźnie i żałobę w rodzinach, zejdą w najgłębsze otchłanie piekielne.
— Kobieto! zawołał Jakób — jakakolwiek jest jego zbrodnia, cokolwiek wam uczynił, nie należy mówić do niego w ten sposób. Przebaczcie mu raczej, aby i wam przebaczono.
— Mnie? — spytała wdowa — a któż może podnieść głos przeciw mnie?
— Ten, którego, niechcący wtrącacie do grobu; ten, którego ugodziła kula, przeznaczona przez was dla szwagra; ten, który do was mówi! ja, ja, w którego ugodziliście, choć zresztą nie mam do was o bo żalu; bo sprawa nasza przybiera taki obrót, że ludziom uczciwym nie pozostaje nic innego, tylko iść przekonać się, czy ścierka trójkolorowa, która jest tutaj, zdaje się, na porządku dziennym, tam, w górze również cieszy się.
Wdowa Picaut, słysząc to, wydała okrzyk przerażenia. Jak się czytelnicy domyślają, podsłuchawszy umowę dwóch spólników, czyhała na przybycie Courtin’a; gdy zaś ujrzała go wchodzącego do wieży, podążyła galeryą zewnętrzną na dawny taras zamku i stamtąd, przez otwór w podłodze, strzeliła do szwagra. Widzieliśmy, jak Jakób, chcąc ocalić Courtin’a, padł raniony kulą dla Józefa Picaut’a przeznaczoną. Ale, po pierw szem wzruszeniu słowami Jakóba wywołanem, Maryanna przypomniała sobie, z jakimi bandytami miała do czynienia.
— A jeśli to nawet jest prawda, jeśli moja kula ugodziła jednego, zamiast drugiego, czyż nie dosięgnęła was w chwili, gdy zamierzaliście popełnić nową zbrodnię? czy nie ocaliłam życia człowiekowi niewinnemu?
Ponury uśmiech wykrzywił blade usta Jakóba; zwrócił się w stronę Courtin’a, a ręka jego szukała za pasem kolby drugiego pistoletu.
— Tak, prawda — rzekł — jest tu człowiek niewinny, zapomniałem o nim... Otóż ja temu niewinnemu dam patent na męczennika; nie chcę umierać, nie ukończywszy swego dzieła.
— Nie splamicie krwią swojej ostatniej godziny, jak plamiliście nią całe swoje życie, Jakóbie! — zawołała wdowa, stając między Courtin’em a szuanem — ja do tego nie dopuszczę — i skierowała na Jakóba bagnet swojej strzelby.
— Niech i tak będzie — rzekł Jakób, zrezygnowany; — niebawem, jeśli Bóg użyczy mi jeszcze sił, powiem ja wam, kto są ci hultaje, których nazywacie niewinnymi; na razie daruję życie temu; ale wzamian i, żeby zasłużyć na rozgrzeszenie, jakie wam dałem przed chwilą, przebaczcie szwagrowi... Czy nie słyszycie, że oddech jego zamienia się już w chrapanie? za dziesięć minut może już być zapóźno.
— Nie, nie, nigdy! — odparła głucho wdowa.
Chrapliwy oddech Józefa Picaut’a stawał się coraz słabszy; dobywając resztek sił, błagał jeszcze bratową o przebaczenie.
— To Boga, nie mnie, błagać trzeba — rzekła Maryanna.
— Nie — odparł z wysiłkiem konający — nie, nieśmiem zwracać się do Boga, dopóki obarczony jestem waszem przekleństwem.
— A więc zwróć się do brata i proś, żeby ci przebaczył.
— Mój brat... — szepnął Józef głosem zaledwie dosłyszalnym i zamykając oczy, jak gdyby ukazało mu się straszne, krwią zbroczone widmo — mój brat! niebawem ujrzę go, stanę z nim oko w oko... O... już idzie... już jest... Bracie... bracie... dlaczego odwracasz głowę ode mnie? Na pamięć matki naszej zaklinam cię, pozwól mi ucałować swoje kolana... Bracie, przebacz!... Widzisz, już się nie odwracasz... przebaczyłeś!... Boże wielki, przyjmij duszę moją teraz... brat mi przebaczył!
I Józef opadł ciężko na ziemię, z której uniósł się ostatecznym wysiłkiem, by wyciągnąć ręce do widma brata.
Przez ten czas z oblicza Maryanny ustępował stopniowo mściwy wyraz nienawiści, na rzęsach jej łza zawisła, a gdy nareszcie, przy blasku pochodni ujrzała oblicze konającego opromienione jakąś nieziemską światłością, padła na kolana i, ściskając dłoń szwagra, rzekła:
— Wierzę ci, wierzę ci, Józefie. Bóg rozszerza wzrok konającego i rozchyla przed nim głębie swego nieba. Skoro Paskal ci przebaczył, i ja ci przebaczam; jak on zapomniał, i ja zapominam, tak, zapominam o wszystkiem, a pamiętać będę tylko o tem, że byłeś jego bratem. Bracie Paskala, umieraj w spokoju!
— Dziękuję, dziękuję — wyszeptał Józef; głos jego stawał się coraz bardziej świszczący, na usta zaczynała wybiegać różowawa piana — dziękuję!... Ale moja żona? moje malcy?
— Twoja żona jest moją siostrą, a twoje dzieci, są mojemi dziećmi — odparła wdowa uroczystym głosem. — Umieraj w spokoju, Józefie!
Szuan podniósł rękę do czoła, jak gdyby chciał zrobić znak krzyża świętego; usta jego wyszeptały jeszcze kilka słów zupełnie niedosłyszalnych, poczem oczy jego rozwarły się szeroko, wyciągnął ręce, a z piersi uleciało głębokie westchnienie. Było to westchnienie ostatnie.
Amen! — odezwał się Jakób.
Wdowa uklękła i zaczęła się modlić, zdumiona, że oczy jej mają tyle łez dla tego, przez którego już łez tyle wylała. Zapanowała długa cisza. Cisza ta wszakże zaciężyła widocznie Jakóbowi, nagle bowiem zawołał:
— Do kroćset! niktby się nie domyślił, że istnieje tu jeszcze jeden żywy chrześcijanin! Mówię jeden, bo Judaszów za chrześcijan nie uważam.
Wdowa drgnęła: przy umarłym zapomniała o konającym.\
— Powrócę do domu i postaram się o ratunek dla was — rzekła.
— Ratunek? Do licha! ni©e odważcie się! wyleczyliby mnie tylko po to, żebym się dostał na gilotynę... dziękuję, wolę śmierć żołnierza. Zresztą czuję, że moje rachunki skończone, nic mi nie pomoże; tyle takich dziur sam zrobiłem, że się na tem znam! za dwie, najdalej za trzy godziny pójdę tam, skąd się już nie wraca. Ale posłuchajcie mnie.
— Mówcie.
— Ten człowiek, którego tu widzicie — ciągnął dalej, popychając Courtin’a nogą, jak nieczyste zwierzę — ten człowiek za kilka złotych monet sprzedał głowę, która powinna była być dla wszystkich święta i nietykalna; nietylko dlatego, że jest z tych, które są przeznaczone do noszenia korony, ale i dlatego, że z tą głową łączy się serce szlachetne, dobre i wspaniałomyślne.
— Ta głowa znalazła schronienie pod moim dachem.
— Tak, ocaliliście ją już raz i to sprawiło, że urośliście w moich oczach, to mnie skłoniło, żeby się do was zwrócić z prośbą.
— Mówcie, co mam uczynić?
— Zbliżcie się i nastawcie ucha; tylko wy możecie słyszeć to, co mam do powiedzenia.
Wdowa przeszła na stronę przeciwległą tej, gdzie leżał Courtin, i pochyliła się nad rannym.
— Trzeba — rzekł po cichu — trzeba uprzedzić człowieka, który jest u was.
— Kogo? — spytała wdowa z najwyższem zdumieniem.
— Tego, którego ukrywacie w swojej oborze, tego, do którego co noc śpieszycie z pomocą i pociechą.
— Ale kto wam powiedział?...
— Cóż to! czy przypuszczacie, że ukryje się cokolwiek przed Jakóbem, wodzem królików?
— Ależ on zaledwie może się utrzymać na nogach i to jeszcze, gdy się oprze o ścianę.
— Bądźcie spokojni, znajdzie on siły; bo to mężczyzna, człowiek taki, jakiego już po nas nie będzie — rzekł Wandejczyk z dziką dumą — a jeśli on sam nie będzie mógł pójść, znajdzie sposób, żeby poszli inni. Powiedzcie mu tylko, żeby uprzedził w Nantes i to natychmiast, nie tracąc minuty, sekundy jednej, żeby uprzedził wie kogo... Tamten jest w drodze, gdy my tu gawędzimy. Ach! gdyby ten wasz Józef był powiedział wcześniej, o co chodzi... Jestem pewien, że wiedział, co te dwa łotry knują; ale chciał najpierw nasycić swoją zemstę, myślał, że będzie żył... Chłop strzela a Pan Bóg kule nosi...
— Stanie się, jakoście rzekli, Jakóbie — odparła Maryanna — ale ja was tu nie zostawię. Mamy tu w wieży jeden pokoik, który ocalał; tam was przeniosę i tam będziecie mogli przyjąć księdza.
— Jak chcecie, matko; ale przedewszystkiem zechciejcie się upewnić, czy ten hultaj jest należycie związany. Sama myśl, że mógłby się stąd wydostać, zanim nastąpi rozprawa, jaka go tu czeka, zatrułaby mi moje ostatnie chwile.
Wdowa pochyliła głowę nad Courtin’em. Postronki tak mocno ściskały ręce wójta z Logerie, że wpijały mu się w ciało, obrzękłe już dokoła, zaczerwienione i sine. Twarz dzierżawcy zaś, wykrzywiona wyrazem najwyższej trwogi, bledsza była od oblicza Jakóba.
— Nie, nie może się ruszyć — rzekła Maryanna — zresztą zamknę te drzwi na klucz.
— Dobrze: zresztą to nie potrwa długo; pójdziecie zaraz, nieprawda, matko?
— Bądźcie spokojni. Ale przedewszystkiem przeniosę was do wieży, gdzie będzie mógł przyjść i spowiednik i lekarz. Obaj będą milczeli, zapewniam was.
— A no, niech i tak będzie.
Wdowa podniosła Wandejczyka z ziemi i, ująwszy go w silne ramiona, powlokła do pokoiku i ułożyła na znajdującym się tam tapczanie. W pokoiku tym nocowali niekiedy wieśniacy, a między nimi i jej ojciec, do których należały ogrody, otaczające zapadłe zamczysko.
Jakób gorącemi słowami naglił wdowę, by się śpieszyła, tak, że zamknęła, jeszcze tylko na klucz podziemie, w którem znajdował się Courtin, przeszła przez ogród i niebawem stanęła w zajeździe. Maryanna zastała starą matkę przerażoną strzałami, których odgłos dobiegł do niej; nieobecność córki podwoiła, trwogę staruszki, obawiała się bowiem, żeby Maryanna, nie padła ofiarą jakiej zasadzki szwagra. Wdowa, nie mówiąc matce słowa o tem, co zaszło, zapowiedziała jej, żeby nie dopuszczała nikogo do ruin i, zarzuciwszy pelerynę na ramiona, zabierała się do wyjścia.
