<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Margrabia Souday pozostał zupełnie obojętny wobec tych objawów niechęci ogółu; co więcej, zdawało się, że nie domyśla się wcale jej istnienia. Gdy spostrzegł, źle sąsiedzi nie oddają mu już rzadkich wizyt, jakie kiedy niekiedy składali, zacierał ręce z radości, uważając, iż pozbywa się nieznośnej pańszczyzny, którą spełniał jedynie zmuszony bądź przez córki, bądź przez Jania Oullier’a.
Dochodziły go wprawdzie niekiedy echa oszczerstw, obiegających o Bercie i Maryi, ale był taki szczęśliwy, w otoczeniu swego rządcy, swoich córek i psów, że uważał, iż dawanie posłuchu tym niedorzecznym gadaninom byłoby zakłóceniem błogiego życia, jakie pędził; z całym spokojem tedy zabijał codziennie zające, uganiał się za dzikiem, gdy nadarzyła się sposobność, i grywał w wieczór w wista z biednemi, spotwarzonemi dziewczętami.
Jan Oullier nie był bynajmniej takim filozofem, jak jego pan; należy też dodać, że, ponieważ stanowisko jego imponowało znacznie mniej, przeto znacznie więcej plotek dochodziło do jego uszu.
Przywiązanie jego do młodych dziewcząt zamieniło się w fanatyzm; ich uroda, ich dobroć i tkliwość dla ojca i dla niego przepełniała jego serce dumą i radością; w przeświadczeniu, że przyczynił się do rozwoju tych dwóch prześlicznych istot, zapytywał siebie, ze zdumieniem, jak świat mógł nie padać przed niemi na kolana.
To też pierwsi ludzie, którzy odważyli się wspomnieć; mu o obiegających pogłoskach, otrzymali taką ostrą odpowiedź, że zniechęciła innych do prób podobnych; ale, prawdziwym ojcem dla Berty i Maryi będąc, Jan Oullier, chociaż mu już nic nie mówiono, wiedział dobrze, co myślano o dwóch przedmiotach jego tkliwego przywiązania.
W uśmiechu, w spojrzeniu, w odruchu odgadywał złośliwie myśli ludzi i to z przenikliwością, która go doprowadzała do rozpaczy.
Gdyby był ulegał porywom swego temperamentu, byłby szukał kłótni z każdym, którego wyraz twarzy wydał mu się lekceważący, i byłby karcił jednych pięścią a innych wyzywiał na pojedynek; ale rozsądek mówił mu, że Bercie i Maryi należała się inna rehabilitacya i że razy, zadane lub otrzymane, w niczem ich nie usprawiedliwią. Obawiał się nadto — i to była największa jego obawa, żeby na skutek takiej, wywołanej przez niego, sceny, dziewczęta nie dowiedziały się, jakie ogół żywi dla nich uczucia.
Biedny dan Oullier pochylał głowę pod ciężarem tej niesprawiedliwej krzywdy, a jedynie wielkie łzy i gorące modlitwy do Boga świadczyły o jego zgryzocie. Stopniowo ogarnęła go głęboka mizantropia. Widząc dokoła siebie tylko wrogów swoich ukochanych dziewcząt, nie mógł nie powziąć nienawiści do ludzi i, marząc o przyszłych rewolucyach, sposobił się do odpłacenia im złem za zło.
Nadeszła rewolucya r. 1830, lecz nie dostarczyła Janowi Oullier’owi, który trochę na to liczył, sposobności do urzeczywistnienia złych zamiarów. Ponieważ jednak bunt, który wrzał na ulicach Paryża, mógł w danej chwili wtargnąć na prowincyę, przeto Jan Oullier czekał.
Pewnego pięknego ranka wrześniowego margrabia Souday, jego córki, Jan Oullier i sfora polowali w lesie Machecoul’u. Była to obława na wilczycę, którą wypłoszyli z zarośli, gdzie pilnowała swoich wilcząt.
