Wilczyce/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen Wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
▽▽
WILCZYCE
POWIEŚĆ Z WOJEN WANDEJSKICH
Przetłómaczona z francuskiego
Tom II
WARSZAWA, NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SP.  □□□□  1913



I.
Sposoby Jana Oullier’a.

Do dnia, dzisiejszego jeszcze w całej Wandei bardzo mało jest wielkich i dobrych gościńców, a i te, które są w niewielkiej liczbie, wykonane zostały od r. 1832-go, t. j. od czasu, w którym się rozegrały wypadki, jakie zamierzyliśmy opowiedzieć. Brak wielkich dróg stanowił właśnie siłę powstańców w wielkiej wojnie.
Powiedzmy słówko o tych, które istniały wówczas na lewem wybrzeżu Loary.
Jest ich dwie. Jedna idzie od Nantes do la Rochelle przez Montaigu; druga z Nantes do Paimboeuf przez Pélerin, ciągnąc się prawie ustawicznie wzdłuż brzegów rzeki. Oprócz tych dróg głównych istnieje jeszcze kilka złych dróg drugorzędnych albo poprzecznych; idą one z Nantes na Beaupréau, przez Vallot, z Nantes na Mortagne, Chollet i Bressuire przez Clisson, z Nantes na Sables d’Olonne przez Légé, z Nantes na Challans przez. Machecoul.
Chcąc przybyć z Montaigu do Machecoul’u temi drogami, trzeba było koniecznie zboczyć znacznie z linii prostej; istotnie, należało udać się aż do Légé, stamtąd skierować się na drogę, idącą z Nantes do Sables-d’Olonne, dążyć nią do punktu, gdzie przecina drogę do Challans i następnie zboczyć do Machecoul’u.
General Dermoncourt rozumiał aż nadto dobrze, że całe powodzenie jego wyprawy zależało od szybkości, z jaką byłaby przeprowadzona, nie mógł tedy zdecydować się na marsz taki długi. Zresztą te drogi nie były dogodniejsze dla operacyi wojskowych, niż drogi poprzeczne. Okolone szerokimi i głębokimi rowami, ciągnąc się między dwoma stokami, na których wznoszą się żywopłoty, drogi te sprzyjają bardzo zasadzkom.
Nieliczne ich zalety nie równoważyły bynajmniej ich niedogodności; generał zdecydował się tedy podążyć drogą poprzeczną, która, prowadziła, do Machecoul’u przez Vieille-Vigne i była blizko o pół mili krótsza. System rozmieszczania drobnych załóg w różnych miejscowościach sprawił, że żołnierze poznali kraj i wiedzieli dokładnie, jakie drogi są złe.
Kapitan, który dowodził oddziałem piechoty, znał drogę do rzeki Boulogne, albowiem przemaszerował tamtędy we dnie; nad rzeką zaś, ponieważ nie można było się spodziewać, żeby Jan Oullier chciał wskazać drogę, miał czekać przewodnik, przysłany przez Courtin’a, który nie śmiał jawnie ofiarować swej pomocy wyprawie.
Postanowiwszy iść drogą poprzeczną, generał przedsięwziął wszelkie środki ostrożności, by go nie zaskoczono. Dwaj strzelcy, z pistoletem w ręku, szli naprzód, wskazując drogę kolumnie, którą oskrzydlało dwunastu żołnierzy z obu stron drogi, tak, że mogli w każdej chwili zagłębić się w krzaki i zarośla przydrożne, by je przeszukać.
Generał szedł na czele swoich żołnierzy, umieściwszy w środku między nimi Jana Oullier’a.
Stary Wandejczyk ze związanemi rękoma umieszczony został na koniu z tyłu za jednym ze strzelców; rzemień, który ściskał go wpół, spięty był na piersi jeźdźca tak, że Jan Oullier, gdyby nawet zdołał pozbyć się więzów, któro krępowały mu ręce, nie mógłby ujść żołnierzowi. Dwaj inni strzelcy szli po prawej i po lewej stronie tego pierwszego i mieli specyalne polecenie czuwania nad więźniem.
Było trochę po szóstej wieczorem, gdy wyruszyli z Montaigu; mieli przed sobą pięć mil drogi, a, przypuszczając, że na te pięć mil potrzebowali pięć godzin czasu, powinni byli około jedenastej znaleźć s:ę w zamku Souday. Ta godzina wydawała się generałowi bardzo pomyślna dla wykonania zamierzonego zamachu. Jeśli raport Courtin’a był ścisły, jeśli przypuszczenia go nie omyliły, przywódcy ruchu wandejskiego powinni byli być zebrani, w Souday na naradzie z księżną i prawdopodobnie będzie można zastać ich jeszcze w zamku. W takim razie nic nie przeszkodzi schwytaniu wszystkich razem od jednego zamachu.
Po półgodzinnym pochodzie, to jest o pół mili od Montaigu, mała kolumna przechodziła przez rozdroże Saint-Corentin, gdzie stara kobieta w łachmanach modliła się, klęcząc pod krzyżem. Na hałas, wywołany nadchodzeniem wojska, żebraezka odwróciła głowę i, niby pod wpływem ciekawości, podniosła się i stanęła na brzegu drogi, by się żołnierzom przypatrzyć; poczem, jak gdyby widok haftowanego munduru generała podsunął jej tę myśl, zaczęła mruczeć pod nosem jedną z tych modlitw, przy pomocy których żebracy proszą o jałmużnę.
Oficerowie i żołnierze, pogrążeni w myślach i coraz chmurniejsi w miarę jak mrok zapadał, przeszli, nie zwracając uwagi na staruszkę.
— Czy wasz generał nie widział tej poszukiwaczki chleba? — spytał Jan Oullier strzelca, którego miał po prawej; stronie.
— Dlaczego o to pytacie?
— Dlatego, że nie otworzył jej swojej sakiewki. Niech się strzeże! Kto odpycha dłoń otwartą, powinien się obawiać dłoni zamkniętej. Spotka nas nieszczęście.
— Jeśli chcesz tę przepowiednię zastosować do siebie, mój człowiecze, sądzę, że możesz to powiedzieć spokojnie, wobec tego, że z nas wszystkich ty, zdaje mi się, narażony jesteś na największe niebezpieczeństwo.
— Tak; to też chciałbym je zażegnać.
— W jaki sposób?
— Wyjmijcie monetę z mojej kieszeni.
— Po co?
— Żeby ją dać tej kobiecie; a ona podzieli swoje modlitwy między mnie, który jej dam jałmużnę, a was, którzy mi do tego dopomożecie.
Strzelec wzruszył ramionami; ale przesąd jest dziwnie zaraźliwy, a ten, który ma związek z miłosierdziem, jeszcze bardziej, niż każdy inny. Stąd też żołnierz, jakkolwiek uważał, że jest wyższy nad podobne błahostki, niemniej mniemał, iż nie powinien odmawiać Janowi Oullier’owi przysługi, jakiej od niego żądał, a która miała sprowadzić na nich błogosławieństwo boże.
Żołnierze skręcali w tej chwili w prawo, by wejść na drogę, prowadzącą do Vieille-Vigne; generał zatrzymał konia i przyglądał się pochodowi swoich ludzi, chcąc się upewnić naocznie, że wszystkie rozporządzenia, jakie wydał, były należycie wykonywane; spostrzegł, że Jan Oullier rozmawiał ze swoim sąsiadem i widział ruch żołnierza.
— Dlaczego pozwalasz więźniowi rozmawiać z przechodniami? — spytał strzelca.
Strzelec opowiedział generałowi, o co chodzi.
— Stój! — krzyknął generał zatrzymać tę kobietę i zrewidować.
Usłuchano niezwłocznie rozkazu i znaleziono u żebraczki tylko kilka monet, które generał obejrzał — z największą starannością. Ale napróżno obracał je na wszystkie strony, nie mógł znaleźć w nich nic podejrzanego. Niemniej wsunął monety do kieszeni, dając wzamian staruszce pięciofrankówkę.
Jan Oullier z drwiącym uśmiechem przyglądał się generałowi.
— No, widzicie, matko — rzekł półgłosem, ale tak dobitnie, żeby żebraczka nie traciła ani jednego słowa — uboga jałmużna więźnia (położył nacisk na ten wyraz) przyniosła wam szczęście; i jest to jeden powód więcej, żebyście mnie nie zapominali w swoich modlitwach. Tuzin Zdrowaś Marya, które wstawiają się za nim, mogą bardzo ułatwić zbawienie takiego, jak ja, nieboraka.
Jan Oullier podniósł głos, mówiąc to ostatnie zdanie.
— Na przyszłość — rzekł generał do Jana Oullier’a, gdy kolumna ponownie ruszyła w drogę — do mnie będziecie się zwracali, gdy zechcecie uprawiać miłosierdzie; ja was polecę modlitwom tych, którym zechcecie dopomódz; moje pośrednictwo nie wyrządzi wam krzywdy tam, w niebie, a może wam oszczędzić mnóstwo nieprzyjemności tu, na ziemi. Wy zaś — zwrócił się generał szorstkim tonem do jeźdźców — nie zapominajcie na przyszłość o moich rozkazach, albowiem zapowiadam, że was to spotkałoby nieszczęście.
W Vieille-Vigne zatrzymano się, by dać kwadrans wytchnienia piechurom. Wandejczyka umieszczono w środku czworoboku, utworzonego przez żołnierzy, by go oddzielić od ludności, która nadbiegła i tłoczyła się dokoła nich, zaciekawiona.
Koń, który niósł Jana Oullier’a, nie był podkuty i męczył się bardzo, dźwigając podwójny ciężar; generał wyznaczył tedy, dla zastąpienia go, tego konia z eskorty, który mu się wydał najsilniejszy. Koń ten należał do jednego z kawalerzystów straży przedniej, który, pomimo niebezpieczeństw, na jakie się narażał w charakterze warty zgubionej, zajął miejsce kolegi z widoczną a wielką niechęcią.