W chwili, gdy kładła dłoń na klamce, odezwało się lekkie pukanie do drzwi. Maryanna zwróciła się do matki, mówiąc:
— Matko, jeśli jaki obcy zechce spędzić noc w zajeździe, powiedzcie, że nie mamy już miejsca. Nikt nie powinien wrchodzić tutaj tej nocy: ręka Boga zawisła nad domem.
Pukanie odezwało się ponownie.
— Kto tam? — spytała wdowa, otwierając drzwi, ale zagradzając wejście swoją postacią.
Berta stanęła w progu.
— Daliście mi znać dzisiaj rano — odparła młoda dziewczyna — że macie mi oznajmić ważną nowinę.
— A! prawda — odparła wdowa — zapomniałam.
— Wielki Boże! — zawołała Berta, spostrzegłszy na krzyżówce Maryanny wielkie plamy krwi — czyżby stało się co komukolwiek z moich? Maryi! ojcu! Michałowi?
To ostatnie przypuszczenie tak silnie wstrząsnęło sercem młodej dziewczyny, że musiała się oprzeć o ścianę, żeby nie upaść.
— Niech się pani uspokoi — odparła Picaut’owa — nie o nieszczęściu chciałam panią zawiadomić; przeciwnie, jeden z naszych dawnych przyjaciół, którego uważaliście za straconego, którego opłakiwaliście, żyje i chce was widzieć.
— Jan Oullier! — zawołała Berta, odgadując odrazu, o kogo chodzi — Jan Oullier! to o nim mówicie, nieprawda? Żyje? Niechże Bogu będą dzięki! jakże mój ojciec będzie szczęśliwy! Zaprowadźcie mnie do niego, natychmiast, błagam was, zaklinam!
— Taki był mój zamiar dzisiaj rano; ale od rana tyle zaszło wypadków... a pani ma obowiązek pilniejszy.
— Obowiązek? — spytała Berta zdumiona — jaki?
— Musi pani niezwłocznie udać się do Nantes; wątpię bowiem, czy siły pozwolą biednemu Janowi, który jest bardzo wyczerpany, spełnić to, czego zażądał od niego Jakób.
— A po co mam iść do Nantes?
— Powiedzieć temu, czy tej, którą nazywacie Petit-Pierre’m, że tajemnica jej schronienia została sprzedana i kupiona; żeby co prędzej opuściła to schronienie. Każde inne będzie pewniejsze, niż to, w którem znajduje się teraz. Zdrada jest już blizka; dałby Bóg, żeby pani przybyła jeszcze w porę!
— Zdradzona! — zawołała Berta — zdradzona! i przez kogo?
— Przez tego, który już raz nasłał do mnie żołnierzy, żeby ją schwytać, przez Courtin’a, dzierżawcę Logerie.
— Courtin! Widzieliście Courtin’a?
— Tak — odparła lakonicznie Maryanna.
— Ach! — zawołała Berta, składając dłonie — czy nie mogłabym się z nim zobaczyć?
— Panno Berto, panno Berto — rzekła wdowa, unikając odpowiedzi na pytanie — ja, którą stronnicy tej kobiety uczynili wdową mówię pani, żebyś się śpieszyła! a pani, która się chlubi, że należy do grona jej wiernych, waha się iść!
— Nie, nie; macie słuszność — odparła Berta — nie waham się, już idę! — i młoda dziewczyna zabierała się do odejścia.
— Pani nie może iść do Nantes piechotą, nie przybędzie pani na czas. — W stajni stoją dwa konie, niech pani wybierze, którego pani zechce, i niech pani każe, żeby go chłopiec stajenny osiodłał.
—Osiodłam go sama. Ale co będzie mogła uczynić dla was, biedna wdowo, ta, którą ocalacie po raz drugi?
— Niech jej pani powie, żeby pamiętała o tem, co jej powiedziałam w mojej chacie, przy tem łóżku, na którem spoczywali dwaj mężczyźni, zabici dla niej; niech jej pani powie, że to zbrodnia wnosi niesnaski i wznieca wojnę w kraju, gdzie nawet jej wrogowie bronią jej przeciw zdradzie. A teraz w drogę, panno Berto, niech panią Pan Bóg prowadzi!
Po tych słowach, wdowa wybiegła z domu i poszła najpierw do proboszcza w Saint-Philbert, którego poprosiła, żeby się udał do wieży zamczyska; następnie zaś, przyśpieszając kroku, skierowała się przez pola do swojej chaty.




XX.
Czerwone spodnie.

Od dwudziestu czterech godzin ogarnął Bertę nie słychany niepokój; wyjawienia Józefa Picauft’a skierowały podejrzenia jej nietylko na samego Courtin’a — objęły one nawet Michała.
Wspomnienia wieczoru, który poprzedził dzień bitwy w Chêne, mężczyzna, który się ukazał w oknie pokoju Maryi, nie wyszły nigdy zupełnie z pamięci Berty; kiedy niekiedy przebiegały przez jej umysł, jak błyskawica, pozostawiając bruzdę bólu z trudnością pokrywanego, pomimo biernej postawy, jaką przybrała podczas rekonwalescencyi Michała. Ale, gdy dowiedziała się, że z polecenia Courtin’a, który nie mógł działać bez odpowiedniego rozkazu, statek odjechał; gdy zwłaszcza, powróciwszy z przerażeniem do Logerie, nie zastała tam już tego, do którego przybiegła na skrzydłach miłości, podejrzenia jej, z zazdrości wynikające, spotęgowały się jeszcze.
Ale przez chwilę zapomniała o wszystkiem, by spełnić obowiązek, jaki jej wskazała wdowa; wobec tego obowiązku powinny były ustąpić wszelkie względy, powinien był umilknąć nawet głos miłości. Berta pobiegła tedy, nie tracąc chwili czasu, do stajni, wybrała z dwóch koni tego, który wydał jej się najodpowiedniejszy do przebycia drogi w najkrótszym czasie, podała mu podwójną porcyę owsa, zarzuciła na grzbiet siodło i, trzymając cugle w ręku, czekała, by zwierzę skończyło jeść.
Gdy tak czekała, hałas dobrze znany w owych czasach zawieruchy, dobiegł jej uszu. Był to regularny odgłos kroków wojska w pochodzie. W chwilę później zapukano gwałtownie do drzwi zajazdu. Przez okienko oszklone, wychodzące na izbę piekarną, przylegającą do kuchni, młoda dziewczyna ujrzała żołnierzy, a po pierwszych słowach, jakie wypowiedzieli, zrozumiała, że przyszli żądać przewodnika. W tej chwili nic nie było obojętne Bercie, która drżeć musiała jednocześnie o ojca, o Michała i o Petit-Pierre’a. Nie chciała zatem odjechać, nie dowiedziawszy się dokładnie, czego chcieli ci ludzie; a pewna, że jej w stroju chłopskim, który zachowała, nikt nie pozna, przeszła ze stajni przez izbę piekarną do kuchni.
— Jakto! — mówił porucznik, dowodzący oddziałem, do matki Chompré — niema mężczyzny w tym domu? ani jednego?
— Nie, panie — odparła matka Maryanny. — córka moja jest wdową, a jedyny chłopiec stajenny, jakiego posiadamy, poszedł gdzieś, nie wiem nawet dokąd.
— A to właśnie waszą córkę radbym był zastać — odparł porucznik. — Gdyby tu była, posłużyłaby nam za przewodnika, jak owej pamiętnej nocy wyprawy na zamek Souday; albo, gdyby sama z nami iść nie mogła, dałaby nam kogo, a przewodnikowi z jej ręki możnaby ufać, gdy z tymi nikczemnymi chłopami, których zabieramy przemocą i którzy są nawpół szuanami, niema sposobu podróżować spokojnie.
— Gospodyni Picaut niema w domu; ale może będzie można ją zastąpić — rzekła Berta, zbliżając się odważnie. — Czy panowie idą daleko?
— Do licha! a to ci śliczna dziewczyna! — odezwał się młody oficer, podchodząc do niej. — Prowadź mnie, dokąd zechcesz, piękne dziecko, pójdę za tobą do piekła!
Berta spuściła oczy, kręcąc w palcach róg fartucha, niby naiwna chłopka.
— Jeśli to niedaleko stąd i jeśli gospodyni pozwoli, mogę panom towarzyszyć. Znam dosyć dobrze okolice.
— Zgoda! — rzekł porucznik.
— Ale pod jednym warunkiem — ciągnęła dalej Berta — że mnie ktoś odprowadzi z powrotem; bałabym się sama na drogach.
— Niech mnie Bóg uchowa, żebym miał ten obowiązek pozostawić innemu, śliczne dziewczę! — rzekł oficer — choćby mi przyszło opłacić tę uprzejmość epoletami. Słuchaj, znasz ty Banloeuvre?
Na dźwięk nazwy tego folwarku, który należał do Michała, a w którym mieszkała przez dni kilka z margrabią i Petit-Pierre’m, Berta drgnęła gwałtownie, zimny pot wystąpił na jej czoło; serce jej zabiło, jak młotem; ale pokonała wzruszenie.
— Banloeuvre? — powtórzyła. — Nie, to nie nasze. Czy to wioska, czy zamek?
— To folwark.
— Folwark? A do kogo ten folwark należy?
— Zapewne do jakiego pana z waszych okolic.
— A po co panowie tam idą? bo przecież, jeśli panów zaprowadzę, albo każę zaprowadzić do Banloeuvre, muszę wiedzieć, co panowie będą tam robili.
— Idziemy — wtrącił podporucznik, chcąc się popisać dowcipem — zanurzyć białego w kąpieli ołowianej, żeby się zrobił błękitny.
— Ach! — odezwała się Berta, nie mogąc powstrzymać okrzyku zgrozy.
— Do licha! co ci się stało? — spytał porucznik. — Gdybym ci był powiedział nazwisko tego, którego mamy zaaresztować, pomyślałbym, że jesteś w nim rozkochana.
— Ja! — rzekła Berta, wzywając na pomoc całą energię swojego charakteru, by ukryć trwogę, która ściskała jej serce — ja, zakochana w dziedzicu?
— Widziano już królów, poślubiających pasterki — odparł podporucznik, widocznie żartobliwie usposobiony.
Porucznik zaś tymczasem pochylił się, z zamiarem pocałowania młodej dziewczyny w szyję. Berta, która nie spodziewała się takiej zaczepki miłosnej, uczuła oddech młodzieńca na swojej twarzy i podniosła głowę, ponsowa, jak kwiat granatu; nozdrza jej drżały z gniewu, oczy iskrzyły się oburzeniem.
— Oho! — odezwał się porucznik — cóż to, piękne dziewczę, taki gniew za niewinny pocałunek?
— Dlaczego nie? A więc pan mniema, że dlatego, iż jestem ubogą wiejską dziewczyną, można mnie lżyć bezkarnie?
— „Lżyć bezkarnie!“ Hm! jak to gada! — wtrącił podporucznik — i niech mi jeszcze kto powie, że jesteśmy w kraju dzikich!
— Czy wiesz, dziewczyno, że mam ochotę kazać cię zaaresztować, jako podejrzaną, i puścić dopiero wtedy, kiedy zapłacisz okup, jaki wyznaczę za twoją wolność.
— A cóż będzie tym okupem?
— Pocałunek, którego mi odmawiasz.
