<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Z rana, przed wyjściem na, polowanie, margrabia Souday powziął myśl ucałowania swoich dzieci.
Udał się tedy db ich pokoju, gdzie, z piernatem zdziwieniem, ujrzał Jana Oullier’a, który go wyprzedził i mył dziewczynki z systematycznością najlepszej bony.
Nieborak, któremu to, zajęcie przypominało utracone dzieci, spełniał to z widoczną przyjemnością.
Podziw margrabiego zamienił się na szacunek.
Przez tydzień polowania, trwały bez przerwy, pora, z to bardziej zajmujące i w plony obfitsze.
Przez ten tydzień, będąc kolejno, objeżdżaczem i rządcą, Jan Oullier, powróciwszy w tej ostatniej godności do domu, pracował bez przerwy nad odświeżaniem odzieży swego pana; nadto znalazł zawsze jeszcze czas na sprzątanie domu od góry db dołu.
Margrabia Souday nietylko nie naglił go teraz do wyjazdu, ale nawet myślał z przerażeniem, że będzie musiał rozstać się z takim nieocenionym sługą. Od rana do wieczora, a niekiedy od wieczora do rana zastanawiał się nad tem, która z zalet Wandejczyka wzruszała go najwięcej.
Dalibóg, co mi, u dyabła, po małżeństwie! — wołał nieraz margrabia, gdy zdawałoby się, że myśli o czemś innem zupełnie. — Po co mam się skazać na te galery, gdzie tylu zacnych ludzi pędzi takie smutne życie? Na żywego Boga, przecieżem już nie młokos: dobiegam czterdziestki; nie mam żadnych złudzeń, nie liczę na to, żebym kogokolwiek oczarował zaletami osobistemu. Mogę się więc tylko spodziewać, że na moje trzy tysiące liwrów renty, których połowa odpada wraz z moją śmiercią, skusi się na mnie, co najwyżej, jaka stara wdowa i będę miał margrabinę Souday gderliwą, kłótliwą, skąpą, która zabroni mi może chodzić na polowanie a w gospodarstwie nie utrzyma z pewnością większego ładu, niż Jan. A jednakże — mówił po chwili milczenia, prostując się — czyż żyjemy w epoce, w której wolno dopuścić, by ginęły wielkie rasy; naturalne podpory monarchii? czy widok mego syna, przywracającego świetność memu domowi, nie byłby mi wielką pociechą? Tymczasem, wobec mego życia teraźniejszego, co ludzie pomyślą o mnie, skoro wiedzą, że nie miałem żony... ślubnej przynajmniej? Co powiedzą o tych dwóch dziewczynkach w domu?
Gdy takie rozważania opadły margrabiego — a zdarzało się to zazwyczaj w dni dżdżyste, gdy niepogoda nie pozwalała mu oddawać się ulubionej rozrywce, budziły w nim ciężką troskę. Pozbywał się jej wszelako tak, jak wychodzą z sytuacyi podobnych wszyscy ludzie chwiejni, charaktery słabe, wszyscy, którzy nie są zdolni do powzięcia postanowienia... prowadził dalej ten sam prowizoryczny tryb życia.
Berta i Marya miały w r. 1831 już po lat siedemnaście a stan tymczasowy trwał w dalszym ciągu. Margrabia Souday, jakkolwiek może się to wydać zupełnie nieprawdopodobnem, nie był jeszcze zdecydowany zatrzymać nadobne córki przy sobie.
Janowi Oullier’owi, który zawiesił na gwoździu klucz od swego domu w Chervroliére, przez całe czternaście lat nie wpadło nawet na myśl zdjąć klucz z tego gwoździa. Czekał cierpliwie, żeby pan dał mu rozkaz powrotu do domu, margrabia zaś, otoczony od chwili jego przybycia do zamku, pieczołowitością, odnalazłszy błogi spokój, jakiego zażywał przy boku biednej Ewy, odkładał z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok oznaczenie chwili rozstania.
Co zaś do Jana Oullier’a, to i on ze swej strony miał powody, żeby decyzyi nie przyśpieszać. Był to nietylko człowiek dzielny, ale i człowiek zacny.
Jak wspominaliśmy, powziął odraz u sympatyę do Berty i do Maryi, która to sympatya w tem sercu, owdowiałem po dzieciach własnych, zamieniła się niebawem na tkliwość, a z czasem z tkliwości tej zrodziła się miłość fanatyczna. Zrazu nie zdawał sobie dokładnie sprawy z różnicy, jaką margrabia chciał ustanowić między stanowiskiem tych córek swoich a stanowiskiem dzieci prawych, jakie spodziewał się mieć z jakiegokolwiek związku, zawartego, w celu zachowania rodu i nazwiska: w Poitou, gdy mężczyzna doprowadzi do upadku uczciwą dziewczynę, jeden tylko znany jest sposób naprawienia krzywdy — małżeństwo. Jan Oullier uważał, iż skoro pan jego nie może uprawnić swojego stosunku, nie powinien przynajmniej wypierać się, ojcostwa, jakiem go Ewa obdarzyła umierając. To też po dwumiesięcznym pobycie w zamku, rozważywszy tę sprawę w umyśle i w sercu, Wandejczyk byłby przyjął z wielkiem niezadowoleniem rozkaz wyjazdu, a szacunek, jaki żywił dla pana de Souday’a, nie byłby mu przeszkodził wypowiedzieć szczerze w takim wypadku ostatecznym swoich uczuć w tym względzie.