Ten kawalerzysta był to człowiek mały, barczysty, silny, o twarzy łagodnej i inteligentnej, który nie miał w obejściu tej fantazyi, jaka cechowała jego towarzyszów.
Podczas przygotowań do tej zamiany, przy blasku łatami — noc bowiem zapadła zupełnie — by się przekonać, czy rzemienie i postronki były w należytym stanie, Jan Oullier mógł dostrzedz rysy człowieka, z którym miał teraz odbywać drogę; oczy jego spotkały się ze wzrokiem żołnierza i zauważył, że ten zarumienił się, spojrzawszy na niego.
Ruszono w dalszą drogę, z podwojoną ostrożnością, albowiem coraz mniej spotykano otwartych przestrzeni, czyli, że okolica sprzyjała coraz bardziej napadowi.
Widoki niebezpieczeństwa, na jakie mogli być narażeni, zmęczenie, jakie znosili, maszerując po drogach, które przeważnie były wąwozami, pełnymi kamieni olbrzymich, nie pozbawiły bynajmniej wesołości żołnierzy; zaczęli sobie żartować z niebezpieczeństwa i rozmawiali z tą niefrasobliwością, która, u Francuzów, może zniknąć na chwilę, ale zawsze powraca.
Tylko strzelec, którego siodło dzielił Jan Oullier, pozostał szczególnie ponury i zamyślony.
Naraz głos generała rozkazał wyjść z szeregu i dążyć dalej gęsiego, albowiem ścieżka stała się taka wązka, stoki były takie blizkie siebie, że dwaj kawalerzyści nie mogli jechać rzędem.
Podczas chwilowego zamieszania, wywołanego z konieczności przez ten manewr, Jan Oullier zaczął gwizdać po cichutku melodyę bretońską, do której słowa tak się zaczynają.

Szuan’e walczą za dobrą sprawę.

Usłyszawszy pierwszą nutę melodyi, kawalerzysta drgnął.
Wówczas, ponieważ jeden strzelec był z przodu, a drugi z tyłu, Jan Oullier, oswobodzony od ich nadzoru, zbliżył usta do ucha milczącego kawalerzysty.
— Napróżno milczysz — szeptał — poznałem cię odrazu, Tomaszu Tinguy, jak ty odrazu mnie poznałeś.
Żołnierz westchnął i wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć, że postępuje wbrew swojej1 woli. Ale nie odpowiedział jeszcze.
— Tomaszu Tinguy — ciągnął dalej Jan Oullier — czy ty wiesz, dokąd idziesz, dokąd prowadzisz starego przyjaciela swego ojca? Na rabunek i zatracenie zamku Souday, którego panowie byli zawsze dobroczyńcami twojej rodziny!
Tomasz nie odpowiedział, ale dreszcz wstrząsnął nim.
— Twój ojciec umarł! — mówił znów Jan Oullier.
Tomasz nie odpowiedział, ale dreszcz wstrząsnął nim na siodle, a z ust jego wybiegło tylko to jedno słowo:
— Umarł?...
— Tak, umarł! — —szeptał gajowy. — A kto czuwał przy jego łóżku z twoją siostrą, Rozyną, gdy oddawał ostatnie westchnienie? Dwie panny de Souday, które znasz dobrze, panna Berta i panna Marya; i to z narażeniem własnego życia, skoro twój ojciec umarł na zaraźliwą gorączkę. Nie mogąc przedłużyć jego życia, osłodziły mu, jak prawdziwe anioły, konanie. Gdzie jest teraz twoja siostra, która nie miała już dachu nad głową? W zamku Souday. Ach! Tomaszu Tinguy, wolę być biednym Janem Oullier’em, którego rozstrzelają może niebawem gdzieś w kącie, niż tym, który go związanego prowadzi na stracenie!
— Milcz, Janie! milcz! — odezwał s:ę Tomasz Tinguy, łkającym głosem — nie jesteśmy jeszcze na miejscu... Zobaczymy.
Podczas tej rozmowy Jana Oullier’a. z synem Tinguy’ego wąwóz, w którym maszerował mały oddział, zaczął prowadzić po nagłym spadku, schodząc do jednego z brodów rzeki Boulogne.
Noc zapadła już zupełnie, noc ponura, ciemna, bez jednej gwiazdy na niebie; a ta noc, która z jednej strony mogła być pomyślna dla ostatecznego wyniku wyprawy, z drugiej mogła się stać źródłem poważnych niedogodności dla żołnierzy, maszerujących śród kraju dzikiego i nieznanego.
Gdy przybyli na brzeg rzeki, zastali dwóch strzelców ze straży przedniej, którzy czekali z pistoletem w ręku. Zatrzymali się tu zaniepokojeni. Zamiast bowiem wody przezroczystej, pędzącej po kamieniach, jak zwykle w miejscach brodu, ujrzeli przed sobą toń czarną, stojącą, która powoli obijała się o skały, okalające rzekę. Napróżno rozglądano się na wszystkie strony, nigdzie nie było widać przewodnika, którego przyrzekł przysłać Courtin.
Generał rzucił okrzyk.
— Kto idzie? odpowiedziano z przeciwległej strony rzeki.
— Souday! — odparł generał.
— W takim razie mam być waszym przewodnikiem.
— Czy jesteśmy przy brodzie Boulogne? — spytał generał.
— Tak.
— Dlaczego poziom wody taki wysoki? — spytał generał.
— Z powodu ostatnich deszczów nastąpił wielki przybór.
— Czy, pomimo togo przyboru, przejście jest możliwe?
— Co prawda, nie widziałem nigdy, żeby rzeka tak wezbrała; myślę więc, że byłoby rozważniej...
Głos przewodnika urwał się nagle i skonał w głuchym jęku.
Poczem dobiegł odgłos walki, takiej, jak gdyby pod stopami kilku ludzi staczały się kamienie.
— Do kroćset! — krzyknął generał — mordują naszego przewodnika!
Rozpaczliwy krzyk trwogi i bólu odpowiedział na te słowa generała i potwierdził je.
— Grenadyer konny za każdego strzelca! — krzyknął generał — kapitan za mną! dwaj porucznicy tutaj, z resztą żołnierzy więzień i trzej strzelcy!
W jednej chwili każdy z siedemnastu strzelców miał za sobą grenadyera. Osiemdziesięciu grenadyerów i dwaj porucznicy, więzień i trzej strzelcy, a między nimi Tinguy, pozostali na prawym brzegu Boulogne. Rozkaz został wykonany z szybkością myśli, poczem generał wraz z siedemnastu strzelcami i tyluż grenadyerami, wszedł do łożyska rzeki.
W odległości dwudziestu kroków od brzegu, konie straciły grunt pod nogami, ale zaczęły pływać i niebawem dotarły bez wypadku do brzegu przeciwległego. Żołnierze zeskoczyli na ląd.
— Czy nic nie widzicie? — spytał generał, usiłując przeniknąć otaczające ciemności.
— Nie, generale — odparli żołnierze jednogłośnie.
— A jednakże to stąd — odparł generał, jak gdyby mówiąc do siebie — odpowiedział nam ten dzielny człowiek. Przeszukajcie zarośla, ale nie oddalajcie się jeden od drugiego, może znajdziecie jego trupa.
Żołnierze, posłuszni, szukali w promieniu pięćdziesięciu metrów dokoła zwierzchnika, ale po kwadransie wrócili z niczem, zaniepokojeni tem nagłem zniknięciem przewodnika.
— Nie znaleźliście nic? — spytał generał.
Jeden grenadyer zbliżył się, trzymając w ręku czapkę bawełnianą.
— Znalazłem tę czapkę bawełnianą — rzekł.
— Gdzie?
— Na krzaku.
— To czapka naszego przewodnika — rzekł generał.
— Jakto? — spytał kapitan.
— Bo ludzie, którzy na niego napadli — odparł bez wahania generał — mieli kapelusze.
Kapitan umilkł, nie śmiejąc pytać więcej; ale widoczne było, że wytłómaczenie generała nic mu nie wytłumaczyło.
Dermoncourt zrozumiał jego milczenie.
— To bardzo proste — rzekł — ludzie, którzy przed chwilą zamordowali naszego przewodnika, szli za nami, oczywiście, od chwili, kiedy opuściliśmy Montaigu, i to w zamiarze porwania naszego więźnia... Zdaje się, że zdobycz jest donioślejsza, niż zrazu sądziłem!... Ci ludzie, którzy nas śledzili, byli na jarmarku i musieli mieć, jak zwykle, gdy idą do miasta, kapelusze, gdy przeciwnie, przewodnik, zaskoczony nagle w łóżku, obudzony przez człowieka, który miał nam go przysłać, włożył prawdopodobnie na głowę to, co znalazł pod ręką, albo nawet może zachował to, co już miał na głowie; stąd czapka bawełniana.
— I sądzisz, generale — spytał kapitan że szuanie ośmielili się podejść tak blizko do naszej kolumny?
— Szli z nami razem od Montaigu i nie spuścili nas z oka ani na jedną chwilę. Do kroćset! skarżą się zawsze na nieludzkość, która kieruje tą wojną, a na każdym kroku człowiek przekonywa się własnym kosztem, że nigdy nie jest dosyć nieludzki... Jaki też głupiec ze mnie!
— Coraz mniej rozumiem, generale — rzekł kapitan, śmiejąc się.
— Czy pamiętasz, kapitanie, żebraczkę, która nas zaczepiła, gdy wyjechaliśmy z Montaigu?
— Pamiętam, ‘generale.
— Otóż, to ta błaźnica nasłała na nas tę bandę. Chciałem kazać odprowadzić ją do miasta; źle zrobiłem, nie usłuchawszy pierwszego porywu; byłbym ocalił życie temu nieborakowi. A! rozumiem teraz: usłyszeliśmy owe Zdrowaś Marya, którem nasz więzień polecał siebie przed przybyciem do Souday.
— Czy generał przypuszcza, że ośmielą się uderzyć na nas?
— Gdyby ich było wielu, jużby to uczynili; ale jest ich co najwięcej pięciu czy sześciu.
— Czy mam kazać przejść ludziom, którzy pozostali na tamtym brzegu, generale?