— A gdybym ja tak — rzekła Berta, siląc się na ton żartobliwy i na uśmiech — zażądała wzamian, żeby mi pan powiedział nazwisko tego, którego pan ma zaaresztować?
— Kto wie, czybym nie powiedział, bo nie widzę, dlaczego nie miałabyś wiedzieć tego nazwiska. Zresztą twoje oczy wywołują zamęt w mojej głowie i jeżeli chcesz wiedzieć koniecznie, jeżeli twoja ciekawość równa się mojej słabości, powiem ci to nazwisko, dla ciebie zdradziłbym ojczyznę; ale daj całusa, ja tego całusa mieć muszę!
Obawy Berty były takie silne, taka była przekonana, że to Michałowi grozi niebezpieczeństwo, iż zapomniała o wszelkiej ostrożności i z porywczością swego charakteru, nie zastanawiając się nad przypuszczeniami, jakie jej naleganie mogłoby zrodzić w umyśle porucznika, podała mu policzek.
Oficer złożył na nim dwa głośne pocałunki.
— Piękne za nadobne — rzekł, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu: — ten, którego mamy zaaresztować, nazywa się pan de Vince.
Berta cofnęła się i spojrzała na oficera. Przeczucie mówiło jej, że zadrwił z niej i że ją oszukał.
— A teraz w drogę! — zawołał porucznik — zażądam od wójta przewodnika, którego nie znaleźliśmy tutaj. Ale, jakikolwiek będzie ten przewodnik — dodał, zwracając się do Berty — żaden nie przypadnie mi tak do gustu, jak ty, piękne dziecko! — I westchnął z udanym żalem. Wreszcie zwrócił się do żołnierzy i powtórzył: — Dalej, w drogę!
Podporucznik oraz kilku żołnierzy, którzy weszli wraz z oficerem, opuścili kuchnię i powrócili do szeregów, oficer zaś zażądał zapałki do cygara. Berta daremnie szukała zapałek pod okapem komina. Wobec tego, oficer wyjął z kieszeni papier i zapalił go przy lampie; Berta, która śledziła wszystkie jego ruchy, rzuciła spojrzenie na ten papier, który skręcał się w płomieniu, i w żółciejących załamach przeczytała wyraźnie imię Michała.
— Wiedziałam, że skłamał — pomyślała — tak, tak, idą zaaresztować Michała!
Oficer rzucił papier nawpół zwęglony na ziemię, a Berta postawiła na nim stopę, takie zdradzając wzruszenie, że porucznik zdołał z tego skorzystać, by ją pocałować powtórnie. Poczem, gdy zwróciła się ku niemu, rzekł, kładąc palec na ustach:
— Psst! pani nie jest chłopką. Proszę się mieć na baczności, o ile pani musi się ukrywać; jeśli pani bowiem zagra rolę swoją z tymi, którzy jej szukają, tak źle, jak ze mną, który nie ma polecenia szukać pani, będzie źle!
I po tych słowach wyszedł spiesznie, a Berta, nie czekając nawet, żeby drzwi za nim się zamknęły, pochwyciła szczątki papieru. Była to denuncyacya, jaką Courtin posłał do Nantes przez chłopa, a którą ten, chcąc skrócić sobie drogę, wręczył pierwszemu oddziałowi żołnierzy, jaki spotkał na drodze. Na zwęglonym papierze pozostało jeszcze dosyć pisma dzierżawcy, by objaśnić Bertę o przeznaczeniu wojska, które maszerowało do Banloeuvre.
W głowie młodej dziewczyny powstał zamęt: jeśli żołnierze wykonają wyrok, wydany na młodzieńca — a żart podporucznika mógł takie przypuszczenie obudzić — za dwie godzin Michał żyć nie będzie. I stanął przed oczyma Berty krwią zbroczony, z piersią przestrzeloną. Szał ją ogarnął.
— Gdzie jest Jan Oullier? — zawołała, zwracając się do matki Chompré.
— Jan Oullier? — spytała staruszka, patrząc na nią ze zdumieniem. — Alboż to Jan Oullier nie umarł?
— Ale gdzie poszła wasza córka?
— Czy ja tam wiem? nie mówi mi nigdy dokąd idzie, jak wychodzi; jest już dosyć stara, żeby być panią swoich czynów.
Berta pomyślała o chacie wdowy Picaut; ale do chaty tej była godzina drogi, a przez tę godzinę nastąpić mogła śmierć Michała.
— Jak córka wasza powróci — odezwała się do matki Maryanny — powiedzcie jej, że nie mogłam pojechać zaraz tam, gdzie ona wie, ale że będę tam przed świtem.
Poczem Berta pobiegła do stajni, wskoczyła na konia., wyjechała z domu i zacięła zwierzę silnie prętem, który trzymała w dłoni, tak, że popędziło biegiem, mogącym wyprzedzić żołnierzy o jakie pół godziny.
Gdy Berta przejeżdżała przez rynek w Saint-Philbert, dobiegł ją z prawej strony, w kierunku mostu, odgłos kroków maszerującego oddziału wojska. Rozejrzała się, skręciła w uliczkę boczną, minęła domy, przepłynęła na koniu przez Boulogne i wjechała na gościniec nieco powyżej lasu Machecoul.




XXI.
Zraniona wilczyca.

Berta pędziła, jak wicher, przez równiny i doliny, przesadzała płoty, popędzając ustawicznie konia, który z otwartemi, dymiącemi nozdrzami, z powiewającą długą grzywą, leciał jak na skrzydłach. Tysiące myśli dręczących wirowało w umyśle młodej dziewczyny; wyrzucała sobie, że nie dała matce Maryanny dostatecznych poleceń; traciła przytomność na myśl, że mały konik bretański, po tej szalonej jeździe, padnie niewątpliwie na drodze z Banloeuvre do Nantes. Wyrzucała sobie, że na korzyść swojej miłości używa środków, mogących ocalić głowę taką cenną dla szlachty francuskiej; rozumiała, że, ponieważ nikt nie zna hasła, które jej było wiadome, nikt też nie będzie mógł dotrzeć do dostojnej wygnanki; szarpana sprzecznymi uczuciami, nawpół przytomna, ogarnięta jakimś dzikim szałem, młoda dziewczyna mogła tylko popędzać konia, by przyśpieszyć jego.
Po godzinie takiej jazdy dotarła do lasu Touvois; ta droga była taka nierówna, Iże biedny konik bretański dwa razy potknął się i omal nie upadł w szalonym pędzie; powstrzymała go tedy i jechała stępa, obliczając, że wyprzedziła żołnierzy o tyle, iż Michał będzie miał czas ratować się ucieczką.
W serce jej wstąpiła nadzieja — odetchnęła. Chwila zadowolenia zgasiła wszystkie trawiące płomienie trwogi i bólu. Michał raz jeszcze będzie jej zawdzięczał życie! Tylko ten, kto kochał, kto doznawał niewysłowionych rozkoszy poświęcenia, zrozumie całe szczęście, jakie istnieje w tem zaparciu się siebie na rzecz istoty ukochanej, pojmie, jaka Berta była przez kilka minut uradowana i dumna, na myśl, że życie Michała, które ocali, kosztować ją może będzie tak drogo!
Pogrążona w tych myślach, ujrzała białe mury folwarku, przeświecające poprzez ciemną gęstwinę drzew orzechowych. Brama wjazdowa była otwarta. Berta zsiadła z konia, przywiązała go do jednego z kółek żelaznych, przytwierdzonych do muru zewnętrznego, i weszła na dziedziniec. Nawóz, którym był zasypany, stłumił odgłos jej kroków; ani jeden pies szczekaniem nie oznajmił jej przybycia mieszkańcom folwarku. Berta, ku swojemu wielkiemu zdumieniu spostrzegła, że do drzwi przywiązany był koń osiodłany. Koń ten mógł należeć do Michała, ale mógł to być też koń jakiego obcego.
Berta chciała się o tem przekonać, przed wejściem do domu. Jedna z okiennic tego samego pokoju, w którym Petit-Pierre w imieniu Michała prosił margrabiego Souday’a o rękę młodej dziewczyny, była uchylona; Berta zbliżyła się po cichu i zajrzała do wnętrza. Zaledwie jednak rzuciła tam spojrzenie, z piersi jej wydarł się krzyk stłumiony, omal nie padła na wznak. Ujrzała u nóg Maryi Michała, który ramieniem objął jej kibić, jej dłoń zaś bawiła się jego włosami; usta ich zamieniały uśmiech, oczy promieniały tym wyrazem szczęścia, dobrze znanym każdemu, kto raz kochał.
Przygnębienie, jakie ogarnęło Bertę po tem odkryciu, trwało zaledwie sekundę. Rzuciła się ku drzwiom otworzyła je gwałtownym ruchem i z włosem rozwianym, z okiem roziskrzonem, z twarzą bladą śmiertelnie i piersią falującą ciężkim oddechem, stanęła w progu, niby posąg Zemsty.
Marya krzyknęła i padła na kolana, ukrywając twarz w dłonie. Odgadła, wszystko od pierwszego rzutu oka. Michał, przerażony spojrzeniem Berty, zerwał się, i, jak gdyby znalazł się nagle wobec wroga, machinalnie chwycił za broń.
— Strzelaj! — zawołała Berta, która dostrzegła ten ruch — będzie to godne dopełnienie twojej podłości i zdrady.
— Berto... — wyjąkał Michał — pozwól, żebym ci powiedział... wytłómaczył...
— Na kolana! na kolana! i ty i twoja spólniczka! — zawrołała Berta. — Na kolanach mówić powinniście ohydne kłamstwa, jakie zmyślicie dla waszej obrony... Och! podły! a ja biegłam, żeby mu życie ocalić; nawpół oszalała z trwogi, z rozpaczy, zapomniałam o honorze i obowiązku, bo nad jego głową zawisło niebezpieczeństwo; życie swoje siałam do stóp jego, miałam tylko jeden cel, jedno pragnienie, jedno życzenie: powiedzieć mu: „Michale, patrz i przekonaj się, czy cię kocham!“ Przybywam i zastaję go zdradzającego wszystkie przysięgi, udającego kłam wszystkim przyrzeczeniom, sprzeniewierzającego się świętym węzłom, nie powiem już miłości, ale wdzięczności! i z kim? i dla kogo? Dla istoty, którą po nim najwięcej kochałam na świecie! dla mojej siostry! Czyż zabrakło ci już innych kobiet do uwodzenia? Powiedz, powiedz, nędzniku! — wołała Berta, pochwyciwszy ramię młodzieńca i potrząsając nim gwałtownie.
— Berto, posłuchaj mnie — rzekł Michał — zaklinam! Nie jesteśmy tacy winni, jak przypuszczasz... Och! gdybyś wiedziała, Berto!
— Nie słucham nikogo, tylko serca swego rozdartego bólem! tylko głosu sumienia swego, które mi mówi, że jesteś podły!... Szalona byłam, biedna waryatka, myśląc, że wdzięczność przywiąże cię do tej, która ulitowała się nad twoją słabością, która wyzwała opinię publiczną, stawiła czoło przesądom, by cię wydobyć z błota, by twojemu nazwisku zhańbionemu przywrócić cześć i honor!
— Dosyć! — krzyknął Michał, prostując się — dosyć! Nadużywa pani przywilejów płci swojej, rzucając obelgi nietylko mnie, ale lżąc jeszcze to, co człowiek ma najświętszego, pamięć ojca!