Pan de Souday, mając lepszego wierzchowca niż córki, wyprzedził je w pościgu za zwierzęciem o jakie sto kroków. Droga była kamienista i poprzecinana głębokiemi brózdami; konie potykały się co chwila i byłyby upadały co krok, gdyby nie podtrzymywała ich silna ręka. Niepodobna zatem było dotrzeć przed, psami do lasu Grand’ Lande, gdzie uciekła, chroniąc się przed pogonią, wilczyca. Margrabia, znudzony ciężką drogą, spostrzegając nagle przed sobą otwarte pole, skierował na nie konia i, nie uprzedzając dzieci, puścił się na przełaj.
Berta, i Marya zaś, mniemając, że dążą ciągle za ojcem, jechały dalej niebezpieczną drogą.
Minął mniej więcej kwadrans, jak tak jechały, rozłączone z ojcem, gdy naraz znalazły się w miejscu, gdzie droga była objęta dwoma wysokimi żywopłotami, których gałęzie krzyżowały się ponad ich głowami; dziewczęta zatrzymały się nagle, dobiegło je bowiem z niewielkiej odległości dobrze znane szczekanie ich psów.
W tejże, samej niemal chwili rozległ się o kilka krokowi strzał i wielki zając, ze zwieszonymi, zakrwawionymi słuchami, wypadł z żywopłotu na drogę, zaś z pola nad wązką ścieżką zagrzmiały wściekłe krzyki: „Huź, huź go!“
Siostry mniemały, że dostały się w obręb polowania jednego z sąsiadów i już zamierzały cofnąć się dyskretnie, gdy w miejscu, w którem przedostał się zając, ujrzały jednego po drugim psy ojca, szczekające zajadle i pędzące za nieszczęsnym zającem, jak gdyby przez dzień cały nie widziały szlachetniejszej zwierzyny.
Ale zaledwie ogon szóstego psa wysunął się z wązkiego otworu w płocie, wnet zastąpiła go głowa ludzka.
A była to głowa młodzieńca bladego, przerażonego, z włosami najeżonymi, z wylękłemi oczyma, czyniąca nadludzkie wysiłki, by korpus przesunął się również przez ciasny otwór, i wydająca, walcząc z kolcami i cierniami, okrzyki, które Berta i Marya usłyszały przed pięciu minutami po strzale.
Dlatego, źe zając przedostał się przez płot, dlatego, że przedostało się też sześć psów, lecących za nim, to jeszcze nie racya, żeby otwór, przez który przeszły, zamienił się na wrota. To też nieszczęśliwy młodzieniec, jakby schwytany w otwór deski na gilotynie, napróżno pchał się, szarpał, krwawił sobie ręce i twarz, nie mógł w żaden sposób posunąć się choćby o cal. Żywopłoty w Poitou są bowiem wznoszone potroszę na wzór bretońskich, przy pomocy zginanych i splatanych ze sobą drzewek na wrębach.
Wszelako młody myśliwy nie tracił bynajmniej odwagi; walczył dalej rozpaczliwie, gdy nagle głośne wybuchy śmiechu sprawiły, że walkę tę przerwał.
Odwrócił głowę i ujrzał dwie amazonki, pochylone na szyi koni i nie ukrywające bynajmniej swojej wesołości, ani przyczyny, która ją wywołała.
Zawstydzony, że dał powód do śmiechu dwom ładnym pannom, rozumiejąc cały komizm swojego położenia, młodzieniaszek — miał bowiem zaledwie lat dwadzieścia — chciał się rzucić w tył, ale postanowione snadź było, by ten żywopłot nieszczęsny był dlań fatalny, nawet w odwrocie; ciernie wpiły się tale silnie w jego odzież a gałęzie tak mocno oplątały jego torbę, że niepodobna było się cofnąć; pozostał uwięziony w żywopłocie, jak w samotrzasku, a ta nowa nieszczęśliwa przygoda spotęgowała jeszcze wesołość dwóch dziewcząt, które śmiały się już wprost konwulsyjnie.