— Zaraz! Nasze konie utraciły grunt pod nogami; nasze piechury potopiliby się. Musi być gdzieś inny bród, łatwiejszy do przebycia, tu w okolicach.
— Tak sądzisz, generale?
— Do licha! jestem tego pewien.
— To pan zna rzekę?
— Bynajmniej.
— A więc?...
— Ach! kapitanie, zaraz widać, że nie uczestniczyłeś, jak ja, w wielkiej wojnie, w tej wojnie dzikich, w której trzeba było ciągle kierować się wnioskami. Ci ludzie nie stali w zasadzce na tej części wybrzeża, w chwili, gdy my stanęliśmy na przeciwległem, to jasne.
— Dla pana, generale.
— Ależ, Boże, dla każdego. Gdyby stali na tem wybrzeżu, byliby słyszeli przewodnika, który szedł, nic nie podejrzewając, i nie czekaliby naszego przybycia, by go pochwycić i zabić; zatem ta banda szła na naszych bokach, oskrzydlając tych, co nas oskrzydlali.
— Istotnie, generale, to możliwe.
— Przybyli nad Boulogne na chwilę przed nami. Otóż przerwa, jaka dzieliła chwilę, w której, przybywszy, przystanęliśmy od chwili, w której nasz człowiek został zamordowany, była taka krótka, że nie mogli nadmiernie nadkładać drogi, w poszukiwaniu przejścia.
— Dlaczego nie mieliby przejść w tem samem miejscu, co my?
— Dlatego, że większość chłopów, zwłaszcza w głębi kraju, nie umie pływać. A więc tu gdzieś bardzo blzko musi istnieć to przejście. Niech czterej żołnierze idą w górę rzeki, a czterej w dół, na przestrzeni pięciuset kroków. Dalej, a żywo! Nie będziemy przecież umierali tutaj... Zwłaszcza, że jesteśmy przemoczeni!
W dziesięć minut później oficer powrócił.
— Pan generał miał zupełną słuszność rzekł w odległości trzystu kroków stąd jest wysepka na środku rzeki; drzewo łączy tę wysepkę z brzegiem lewym, drugie drzewo zaś idzie od wysepki na brzeg przeciwny.
— Brawo! — rzekł generał — reszta naszego oddziału będzie mogła przejść, nie zamoczywszy jednego naboju.
Poczem, zwracając się do tych, którzy pozostali na wybrzeżu przeciwleglem, krzyknął:
— Hola! poruczniku, iść w górę Boulogne, dopóki nie znajdziecie drzewa, przerzuconego przez rzekę, i czuwać nad więźniem.




II.
Dawaj, Wałkoń, Dawaj!

Przez pięć minut mniej więcej, dwa małe oddziały szły równolegle w górę rzeki po dwóch wybrzeżach Boulogne. Wreszcie generał Dermoncourt, przybywszy na miejsce, wskazane przez kapitana, krzyknął: stój!
— Porucznik i czterdziestu żołnierzy naprzód! — rozkazał.
Czterdziestu ludzi i porucznik zeszli w dół i przebyli rzekę, zanurzeni w wodzie po ramiona, ale mogąc utrzymać ponad tonią strzelby i naboje, które się nie zamoczyły.
Żołnierze wyszli na brzeg i uszykowali się w szeregi.
— Teraz — rzekł generał — przeprowadzić więźnia.
Tomasz Tinguy skierował konia do wody, mając z każdego boku strzelca.
— Doprawdy, Tomaszu rzekł Jan Oullier, głosem cichym i przejmującym — na twojem miejscu obawiałbym się, żeby widmo ojca nie stanęło przede mną za to, żem przeciwstawił krwi jego najlepszego przyjaciela marną sprzączkę, którą tak łatwo odpiąć.
Tinguy przesunął dłoń po czole potem oblanem i przeżegnał się. W tej chwili trzej strzelcy dotarli do środka rzeki, ale prąd rozdzielił ich nieco. Nagłe rozległ się hałas, któremu towarzyszył głośny plusk wody, co dowiodło, że Jan Oullier nie napróżno wywołał przed biednego żołnierza bretońskiego czczony obraz tego, który mu dał życie.
General ani na jedną chwilę nie łudził się co do przyczyny tego hałasu’, który dobiegł jego uszu.
— Więzień ucieka! — krzyknął grzmiącym głosem. — Zapalić pochodnie, rozstawić się na wybrzeżu i dać ognia, jeśli się pokaże! Ty zaś — dodał, zwracając się do Tomasza Tinguy’eigo, który wylądowywał o dwa kroki od niego, nie myśląc nawet przez jedną sekundę o ucieczce — ty nie pójdziesz dalej!
Dobywając pistolet z olster:
— Niechaj tak giną wszyscy zdrajcy! — krzyknął.
I strzelił.
Tomasz Tinguy, ugodzony w pierś, padł trupem.
Żołnierze, wykonywając rozkaz generała z szybkością, która dowodziła aż nadto, że mają całą świadomość powagi położenia, puścili się wzdłuż rzeki. Kilkanaście pochodni, zapalonych, zarówno na brzegu lewym, jak i na prawym, rzucało na rzekę blask krwawy.
Jan Oullier, uwolniony z więzów, zesunął się z konia i zanurzył w rzekę, przesuwając się między nogami wierzchowca żołnierza po stronie prawej. Teraz czytelnicy zapytają nas, w jaki sposób Jan Oullier mógł pływać ze skrępowanemi rękoma. Wierzył on tak dalece w wpływ swojej wymowy na syna swego starego przyjaciela, że, za nadejściem nocy, o ile nie poświęcał czasu na przekonywanie Tomasza Tinguy’ego, zużytkował go na przegryzanie sznura, który mu krępował ręce. Jan Oullier miał dobre zęby; to też, gdy przybył nad Boulogne, sznur trzymał się tylko na jednej nitce, tak, że, gdy Oullier znalazł się w wodzie, wystarczył najmniejszy wysiłek, by się więzów pozbyć zupełnie.
Po kilku sekundach Jan Oullier odczuł potrzebę zaczerpnięcia oddechu; musiał tedy ukazać się na powierzchni wody. Ale w tejże chwili dziesięć strzałów huknęło na każdym brzegu i tyleż kul spieniło wodę dokoła pływaka. Cudem żadna w niego nie ugodziła; ale uczuł na twarzy swojej wartkie tchnienie pocisków.
Nierozważnie byłoby wystawiać powtórnie na próbę przypadek; tym razem bowiem nie byłoby to już wystawianie na próbę przypadku, lecz Pana Boga.
Jan Oullier zanurzył się tedy, a znalazłszy grunt pod nogami, zamiast w dalszym ciągu płynąć w dół Boulogne, zawrócił i skierował się w górę rzeki, powstrzymując oddech, tak, że omal mu piersi nie rozsadzał i ukazując się tylko poza obrębem smug świetlanych, jakiemi blask pochodni zaznaczał się po obu brzegach rzeki.
Wybieg istotnie zmylił wrogów Jana Oullier’a. Nie przypuszczając, żeby dobrowolnie nową trudnością potęgował niebezpieczeństwo ucieczki, żołnierze szukali go w dalszym ciągu w dole rzeki, trzymając strzelby, jak myśliwi, którzy czatują na zwierzynę, gotowi dać ognia, skoro tylko się ukaże. Ponieważ zaś zwierzyną był człowiek, przeto oczekiwanie było tembardziej gorączkowe.
Tłumiąc, o ile mógł, szmer swego oddechu, Jan Oullier zdołał dotrzeć do wierzby, której gałęzie dotykały powierzchni rzeki. Pływak pochwycił jedną z tych gałęzi, wziął ją w zęby i, tak jej się trzymając, przechylił głowę w tył, tak, że tylko usta i nos miał w powietrzu. Zaledwie zaczerpnął oddechu, usłyszał żałosne wycie, idące z miejsca, gdzie kolumna zatrzymała się, a on zsunął się do rzeki.
Poznał to wycie.
— Wałkoń! — szepnął. — Wałkoń tutaj? Wałkoń którego odesłałem do Souday? Zdarzyło mu się niechybnie jakieś nieszczęście, skoro tam nie dotarł... Boże, Boże! — dodał z nieopisaną gorącą wiarą — teraz tam ważniejsze jest, żeby mnie ci ludzie nie schwytali!
Żołnierze, którzy widzieli psa Jana Oullier’a na dziedzińcu gospody, poznali go również.
— Jego pies! jego pies! — zawołali.
— Doskonale! — rzekł sierżant — pies dopomoże nam do odnalezienia pana.
I usiłował schwytać Wałkonia. Ale, jakkolwiek chód biednego zwierzęcia był widocznie ociężały, Wałkoń wymknął mu się, poczem węszył przez sekundę w kierunku prądu i wskoczył do rzeki.
— Tędy, towarzysze! tędy! — krzyknął sierżant, zwracając się do żołnierzy, którzy przeszukiwali wybrzeża i wyciągając ręce w kierunku, w jakim udał się pies. — Zobaczymy, gdzie pies się zatrzyma. Dobry piesek! dobry! \
Jan Oullier, gdy poznał krzyk Wałkonia, nie bacząc już na grożące niebezpieczeństwo, wysunął głowę z wody. Widział, że pies, który przecinał rzekę w poprzek, płynie prosto w jego stronę; zrozumiał, że będzie zgubiony, jeśli nie zdobędzie się na czyn bohaterski. Otóż poświęcić psa było dla Jana Oullier’a czynem bohaterskim. Gdyby chodziło tylko o jego własne życie, Jan Oullier byłby zginął, albo ocalił się wraz z psem, albo przynajmniej zawahałby się ocalać siebie kosztem życia Wałkonia.
Odpiął ostrożnie kaftan z koziej skóry, który nosił na kamizelce, i puścił go z biegiem wody, popychając ku środkowi prądu. Wałkoń zbliżył się już na odległość jakich sześciu kroków.
— Szukaj! dawaj! — rzekł mu po cichu Jan Oullier, wskazując kierunek, w którym podążyć powinien.