— A! to cię boli? — mówiła dalej Berta — tem lepiej. A więc powtarzam... tak, nazwisko twoje zhańbione jest tem, co może być najnikczemniejszego, najpodlejszego, zdradą! Syn prowadzi dalej dzieło ojca... bo, baronie de la Logerie, nietylko sam jesteś zdrajcą i podły, ale tyś nadto syn zdrajcy i nikczemnika. Twój ojciec sprzedał i wydał Charette’a, ale przynajmniej odpokutował za swoją zbrodnię, bo ją opłacił życiem! Powiedziano ci, że zabił się sam na polowaniu, czy też, że został zabity przypadkiem. Temu kłamstwu dobroczynnemu zaprzeczam! ja zaprzeczam! Twój ojciec został zabity przez tego, który był świadkiem jego nikczemnego czynu, został zabity przez...
— Siostro! — zawołała Miarya, powstając i kładąc dłoń na ustach Berty — siostro, nie popełniaj zbrodni, którą zarzucasz innym; nie zdradzaj tajemnicy, która do ciebie nie należy.
— Niech i tak będzie. Ale niechże ten człowiek przemówi! niechże pogarda, jaką mu okazuję, zniewoli go do podniesienia głowy; niechaj dokończy, co zaczął, i znajdzie w swoim wstydzie lub w dumie swojej odwagę, żeby mi odebrać życie, które odtąd byłoby już tylko wieczną rozpaczą! Wielki Boże — mówiła dalej Berta, a łzy zaczęły sobie torować drogę do jej oczu — jak możesz pozwolić, żeby ludzie ludziom tak serca rozdzierali? Boże mój, Boże, kto mi odtąd będzie podporą i pociechą?
— Ja! zawołała Marya — ja, siostro ukochana! jeśli zechcesz mnie wysłuchać; ja, jeśli zechcesz mi przebaczyć!
— Ja, przebaczyć tobie? — zawołała Berta, odpychając siostrę. — Nie, jesteś spólniezką tego człowieka, nie znam was odtąd! Tylko czuwajcie wzajemnie jedno nad drugiem, bo zdrada wasza powinna wam przynieść nieszczęście obojgu... Boże, Boże! tak ich kochać oboje i być zmuszoną tak ich nienawidzieć! — dodała młoda dziewczyna, załamując ręce rozpaczliwie.
— Berto, Berto, na miłość boską, nie mów w ten sposób! nie przeklinaj nas, nie lżyj nas tak straszliwie!... Nie, Berto, ty mnie nienawidzieć nie będziesz! — zawołała Marya, klękając znów przed siostrą, która, wyczerpana nareszcie wzruszeniem, padła na krzesło i ukryła twarz w dłonie. — Twój ból, łzy twoje sprawiają mi większą boleść, niż twój gniew; przebacz mi. O! Boże, co ja mówię? Będziesz mniemała, że jestem winna, bo obejmuję twoje kolana, bo cię proszę o przebaczenie! Ale ja winna nie jestem, przysięgam ci... Ja ci powiem... ale nie chcę, żebyś cierpiała, nie chcę, żebyś płakała... Panie de la Logerie — ciągnęła dalej młoda dziewczyna, zwracając do Michała twarz, łzami zalaną — cała przeszłość jest snem tylko; ocknęliśmy się: niech pan odjeżdża! niech pan o mnie zapomni... odjeżdżaj pan, odjeżdżaj natychmiast! A my, Berto, pozostaniemy razem i każda z nas ochroni nas przed oszczerstwami swiata — dodała z rozdzierającym uśmiechem.
— Jakiego, biedna siostro moja? — spytała Berta, złamana wybuchem szalonej rozpaczy.
— Boga! — odparła Marya, wznosząc rękę, ku niebu.
Berta nie mogła odpowiedzieć; ból ją dławił; ale przycisnęła Maryę do serca, Michał zaś, pogrążony w rozpaczy, padł na stołek w głębi pokoju.
— Ale przebacz nam! — szeptała Marya siostrze do ucha; nie zadręczaj go!... Boże mój, czyż to jego wina, że skutkiem wychowania stał się taki chwiejny, taki nieśmiały, iż nie miał odwagi mówić wtedy, gdy nakazywał mu to obowiązek?... Od dawna już chciał cię uprzedzić; ja mu przeszkodziłam, miałam nadzieję, że zdołam go zapomnieć!... Niestety! niestety! Bóg nie dał nam siły do wałki z sercem! Ale, siostro ukochana, my się już nie rozstaniemy... Nikt już nie stanie między nami, nikt nie zdoła nas poróżnić... Nie, nie, będziemy same, same z Bogiem, któremu się poświęcimy, i znajdziemy szczęście w naszem osamotnieniu, będziemy się za niego modliły, będziemy się za niego modliły!
Marya wypowiedziała ostatnie wyrazy tonem rozdzierającym. Michał, poruszony do głębi, zbliżył się i ukląkł obok niej przed Bertą, która, cała zajęta siostrą, nie odepchnęła go.
W tej chwili we drzwiach, które Berta zostawiła otwarte na oścież, ukazali się żołnierze, a oficer, którego widzieliśmy już w zajeździe w Saint-Philbert, wszedł na środek pokoju i, kładąc dłoń na ramieniu Michała, spytał:
— Pan jest panem Michel de la Logerie?
— Tak, panie.
— W takim razie, w imieniu prawa, aresztuję pana.
— Boże wielki! — zawołała Berta, która oprzytomniała nareszcie — zapomniałam!... Zabijam go!... A tam, tam, co się dzieje?
— Michale, Michale — rzekła Marya, która, na widok niebezpieczeństwa, jakie groziło młodzieńcowi, zapomniała, co powiedziała przed chwilą siostrze — jeśli umrzesz, umrę z tobą!
— Nie, nie, on nie umrze, przysięgam ci, siostro, i będziecie szczęśliwi!... Proszę mnie wypuścić, panie! — rzekła Berta, zwracając się do oficera.
— Łaskawa pani — odparł porucznik z bolesną uprzejmością — w Saint-Philbert była pani dla mnie tylko podejrzaną nieznajomą; nie jestem jednakże komisarzem policyi i nie miałem pani nic do zarzucenia. Ale tutaj zastaję panią w jawnym buncie przeciw prawu i aresztuję panią.
— Aresztuje pan mnie! mnie! w tej chwili! Może mnie pan zabić, ale żywej mnie pan nie dostanie!
I, zanim oficer ochłonął ze zdumienia, Berta wdrapała się na okno, zeskoczyła na dziedziniec i pobiegła do drzwi. Strzegli ich żołnierze. Młoda dziewczyna, wodząc okiem dokoła, spostrzegła konia Michała, biegającego z niepokojem po dziedzińcu. Podeszła do konia, wskoczyła na siodło, minęła jak wicher, zdumionego oficera, który nie chciał użyć siły, by pochwycić kobietę, a przybywszy przed mur okólny, który w tem miejscu był wyłamany, cuglami i piętą podniosła konia — świetnego anglika — tak, że wziął przeszkodę jednym susem, choć miała jeszcze blizko pięć stóp wysokości.
— Nie strzelać! nie strzelać do tej kobiety! — krzyknął oficer, który nie uważał, iżby osoba Berty była taka ważna, że, nie mogąc mieć jej żywej, należało pochwycić ją choćby umarłą.
Ale żołnierze, którzy tworzyli kordon dokoła muru zewnętrznego, nie usłyszeli, lub też nie zrozumieli tego rozkazu i grad kul posypiał się dokoła Berty, którą potężne skoki wierzchowca angielskiego niosły szybko w stronę Nantes.




XXII.
Blacha w głębi kominka.

Zobaczmy teraz, co się działo w Niantes w ciągu tej nocy, która zaczęła się śmiercią Józefa Picaut’a, a zakończyła aresztowaniem pana Michel de la Logerie.
Około godziny dziewiątej wieczorem mężczyzna w ubraniu, okrytem błotem i przemoczonem wodą, zjawił się u prefekta, a ponieważ woźny nie chciał go zaprowadzić przed oblicze urzędnika, przeto przybysz posłał kartę, poczem prefekt niezwłocznie porzucił swoje zajęcia i mężczyznę tego przyjął. Był to, jak nietrudno się domyślić, pan Hyacinthe. W dziesięć minut później silny oddział żandarmów i policyantów skierował się ku domowi, w którym mieszkał pan Pascal przy ulicy du Marché, i stanął przed drzwiami, wychodzącemi na tę ulicę.
Pascal, ujrzawszy nadchodzący oddział, upewnił się, że drzwi od strony małej uliczki nie były strzeżone, i wyszedł niemi, zanim agenci władzy zdołali wyłamać te, które wychodziły na ulicę du Marché, których im otworzyć nie chciano. Wyszedłszy zaś, skierował się na ulicę du Château i wszedł do domu pod n-rem 3. Pan Hyacinthe, którego Pascal nie dostrzegł, ukryty był bowiem pod daszkiem domu sąsiedniego, śledził go przez całą drogę z ostrożnością myśliwego, czyhającego na upragnioną zdobycz.
Przez ten czas władze przedsięwzięły energiczne zarządzenia wojskowe, a skoro tylko Żyd zdał prefektowi Dolnej Loary sprawię z tego, co widział, tysiąc dwieście żołnierzy pomaszerowało w stronę domu, w którym znikł pan Pascal w oczach szpiega. Oddział ten podzielił się na trzy kolumny, które osaczyły dokoła całą dzielnicę domów, między którymi znajdował się numer 3.
Żołnierze wtargnęli do parteru, poprzedzeni przez komisarzy policyi, którzy szli z pistoletem w ręku. Wojsko rozproszyło się po całym domu, obstawiło wszystkie wyjścia. Cztery panie były, na pozór, jedynemi mieszkankami tego domu; panie te, należące do wysokiej arystokracyi nantejskiej, zajmujące wybitne stanowisko towarzyskie, zostały zaaresztowane.
Na dworze lud zaczął się gromadzić i tworzyć drugi kordon dokoła żołnierzy. Całe miasto wyległo na place i ulice. Wszelako nigdzie nie ukazał się najlżejszy objaw rojalizmu, wszędzie panowało tylko poważne zaciekawienie.
Wynikiem pierwszych poszukiwań, zarządzonych wewnątrz domu, było potwierdzenie przypuszczenia, że ukrywa się w nim księżna de Berry. Znaleziono na stole list otwarty, zaadresowany do jej królewskiej wysokości. Zniknięcie pana Pascala, którego widziano wchodzącego, dowodziło, że była w tym domu jakaś kryjówka. Chodziło tedy o to, by ją odnaleźć. Ale saperzy i mularze badali daremnie podłogi i ściany, uderzając w nie młotami i oskardami, architekci, oprowadzani po wszystkich pokojach, oświadczyli, że, sądząc z ich kształtu wewnętrznego, porównanego z kształtem zewnętrznym, niepodobna, by zawierały jakie kryjówki. Pootwierano szafy i komody, do których były klucze, powyłamywano zamki tych, do których klucze się nie znalazły. Służba, złożona z dwóch kobiet, mimo gróźb i nalegań, mimo obietnic wysokiej zapłaty, odpowiadała niewzruszenie, że nie wie, gdzie jest księżna de Berry.