Na szczęście margrabia nie wtajemniczał sługi swego we własne wahania i niepokoje, tak, że Jan Oullier mógł wziąć stan prowizoryczny za ostateczny i mniemać, że margrabia uważa, obecność swoich córek w zamku za ich prawo a swój obowiązek.
W chwili, gdy kończymy ten wstęp, może nieco przydługi, Berta i Marya mają tedy po lat przeszło siedemnaście.
Czystość rasy margrabiów Souday dokonała, cudów, wzmacniając się zdrową krwią plebejuszki saksońskiej: dzieci Ewy są to dwie przepyszne dziewczyny, o rygach drobnych i subtelnych, o kibici smukłej, a obejściu pełnem szlachetnej wytworności. Podobne są do siebie, jak są podobne wszystkie bliźnięta; tylko Berta jest brunetka, jak ojciec, Marya zaś blondynka, jak była matka.
Na nieszczęście, wychowanie, jakie otrzymały te dwie piękne panny, rozwijając jak najbardziej ich zalety fizyczne, za mało zajmowało się potrzebami ich płci. Jan Oullier był jedynym nauczycielem dzieci Ewy, podobnie, jak był ich jedynym wychowawcą.
Zacny Wandejczyk nauczył je wszystkiego, co umiał: czytać, pisać, modlić się, tkliwie a gorąco do Pana Boga i Najświętszej Panny; potem biegać po lasach, wdrapywać się na skały, przedzierać się, przez zarośla ostrokrzewu i cierni, bez, zmęczenia, beż obawy, bez osłabienia; zatrzymywać kulą ptaka w locie, kozicę w biegu; wreszcie dosiadać na oklep narowiste konie z Mellerault, równie dzikie na swoich łąkach lub równinach, jak konie gauchów na swoich pampasach.
Margrabia Souday widział dobrze to wszystko, lecz ani się pokusił o nadanie innego kierunku wychowaniu swoich córek, nie wpadło mu nawet na myśl stawiać przeszkody ich upodobaniu db tych rozrywek męskich: czcigodny szlachcic zbyt był szczęśliwy, że znalazł w nich dzielne towarzyszki łowów, łączące z pełną szacunku tkliwością dla ojca, wesołość, humor i zapał myśliwski, co potęgowało urok wszystkich wycieczek margrabiego.
Wszelako, w imię, sprawiedliwości, musimy zaznaczyć, że margrabia dodał coś ze swojej strony do lekcyi Jana Oullier’a.
Gdy Berta, i Marya doszły do lat czternastu, gdy zaczęły towarzyszyć ojcu w wycieczkach do lasu, ich zabawy dziecięce, które dawniej zapełniały wieczory w zamku, utraciły wszelki urok. Margrabia tedy, chcąc wypełnić pustkę, która stąd wynikła, nauczył Bertę i Maryę grać w wista.
Dziewczynki, ze swojej strony, dopełniły, jak mogły, pod względem umysłowym własnej edukacyi, tak silnie rozwiniętej w kierunku fizycznym przez Jana Oullier’a. Bawiąc się w chowanego w zamku, wykryły pokój, który, według wszelkiego prawdopodobieństw, nie był otwierany od lat trzydziestu.
Była to biblioteka. Tam znalazły około tysiąca tomów, mniej więcej. A z tych tomów każda wybierała sobie według upodobania.
Sentymentalna i łagodna Marya, oddała pierwszeństwo romansom; porywcza i trzeźwa Berta — historyi. Poczem złączyły to wszystko: Marya, opowiadając Amadisa oraz Pawła i Wirginię Bercie, Berta, opowiadając Marcie Mezeray’a i Velly’ego.
Na podstawie tego, bezładnego czytania dziewczęta wytworzyły sobie dosyć fałszywe pojęcia o życiu rzeczywistem, oraz o zwyczajach i wymaganiach świata, którego nigdy nie widziały, o którym zaledwie słyszały.
Proboszcz z Machecoul’u, który im udzielił pierwszej komunii i lubił je bardzo za ich pobożność i dobroć serca, odwlażył się na kilka uwag, dotyczących szczególnego trybu życia, jakie prowadzą, w ten sposób wychowywane; ale te przyjazne napomnienia nie odniosły żadnego skutku, wobec samolubnej obojętności margrabiego Souday'a.