Poczem, ponieważ pies, czując prawdopodobne, że siły go opuszczają, wahał się, przeto Jan Oullier tonem bardziej rozkazującym zawołał:
— Dawaj, Wałkoń, dawaj!
Wałkoń puścił się w kierunku kaftana ze skóry, który oddalił się od niego już o jakie dwadzieścia kroków. Widząc, że wybieg jego powiódł się, Jan Oullier zaczerpnął powietrza na zapas i zanurzył się ponownie, w tej samej chwili, w której żołnierze przybywali do stóp wielkiej wierzby. Jeden z nich wdrapał się zwinnie na drzewo, a wysuwając naprzód pochodnię, oświetlił całe łożysko rzeki.
Żołnierze ujrzeli tedy kaftan, unoszony prądem i Wałkonia, płynącego za tym kaftanem z żałosnym skowytem, jak gdyby rozpaczającego, że wyczerpane siły nie pozwalają mu wypełnić rozkazu pana. Żołnierze, którzy śledzili zwierzę, ruszyli w dół rzeki, oddalając się od Jana Oullier’a, a ponieważ jeden z nich spostrzegł kaftan na powierzchni wody, przeto zawołał:
— Tutaj! towarzysze, tutaj, ten zbój jest tutaj!
I strzelił do kaftana.
Grenadyerzy i strzelcy biegli w nieładzie wzdłuż obu wybrzeży, oddalając się coraz bardziej od miejsca, gdzie schronił się Jan Oullier, i przedziurawiając kulami skórę kozią, do której Wałkoń płynął ostatnimi wysiłkami rozpaczy. Przez kilka minut ogień był tak żywo podtrzymywany, że pochodnie stały się zbyteczne: błyskawice, wybiegające ze strzelb, oświetlały dziki wąwóz, na którego dnie płynie Boulogne, a skały, odbijając odgłos strzałów, potęgowały ich huk.
Generał pierwszy spostrzegł pomyłkę swoich żołnierzy.
— Każ pan zaprzestać — rzekł do kapitana, który szedł obok niego ci durnie puścili zdobycz dla cienia!
W tej chwili zaświeciła błyskawica na grzbiecie skały, przytykającej do rzeki; świst ostry rozległ się nad głową dwóch oficerów i kula utkwiła o dwa kroki przed nimi w pniu drzewa.
— Aha! — rzekł generał z najzimniejszą krwią — ten dureń żądał tylko tuzin Zdrowaś Marya zdaje mi się, że jego przyjaciele załatwią sprawę na większą skalę.
Istotnie, rozległy się ponownie trzy czy cztery strzały i kule padły na brzeg. Jeden z żołnierzy wydał okrzyk. Wówczas, głosem, który zapanował nad wrzawą, generał zawołał:
— Zatrąbić, niech wszyscy wrócą do szeregu, zgasić pochodnie!
Poczem rzekł po cichu do kapitana:
— Każ pań powrócić przez bród tym czterdziestu z tamtego brzegu; wkrótce będziemy może potrzebowali wszystkich naszych ludzi.
Żołnierze, zaalarmowani tym napadem nocnym, w jednej chwili zebrali się dokoła swego zwierzchnika. Pięć, czy sześć błyskawic, idących z punktów oddalonych od siebie, zaświeciło jeszcze na grzbiecie skał, rozdzierając ciemności, jeden grenadyer padł nieżywy; koń jednego ze strzelców stanął dęba i przewrócił się na swego jeźdźca: kula ugodziła go w brzuch.
— Naprzód, do kroćset! — krzyknął generał — zobaczymy, czy te ptaki nocne będą śmiały na nas czekać.
I, stając na czele swoich żołnierzy, puści się z takim zapałem na urwiste zbocze wąwozu, że, pomimo ciemności, które utrudniały jeszcze wejście, pomimo kul, które padały między żołnierzy i zraniły jeszcze dwóch, cały oddział w jednej chwili stanął na górze.
Wówczas ogień nieprzyjacielski zgasi, jak zaczarowany i, gdyby chwiejące się jeszcze tu i owdzie zarośla nie świadczyły o obecności szuanów, możnaby przypuścić, że zapadli się pod ziemię.
— Smutna wojna! smutna wojna! — szepnął generał. Teraz, oczywiście, nasza wyprawa musi spełznąć na niczem. Mniejsza o to! spróbujmy. Zresztą, Souday położone jest na drodze do Machecoul’u, a tam dopiero ludzie nasi będą mogli wypocząć.
— Ale skąd wziąć przewodnika, generale? — rzekł kapitan.
— Przewodnika? Widzisz to światło o jakie pięćset kroków stąd?
— Światło?
— Tak, tam.
— Nie, generale.
— A ja je widzę. To światło wskazuje chatę; a mężczyzna, kobieta czy dziecko, ktokolwiek jest mieszkańcem tej chaty, będzie musiał przeprowadzić nas przez las.
I tonem, który nie wróżył nic dobrego mieszkańcowi chaty, generał rozkazał maszerować dalej. Nie zdążył jeszcze zejść ze wzgórza wraz ze swymi ludźmi, gdy wyszedł z wody człowiek, przystanął za pnieni wierzby, nasłuchiwał przez chwilę, a potem zaczął iść chyłkiem wzdłuż zarośli, z widocznym zamiarem podążenia tą samą drogą, którą ruszyli żołnierze. Pochwycił właśnie krzak paproci, by wejść na skałę, gdy rozległ się słaby jęk w odległości kilku kroków.
Jan Oullier — bo ów człowiek był to nie kto inny tylko nasz zbieg — zwrócił się w stronę, z której jęk go doleciał. W miarę, jak się zbliżał, jęki przybierały ton boleśniejszy. Schylił się, wyciągnął rękę i uczuł na dłoni lizanie języka miękkiego i ciepłego.
— Wałkoń! mój biedny Wałkoń! — szepnął Wandejczyk.
Był to istotnie Wałkoń, który, ostatkami sił wywlókł na brzeg kaftan swego pana — i położył się na skórze, by umrzeć. Jan Oullier wyciągnął kaftan z pod psa i zawołał go. Wałkoń zaskowyczał przeciągle, ale się nie ruszył. Jan Oullier pochwycił na ręce psa, chcąc go zabrać, ale pies nie ruszał się już wcale. Na rękę, którą Wandejczyk psa podtrzymywał, spływała ciecz ciepła i lepka.
Wandejczyk poniósł tę rękę do ust i poznał mdły smak krwi. Usiłował otworzyć zaciśnięte zęby zwierzęcia, ale napróżno. Wałkoń poniósł śmierć, ratując swego pana, którego przypadek sprowadził w to miejsce po ostatnią pieszczotę wiernego zwierzęcia. Tylko, czy pies został zabity kulą żołnierzy, czy też był już zraniony, gdy wskoczył do wody, zwęszywszy trop Jana Oullier’a?
Wandejczyk skłaniał się raczej ku ostatniemu przypuszczeniu; to zatrzymanie Wałkonia w pobliżu rzeki, trudność, z jaką pływał, wszystko zniewalało Oullier’a do mniemania, że rana była zadana poprzednio.
— Dobrze rzekł — jutro się wyjaśni i biada temu, kto ciebie zabił, mój biedny psie!
Po tych słowach złożył zwłoki Wałkonia w dziupli najbliższego drzewa, wbiegł na wzgórze i znikł w zaroślach.




III.
Do kogo należała chata.

Chata, której błyszczące szyby generał dostrzegł śród ciemności, i którą wskazał kapitanowi, zamieszkana była przez dwie rodziny. Głowami tych rodzin byli dwaj bracia. Ci dwaj bracia nazywali się, starszy Józef a młodszy Paskal, Picaut.
Ojciec ich od r. 1792 uczestniczył w. pierwszych zawieruchach w kraju Retz; przyłączył się do okrutnego Souchu, jak szakal przyłącza się do lwa, i brał udział w strasznych rzeziach, któremi zaznaczyły się początki powstania na lewem wybrzeżu Loary.
Gdy Charette wymierzył sprawiedliwość temu Carrier’owi z białą kokardą, Picaut, którego instynkty krwiożercze spotęgowały się jeszcze, dąsał się na nowego przywódcę za to, że nie chciał rozlewać krwi gdzie indziej, tylko na polu bitwy; opuścił tedy jego dywizyę i przeszedł do tej, którą dowodził straszny Jolly, stary chirurg z Machecoul’u: ten przynajmniej był na wysokości okrutnych wymagań Picaut’a.
Ale Jolly, uznając potrzebę jedności, przeczuwając geniusz wojskowy wodza dolnej Wandei, zaciągnął się pod sztandar Charette’a, a Picaut, którego rady wcale nie zasięgano, sam nie radził się też swego dowódcy, by opuścić ponownie towarzyszów broni. Zmęczony zresztą temi ustawicznemi zmianami, głęboko przekonany, że czas będzie bezsilny wobec urazy, jaką zachował dla zabójców Souchu’a, zaczął szukać generała, w którym waleczne czyny Charette’a nie mogły wzbudzić zapału i nie znalazł nikogo lepszego, niż Stofflet’a; antagonizm jego w stosunku do bohatera z kraju Retz ujawnił się już przy niejednej sposobności.
Dnia. 25 lutego r. 1796 Stofflet został schwytany na folwarku Poiteviniére z dwoma adjutantami i dwoma strzelcami, którzy mu towarzyszyli. Przywódca wandejski i dwaj oficerowie zostali rozstrzelani; obu chłopom kazano wrócić do zagrody.
Dwa lata minęło od czasu, jak Picaut, który był jednym z dwóch strzelców Stofflet’a, nie widział swego domu. Gdy przybył przed chatę, ujrzał w progu dwóch wysokich młodzieńców, silnych i dobrze zbudowanych, którzy rzucili mu się na szyję i ucałowali go. Byli to jego synowie. Starszy miał lat siedemnaście, młodszy szesnaście. Zostawił w domu dwoje dzieci, zastał dwóch żołnierzy. Tylko, podobnie jak on, ci dwaj żołnierze byli zupełnie rozbrojeni.