Z kolei przeprowadzono równie ścisłe i równie bezowocne poszukiwania w domach sąsiednich, poczem prefekt rozkazał przerwać je na razie, opuścić dom i pozostawić w każdym pokoju straż odpowiednią. Na facyatce, którą również zrewidowano bezskutecznie, umieszczono dwóch żandarmów. Zimno było takie dotkliwe, że jeden z żandarmów zeszedł i niebawem powrócił z zapasem krążków z ubitej kory dębowej; w dziesięć minut później płonął na kominku wesoły ogień, a po kwadransie blacha była rozpalona do czerwoności.
Po pewnym czasie żandarmi, grzejąc się przy ogniu, usłyszeli za blachą jakieś odgłosy; w pierwszej chwili mniemali, że w kominku są szczury i że gorąco zmusza je do wyjścia z kryjówki. Postanowili tedy uczynić obławę przy pomocy szabli i skupili całą uwagę na blachę; nagle jeden z nich spostrzegł, że się poruszyła.
— Kto tam? — krzyknął.
— Poddajemy się, otworzymy; zgaście ogień! — odpowiedział głos kobiecy.
Obaj żandarmi rzucili się na ogień i przy dusili płomienie nogami. Po chwili blacha obróciła się, jakby na osi i odsłoniła otwór oraz zagłębienie; z tego otworu wyszła, stawiając nogi i kładąc dłonie na rozżarzonem ognisku, kobieta blada, z włosami najeżonymi, ubrana w skromną suknię z bronzowego kamlotu, na której widniały wypalone dziury.
Był to Petit-Pierre — była to jej królewska wysokość księżna de Berry. Za nią wyszli jej towarzysze. Od szesnastu godzin zamknięci byli w tej kryjówce, bez wszelkiego pożywienia. Zagłębienie, w którem się schronili, znajdowało się między rurą kominka, a murem domu sąsiedniego, pod dachem. W chwili, gdy wojska otaczały dom, jej królewska wysokość słuchała Pascala, który, śmiejąc się, opowiadał o popłochu, co go wypędził z domu. Nagle Pascal zbliżył się okna i ujrzał błyszczące bagnety. Cofnął się niezwłocznie i zawołał:
— Niech księżna pani ucieka! proszę uciekać!
Księżna rzuciła się ku schodom, a wszyscy podążyli za nią. Gdy stanęli przed kryjówką, okazało się, że zdołają się w niej pomieścić jedynie, jeśli najwyżsi wejdą najpierw; stąd też mężczyźni, którzy towarzyszyli jej królewskiej wysokości, ukryli się pierwsi, księżna zaś weszła ostatnia po swojej damie dworu. Żołnierze otwierali drzwi od ulicy, gdy zamykały się drzwi kryjówki.
Przez cały czas poszukiwań każdy cios, wymierzony w ściany, rozlegał się w tem schronieniu księżnej de Berry i jej towarzyszów, pod uderzeniami młotów i oskardów odrywały się cegły, spadało wapno, a więźniom groziło zasypanie gruzami. Gdy żandarmi rozpalili ogień, blacha i ściana kominkowa rozgrzewały się, skutkiem czego w kryjówce powstawało coraz większe gorąco. Wkrótce powietrze było takie duszne, że oddychanie stało się prawie niemożliwe. Najwięcej cierpiała księżna, albowiem, ponieważ weszła ostatnia, przeto stała oparta o blachę; każdy z jej towarzyszów prosił kilkakrotnie, by zamieniła się z nim na miejsce, ale księżna nie chciała na to przystać.
Niebawem zaczęło grozić więźniom, oprócz uduszenia, spalenie żywcem; od rozgrzanej do czerwoności blachy zapaliła się już dwukrotnie u dołu suknia księżnej i dwukrotnie księżna stłumiła ogień rękoma, na których długo potem jeszcze widniały blizny. Każda minuta powiększała niebezpieczeństwo, dłuższe pozostanie w tym piecu narażało życie księżnej. Wszyscy jej towarzysze błagali, żeby wyszła; sarna wyjść nie chciała. Ogień raz jeszcze zajął jej suknię; schyliła się i ugasiła go raz jeszcze; ale, podnosząc się, poruszyła zasuwkę blachy, która się uchyliła, co zwróciło uwagę żołnierzy.
W mniemaniu, że ten przypadek zdradził jej schronienie, litując się nadto nad cierpieniem swoich towarzyszów, księżna zdecydowała się poddać i wyszła z ukrycia, jak opowiedzieliśmy powyżej. Niezwłocznie zażądała wezwania Dermoncourt’a, a jeden z żandarmów poszedł po generała, który pozostał na parterze.
Skpro tylko ukazał się generał, księżna podeszła spiesznie ku niemu.
— Generale — rzekła żywo — oddaję się w twoje ręce i ufam twojej prawości.
— Wasza książęca wysokość jest pod opieką honoru francuskiego — odparł Dermoncourt i zaprowadził księżnę do krzesła.
— Generale — rzekła, siadając — nie mam sobie nic do wyrzucenia; spełniłam obowiązki matki, celem odzyskania dziedzictwa dla syna.
Mówiła głosem suchym, dobitnym. Jakkolwiek blada, księżna była gorączkowo podniecona. Generał kazał przynieść szklankę wody, w której księżna zanurzyła oparzone palce; chłód wody uspokoił ją nieco.
Przez ten czas prefekt i komendant dywizyi zostali zawiadomieni o tem, co zaszło. Prefekt przybył pierwszy i zażądał od księżnej jej papierów. Księżna odparła, że są w kryjówce, gdzie znajduje się biały pugilares. Prefekt odszukał sam pugilaresu i wręczył go księżnej.
— Rzeczy, znajdujące się tutaj, są niewielkiej wagi — rzekła, otwierając pugilares — ale chcę je panu wręczyć sama, by objaśnić ich przeznaiczenie.
I oddała mu kolejno wszystko, co zawierał pugilares
— Czy pani wie, ile pani ma pieniędzy? — spytał prefekt.
— W kryjówce powinno być około 36,000 franków, z tych 12,000 należy do osób, które wskażę.
Teraz generał zbliżył się do księżnej i zapytał, czy czuje się nieco lepiej, wielki bowiem już czas, żeby opuściła dom.
— Żeby pójść dokąd? — spytała, bacznie wpatrując się w niego.
— Do zamku.
— A!... dobrze! a, stamtąd do Blaye[5] niewątpliwie?
— Generale — odezwał się jeden z towarzyszów księżnej — jej królewska wysokość nie może iść pieszo; to księżnej pani nie przystoi.
— Powóz przyczyniłby nam tylko kłopotu — odparł Dermoncourt. — Księżna może doskonale iść pieszo, gdy zarzuci płaszcz na ramiona i włoży kapelusz.
Sekretarz generała zszedł na drugie piętro i przyniósł trzy kapelusze. Księżna wybrała czarny, bo kolor — rzekła — jest odpowiedni do okoliczności, poczem wzięła, pod rękę generała i rzekła do towarzyszów:
— W drogę, przyjaciele!
W chwili, gdy przystępowała próg domu, usłyszała wielki hałas śród tłumu, który gromadził się za żołnierzami i tworzył linię dziesięć razy liczniejszą od ich szeregów. Generał rzucił okiem w stronę, z której wrzawa ta pochodziła, i ujrzał młodą dziewczynę w chłopskim stroju, usiłującą utorować sobie drogę poprzez szeregi wojska; żołnierze, uderzeni jej urodą i rozpaczą, malującą się na jej twarzy, nie chcieli jej przepuścić, nie uciekali się wszakże do przemocy i nie odpychali jej. Dermoncourt poznał Bertę i wskazał ją palcem księżnej, która wydała okrzyk.
— Generale — rzekła żywo — przyrzekłeś mi, że mnie nie rozłączysz z moimi przyjaciółmi; pozwól tej młodej dziewczynie podejść do mnie.
Na znak generała szeregi żołnierzy rozstąpiły się a Berta przybiegła do księżnej i padła przed nią na kolana.
— Łaski, łaski dla nieszczęśliwej, która mogła ocalić waszą królewską wysokość i nie uczyniła tego! Umrę, przeklinając tę złowrogą miłość, co uczyniła ze mnie mimowolną wspólniczkę zdrajców, którzy sprzedali waszą królewską wysokość...
— Nie wiem, co to znaczy, Berto — przerwała księżna, podnosząc młodą dziewczynę i podając jej rękę. — To, co czynisz w tej chwili, dowodzi, że, cokolwiek się stało, nie mogę cię o nic oskarżać wobec twojego oddania, o którern nazawsze pamięć zachowam... Ale chciałam pomówić z tobą o innej sprawie, moje dziecko; chciałam cię przeprosić za to, że przyczyniłam się do pomyłki, która stała się może przyczyną twojego nieszczęścia: chciałam ci powiedzieć...
— Wiem wszystko — odparła Berta, podnosząc na księżnę oczy od łez zaczerwienione.
— Biedne dziecko! — rzekła księżna, ściskając dłoń młodej dziewczyny — w takim razie pójdź ze mną. Czas i moje przywiązanie do ciebie ukoją ten ból, który rozumiem i szanuję.
— Przepraszam waszą królewską wysokość, że nie mogę jej być posłuszna; ale uczyniłam ślub i muszę go spełnić. Ponad obowiązki dla moich książąt mam obowiązki jedynie dla Boga.
— A więc idź, dziecko drogie! — rzekła księżna, przeczuwając zamiar młodej dziewczyny — i niechaj Bóg będzie z tobą! A gdy modlić się do Niego będziesz, nie zapomnij Petit-Pierre’a. Bóg wysłuchuje modlitwy serc rozdartych.
W tej chwili orszak, idący między szpalerem wojska, stanął przed bramami starego zamku. Księżna podniosła oczy na poczerniałe mury, poczem podała dłoń Bercie, która, klękając, złożyła na tej dłoni pocałunek, błagając raz jeszcze szeptem o przebaczenie. Księżna zaś, po chwili wachania, weszła do bramy, posyłając Bercie ostatni znak pożegnania, ostatni uśmiech. Generał, przepuściwszy księżnę, zwrócił się do młodej dziewczyny i spytał półgłosem:
— A ojciec pani?
— Jest w Nantes.
— Niech mu pani powie, żeby wracał do zamku i siedział cicho; nikt go tam niepokoić nie będzie. Raczej strzaskam szablę, niż dopuszczę, żeby aresztowano tego mego starego wroga!
— Dzięki za niego, generale.
— A jeśli pani potrzebuje moich usług, proszę mną rozporządzać.
— Chciałabym mieć paszport do Paryża.
— Kiedy?
— Natychmiast.
— Dokąd wysłać?
— Do zajazdu pod „Świtem“, za mostem Rousseau.
— Za godzinę będzie pani miała paszport.
I, pożegnawszy młodą dziewczynę, generał z kolei znikł pod ciemnem sklepieniem bramy.
Berta przecisnęła się przez stłoczone szeregi ludu, przeszła, a raczej przebiegła, przez most Rousseau do zajazdu, gdzie czekał na nią ojciec.




XXIII.
Kat z ręki Boga.

Przez te trzy godziny, które Courtin spędził, skrępowany od stóp do głowy, na ziemi w ruinach Saint-Philbert obok trupa Józefa Picaufa, przeszedł przez wszystkie trwogi, jakie mogą dręczyć serce człowieka. Czuł ciągle na sobie cenny pas, ale to złoto tylko potęgowało jego rozpacz i jego trwogę.