Wówczas to energia młodzieńca zamieniła się na wściekłość i nieborak w istnym paroksyzmie tej wściekłości usiłował ponownie wydobyć się z ciernistej matni; skutkiem zaś tego nowego naprężenia resztek sił twarz jego przybrała, wyraz takiej rozpaczy, że Marya pierwsza wzruszyła się potrosze.
— Przestańmy się śmiać, Berto — rzekła do siostry — wszak widzisz, że sprawiamy mu przykrość.
— Tak jest, doprawdy — odparła Berta — ale cóż chcesz! nie mogę się powstrzymać, to nad moje siły.
I, śmiejąc się w dalszym ciągu, zeskoczyła z konia i pobiegła na ratunek biednemu chłopcu.
— Panie rzekła — sądzę, że przyda się panu trochę pomocy, by się stąd wydostać; czy zechce pan ją przyjąć od mojej siostry i ode mnie?
Ale śmiech młodych dziewcząt pobudził miłość własną tego, do którego się zwracały, silniej, niż ciernie rozdarły jego naskórek; stało się więc, że, jakkolwiek pełne uprzejmości były słowa Berty, niemniej nie mogły zatrzeć w pamięci nieszczęsnego więźnia drwin, jakich był przedmiotem.
To też milczał w dalszym ciągu i, jak człowiek zdecydowany nie uciekać się do niczyjej pomocy, zdobył się na ostatni wysiłek.
Oparł się na łokciach i próbował wysunąć się naprzód, nadając tylnej części ciała swojego siłę przekątną, która umożliwia chód zwierzętom z rodzaju wężów; na nieszczęście w tym ruchu czoło jego z taką siłą uderzyło o gałąź dzikiej jabłoni, którą twórca żywopłotu ściął w klin śpiczasty i ostry, ze gałąź przecięła skórę jak najostrzejsza brzytwa; młodzieniec, czując, że jest zraniony poważnie, krzyknął, a krew, która, wytrysnęła obficie, zalała mu całą twarz.
Na widok wypadku, którego, stały się mimowolną przyczyną, siostry rzuciły się ku młodzieńcowi, pochwyciły go za ramiona i wspólnemi, a na kobiety niezwykłemi, siłami, wyciągnęły go z pomiędzy żywopłotu i posadziły na zboczu.
Nie mogąc zdać sobie sprawy z tego, że rana była w istocie bardzo lekka, i sądząc ją z pozoru, Marya pobladła i drżała na całem ciele; Berta zaś, mniej wrażliwa od siostry, nie straciła głowy ani na jedną chwilę.
— Biegnij do strumyka — rzekła do siostry — i umaczaj w nim chustkę, bo trzeba oswobodzić tego nieboraka od krwi, która gOo oślepia.
Poczem, gdy Marya wykonywała to zlecenie, Berta, zwracając się znów do młodzieńca, zapytała:
— Czy pan bardzo cierpi?
— Przepraszam panią — —odparł — ale tyle rzeczy pochłania w tej chwili moją uwagę, że nie wiem, czy to wewnątrz, czy zewnątrz głowy ból odczuwam.
Poczem, wybuchając z trudnością dotąd powstrzymywanem łkaniem, zawołał:
— To Pan Bóg mnie skarał za to, że byłem nieposłuszny mamie!
Jakkolwiek ten, który to mówił, był jeszcze bardzo młody, skoro powiedzieliśmy, że miał zaledwie lat dwadzieścia, w dziwnych słowach, jakie wypowiedział, brzmiał ton dziecinny, tak zabawnie odbijający od jego rosłej postaci, od jego stroju myśliwskiego, że, pomimo całego współczucia, młode dziewczęta nie mogły się powstrzymać od nowego wybuchu śmiechu.
Biedny chłopiec rzucił siostrom spojrzenie pełne wyrzutu i prośby, a dwie wielkie łzy lśniły się na jego powiekach. Jednocześnie zaś, ruchem niecierpliwym, zerwał chustkę w wodzie świeżej umoczoną, którą Marya przewiązała mu czoło.