Rzeczpospolita, istotnie, zabrała Picaut’owi karabin i szablę, które zawdzięczał hojności angielskiej. Picaut liczył jednak, że mu je Rzeczpospolita zwróci i że będzie nawet taka wspaniałomyślna, iż uzbroi jego dwóch synów, by mu nagrodzić wyrządzoną krzywdę. Co prawda nie zamierzał zwracać się do niej z tem żądaniem — poradził sobie sam.
Broni dostarczył mu szyldwach, którego zamordował nocą na drodze do Torfou, gdzie stała załogą część brygady piechoty. Z tej wyprawy powrócił Wandejczyk do synów z karabinem, szablą i ładownicą. Posiadając ten karabin, tę szablę i tę, pełną nabojów, ładownicę, łatwiej mu przyszło zdobyć sobie drugie uzbrojenie, niż pierwsze, a trzecie niż drugie.
Ale posiadanie broni nie wystarczało Picaut’owi — musiał mieć sposobność zużytkowania jej; rozglądał się dokoła, a w pp. d’Autichamp, de Scepeaux, de Puisaye i de Bourmont, którzy jeszcze prowadzili kampanię, widział tylko mdłych rojalistów, wojujących nie według jego modły; żaden z nich nie był podobny do Souchu’a, który pozostał typem wodza, jakiego Picaut szukał.
Stąd wynikło, że raczej niż być pod złym wodzem, Picaut postanowił sam wodzem zostać i rozkazywać innym. Zebrał grono niezadowolonych, jak on, i został dowódcą bandy, która, jakkolwiek nieliczna, nie szczędziła Rzeczypospolitej dowodów swojej nienawiści.
Taktyka Picaut’a była jaknajprostsza. Przebywał zazwyczaj w lasach. W ciągu dnia pozwalał ludziom swoim wypoczywać. Gdy noc zapadła, wychodził z gąszczu, który mu służył za schronienie, ukrywał swój nieliczny oddział w zaroślach wzdłuż drogi, poczem napadał na każdy przejeżdżający konwój czy dyliżans; jeśli konwoje były zbyt rzadkie, albo dyliżanse za silną miały eskortę, Picaut wynagradzał to sobie na strażach przednich, które rozstrzeliwał, i na folwarkach patryotów, które podpalał.
Po kilku takich wyprawach towarzysze nadali mu przydomek Nieubłaganego, a Picaut, któremu zależało na tem, by zasłużyć sumiennie na ten tytuł, nie omieszkiwał odtąd wieszać, rozstrzeliwać, albo zarzynać wszystkich republikanów, mężczyzn czy kobiety, mieszczan czy wojskowych, starców czy dzieci, którzy wpadali w jego ręce.
Prowadził tę swoją gospodarkę do r. 1800; ale w tym czasie, kiedy Europa pozwoliła wytchnąć pierwszemu konsulowi — albo pierwszy konsul pozwolił wytchnąć Europie — Bonaparte, który niewątpliwie słyszał, jak sławiono czyny Picaut’a Nieubłaganego, postanowił poświęcić mu tę wolną chwilę i wysłał przeciw niemu nie korpus armii, ale dwóch szuanów zrekrutowanych przy ulicy de Jerusalem, oraz dwie brygady żandarmeryi.
Picaut, z całą ufnością, przyjął dwóch fałszywych braci do swojej bandy. W kilka dni później wpadł w zasadzkę. Schwytano go — jego i lepszą część jego bandy.
Picaut głową zapłacił za krwawą sławę, jaką zdobył, ponieważ zaś był raczej bandytą, niż żołnierzem, przeto został skazany nie na rozstrzelanie, lecz na gilotynę.
Wszedł na szafot odważnie, nie żądając więcej łaski od innych, niż jej sam okazywał. Józef, starszy syn Picaut’a, poszedł na galery wraz z innymi więźniami. Paskal zaś, który zdołał uniknąć z zasadzki i wrócił do lasu, uprawiał w dalszym ciągu bandytyzm przy pomocy resztek bandy.
Ale ten tryb życia, godny dzikiego człowieka, obrzydł mu niebawem; Paskal zbliżył się do miast i pewnego pięknego dnia wszedł do Beaupréau, oddały pierwszemu żołnierzowi, jakiego spotkał, szablę i karabin, i kazał się zaprowadzić do komendanta miasta, któremu opowiedział swoje dzieje: Ten komendant, szef brygady dragonów, zajął się nieborakiem i, z uwagi na jego młodość i na szczególne zaufanie, jakiem go obdarzył, ofiarował mu wcielenie go do swego pułku. W razie odmowy, byłby zmuszony oddać go władzom sądowym.
Wobec takiej alternatywy Paskal Picaut, który zresztą, dowiedziawszy się o losie ojca i brata, nie pragnął już powrócić do domu, Paskal Picaut, mówimy, nie mógł się wahać i nie wahał się.
Przywdział mundur.
W czternaście lat później dwaj synowie Nieubłaganego spotkali się, przybywszy objąć w posiadanie niewielką puściznę, jaką im zostawił ojciec. Powrót Burbonów otworzył Józefowi wrota galer i uwolnił z wojska Paskala, który z bandyty Wandei stał się bandytą Loary..
Józef wracał z galer do swojej chaty bardziej zawzięty, niż był jego ojciec, pałając jednocześnie żądzą pomszczenia krwi patryotów i śmierci ojca, oraz mąk, jakie sam znosił.
Paskal, przeciwnie, powracał z odmiennemi zupełnie pojęciami — zapatrywania jego zmieniły się pod wpływem nowego świata, w jakim się obracał, a zwłaszcza pod wpływem zetknięcia z ludźmi, dla których nienawiść do Burbonów była obowiązkiem, upadek Napoleona bólem, wkroczenie sprzymierzonych hańbą; uczucia te podtrzymywał w jego sercu widok krzyża, który nosił na piersi.
Wszelako, pomimo różnicy zapatrywań, która wywoływała częste dyskusye, pomimo nieustających nieporozumień, jakie śród nich panowały, dwaj bracia nie rozłączyli się i zamieszkiwali w dalszym ciągu dom, odziedziczony po ojcu, i uprawiali otaczające go pola.
Obaj ożenili się: Józef z córką ubogiego chłopa; Paskal zaś, któremu krzyż na piersi i mała emerytura nadawały pewną powagę w okolicy, poślubił córkę mieszczanina z Saint-Philbert, jak on, patryoty. Obecność dwóch kobiet we wspólnym domu, kobiet, które obie, jedna przez zawiść, druga przez urazę, podniecały uczucia mężów, wzmogła jeszcze skłonność do niezgody; wszelako do r. 1830 dwaj bracia żyli w dalszym ciągu razem.
Rowolucya lipcowa, której Paskal przyklasnął, rozbudziła całą fanatyczną egzaltacyę Józefa; z drugiej strony, teść Paskala został wójtem w Saint-Philbert, a szuan i jego żona takiami obelgami obsypywali tych łajdaków, że pani Paskalowa oświadczyła mężowi, iż nie chce już mieszkać z takimi waryatami, śród których nie czuje się bezpieczna.
Stary żołnierz nie miał dzieci; przywiązał się bardzo do dzieci brata i serce ściskało mu się na myśl o rozstaniu z niemi. Pomimo wszystko nie przestał kochać starszego brata, obawiał się, że, gdy go opuści, nędza zawita do jego chaty, odmówił przeto żądaniu żony. Przestano tylko jadać wspólnie, a ponieważ dom składał się z trzech izb, przeto Paskal pozostawił dwie bratu, sam zaś zajął trzecią i kazał zamurować drzwi, wiodące do tamtych izb...
Wieczorem, w dniu, kiedy Jan Oullier został zaaresztowany, żona Paskala Picaut’a była bardzo zaniepokojona. Mąż jej wyszedł około godziny czwartej, to jest w tej samej chwili, kiedy kolumna generała Dermoncourt’a wyruszała z Montaigu. Paskal, jak powiedział, poszedł uregulować jakiś rachunek z Courtin’em z Logerie i, jakkolwiek była już blizko ósma, jeszcze nie powrócił.
Ale niepokój biednej kobiety zamienił się w trwogę, gdy usłyszała w odległości trzystu kroków od swego domu strzały, które padały nad brzegami Boulogne. Maryanna Picaut oczekiwała tedy męża z najwyższą obawą i, kiedy niekiedy, opuszczała kołowrotek, ustawiony przed kominkiem, i nasłuchiwała pode drzwiami.
Gdy ucichły strzały, nie słyszała już nic, prócz szumu wiatru, który poruszał wierzchołki drzew, albo krzyk który w oddali wył żałośnie.
Od kilku dni Józef był wynioślejszy, groźniejszy, a tego samego ranka, zanim się udał na jarmark do Montaigu, miał z bratem kłótnię, która, tylko dzięki cierpliwości starego żołnierza, nie zamieniła się na bójkę.
Żona Paskala nie śmiała tedy zwierzyć się z obław o ich bratowej. Nagle usłyszał tajemniczy szept głosów w sadzie, który ciągnął się przed chatą. Zerwała się tak szybko, że przewróciła kołowrotek.
W tej samej chwili drzwi otworzyły się i Józef Piaut stanął w progu.




IV.
Jak Maryanna Picaut opłakiwała męża.

Obecność szwagra, którego Maryanna Picaut nie spodziewała się bynajmniej w tej chwili, nieokreślone przeczucie nieszczęścia, jakie ją ogarnęło na jego widok, wywarły na biednej Maryannie takie silne wrażenie, że padła znów na krzesło, nawpół żywa z trwogi.
Wszelako Józef zbliżał się powoli, i nie mówiąc słowa do żony brata, która patrzyła nań takim samym wzrokiem, jakim patrzyłaby na zjawisko nadziemskie.
Gdy Józef doszedł do kominka, ciągle w milczeniu, wziął krzesło, usiadł i zaczął poruszać popioły ogniska kijem, który trzymał w ręku. Ponieważ wszedł w krąg światła, idącego od ogniska, przeto Maryanna spostrzegła, że jest bardzo blady.