Czy to złoto, które było dla niego cenniejsze, niż życie, nie wymknie mu się z ręki? Co to za nieznajomy, o którym Jakób mówił wdowie? Jakiej to zemsty tajemniczej miał się obawiać? Przed oczyma wójta z Logerie zaczęły się przesuwać postacie tych, którym w ciągu życia swego wyrządził krzywdę — a lista ich była długa — i groźne ich oblicza zaludniały stopniowo ciemną wieżę.
Pot śmiertelnej trwogi oblewał czoło Courtin’a; zdrajca szarpał się bezsilnie w swoich więzach, wydawał okrzyki raczej do ryków podobne. W głowie jego powstawał zamęt; blizki obłędu ze strachu i z rozpaczy, zwracał się do sztywnego trupa Jakóba Picaut’a, przyrzekał mu czwartą część, połowę, trzy czwarte swego złota, byleby tylko uwolnił go z więzów, ale odpowiadały mu jedynie sklepienia ponurym głosem echa i Courtin, wyczerpany, zapadał w nieprzytomność chwilową. Leżał właśnie nawpół przytomny, gdy zgrzyt klucza w zardzewiałym zamku wieży wyrwał go z odrętwienia. Courtin drgnął, serce biło mu tak, że omal piersi nie rozsadziło; dech zamierał mu w gardle, ogarnęła go bezgraniczna trwoga.
Drzwi otworzyły się. Płomień pochodni oświetlił sklepienie krwawymi blaskami. Pochodnię tę niosła wdowa. Courtin odetchnął swobodniej, mniemając, że jest sama, ale, gdy postąpiła kilka kroków, ukazał się za nią mężczyzna. Włosy zjeżyły się na głowie dzierżawcy; nie miał odwagi spojrzeć na tego mężczyznę: zamknął oczy i milczał. Mężczyzna i wdowa zbliżyli się. Maryanna podała pochodnię towarzyszowi, wskazując mu palcem Courtin’a, poczem uklękła u stóp trupa Józefa Picaut‘a i zaczęła się modllić.
Mężczyzna zaś zatknął pochodnię w szczelinie ściany, usiadł na olbrzymim głazie, który oderwał się od sklepienia i zatoczył na środek wieży, poczem odezwał się do Courtin’a:
— Otwórz-no oczy, panie wójcie! mamy z sobą do pogadania, ja lubię widzieć spojrzenie tych, którzy do mnie mówią.
— Jan Oullier! — wrzasnął Oourtin nieludzkim głosem, porwał się i szarpnął znów rozpaczliwie więzami swymi. — Jan Oullier żyje!
— Tak, żyje! a choćby to był jego duch tylko, wystarczyłby, żeby pana przerazić, panie Courtin, bo winien mu pan zdać porachunek nielada!
— Och! Boże, Boże! — zawołał Courtin głosem człowieka, poddającego się swemu losowi.
— Nienawiść nasza datuje się nie od dzisiaj, nieprawda? — odezwał się ponownie Jan Oullier — i nie wprowadzała nas w błąd swoimi instynktami; sprawiła, że pan ścigał mnie, jak zwierzynę, i godził na moje życie, i że ja dzisiaj, choć nawpół żywy, przybywam do pana. Policzymy się teraz!
— Litości, Janie Oullier! nie zabijaj mnie! — krzyknął nędznik, łkając.
— Błagaj te kamienie, od nich żądaj litości; może one ci odpowiedzą; mojego postanowienia i mojej woli nic nie zmieni, Courtin’ie. Umrzesz!
— Co, zabijesz mnie? zabijesz bez walki, bez niebezpieczeństwa dla siebie? zabijesz mnie teraz, kiedy nie mogę podnieść nogi, żeby się ratować ucieczką, ani ręki, żeby się obronić? Zarzynać mnie, skrępowanego, jak bydlę prowadzone do rzeźni! Janie Oullier, tak nie postępuje żołnierz, tylko rzeźnik!
— A kto ci mówi, że ja tak postąpię? Nie, nie, panie Courtin’ie. Spojrzyj na ranę, którą mi w pierś zadałeś; krwawi jeszcze; jestem jeszcze słaby, chwieję się na nogach; jestem skazany, na głowę moją naznaczono cenę, ale, mimo to wszystko, taki jestem pewien słuszności swojej sprawy, że nie waham się odwoływać do sądu Boga. Courtin’ie, zwracam ci wolność... O, nie dziękuj... czynię to dla siebie, nie dla ciebie; czynię to dlatego, żeby nie było powiedziane, iż Jan Oullier zabił człowiejka, który nie mógł się bronić; ale bądź spokojny! ja ci już to życie, które ci teraz zostawiam, odbiorę!
— Boże mój, Boże!
— Panie Courtin, wyjdziesz stąd bez więzów i bez przeszkody; ale, uprzedzam cię, strzeż się! skoro tylko przekroczysz próg tych ruin, podążę twoim śladem i już cię z oczu nie stracę, dopóki cię ręka moja nie dosięgnie, dopóki cię nie położę trupem. Strzeż się, panie Courtin! strzeż się!
Po tych słowach Jan Oullier wyjął nóż z kieszeni i poprzecinał postronki, krępujące nogi i ręce dzierżawcy. Radość bezgraniczna ogarnęła Courtin’a, ale tylko na chwilę. Wnet bowiem zdjęła go trwoga śmiertelna, że to może podstęp ze strony Jana Oullier’a. Chwycił oburącz pas, złotem napchany, który czuł na sobie, nie mając odwagi wstać.
— Na co czekasz? — spytał Jan Oullier, widząc ten ruch i odgadując, co się działo w duszy dzierżawcy. — Nie obawiaj się! Jan Oullier ma tylko jedno słowo. Śpiesz się, uciekaj! jeśli Bóg jest po twojej stronie, uchroni cię od mego ciosu; jeśli cię skazał na potępienie, co mnie obchodzi, że ci teraz daję wolność! Zabieraj swoje przeklęte złoto i ruszaj precz!
Courtin nie odpowiedział, wstał, chwiejąc się, jak człowiek pijany, i poprawił pas drżącymi palcami; zanim jednak wyszedł, odwrócił się z trwogą w stronę Jana Oullier’a. Zdrajca bał się zdrady. Nie mógł uwierzyć, że wspaniałomyślność jego wroga nie jest zasadzką. Jan Oullier palcem wskazał mu drzwi. Courtin wypadł na dziedziniec i tu jeszcze dobiegł go donośny, jak trąba wojenna, głos Wandejczyka, który wołał:
— Strzeż się, Courtin’ie, strzeż się.
Gdy Courtin znikł, wdowa Picaut zbliżyła się do Jana Oullier’a i podała mu rękę.
— Janie — rzekła — słysząc was, pomyślałam, że mój biedny Paskal miał słuszność, gdy mi mówił, że pod każdym sztandarem można znaleźć ludzi uczciwych.
Jan Oullier uścisnął dłoń zacnej kobiety, która mu uratowała życie.
— A jakże czujecie się teraz? — spytała.
— Lepiej! do walki człowiek znajdzie zawsze siły.
— A dokąd teraz pójdziecie?
— Do Nantes. Sądząc z tego, co mi opowiedziała wasza matka, Berta do Nantes nie poszła i obawiam się bardzo, żeby się tam nie zdarzyło nieszczęście.
— Ale weźcie przynajmniej łódkę; oszczędzicie sobie połowy drogi.
— Dobrze — odparł Jan Oullier.
I poszedł za wdową aż do miejsca, na jeziorze, gdzie łodzie rybackie stały na piasku.
Skoro tylko Courtin przebył most, wiodący do zamku Saint-Philbert, począł biedz, jak szalony; biegł, nie pytając, dokąd go kroki zaprowadzą; biegł, aby uciekać; gdyby siły równały się strachowi, jaki go pędził, odgrodziłby się całym światem od gróźb Wandejczyków, które dźwięczały w jego uszach niby dzwon pogrzebowy. Ale, gdy tak zrobił z pół mili poprzez pola, w kierunku Machecou’u, wyczerpany, dysząc ciężko, padł raczej, niż siadł na nasypie nad rowem i powoli zaczął rozmyślać nad tem, co ma uczynić.
Zrazu zamierzał wrócić natychmiast do domu; ale myśl tę niezwłocznie porzucił. Na wsi, bez względu na kroki, jakie mogły uprzedzone przezeń władze przedsięwziąć dla ochrony życia wójta z Logerie, Jan Oullier ze swymi stosunkami, swoją wyborną znajomością wszystkich dróg, lasów, pól i ścieżek, popierany i przez sympatyę, jaką każdy czuł do niego, i przez nienawiść, jaką żywiono do Courtin’a, miałby za duże szanse powodzenia.
W Nantes jedynie powinien dzierżawca szukać schronienia; w Nantes, gdzie policya zręczna i liczna mogła, strzedz jego życia, aż do chwili, gdy się uda zaaresztować Jana Oullier’a, co Courtin obiecywał sobie osiągnąć wkrótce, za pomocą wskazówek, jakich mógł udzielić co do przytułków skazańców i buntowników. W tejże chwili ręka zbiega dotknęła pasa, by go podciągnąć; ciężar złota bowiem utrudniał mu oddychanie i przyczynił się niemało do zmęczenia, które go zniewoliło do wypoczynku. Ten ruch rozstrzygnął jego losy.
Czyż nie powinien poszukać w Nantes pana Hyacinthe’a? Otrzymać od swego spólnika, jeśli się spisek udał — o czem nie wątpił — sumę równą tej, którą już posiadał? ta myśl napełniała serce Courtin’a radością nadmierną. Nie wahał się ani sekundy dłużej i powrócił w kierunku miasta.
Wszelako wyobraźnia Courtin’a, podniecona przez wypadki tego wieczora, wzięła górę nad rozsądkiem. Prześlizgiwał się wzdłuż parkanów, tłumił odgłos kroków, zdjęty panicznym strachem. W każdem drzewie poza parkanem widział mordercę, czatującego na niego, sękate konary, wznoszące się nad jego głową, brał za ręce, zbrojne w sztylety i gotowe mu cios zadać. Zatrzymywał się, zlodowaciały ze strachu; nogi odmawiały mu posłuszeństwa, jakby wrastały w ziemię; zimny pot pokrywał mu czoło; zęby szczękały konwulsyjnie; dłonie ściskały złoto.
Nlareszcie dotarł do gościńca; zdawało mu się, że tu strach go opuści; tu może spotkać przechodniów, którzy mogli być wrogami, ale mogli też nieść mu pomoc, gdyby go napadnięto. Zresztą na gościńcu znajdzie może pojazd, udający się do Nantes, a wtedy poprosi, by go zabrano, i skróci sobie w ten sposób do połowy drogę.
Gdy uszedł z pięćset kroków, znalazł się na szosie, ciągnącej się przez ćwierć mili wzdłuż brzegów jeziora Grand-Lieu, a będącej zarazem groblą. Courtin zatrzymywał się co chwila i nasłuchiwał, i naraz dobiegł go od lewej strony cichy plusk wioseł w jeziorze. Wsunął się tedy między sitowie, i, spojrzawszy w stronę, skąd dolatywał ten szelest, zobaczył w cieniu łódkę, płynącą wolno wzdłuż brzegów. Był to zapewne rybak, który dążył wydobyć sieci, zarzucone wczoraj. Courtin gwizdnął z cicha, aby zwrócić uwagę rybaka. Ten przestał wiosłować i wytężył słuch.
