Wilczyce/Tom II/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Jak Maryanna Picaut opłakiwała męża.

Obecność szwagra, którego Maryanna Picaut nie spodziewała się bynajmniej w tej chwili, nieokreślone przeczucie nieszczęścia, jakie ją ogarnęło na jego widok, wywarły na biednej Maryannie takie silne wrażenie, że padła znów na krzesło, nawpół żywa z trwogi.
Wszelako Józef zbliżał się powoli, i nie mówiąc słowa do żony brata, która patrzyła nań takim samym wzrokiem, jakim patrzyłaby na zjawisko nadziemskie.
Gdy Józef doszedł do kominka, ciągle w milczeniu, wziął krzesło, usiadł i zaczął poruszać popioły ogniska kijem, który trzymał w ręku. Ponieważ wszedł w krąg światła, idącego od ogniska, przeto Maryanna spostrzegła, że jest bardzo blady.
— Na miłość boską, Józefie — spytała — co ci jest?
— Co to za łajdaki przychodzili dzisiaj do was, Maryanno? — spytał szuan, odpowiadając pytaniem na pytanie.
— Nikt nie przychodził — odparła Maryanna, potrząsając głową dla nadania większej siły swemu przeczeniu.
Poczem z kolei zapytała:
— Józefie, nie spotkaliście brata?
— Kto go stąd zabrał? — spytał znów szuan, który widocznie postanowił pytać, nigdy nie odpowiadając.
— Powtarzam raz jeszcze: nikt; tylko około czwartej popołudniu wyszedł, by zapłacić wójtowi Logerie za grykę, którą w tygodniu ubiegłym kupił dla was.
— Wójt Logerie? — odparł Józef Picaut, marszcząc brwi. — Ach! tak, gospodarz Courtin... Dobry bandyta, ani słowa! Od dawna przecież mówię Paskalowi, powtórzyłem mu nawet jeszcze dziś rano: „Nie kuś Boga, którego się wyrzekasz, bo spadnie na ciebie nieszczęście!“
— Józefie! Józefie! — zawołała Maryanna — jak śmiecie mieszać imię Boga do tych słów nienawiści względem brata, który was tak kocha, was i waszą rodzinę, który odjąłby sobie chleb od ust, by go dać waszym dzieciom? Jeżeli nieszczęście chce, że w naszym biednym kraju panuje niezgoda, czy to powód, żebyście tę niezgodę wprowadzali aż do naszej chaty? Zachowajcie wasze zapatrywania, i zostawcie mu zapatrywania jego; są one nieszkodliwe, wasze zaś nie. Jego strzelba wisi nad kominem, nie miesza się do żadnych intryg i nie grozi żadnemu stronnictwu; tymczasem od pół roku niema jednego dnia, żebyście nie wyszli uzbrojeni! tymczasem od pół roku niema gróźb, których nie rzucalibyście przeciw ludziom w miastach, gdzie mam rodziców i krewnych, a nawet przeciw nam!
— Lepiej wychodzić ze strzelbą w ręku, jak ja, przeciw wrogom, niż zdradzać podle tych, śród których się żyje, niż sprowadzać do nas żołnierzy, służyć im za przewodnika, gdy rozpraszają się po wsiach, by grabić zaniki tych, którzy zachowali wiarę.
— Kto służył za przewodnika żołnierzom?
— Paskal.
— Kiedy? gdzie?
— Dziś wieczór, przy brodzie Pont-Farcy.
— Boże wielki! to od strony brodu dochodził odgłos strzałów! — zawołała Maryanna.
Nagle oczy biednej kobiety stanęły w słup z przerażenia. Zatrzymały się na rękach Józefa.
— Macie krew na rękach! — krzyknęła. — Czyja to krew, Józefie? powiedzcież! czyja to krew?
Zrazu szuan chciał ukryć ręce; ale zdobył się na odwagę.
— Ta krew odparł Józef, a blada twarz jego oblała się purpurą — ta krew, to krew tego, który zdradził swego Boga, swój kraj i swego króla; to krew człowieka, który zapomniał, że błękitni posłali jego ojca na szafot, a jego brata na galery i który się nie obawiał służyć błękitnym.
— Zabiliście mego męża! Zamordowaliście rodzonego brata! — krzyknęła Maryanna, przyskakując do Józefa z dziką gwałtownością.
— Nie, to nie ja — rzekł Józef.
— Kłamiesz!
— Przysięgam wam, że to nie ja.
— A więc, skoro przysięgasz, że to nie ty, przysięgnij też, że dopomożesz mi go pomścić!
— Ja mam wam dopomódz go pomścić! ja, Józef Picaut? Nie, nie — odparł szuan głosem ponurym — jakkolwiek bowiem nie podniosłem ręki na niego, pochwalam tych, którzy go zabili; i, gdybym był na ich miejscu, chociaż to mój, przysięgam na Boga, Pana naszego, że byłbym go zabił, jak oni!
— Powtórz, coś powiedział! — krzyknęła Maryanua — bo mam nadzieję, żem źle słyszała.
Szuan powtórzył, słowo w słowo, te same wyrazy.
— Bądź zatem przeklęty, jak ja ich przeklinam! — zawołała Maryanna, podnosząc groźnie ręce nad głową szwagra — tej zemsty zaś, którą odpychasz, a którą i ciebie obejmuję, bratobójco z zamiaru jeśli nie z czynu dokonamy we dwoje: Bóg i ja! a jeśli Bóg mnie zawiedzie, to dokonam jej sama!