— Na miłość boską, Józefie — spytała — co ci jest?
— Co to za łajdaki przychodzili dzisiaj do was, Maryanno? — spytał szuan, odpowiadając pytaniem na pytanie.
— Nikt nie przychodził — odparła Maryanna, potrząsając głową dla nadania większej siły swemu przeczeniu.
Poczem z kolei zapytała:
— Józefie, nie spotkaliście brata?
— Kto go stąd zabrał? — spytał znów szuan, który widocznie postanowił pytać, nigdy nie odpowiadając.
— Powtarzam raz jeszcze: nikt; tylko około czwartej popołudniu wyszedł, by zapłacić wójtowi Logerie za grykę, którą w tygodniu ubiegłym kupił dla was.
— Wójt Logerie? — odparł Józef Picaut, marszcząc brwi. — Ach! tak, gospodarz Courtin... Dobry bandyta, ani słowa! Od dawna przecież mówię Paskalowi, powtórzyłem mu nawet jeszcze dziś rano: „Nie kuś Boga, którego się wyrzekasz, bo spadnie na ciebie nieszczęście!“
— Józefie! Józefie! — zawołała Maryanna — jak śmiecie mieszać imię Boga do tych słów nienawiści względem brata, który was tak kocha, was i waszą rodzinę, który odjąłby sobie chleb od ust, by go dać waszym dzieciom? Jeżeli nieszczęście chce, że w naszym biednym kraju panuje niezgoda, czy to powód, żebyście tę niezgodę wprowadzali aż do naszej chaty? Zachowajcie wasze zapatrywania, i zostawcie mu zapatrywania jego; są one nieszkodliwe, wasze zaś nie. Jego strzelba wisi nad kominem, nie miesza się do żadnych intryg i nie grozi żadnemu stronnictwu; tymczasem od pół roku niema jednego dnia, żebyście nie wyszli uzbrojeni! tymczasem od pół roku niema gróźb, których nie rzucalibyście przeciw ludziom w miastach, gdzie mam rodziców i krewnych, a nawet przeciw nam!
— Lepiej wychodzić ze strzelbą w ręku, jak ja, przeciw wrogom, niż zdradzać podle tych, śród których się żyje, niż sprowadzać do nas żołnierzy, służyć im za przewodnika, gdy rozpraszają się po wsiach, by grabić zaniki tych, którzy zachowali wiarę.
— Kto służył za przewodnika żołnierzom?
— Paskal.
— Kiedy? gdzie?
— Dziś wieczór, przy brodzie Pont-Farcy.
— Boże wielki! to od strony brodu dochodził odgłos strzałów! — zawołała Maryanna.
Nagle oczy biednej kobiety stanęły w słup z przerażenia. Zatrzymały się na rękach Józefa.
— Macie krew na rękach! — krzyknęła. — Czyja to krew, Józefie? powiedzcież! czyja to krew?
Zrazu szuan chciał ukryć ręce; ale zdobył się na odwagę.
— Ta krew odparł Józef, a blada twarz jego oblała się purpurą — ta krew, to krew tego, który zdradził swego Boga, swój kraj i swego króla; to krew człowieka, który zapomniał, że błękitni posłali jego ojca na szafot, a jego brata na galery i który się nie obawiał służyć błękitnym.
— Zabiliście mego męża! Zamordowaliście rodzonego brata! — krzyknęła Maryanna, przyskakując do Józefa z dziką gwałtownością.
— Nie, to nie ja — rzekł Józef.
— Kłamiesz!
— Przysięgam wam, że to nie ja.
— A więc, skoro przysięgasz, że to nie ty, przysięgnij też, że dopomożesz mi go pomścić!
— Ja mam wam dopomódz go pomścić! ja, Józef Picaut? Nie, nie — odparł szuan głosem ponurym — jakkolwiek bowiem nie podniosłem ręki na niego, pochwalam tych, którzy go zabili; i, gdybym był na ich miejscu, chociaż to mój, przysięgam na Boga, Pana naszego, że byłbym go zabił, jak oni!
— Powtórz, coś powiedział! — krzyknęła Maryanua — bo mam nadzieję, żem źle słyszała.
Szuan powtórzył, słowo w słowo, te same wyrazy.
— Bądź zatem przeklęty, jak ja ich przeklinam! — zawołała Maryanna, podnosząc groźnie ręce nad głową szwagra — tej zemsty zaś, którą odpychasz, a którą i ciebie obejmuję, bratobójco z zamiaru jeśli nie z czynu dokonamy we dwoje: Bóg i ja! a jeśli Bóg mnie zawiedzie, to dokonam jej sama!
Poczem z niesłychaną energią, która zaimponowała szuanowi, spytała:
— A teraz, gdzie-on jest? co zrobili z jego zwłokami? Mówi! ależ mówże! Oddasz mi jego trupa, co?
— Gdy przybyłem na odgłos strzałów — odparł Józef — oddychał jeszcze. Wziąłem go na ręce, by go przynieść tutaj, ale umarł w drodze.
— I wówczas wrzuciłeś go do rowu, jak psa, nieprawda, Kainie? Och! a ja wierzyć tej opowieści nie chciałam, gdym ją czytała w Biblii!
— Nie — odparł Józef — złożyłem go w sadzie.
— Mój Boże! mój Boże! — zawołała biedna kobieta, drżąc na calem ciele. — Mój Boże, może omyliłeś się, Józefie... może on jeszcze oddycha; może uda się jeszcze go uratować! Pójdź ze mną, Józefie! pójdź! a jeśli znajdziemy go żywego, to ci przebaczę, że jesteś przyjacielem zabójców swego brata...
Zdjęła lampę z haka i rzuciła się ku drzwiom.
Ale, zamiast podążyć za nią, Józef Picaut, który od kilku chwil wytężał słuch, gdyż dochodziły go z dworu odgłosy maszerującego wojska, a przekonawszy się, że odgłosy te zbliżały się coraz bardziej do chaty, zaczekał, aż blask lampy, którą trzymała w ręku bratowa, przestał oświetlać drzwi chaty; następnie wyszedł przez te drzwi, obszedł dokoła budynki i, przeskakując przez płot, oddzielający je od pól, puścił się pędem w kierunku lasu Machecoul, którego czarna gęstwina zarysowywała się w odległości pięciuset kroków.
Biedna Maryanna zaś biegała po sadzie. Nawpół przytomna wodziła lampą dokoła siebie, zapominając skupić spojrzenia na koło świetlane, które ta lampa rzucała na trawnik; zdawało jej się, że, by znaleźć trupa męża, oczy jej przebiją ciemność.
Nagle, przechodząc w miejscu, przez które przechodziła już kilkakrotnie, potknęła się i omal nie upadła, a w tym ruchu ręce jej, schylając się ku ziemi, dotknęły postaci ludzkiej, opartej o żywopłot.
Maryanna wydała rozdzierający okrzyk, rzuciła się na trupa, postawiwszy lampę na ziemi, i objęła go rozpaczliwym uściskiem; po chwili porwała go na ręce, jak dziecko, zaniosła do chaty i złożyła na łóżko.
Jakiekolwiek były nieporozumienia, które panowały między braćmi, żona Józefa przybiegła do Paskala, a ujrzawszy trupia szwagra, padła na kolana przy łóżku, łkając.
Maryanna wzięła światło, które przyniosła bratowa, i wodziła niem po twarzy męża, Paskal Picaut miał usta i oczy otwarte, jak gdyby żył jeszcze. Maryanna położyła dłoń na piersi trupa: serce już nie biło. Wówczas, zwracając się ku bratowej, która płakała i modliła się ciągle, wdowa po Paskalu Picaut, patrząc oczyma zaczerwienionymi i płonącymi, jak żar w ognisku zawołała:
— Oto, co szuanie zrobili z mego męża! oto, co Józef zrobił ze swego brata! na tego trupa przysięgam, że nie zaznam spokoju ani wypoczynku, dopóki mordercy nie zapłacą mi za to krwią własną!
— I nie będziecie czekali długo, biedna kobieto! — odezwał się głos męski za plecami dwóch kobiet.
Obie odwróciły się i ujrzały oficera, otulonego w płaszcz. Oficer ten wszedł tak, że go nie słyszały. We drzwiach widać było błyszczące bagnety, słychać było rżenie koni, które wietrzyły woń krwi.
— Kto pan jest? — spytała Maryanna.
— Stary żołnierz, jak wasz, mąż, człowiek, który widział tyle razy pole bitwy, że ma prawo powiedzieć wam, iż nie należy jęczeć nad losem tych, którzy, jak on, giną za ojczyznę, lecz należy ich pomścić.
— Ja nie jęczę, panie — odparła wdowa, podnosząc: głowę i otrząsając rozwichrzone włosy. — Kto pana sprowadza do naszej chaty jednocześnie ze śmiercią?
— Wasz mąż miał nam służyć za przewodnika w wyprawie ważnej dla dobra waszego kraju, ta wyprawa może zapobiedz przelaniu potoków krwi za sprawę straconą; czy nie moglibyście nam dać kogoś, ktoby go zastąpił?
— Czy spotka się pan z szuanami w tej wyprawie? — spytała Maryanna.
— To prawdopodobne — odparł oficer.
— W takim razie ja będę wam przewodnikiem! zawołała wdowa, biorąc strzelbę męża, zawieszoną na okapie nad kominem. — Dokąd chcecie iść? Zaprowadzę was; zapłacicie mi nabojami.
Chcemy iść do zamku Souday.
Dobrze; zaprowadzę was tam, znam drogę.
I, rzucając ostatnie spojrzenie na trupa męża, wdowa po Paskalu Picaut wyszła pierwsza z domu, a za nią generał.
Żona Józefa pozostała, modląc się, przy zwłokach szwagra.




V.
W którym miłość nadaje zapatrywania polityczne tym, którzy ich nie mają.