Wychowanie, które opisaliśmy, szło tedy dalej swoim trybem a wynikły z niego przyzwyczajenia, które — skutkiem fałszywego stanowiska dziewcząt — wytworzyły Bercie i jej siostrze bardzo złą sławę w całej okolicy.
Margrabia Souday otoczony był drobną szlachtą, która zazdrościła mu świetnego nazwiska i czyhała tylko na sposobność, by mu się odwzajemnić taką samą pogardą, jaką przodkowie margrabiego okazywali prawdopodobnie ich przodkom. To też, gdy przekonano się, że ma przy sobie i córkami nazywa owoce związku nieprawego, zaczęto głosić na wszystkie strony, jakie to życie prowadził w Londynie; błędom jego nadano przesadne rozmiary, uczyniono z biednej Ewy, którą cud Opatrzności zachował taką czystą, dziewczynę uliczną i stopniowo szlachetki z Beauvoir, Saint-Léger, Bourgneuf, Saint-Philbiert i Grand-Lieu odwrócili się od margrabiego pod pozorem, że poniża arystokracyę, o której honor tak łaskawie się troszczyli.
Niebawem nietylko mężczyźni oburzali się na postępowanie obecne margrabiego i rzucali oszczerstwa na jego postępowanie w przeszłości: uroda dwóch sióstr sprawiła, że wszystkie matki i wszystkie córki w promieniu dziesięciomilowym zwróciły się przeciw nim, co nieskończenie pogorszyło sprawę.
Gdyby Berta i Marya były brzydkie, serce tych miłosiernych pań i tych pobożnych panien, z natury skłonne do pobłażliwości chrześcijańskiej, przebaczyłoby może nieprzystojne ojcostwo nieborakowi margrabiemu; ale niepodobna było nie oburzać się, patrząc, jak te dwie przybłędy wytwornością i dystynkcyą obejścia, czarem wdzięków swoich pognębiały najlepiej urodzone młode panny z okolicy.
Te zuchwałe zalety nie zasługiwały tedy ani na łaskę, ani na miłosierdzie.
Oburzenie przeciw biednym dzieciom było takie powszechne, że, gdyby nawet niczem nie dawały powodu do obmowy lub oszczerstwa, obmowa i oszczerstwo wzięłyby je jednak pod swoje opiekuńcze skrzydła; a cóż dopiero wobec męskich i ekscentrycznych nawyknień dwóch sióstr!
Niebawem więc podniosło się ogólne wrogie huzia, które sięgało z departamentu dolnej Loary aż do departamentów Wandei i Maine-et-Loire.
W tej wrogiej akcyi uczestniczyli wszyscy — szlachta, mieszczanie i wieśniacy. Młodzieńcy, którzy zaledwie spotykali Maryę i Bertę, zaledwie je widywali, mówili o córkach margrabiego Souday’a z uśmiechem dwuznacznym, brzemiennym nadzieją, jeśli nie brzemiennym wspomnieniami. Czcigodne matrony żegnały się znakiem krzyża, gdy wymawiano imiona dziewcząt; guwernantki straszyły niemi niegrzeczne dzieci.
Najpobłażliwsi ograniczali się na przypisywaniu bliźniaczkom uprawiania trzech cnót Arlekina, uchodzących powszechnie za nieodłączne od wyznawców św. Huberta których upodobania dzieliły: to jest miłości, gry i wina; inni wszelako zapewniali z całą powagą, że zamek Souday bywał co wieczór widownią orgii, równających się zapisanym w kronikach Regencyi. Byli i romantycy, dla których jedna z wieżyczek, stanowiąca siedlisko niewinnej miłości kilkudziesięciu gołębi, stanowiła jakby powtórzenie słynnej wieży de Nesle, lubieżnej i morderczęj pamięci.
Słowem, mówiono tyle o Bercie i Maryi, że, jakkolwiek czyste było ich życie a niewinne czyny, dziewczęta stały się przedmiotem zgrozy dla całej okolicy.
Za, pośrednictwem lokajów zamkowych, robotników, mających stosunki z mieszczanami, ludzi, których używały do służby lub którym oddawały usługi, ta nienawiść przedostawała się do ludu; tak, że — z wyjątkiem kilku ubogich ślepców lub kilku poczciwych zniedołężniałych staruszek, którym sieroty niosły pomoc bezpośrednio — cała ludność w bluzach i chodakach służyła za echo niedorzecznym baśniom, zmyślonym przez matadorów okolicznych; i nie było drwala, nie było szewca w Machecoul’u, ani rolnika w Saint-Philbert lub Aigreteuille, który nie uważałby sobie za ubliżenie uchylić przed bliźniaczkami kapelusza.
Wreszcie chłopi nadali Bercie i Maryi przezwisko, a to przezwisko, powstałe w warstwach nizkich, przyjęte zostało w wyższych z uznaniem, jako charakteryzujące znakomicie upodobania i wybryki, jakie przypisywano młodym dziewczętom.
Przezwali je: wilczyce z Machecoul’u.