Poczem z niesłychaną energią, która zaimponowała szuanowi, spytała:
— A teraz, gdzie-on jest? co zrobili z jego zwłokami? Mówi! ależ mówże! Oddasz mi jego trupa, co?
— Gdy przybyłem na odgłos strzałów — odparł Józef — oddychał jeszcze. Wziąłem go na ręce, by go przynieść tutaj, ale umarł w drodze.
— I wówczas wrzuciłeś go do rowu, jak psa, nieprawda, Kainie? Och! a ja wierzyć tej opowieści nie chciałam, gdym ją czytała w Biblii!
— Nie — odparł Józef — złożyłem go w sadzie.
— Mój Boże! mój Boże! — zawołała biedna kobieta, drżąc na calem ciele. — Mój Boże, może omyliłeś się, Józefie... może on jeszcze oddycha; może uda się jeszcze go uratować! Pójdź ze mną, Józefie! pójdź! a jeśli znajdziemy go żywego, to ci przebaczę, że jesteś przyjacielem zabójców swego brata...
Zdjęła lampę z haka i rzuciła się ku drzwiom.
Ale, zamiast podążyć za nią, Józef Picaut, który od kilku chwil wytężał słuch, gdyż dochodziły go z dworu odgłosy maszerującego wojska, a przekonawszy się, że odgłosy te zbliżały się coraz bardziej do chaty, zaczekał, aż blask lampy, którą trzymała w ręku bratowa, przestał oświetlać drzwi chaty; następnie wyszedł przez te drzwi, obszedł dokoła budynki i, przeskakując przez płot, oddzielający je od pól, puścił się pędem w kierunku lasu Machecoul, którego czarna gęstwina zarysowywała się w odległości pięciuset kroków.
Biedna Maryanna zaś biegała po sadzie. Nawpół przytomna wodziła lampą dokoła siebie, zapominając skupić spojrzenia na koło świetlane, które ta lampa rzucała na trawnik; zdawało jej się, że, by znaleźć trupa męża, oczy jej przebiją ciemność.
Nagle, przechodząc w miejscu, przez które przechodziła już kilkakrotnie, potknęła się i omal nie upadła, a w tym ruchu ręce jej, schylając się ku ziemi, dotknęły postaci ludzkiej, opartej o żywopłot.
Maryanna wydała rozdzierający okrzyk, rzuciła się na trupa, postawiwszy lampę na ziemi, i objęła go rozpaczliwym uściskiem; po chwili porwała go na ręce, jak dziecko, zaniosła do chaty i złożyła na łóżko.
Jakiekolwiek były nieporozumienia, które panowały między braćmi, żona Józefa przybiegła do Paskala, a ujrzawszy trupia szwagra, padła na kolana przy łóżku, łkając.
Maryanna wzięła światło, które przyniosła bratowa, i wodziła niem po twarzy męża, Paskal Picaut miał usta i oczy otwarte, jak gdyby żył jeszcze. Maryanna położyła dłoń na piersi trupa: serce już nie biło. Wówczas, zwracając się ku bratowej, która płakała i modliła się ciągle, wdowa po Paskalu Picaut, patrząc oczyma zaczerwienionymi i płonącymi, jak żar w ognisku zawołała:
— Oto, co szuanie zrobili z mego męża! oto, co Józef zrobił ze swego brata! na tego trupa przysięgam, że nie zaznam spokoju ani wypoczynku, dopóki mordercy nie zapłacą mi za to krwią własną!
— I nie będziecie czekali długo, biedna kobieto! — odezwał się głos męski za plecami dwóch kobiet.
Obie odwróciły się i ujrzały oficera, otulonego w płaszcz. Oficer ten wszedł tak, że go nie słyszały. We drzwiach widać było błyszczące bagnety, słychać było rżenie koni, które wietrzyły woń krwi.
— Kto pan jest? — spytała Maryanna.
— Stary żołnierz, jak wasz, mąż, człowiek, który widział tyle razy pole bitwy, że ma prawo powiedzieć wam, iż nie należy jęczeć nad losem tych, którzy, jak on, giną za ojczyznę, lecz należy ich pomścić.
— Ja nie jęczę, panie — odparła wdowa, podnosząc: głowę i otrząsając rozwichrzone włosy. — Kto pana sprowadza do naszej chaty jednocześnie ze śmiercią?
— Wasz mąż miał nam służyć za przewodnika w wyprawie ważnej dla dobra waszego kraju, ta wyprawa może zapobiedz przelaniu potoków krwi za sprawę straconą; czy nie moglibyście nam dać kogoś, ktoby go zastąpił?
— Czy spotka się pan z szuanami w tej wyprawie? — spytała Maryanna.
— To prawdopodobne — odparł oficer.
— W takim razie ja będę wam przewodnikiem! zawołała wdowa, biorąc strzelbę męża, zawieszoną na okapie nad kominem. — Dokąd chcecie iść? Zaprowadzę was; zapłacicie mi nabojami.
Chcemy iść do zamku Souday.
Dobrze; zaprowadzę was tam, znam drogę.
I, rzucając ostatnie spojrzenie na trupa męża, wdowa po Paskalu Picaut wyszła pierwsza z domu, a za nią generał.
Żona Józefa pozostała, modląc się, przy zwłokach szwagra.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.