Pozostawiliśmy barona Michel’a w chwili powzięcia wielkiego postanowienia. Wszelako w chwili owej usłyszał odgłos kroków na korytarzu, wobec czego rzucił się na łóżko z zamkniętemi oczyma, ale otwartemi uszami. Te kroki przeszły, a po chwili powróciły, nie zatrzymując się przed jego drzwiami. Nie były to kroki jego matki, nie o niego zatem chodziło.
Młody baron otworzył oczy, usiadł na łóżku, i zaczął rozważać. — Trzeba — myślał — albo zerwać z matką, której najdrobniejsza wola była dla niego prawem, wyrzec się ambitnych planów, jakie snuła dla swego syna, a które chwilami wydawały się ponętne chwiejnej wyobraźni młodego barona; trzeba pożegnać się z zaszczytami, jakich królestwo lipcowe przyrzekło nie skąpić młodemu milionerowi, odważyć się na wyprawę, która mogła być krwawa, sprowadzić za sobą wygnanie, konfiskatę, śmierć; trzeba uczynić to wszystko — albo wyrzec się Maryi i zapomnieć o niej.
Michał rozważał przez chwilę, ale się nie zawahał. Upór jest pierwszym skutkiem słabości, która niekiedy obstaje przy swojem z okrutną siłą. Zresztą zbyt dużo słusznych powodów podniecało chęci młodego barona, żeby mógł się jej oprzeć. Honor nakazywał mu uprzedzić hrabiego Ronneville’a o niebezpieczeństwach, jakie mogły grozić jemu i osobie, której towarzyszył. I jedno tylko wyrzucał sobie Michał — że się zanadto opóźnił.
Pomimo ostrożności, przedsięwziętych przez matkę, Michał naczytał się tyle romansów, że wiedział, w jaki sposób, na wypadek potrzeby, dwa zwykłe prześcieradła mogą się zamienić na doskonałą drabinę, i o tem właśnie, z natury rzeczy, najpierw pomyślał. Na nieszczęście okna jego pokoju położone były tuż nad oknami izby kredensowej, skąd niechybnie dostrzeżonoby go spuszczającego się na prześcieradle.
Nawprost okien Michała stała olbrzymia topola kanadyjska, której gałęzie zbliżały się na odległość jakich pięciu stóp do balkonu. Zejście z tej topoli wydało się Michałowi, jakkolwiek niezbyt doświadczonemu w ćwiczeniach fizycznych, łatwe; ale trzeba było dotrzeć do gałęzi a młodzieniec nie ufał elastyczności swoich łydek i bał się spróbować.
Potrzeba — sprawiła, że stał się pomysłowy.
Rozglądając się po pokoju, znalazł przyrządy do łowienia ryb — troskliwość matczyna bowiem pozwalała mu na tę niewinną rozrywkę. Wziął tedy kij od wędki, zaopatrzył go w haczyk i postawił przy oknie. Poczem wziął z łóżka prześcieradło, przywiązał je jednym końcem do świecznika — potrzebny mu był bowiem przedmiot pewnej wagi, rzucił świecznik z balkonu, tak, by upadł na jedną z największych gałęzi topoli. Następnie kijem, uzbrojonym w haczyk, pochwycił fruwający koniec prześcieradła, przyciągnął do siebie i przywiązał mocno do balkonu.
Utworzywszy w ten sposób między balkonem a topolą niby most wiszący, wsiadł na niego okrakiem i, posuwając się powoli, niebawem dotarł do gałęzi, a w chwilę później był na ziemi. Wówczas, nie troszcząc się już o to, czy go kto zobaczy, przebiegł przez trawę i skierował się ku Souday, dokąd teraz znał drogę lepiej, niż ktokolwiek.
Gdy stanął na szczycie skały Serviére, usłyszał strzelaninę, która, jak mu się zdawało, rozlegała się między Montaigu a jeziorem Grand-Lieu. Ogarnęło go głębokie wzruszenie. Odgłosy tej strzelaniny silnem echem odbijały się w jego sercu, wskazując niebezpieczeństwo, może nawet już zgubę, grożącą tym, których kochał, a ta myśl przejmowała go przerażeniem; gdy pomyślał, że Marya może go oskarżać, uczynić go odpowiedzialnym za nieszczęścia, których nie umiał oszczędzić jej, jej ojcu, siostrze jej i przyjaciołom — oczy jego napełniały się łzami.
To też nietylko nie zwolnił biegu, na odgłos tej strzelaniny, ale nawet podwoił jego szybkość tak, że niebawem dotarł do pierwszych drzew lasu Machecoul. Tu, zamiast dążyć drogą, która opóźniłaby jego przybycie o kilka minut, rzucił się na boczną ścieżkę; szedł niejednokrotnie w tym samym celu.
Pod ciemnem sklepieniem drzew, wpadając kiedy niekiedy w rów, potykając się o kamień, zaczepiając się o krzak, mrok był bowiem gęsty a ścieżka bardzo wązka, przybył nareszcie do miejsca, nazwanego Czarcią Doliną. Przechodził właśnie przez strumyk, płynący w jej głębi, gdy nagle z zarośli, wyskoczył człowiek, rzucił się na niego i schwytał go tak gwałtownie, że przewrócił go na wznak w błotniste łożysko strumyka; a przykładając do skroni Michała zimną lufę pistoletu, rzejkł:
— Ani jednego krzyku! ani jednego słowa! albo śmierć!
Poczem ukląkł jednem kolanem na piersi Michała i tak pozostał bez ruchu, jak gdyby czekał na kogoś. Wreszcie, widząc, że oczekiwany nie nadchodzi, wydał okrzyk, naśladujący wrzask puhacza. Odpowiedział mu taki sam okrzyk, wybiegający z głębi lasu, poczem rozległy się szybkie kroki i ukazała się nowa osoba na widowni.
— To ty, Picaut? — spytał człowiek, który trzymał pod kolanem młodego barona.
— Nie, to nie Picaut — odparł przybyły — to ja.
— Kto ja?
— Ja, Jan Oullier!
— Jan Oullier! — krzyknął pierwszy z taką radością, że uniósł się do połowy, co przyniosło wielką ulgę jego jeńcowi.
— To wy, naprawdę? wymknęliście się czerwonym spodniom?
— Tak, dzięki wam, przyjaciele; ale nie mamy minuty czasu do stracenia, jeśli chcemy uniknąć wielkich nieszczęść.
— Co czynić? Teraz, kiedy jesteś wolny i wróciłeś do nas, wszystko pójdzie po myśli.
— Ilu ludzi masz ze sobą?
— Było nas ośmiu, gdy wychodziliśmy z Montaigu; przyłączyli się do nas ci z Vieille-Vigne: będzie nas w tej chwili piętnastu albo osiemnastu.
— A strzelby?
— Mamy wszyscy.
— Dobrze. Gdzieżeś ich rozstawił?
— Na skraju lasu.
— Musisz zgromadzić wszystkich swoich ludzi.
— Dobrze.
— Znasz rozdroże Odyńcowe?
— Jak własną kieszeń.
— Tam będziecie czekali na żołnierzy, nie w zasadzce, ale na drodze; każesz dać ognia, gdy będą oddaleni o jakie dwadzieścia kroków od twoich ludzi. Zabijcie, ilu tylko zdołacie; im mniej będzie tego robactwa, tem lepiej.
— Dobrze; a potem?
— Po tej pierwszej salwie podzielicie się na dwa oddziały: jeden ucieknie ścieżką wiodącą do Cloutiéro, a drugi drogą do Bourgnieux. Uciekając, będziecie strzelali, oczywiście; trzeba ich zachęcić do pogoni!
— Żeby odwrócić z właściwej drogi, co?
— Właśnie, Gruérin! właśnie.
— Tale, ale... a ty?
— Ja lecę do Souday. Muszę tam być za dziesięć minut.
— Hoho! Janie Oullier — rzekł chłop z powątpiewaniem.
— No, cóż to? spytał Jan Oullier. — Czyżby mi nie ufano?
— Nikt nie mówi, że tobie nie ufa, tylko, że nie ufa nikomu innemu.
— Muszę być za dziesięć minut w Souday, mówię ci; a gdy Jan Oullier mówi muszę, to tak widocznie trzeba! Ty zajmiesz żołnierzy przez pół godziny, to wszystko, czego od ciebie żądam.
— Janie Oullier! Janie Oullier!
— Co?
— A jeśli chłopy nie zechcą czekać na czerwone spodnie na drodze?
— Rozkażesz im w imię Boga!
— Gdybyś to ty im kazał, usłuchaliby; ale ja... tembardziej, że jest tam między nimi Józef Picaut, ja wiesz dobrze, że Józef Picaut nie słucha nikogo.
— Ale jeśli ja nie pójdę do Souday, kto pójdzie?
— Ja, jeśli pan zechce, panie Janie Oullier odezwał się głos, jakby wychodzący z pod ziemi.
— Kto tu mówi? — spytał gajowy.
— Jeniec, którego schwytałem przed chwilą odparł szuan.
— Jak się nazywa?
— Nie pytałem go.
— Nazwisko wasze? — spytał surowo Jan Oullier.
— Baron de la Logerie — odparł młodzieniec, który nareszcie zdołał usiąść, albowiem żelazna dłoń wandejczyka wypuściła go z uścisku.
— A! syn Miche’a... Pan jeszcze tutaj? — szepnął Jan Oullier półgłosem i wściekłym tonem.
— Tak; gdy pan Guérin mnie zatrzymał, szedłem właśnie do Souday uprzedzić mego przyjaciela Bonneville’a i Petit-Pierre‘a, że ich schronienie jest wiadome.
— A w jaki sposób dowiedział się pan o tem?
— Podsłuchawszy wczoraj wieczorem rozmowy mojej matki z Courtin’em.
— Dlaczegóż więc, mając takie piękne zamiary, opóźnił się pan tak bardzo z uprzedzeniem przyjaciela? — spytał Jan Oullier z powątpiewaniem i szyderstwem zarazem.
— Dlatego, że baronowa zamknęła mnie w mojej sypialni, że ta sypialnia położona jest na drugiem piętrze, że nie mogłem z niej się wydostać, aż dopiero dzisiejszej nocy, przez okno, i to z narażeniem życia.