— Tutaj! tutaj! — zawołał Courtin.
Nie skończył wołać, a już tęgie uderzenie wioseł posunęło łódkę ku brzegowi, na cztery stopy od dzierżawcy.
— Czy możecie mnie przewieźć przez jezioro do Port-Saint-Martin? — spytał Courtin. — Dostaniecie franka.
Rybak, otulony w burkę, której kaptur zakrywał mu twarz, odpowiedział tylko skinieniem głowy, wsunął barkę między sitowie, które się rozchyliło, i dzierżawca wskoczył do łodzi. Rybak, jak gdyby podzielając obawy dzierżawcy, odepchnął łódź szybko od brzegu. Courtin odetchnął.
W ciągu minut dziesięciu szosa i drzewa rysowały się już tylko na widnokręgu ciemną linią. Courtin nie posiadał się z radości. Ta barka, która się znalazła na miejscu tak w porę, przechodziła jego oczekiwania. Gdy się dostanie do Port-Saint-Martin, będzie oddalony od Nantes tylko o milę drogi, uczęszczanej licznie nawet w nocy, a gdy raz stanie w Nantes, będzie ocalony. Radość Courtin’a była taka wielka, że omal przez reakcyę po przebytych obawach nie okazywał jej głośno. Siedząc na tyle barki, przyglądał się rybakowi, który, pochylony nad wiosłami, odsuwał się coraz bardziej od brzegu, gdzie groziło niebezpieczeństwo; dzierżawca liczył uderzenia wioseł, uśmiechał się, macał po pasie i przebierał w nim złoto. Courtin nie zaznawał już szczęścia, ale wprost upojenia.
Wszelako zauważył, że rybak oddalił się już dostatecznie od wybrzeża i że należało teraz zwrócić łódkę w kierunku Port-Saint-Martin. Czekał jeszcze przez chwil kilka, w mniemaniu, że był to manewr rybaka, że ten szukał może prądu, który ułatwiłby mu zadanie. Ale rybak wiosłował ciągle ku środkowi jeziora.
— Słuchajcie-no! — zawołał nareszcie Courtin — nie zrozumieliście mnie chyba: nie mówiłem wam, że chcę jechać do Port-Saint-Pére, tylko do Port-Saint-Martin. Skierujcie się zatem w tę stronę; prędzej otrzymacie przyrzeczone pieniądze.
Rybak milczał.
— Słyszeliście, co? — odezwał się znów Courtin, zniecierpliwiony. — Port-Saint-Martin, mówię! Trzeba się wziąć na lewo!
Wioślarz jakby nie słyszał słów Courtin’a.
— Cóż to! głuchy jesteś, czy co? — zawołał dzierżawca już z gniewem.
Rybak odpowiedział nowem pchnięciem wioseł, które sprawiło, że barka poleciała o dziesięć kroków dalej na powierzchni jeziora. Courtin, nie posiadając się z gniewu, rzucił się na przód łódki, zrzucił kaptur, który osłaniał twarz rybaka, zbliżył głowę do jego głowy i, wydając stłumiony okrzyk, padł na kolana na środku łodzi. Wówczas mniemany rybak złożył wiosła i rzekł:
— Stanowczo, Courtin’ie, Bóg wydał wyrok, a ten wyrok jest przeciw wam. Nie szukałem was, a On was do mnie przysyła; zapomniałem o was na czas pewien, a On stawia was na mojej drodze! Bóg chce, żebyście umarli, Courtin’ie.
Nie, nie, wy mnie nie zabijecie, Janie Oullier! — krzyknął dzierżawca i pierwotna trwoga ogarnęła go z całą siłą.
— Zabiję cię, jak Bóg w niebie, jak istnieją gwiazdy na niebie, które Stwórca umieścił tam swemi rękoma! A więc, jeśli masz duszę, pomyśl o niej; żałuj za grzechy i módl się, byś nie został osądzony zbyt surowo!
Courtin nie odpowiedział; dłoń jego spoczęła na jednem z wioseł — błysk nadziei zaświtał mu w głowie. Ujął chyłkiem wiosło w rękę, poczem, zrywając się nagle, zamierzył się niem na Wandejczyka; Jan rzucił się na prawo i uniknął ciosu; wiosło padło na przedni burt łodzi i roztrzaskało się w drzazgi, w ręku dzierżawcy pozostał tylko patyk. Szybki, jak piorun, Jan Oullier skoczył do gardła Courtin’owi, który po raz drugi padł na kolana. Nędznik, obezwładniony strachem, zaledwie zdołał wyszeptać:
— Łaski, łaski!
— Aha! obawa śmierci rozbudziła w tobie trochę odwagi! — zawołał Jan Oullier. — Znalazłeś broń! tem lepiej! Ale teraz stawiaj do walki już nie ze mną. Ja krwią twoją rąk splamić nie chcę. Broń się! śmierć nadchodzi! Jeśli twój dobry duch zechce zaopiekować się tobą, niech cię uratuje!
Dzierżawca odpowiedział głuchym jękiem; wodził dokoła rozszerzonemi ze strachu błędnemi oczyma, widać było, że wzrok jego nie rozróżniał już dokoła żadnych przedmiotów, że widmo śmierci, ohydne, groźne, zasiania mu wszystko.
W przyrodzie panował spokój; noc była cicha; zaledwie lekki powiew wiatru marszczył powierzchnię jeziora, którego fale z dosłyszalnym zaledwie pluskiem obijały się o brzegi łodzi; ciszę tę mącił tylko krzyk dzikiego ptactwa, tworzącego ze skrzydeł czarne plamy na, purpurowych wstęgach jutrzenki, ukazującej się na wschodzie.
Nagle Jan Oullier uderzył z całej siły piętą w dno łodzi; deski, nawpół spróchniałe, rozstąpiły się i woda, bulgocąc, wtargnęła do barki. Courtin, poczuwszy zimno i wilgoć, porwał się, a z jego piersi wydarł się okrzyk, który nie miał już nic ludzkiego.
— Kto mnie ocali? kto mnie ocali? — wrzeszczał, blady jak chusta, biegając po łodzi, do której woda napływała coraz gwałtowniej.
— Bóg, jeżeli taka Jego wola! zarówno twoje jak i moje życie jest w Jego ręku: niech zabierze jedno, albo drugie, albo niech nas ocali, albo też niech nas potępi obu. Jesteśmy w Jego prawicy; Courtin’ie, poddaj się wyrokowi Jego.
Gdy Jan Oullier kończył te słowa, łódź zatrzeszczała przeraźliwie, obróciła się młynkiem, przez sekundę utrzymała się jeszcze na powierzchni wody, poczem deski rozstąpiły się pod nogami dwóch mężczyzn i statek znikł w głębinie jeziora. Courtin dostał się w wir, spowodowany zatonięciem łodzi, ale zdołał jeszcze wydostać się na powierzchnię, uczepił się drugiego wiosła, unoszącego się na wodzie, i krzykiem błagalnym wzywał pomocy Jana Oullier’a.
Ale Wandejczyk nie odpowiadał — zaczął pływać, kierując się powoli w stronę, gdzie widział brzask powstającego dnia. Widząc bezowocność błagań swoich, Courtin usiłował również pływać; ale nie miał w tej sztuce wprawy Jana Oullier’a; zresztą złoto, które Courtin nosił na sobie, ciężarem swoim ściągało go ku dołowi, uniemożliwiając walkę z falą. Woda zaczęła już przedostawać się do gardła dzierżawcy; dławiąc się, mimowolnym ruchem odczepił pas, ale zapragnął jeszcze, zanim rzuciłby złoto w przepaść, ujrzeć je, uczuć w swoich rękach raz jeszcze.
I to dotknięcie rozstrzygnęło o jego życiu — nie zdołał rozstać się z upragnionem złotem, przycisnął je do piersi, poruszył raz jeszcze nogami, pragnąc wydostać się z wody, ale ciężar złota obezwładnił ruchy nóg. Courtin dał nurka mimowolnego, po kilku sekundach ukazał się raz jeszcze, nawpół uduszony, poczem zeszedł do głębin jeziora, porwany przez złoto swoje, niby przez szatana.
Jan Oullier, który odwrócił się w tej chwili, ujrzał kilka kręgów marszczących powierzchnię wody — był to ostatni znak istnienia wójta z Logerie. Wandejczyk wzniósł oczy ku niebu, wielbiąc Boga i sprawiedliwość Jego wyroków.
Jan Oullier pływał dobrze; wszelako świeża rana, zmęczenie i wzruszenia tej strasznej nocy wyczerpały go tak, że niebawem uczuł, iż siły zdradzą jego odwagę; ale spokojny, zdecydowany w tej ostatniej godzinie, jak był przez całe życie, postanowił walczyć do końca. Wszelako nogi i ręce jego zaczęły sztywnieć; zdawało mu się, że tysiące szpilek ukłóciem skórę mu szarpało; mięśnie miał obolałe, jednocześnie krew uderzała mu gwałtownie do głowy, a w uszach powstawał szum równie potężny, jak szum bałwanów morskich, rozbijających się o skały; czarne, przesycone iskierkami chmury wirowały przed jego oczyma; czuł, że obumiera, ale pływać nie przestał, dobywając sił ostatnich.
Jan Oullier zamknął oczy mimowoli, zesztywniałe członki poruszały się już z największą trudnością. Wandejczyk zwrócił się myślą do tych, z którymi przeszedł przez życie, do dzieci, do kobiety, do starca, którzy upiększyli jego młodość, do dwóch młodych dziewczyn, które zastąpiły mu ukochanych; chciał, żeby jego ostatnia modlitwa była dla nich, podobnie jak jego myśl ostatnia. Ale wtem widmo stanęło mu przed oczyma: ujrzał Michel’a ojca, zbroczonego krwią, konającego na mchu w lasie; i Wandejczyk, wznosząc ręce ku niebu, zawołał:
— Boże wielki! jeśli się omyliłem, jeśli to była zbrodnia, przebacz mi ją, nie na tym świecie, ale na tamtym.
Poczem, jak gdyby ta ostatnia modlitwa wyczerpała jego ostatnie siły, zdawało się, że dusza opuszcza to ciało, które unosiło się nieruchome między dwiema falami, że opuszcza je w chwili, kiedy słońce, wschodząc z za gór, złociło pierwszymi brzaskami powierzchnię jeziora, w chwili, kiedy Courtin, wpadłszy w głębię, wydawał ostatnie tchnienie, w chwili, kiedy aresztowano Petit-Pierre’a!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Żołnierze prowadzili Michała do Nantes. Po niejakim czasie, porucznik, który dowodził małym oddziałem, zbliżył się do barona.
— Panie — rzekł — jesteś pan szlachcicem, a ponieważ i ja również mam zaszczyt nim być, przeto przykrość sprawia mi widok kajdanów na pańskich rękach; czy pan chce, żebyśmy je zamienili na słowo honoru?
— I owszem — odparł Michał — dziękuję panu bardzo i przysięgam, że z jakiejkolwiek strony nadeszłaby dla mnie pomoc, nie oddalę się bez pańskiego pozwolenia.
I obaj szli dalej pod rękę, tak, że ktokolwiekby ich spotkał, nie byłby mógł powiedzieć, który z nich jest więźniem.