— A, to co? — spytała Berta — co pan robi?
— Proszę mi dać pokój! — zawołał młodzieniec — nie chcę troskliwości kosztem drwin z mojej osoby. Żałuję teraz bardzo, że nie poszedłem za głosem pierwszego popędu i nie uciekłem, narażając się nawet na stokroć poważniejszą ranę.
— Tak, ale skoro pan był taki rozsądny, że pan tego nie uczynił — odparła Marya — niechże pan będzie rozsądny do końca i pozwoli mi ponownie obwiązać czoło.
I, podnosząc chustkę, młoda dziewczyna zbliżyła się do rannego z wyrazem takiego szczerego zainteresowania, że on, potrząsając głową, nie na znak odmowy, lecz na znak przygnębienia, odpowiedział:
— Niech się stanie, jak pani chce.
— Oho! — rzekła Berta, która nie straciła ani jednego ruchu fizyognomii młodzieńca — jak na myśliwego, jesteś trochę zanadto drażliwy, kochany panie.
— Przedewszystkiem, nie jestem wcale myśliwym i po tem, co mi się zdarzyło, mniej niż kiedykolwiek mam ochotę nim zostać.
— Teraz ja z kolei przepraszam — odparła Berta tym samym drwiącym tonem, który już rozdrażnił młodzieńca — przepraszam bardzo; ale, sądząc z zawziętości, z jaką pan walczył przeciw cierniom i gałęziom, zwłaszcza zaś z zapału, z jakim pan podszczuwał nasze psy, wolno mi było przypuszczać, że pan rości pretensyę przynajmniej do tytułu myśliwego.
— O, nie! łaskawa pani; uległem porywowi, którego już nie rozumiem, teraz, kiedy odzyskałem zimną krew i kiedy czuję, jaką wielką słuszność miała moja matka, nazywając śmieszną i barbarzyńską tę rozrywkę, polegającą na pastwieniu się nad biednem zwierzęciem bez obrony.
— Ostrożnie, kochany panie! — rzekła Berta — dla nas, które jesteśmy takie śmieszne i takie barbarzyńskie, że mamy upodobanie do tej rozrywki, stanie się pan podobny do lisa z bajki.
W tejże chwili Marya, która ponownie umoczyła chustkę w strumieniu, zabierała się do obwiązania nią powtórnie czoła młodzieńca.
Ale ten, odpychając ją:
— Na, miłość boską — rzekł — miech mnie pani uwolni od swojej troskliwości. Czy pani nie widzi, że jej siostra drwi ze mnie w dalszym ciągu?
— Ależ nie, proszę pana — rzekła Marya najłagodniejszym swoim głosem.
Ale on, nieczuły na słodycz tego głosu, powstał na kolano, w widocznym zamiarze odejścia.
Ten upór, raczej dziecka niż mężczyzny, doprowadził do rozpaczy popędliwą Bertę, a jej niecierpliwość, jakkolwiek wynikająca z bardzo chwalebnego uczucia ludzkości, niemniej objawiła się wyrażeniami nieco za energicznemi na jej płeć.
— Do kroćset! — krzyknęła, jak krzyknąłby jej ojciec w wypadku podobnym — czyż ten nieznośny chłopiec nie nabierze rozumu? Maryo, dalej, zawiązuj mu głowę, a ja potrzymam mu ręce... dyabła zje, jeśli zdoła się ruszyć!
I istotnie Berta, pochwyciwszy ręce rannego z siłą, która go zupełnie obezwładniła, ułatwiła zadanie Maryi, tak, że młoda dziewczyna mogła należycie obwiązać zranione czoło.
— Teraz — rzekła Berta — jest pan zabezpieczony; moźe pan zatem powrócić do pierwotnego zamiaru i opuścić nas, nie powiedziawszy nawet dziękuję. Jest pan wolny.