Po nocy pogodnej nastąpił przedziwny wschód słońca: wszystkie kwiaty, wilgotne od rosy, iskrzyły się, niby zasiane dyamentami; powietrze przepojone było odurzającemi woniami; ptaki śpiewały na drzewach i w zaroślach.
Gdy przybyli na kraniec jeziora Grand-Lieu, porucznik zatrzymał swego jeńca, z którym wyprzedził o jakie ćwierć mili resztę kolumny, i wskazując palcem czarną masę, unoszącą się na powierzchni jeziora, o jakie pięćdziesiąt kroków od brzegu, zapytał:
— Co to takiego?
— Zdawałoby się, że ciało człowieka — odparł Michał.
— Czy pan umie pływać?
— Niezgorzej.
— Ach! gdybym ja umiał pływać, byłbym już w wodzie — rzekł z westchnieniem oficer, który jednocześnie obejrzał się z niepokojem w stronę drogi, chcąc wezwać ludzi swoich na pomoc.
Michał, słysząc to, w jednej chwili zbiegł ze stoku wybrzeża, rozebrał się i wskoczył do jeziora. W kilka chwil później dopływał do brzegu z nieruchomą postacią, w której poznał Jana Oullier’a. Przez ten czas nadeszli żołnierze i zabrali się do ratowania topielca. Jeden z nich wyjął z za pasa manierkę i wlał Wandejczykowi przez zaciśnięte zęby kilka kropel wódki do ust.
Pierwsze spojrzenie Jana Oullier’a skierowało się na Michała, który podtrzymywał mu głowę, a w tem spojrzeniu malowała się taka trwoga, że porucznik został w błąd wprowadzony.
— Oto wasz wybawca, mój przyjacielu! — rzekł, wskazując Michała Wandejczykowi...
— Mój wybawca!... jego syn! — zawołał Jan Oullier. — Dzięki ci, Boże! jesteś równie wielki w swojem miłosierdziu, jak straszny w swych wyrokach!




Zakończenie.

Pewnego dnia, roku 1843, około godziny siódmej wieczorem, ciężki powóz zatrzymał się przed bramą klasztoru Karmelitanek w Chartres. W powozie siedziało pięć osób: dwoje dzieci od lat ośmiu do dziewięciu, mężczyzna i kobieta między rokiem trzydziestym i trzydziestym piątym, i wieśniak złamany wiekiem, ale jeszcze rzeźki pomimo siwych włosów. Wieśniak ten, pomimo swego prostego stroju, zajmował w powozie miejsce, w głębi, obok pani; jedno z dzieci bawiło się na jego kolanach grubą, stalową dewizką od zegarka, on zaś głaskał szorstką, czarną dłonią jedwabiste włosy dziecka. Gdy powóz zjechał z gościńca, kierując się na przedmieście Saint-Jean, pani wychyliła głowę przez drzwiczki, a zobaczywszy wysokie mury, okalające klasztor, i ponurą bramę wejściową, cofnęła szybko głowę z bolesnym wyrazem twarzy. Pocztylion zeskoczył z konia i podszedł do drzwiczek.
— To tutaj — rzekł.
Pani uścisnęła dłoń męża, siedzącego naprzeciwko, a dwie wielkie łzy spłynęły po jej twarzy.
— Odwagi, Maryo, odwagi! — rzekł młody człowiek, w którym czytelnicy poznają barona Michała de la Logerie. — Żałuję bardzo, że reguła klasztorna nie pozwala mi dzielić z tobą tego smutnego obowiązku; od lat dziesięciu po raz pierwszy cierpieć będziemy z dala jedno od drugiego!
— Wspomnisz jej pani o mnie, nieprawda? — zapytał stary wieśniak.
— O tak, mój Janie — odparła Marya.
Młoda, kobieta wyszła z powozu i zastukała do bramy.
— Matka Marta? — spytała Marya furtyanki, która bramę otworzyła.
— Czy to panią oczekuje nasza matka? — spytała Karmelitanka.
— Tak jest, siostro.
— A więc proszę wejść; zobaczy ją pani, tylko proszę pamiętać, że reguła wymaga, bez względu na to, iż matka Marta jest naszą przełożoną, żeby pani z nią mówiła w obecności jednej z jej dwóch sióstr i że zabrania nadewszystko, ażeby jej w tej chwili mówić o rzeczach świeckich.
Marya pochyliła głowę. Furtyanka szła naprzód i poprzedziła baronową de la Logerie przez ponury, wilgotny korytarz do jednej z cel; u wejścia zaś usunęła się, by Maryę przepuścić. Baronowa zawahała się przez chwilę, dech zamierał w jej piersi ze wzruszenia; wreszcie zebrała siły, przestąpiła próg i stanęła w maleńkiej celi, której całe umeblowanie stanowiły: łóżko, klęcznik, kilka świętych obrazków na nagich ścianach i krucyfiks hebanowy.
Na łóżku spoczywała kobieta, której twarz przybrała przezroczystość i barwę wosku, której usta bezbarwne wydawały widocznie ostatnie tchnienia.
Tą kobietą była niegdyś Berta, dzisiaj matka Marta, przełożona, klasztoru Karmelitanek w Chartres. Zobaczywszy wchodzącą, umierająca otworzyła ramiona; Marya rzuciła się w te objęcia i długo trzymały się w uścisku, Marya, zalewając łzami twarz siostry, Berta, oddychając z trudem.
Furtyanka, uznając widocznie, że uściski ich trwały zbyt długo, zakaszlała z lekka. Matka Marta usunęła łagodnie Maryę, zatrzymując jednak jej rękę w swojej dłoni:
— Siostro! siostro! Ktoby przypuścił, że zobaczymy się w takich okolicznościach.
— Taka była wola Boga, należy jej się poddać — odparła Karmelitanka.
— Jakże surowa bywa niekiedy ta wola! — westchnęła Marya.
— Co mówisz, siostro! Dla mnie ona miłosierna i łagodna. Wszak Bóg mógł był mnie jeszcze długie lata pozostawić na ziemi, a oto raczy mnie powołać do siebie.
— Odnajdziesz ojca naszego, tam w górze! — rzekła Marya.
— A kogóż zostawiam na ziemi!
— Naszego dobrego przyjaciela, Jana Oullier’a, który żyje i zawsze cię kocha, Berto.
— Dziękuję!... I kogo jeszcze?
— Męża mojego... i dwoje dzieci: syna Piotra i córkę Bertę; nauczyłam je błogosławić ciebie.
Lekki, zaledwie dostrzegalny rumieniec przemknął się po licach umierającej.
— Drogie dzieci! — szeptała — jeśli Bóg udzieli mi miejsca przy swoim boku, przyrzekam ci, że będę się za nie modliła.
Naraz rozległ, się dzwonek, a potem dobiegł z korytarza odgłos kroków, zbliżających się do celi. Marya padła na kolana przy łóżku Berty. Wszedł ksiądz, niosąc w lewej ręce święte cyboryum, a w prawej hostyę poświęconą. W tej chwili Marya uczuła, że dłoń Berty szuka jej dłoni, sądziła, iż chce ją tylko uścisnąć; ale pomyliła się: Berta, wsunęła jej do ręki medalionik, szepcąc: — Otworzysz po mojej śmierci.
Cela zapełniła się siostrami, które uklękły; pełno ich też było klęczących na korytarzach. Zdawało się, że umierająca, odzyskuje siły, by udać się w pochód ku Stwórcy swemu; uniosła się na łóżku, szepcąc:
— Oto jestem, Panie!
Ksiądz położył jej hostyę na ustach; umierająca opadła na poduszki i leżała z zamkniętemu oczyma, ze złożonemi dłońmi. Ksiądz dopełnił reszty obrzędu, namaścił świętymi olejami umierającą, która już nie otworzyła oczu, i wyszedł, a za nim wyszły i zakonnice z celi.
Furtyanka zbliżyła się do klęczącej Maryi i z lekka dotknęła jej ramienia.
— Siostro — rzekła — reguła zakonu naszego nie pozwala, byś pozostawała dłużej w tej celi.
— Berto! Berto! — łkała Marya, czy słyszysz? Przeżyłyśmy dwadzieścia lat, nie rozstając się ani na jeden dzień; jedenaście lat byłyśmy rozłączone i nie możemy spędzić razem dwóch godzin, gdy rozstajemy się na zawsze.
— Możesz zostać w tym domu, siostro, do chwili mojej śmierci, i będę szczęśliwa, umierając ze świadomością:, że jesteś przy mnie i że modlisz się za mnie.
Marya, pomimo oporu obecnej zakonnicy, rzuciła się na łóżko, całując usta umierającej; Berta słabem drgnieniem ust odpowiedziała na pocałunek, poczem sama łagodnie usunęła siostrę. Ale ręka, która ruch ten wykonała, nie miała już siły złączyć się z drugą ręką — padła bezwładna na łóżko.
Zakonnica wzięła obie dłonie konającej i złożyła je na jej piersi, poczem skierowała się ku drzwiom z Maryą, zalaną łzami. Drzwi celi zamknęły się za nią; próbowała powrócić raz jeszcze, jeszcze raz ujrzeć siostrę ukochaną, lecz zakonnica zagrodziła jej drogę. Wreszcie Marya pozwoliła się zaprowadzić do pustej celi; ta, która ją zamieszkiwała, zmarła dnia poprzedniego.
Marya, tonąc we łzach, osunęła się na klęcznik i pogrążyła się w modlitwie. Po upływie godziny weszła zakonnica.
— Siostra Marta umarła — rzekła.
— Czy mogę ją jeszcze zobaczyć? — spytała Marya.
— Reguła naszego zakonu zabrania — odparła zakonnica.
Marya z ciężkiem westchnieniem ukryła twarz w dłoniach. W jednej z nich trzymała wręczony przez Bertę medalion; otworzyła go: zawierał włosy i kartkę. Włosy były koloru włosów Michała, zaś na kartce widniały słowa: „obcięte podczas jego snu, w nocy 5 czerwca 1832 r.“
— O! Boże! Boże! — szepnęła Marya, wznosząc oczy ku krucyfiksowi — przyjmij ją i bądź dla niej miłosierny, bo Twoje męczeństwo trwało tylko dni czterdzieści, a jej lat jedenaście!
Poczem, złożywszy medalion na sercu, zeszła po zimnych i wilgotnych schodach klasztornych.
Powóz czekał przed bramą.
— I cóż? — spytał Michał, idąc ku Maryi.
— Niestety! wszystko skończone! — załkała, rzucając się w jego objęcia. Umarła, przyrzekłszy, że za nas modlić się będzie.
— Szczęśliwe dzieci! — rzekł Jan Oullier, kładąc dłonie na głowach chłopca i dziewczynki — szczęśliwe! idźcie śmiało w życie: męczeństwo czuwa nad wami z wysokości niebios!

KONIEC.




  1. Specyalny ocet, używany niegdyś przeciw zarazie. (Przypis, tłóm.)
  2. Pistol, moneta wartości 10 fr. (przyp. tłóm.)
  3. Nazwa dwóch kraików Francyi; jeden z nich, Bocage wandejski, na północo-zachód od Poitou, by} widownią wojny domowej, o której tu mowa; drugi — Bocage normandzki, znajduje się w departamencie Calvados i l’Orne. (Przyp. tłóm.)
  4. Berberyjskich.
  5. Forteca (Przyp. tłóm).






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.