Ale pomimo tego pozwolenia, pomimo tej zwróconej wolności, młodzieniec pozostał na miejscu.
Biedny chłopiec wydawał się jednocześnie niesłychanie zdumionym i głęboko upokorzonym tem, że on, taki słaby, wpadł w ręce kobietom takim mocnym; spojrzenia jego szły od Berty do Maryi i od Maryi do Berty; nie mógł znaleźć jednego słowa, by im odpowiedzieć.
Wreszcie nie widział innego sposobu zaradzenia swemu zakłopotaniu, tylko ukrył twarz w dłonie.
— Boże! — zawołała Marya zaniepokojona — czy panu słabo?
Młodzieniec nie odpowiedział.
Berta rozsunęła mu delikatnie dłonie i, spostrzegłszy, że płacze, stała się w jednej chwili równie łagodna i równie współczująca, jak siostra.
— A więc rana pańska jest cięższa, niż się wydaje, i cierpi pan bardzo dotkliwie, skoro pan tak płacze? — spytała Berta. — W takim razie niech pan wsiądzie na konia mojego, albo siostry i obie z Maryą odprowadzimy pana do domu.
Ale młodzieniec potrząsnął głowo przecząco.
— Mój panie — rzekła Berta tonem nalegającym — dość tych dzieciństw. Obraziłyśmy pana; ale czy mogłyśmy przypuścić, że pod pańską kurtką myśliwską znajdziemy wrażliwość młodej dziewczyny? Jakkolwiekbądź nie miałyśmy słuszności, uznajemy to i przepraszamy pana. Czy żywi pan jeszcze do nas urazę?
— Nie — odparł młodzieniec — zły jestem tylko na siebie.
— A to dlaczego?
— Nie wiem, co pani odpowiedzieć... Może wstyd mi, że okazałem się słabszym od pań, ja, mężczyzna; może po prostu dręczy mnie jeszcze myśl powrotu do domu... Co powiem matce, by wytłómaczyć tę ranę?
Dziewczęta spojrzały po sobie; one, kobiety, nie troszczyłyby się o taką drobnostkę; ale tym razem powstrzymały się od śmiechu, jakkolwiek wielką miały po temu ochotę, widząc nerwową drażliwość tego, z kim miały do czynienia.
— A zatem — rzekła. Berta — skoro pan nie ma do nas urazy, niechże mi pan poda rękę i rozstańmy się, jak nowi, ale dobrzy, przyjaciele.
I wyciągnęła do młodzieńca rękę, jak mężczyzna do mężczyzny.
On zaś zamierzał odpowiedzieć takim samym ruchem, gdy Marya dała znak, jak ktoś, który zwraca cudzą uwagę, podnosząc palec do góry.
— Psst! rzekła z kolei Berta.
I wytężyła słuch, jak siostra, a ręka jej pozostała na pół drogi do ręki młodzieńca.
Z daleka, zbliżając się jednak szybko, dobiegały naszczekiwania zajadłe, gromadne, przeciągłe: psów, czujących, że nadchodzi zwierzyna.
Była to sfora margrabiego Soudaya, która, nie mając tych samych, co jego córki powodów do pozostania na drodze w wąwozie, puściła się w pogoń za zranionym zającem i sprowadzała go napowrót.
Berta poskoczyła ku fuzyi młodzieńca, sprawdziła, że jedna lufa była jeszcze nabita, poczem postąpiła kilka kroków naprzód, składając się do strzału ze sprawnością, która wykazywała jasno, że ta sztuka nie była jej obca.
W tejże samej niemal chwili zając wybiegi z za żywopłotu, powracając ze strony przeciwnej z niechybnym zamiarem udania się następnie tą samą drogą, którą już przebył; ale spostrzegłszy nasze trzy osoby, zawrócił co tchu.
Jakkolwiek szybki był ten ruch, Berta zdążyła wziąć na cel zająca; dała ognia, a zwierzę wywróciło koziołka, stoczyło się ze zbocza i padło nieżywe na środku drogi.
Gdy się to działo, Marya zajęła miejsce siostry i wyciągnęła rękę do młodzieńca.
Przez kilka sekund, czekając na wynik tego zajścia, młodzi ludzie stali z dłonią w dłoni.
Berta podeszła do zająca, podniosła go, a powróciwszy do nieznajomego, który ciągle jeszcze trzymał dłoń Maryi:
— Oto, panie, wytłómaczenie pańskie — rzekła.
— Jakto? — zapytał.
— Opowie pan, że zając zerwał się między nogami pana, że fuzya wystrzeliła mimo pańskiej woli i przeprosi pan matkę, przysięgając, jak pan nam przysiągł przed chwilą, że się to panu już nie zdarzy. Zając stanowić będzie okoliczność łagodzącą.
Młodzieniec potrząsnął głową, zniechęcony.
— Nie — odrzekł — nie będę nigdy śmiał przyznać się matce, że byłem jej nieposłuszny.
— Czyż zabroniła panu stanowczo polować?
— Naturalnie!
— A pan bawi się w kłusownika! — rzekła Berta — zaczyna pan właśnie od tego, na czem się zwykle kończy. Niech pan przyzna przynajmniej, że pan ma powołanie.
— Proszę nie żartować, panie były takie dobre dla mnie, że nie mógłbym już się dąsać wynikłoby bowiem stąd dla mnie podwójne zmartwienie.
— W takim razie pozostaje panu tylko jedna alternatywa — rzekła Marya — kłamać, czego pan uczynić nie chce i do czego zwłaszcza pana namawiać nie chcemy, albo szczerze wyznać prawdę. Proszę mi wierzyć, że jakiekolwiek jest mniemanie matki pana o rozrywce, której pan się oddawał bez jej pozwolenia, szczerość pańska ją rozbroi. Ostatecznie zabicie zająca nie jest takiem wielkiem przestępstwem.
— Zapewne, ale nie odważę się nigdy!
— Och! a więc ta matka pana jest taka straszna? — spytała Berta.
— Nie; jest niesłychanie dobra, tkliwa; spełnia wszystkie moje życzenia, uprzedza wszystkie moje kaprysy; ale nie pozwala mi wziąć do ręki strzelby, pod tym względem jest nieubłagana i łatwo to zrozumieć — rzekł młodzieniec z westchnieniem — mój ojciec został zabity na polowaniu.
Dziewczęta drgnęły.
— W, takim razie — odezwała się Berta, poważniejąc tak, jak ten, do którego się zwracała — nasze żarty były tembardziej nie na miejscu, a nasz żal jest z tego powodu tem żywszy. Mam tedy nadzieję, że pan o żartach naszych zapomni i zapamięta tylko nasz żal.
— Zapamiętam tylko troskliwość, jaką mnie panie, tak łaskawie otoczyły, i mam, nadzieję, że panie zechcą zapomnieć o moich niedorzecznych obawach i o mojej głupiej wrażliwości.
— Przeciwnie, będziemy o tem pamiętały — rzekła Marya — żeby nigdy nie wyrządzić nikomu takiej krzywdy, jaką wyrządziłyśmy panu, a która pociągnęła za sobą takie smutne skutki.
Gdy Marya tak odpowiadała, Berta wsiadała na konia.
Młodzieniec wyciągnął po raz drugi, nieśmiało, dłoń do Maryi. Marya dotknęła jej czubkami palców i z kolei wskoczyła zwinnie na siodło.
Poczem, wezwawszy psy, które na dźwięk ich głosu zbiegły się dokoła nich, siostry dały ostrogę koniom i oddaliły się pośpiesznie.
Ranny w milczeniu i bez ruchu, stał przez czas pewien, śledząc wzrokiem dziewczęta, dopóki nie znikły mu z oczu na zakręcie ścieżki. Poczem głowa opadła mu na piersi i pogrążył się w głębokiej zadumie.
Pozostańmy przy tym młodzieńcu, z którym musimy zawrzeć znajomość bliższą.