Jan Oullier zastanowił się na chwilę: uprzedzenie jego przeciw wszystkiemu, co pochodziło z Logerie, było takie silne, nienawiść do wszystkiego, co nosiło nazwisko Michel, taka głęboka, że miał wstręt do przyjęcia jakiejkolwiek przysługi od młodzieńca; albowiem, pomimo tonu naiwnej szczerości, jakim Michał mówił, podejrzliwy Wandejczyk zapytywał siebie jeszcze, czy jego dobra wola nie ukrywa zdrady. Rozumiał jednak dobrze, że Guérin miał słuszność; że on jeden tylko w takiej doniosłej chwili będzie umiał natchnąć szuanów taką wiarą w siły własne, że stawią jawnie czoło wrogowi; że on jeden będzie mógł przedsięwziąć środki konieczne dla opóźnienia ich pochodu.
Z drugiej strony mówił sobie, że baron Michel lepiej niż którykolwiek z chłopów będzie umiał wytłómaczyć hrabiemu Bonneville’owi niebezpieczeństwo, jakie mu grozi i, z niechęcią wprawdzie, zdecydował się przyjąć przysługę od młodego potomka rodziny Michel.
Mruknął wszelako:
— Wilcze plemię! nie mam innego punktu wyjścia!
Poczem dodał głośno:
— A więc dobrze. Niech pan idzie! Ale czy pan zna przynajmniej dobre nogi?
— Ze stali! Niech się pan zajmie swoimi wrogami — odparł Michał — i niech pan liczy na mnie. Panu potrzeba było dziesięciu minut na drogę do Souday; ja tam będę w ciągu pięciu, zapewniam pana.
Młodzieniec otrząsnął, jak mógł, błoto, którem był okryty, i zabierał się do odejścia.
— A zna pan dobrze drogę? — zapytał Jan Oullier.
— I, jak jeszcze! Jak ścieżki parku Logerie — i, puszczając się w kierunku zamku Souday, krzyknął Wandejczykowi: Szczęść Boże, panie Janie Oullier.
— A ty — zwrócił się ten ostatni do Guérin’a — zwołaj wszystkich.
Szuan zdjął drewniany chodak i, zbliżając go do ust, zaczął w niego dmuchać, naśladując wycie wilka.
— Czy sądzisz, że cię usłyszą? — spytał Jan Oullier.
— Napewno.
— W takim razie nie mamy potrzeby czekać na nich tutaj. Idźmy na Odyńcowe rozdroże, będziesz ich wzywał po drodze, a zyskamy w ten sposób na czasie.
— O ile, mniej więcej, wyprzedziłeś żołnierzy? — zapytał Guérin, idąc za Janem Oullier’em.
— O pół godziny z okładem; zatrzymali się przed folwarkiem Pichardiére.
— Pichardiére? — powtórzył Guérin zamyślony.
— Niewątpliwie; Paskal Picaut, którego obudzili, służy im najpewniej za przewodnika. Czy on do tego niezdolny?
— Paskal Picaut nie będzie już służył za przewodnika nikomu: Paskal Picaut już się nie obudzi! odparł Guérin ponurym głosem.
— Aha! rzekł Jan Oullier — a więc tam... to był on?
— Tak, to był on.
— I zabiliście go?
— Bronił się, wołał pomocy; żołnierze byli już przy nas na odległość strzału. Nie było rady!
— Biedny Paskal! — rzekł Jan Oullier.
— Tak — odparł Guérin — pomimo wszystko był to człowiek uczciwy.
— A jego brat? — spytał Jan Oullier. — Jego brat?...
— Tak, Józef.
— Przypatrywał się rzekł Guérin:
Jan Oullier otrząsnął się, jak wilk, którego ugodzi w bok nabój śruciny. Ten mocny człowiek pogodził się ze wszystkimi skutkami strasznych walk wojen domowych; ale tego nie przewidział i zadrżał ze zgrozy.
Chcąc ukryć wzruszenie przed Guérin’em, przyśpieszył kroku tak, że Guérin, który zresztą zatrzymywał się kiedy niekiedy, by zawyć przy pomocy chodaka, z trudnością dążył za nim.
Nagle usłyszał, że Jan Oullier gwizdnął z cicha na znak, żeby przystanął. Byli w tej chwili w miejscu w lesie, nazwanem kaskadą Baugé, w niewielkiem już oddaleniu od Odyńoowego rozdroża.




VI.
Kaskada Baugé.

Kaskada Bauge, to właściwie trzęsawisko, nad którem droga, wiodąca do Souday, wznosi się prawie prostopadle. Jest to jeden z najbardziej stromych stoków w tym górzystym lesie. Kolumna czerwonych spodni, jak Guérin nazywał żołnierzy, miała najpierw przebyć to trzęsawisko, a potem wejść na to spadziste zbocze.
Jan Oullier przybył do miejsca, gdzie droga ciągnie się, przy pomocy faszyn, przez trzęsawisko a potem wiedzie na wzgórze. Tutaj, jak wspomnieliśmy, gwizdnął na Guérin’a, który go zastał zadumanego.
— I cóż spytał Guerin — o czem myślisz?
— Myślę — odparł Jan Oullier — że to miejsce byłoby może lepsze, niż Odyńcowe rozdroże.
— Tem bardziej — rzekł Guérin — że jest tu wóz, za który możnaby się ukryć.
Jan Oullier, który nie zwrócił na to uwagi, spojrzał uważnie na przedmiot, wskazany przez towarzysza. Był to ciężki wóz, naładowany drzewem a pozostawiony przez woźniców na noc pod trzęsawiskiem, dlatego niewątpliwie, że, zaskoczeni przez ciemności, nie mieli odwagi puścić się wązką drogą, która, niby most, przechodziła przez moczary.
— Mam myśl — rzekł Jan Oullier, spoglądając kolejno na wóz i na wzgórze, wznoszące się jak ciemny szaniec z przeciwnej strony moczaru — tylko trzebaby...
I Jan Oullier rozejrzał się dokoła.
— Trzebaby, co?
— Żeby oni przyszli.
— Już są — rzekł Guérin. — Patrz, widzisz, jest Patry, są dwaj bracia Gambier i ludzie z Vieille-Vigne, jest nareszcie i Józef Picaut.
Jan Oullier odwrócił się, żeby nie widzieć tego ostatniego.
Istotnie, szuanie przybywali ze wszystkich stron; wychodzili po jednemu z za każdego płotu, wysuwali się po jednemu z każdego krzaka. Niebawem wszyscy byli zgromadzeni.
— Chłopcy — rzekł Jan Oullier — od czasu, jak Wandea jest Wandeą, to jest odkąd walczy, nigdy jeszcze jej synowie nie mieli tak naglącego, jak dzisiaj, obowiązku złożenia dowodów, że posiadają serce i wiarę. Jeśli nie zatrzymamy żołnierzy Ludwika Filipa, nastąpi wielki nieszczęście; nieszczęście takie, moje dzieci, że zmaże całą sławę, jaką okrył się nasz kraj. Ja jestem zdecydowany pozostawić kości tu, w tem trzęsawisku, zanim pozwolę, żeby ta piekielna kolumna podążyła dalej.
— I my również, Janie Oullier — odpowiedziały wszystkie głosy.
— Dobrze! nie spodziewałem się też niczego innego od ludzi, którzy szli za mną od Montaigu, by mnie wyswobodzić, i którym się to udało. Na początek tedy, czy przeraziłaby was propozycya, żebyście mi dopomogli wepchnąć ten wóz na szczyt wzgórza?
— Spróbujmy — rzekli Wandejczycy.
Jan Oullier stanął na ich czele i ciężki wóz, ciągniony z przodu, popychany z tyłu, przebył bez wypadku trzęsawisko i niebawem stanął na szczycie zbocza. Gdy Jan Oullier obstawił wóz kamieniami tak, żeby nie stoczył się, pchany własnym ciężarem.
— A teraz — rzekł — ukryjecie się z każdej strony moczaru, połowa z prawej, połowa z lewej strony, a gdy nadejdzie czas, to jest, gdy krzyknę: „Ognia!“ zaczniecie strzelać. Jeśli żołnierze się zawrócą i będą was ścigali, jak mam nadzieję, cofajcie się powoli w stronę Grand-Lieu, zawsze w ten sposób, żeby się oddalali od Souday, dokąd zmierzają. Jeśli, przeciwnie, puszczą się w dalszą drogę pośpiesznym marszem, w takim razie pójdziemy czekać na nich na Odyńcowcm rozdrożu.
Szuanie poszli ukryć się po obu stronach trzęsawiska; Jan Oullier pozostał sam z Guérin’em. Po chwili rzucił się na płask, i przylepił ucho do ziemi.
— Zbliżają się — rzekł — idą drogą do Souday, jakgdyby ją znali. Kto, u dyabła, może ich prowadzić, skoro Paskal Picaut nie żyje?
— Znaleźli na folwarku jakiego chłopa, którego zmusili.
— W takim razie i tego trzeba będzie im zabrać... W głębi lasu, bez przewodnika, ani jeden nie powróci do Montaigu!
— Ależ ty nie masz broni, Janie?
— Ja — odparł stary Wandejczyk, śmiejąc się przez zęby — mam broń taką, która położy ich więcej, niż twój karabin, a za dziesięć minut, bądź spokojny, jeśli wszystko pójdzie, jak się spodziewam, strzelby nie będą rzadkością wzdłuż kaskady Baugé.
To mówiąc, Jan Oullier wstał, wszedł na zbocze i zbliżył się do wozu.
Czas był już wielki: gdy wchodził na szczyt wzgórza, dobiegł go ze stoku przeciwległego odgłos kamieni, staczających się pod nogi koni i ujrzał kilka iskier, sypiących się z pod ich kopyt. Powietrze zresztą przesycone było temi falami drgań, jakie w nocy oznajmiają zbliżanie się uzbrojonego oddziału.
— Idź do nich — rzekł Jan Oullier do Guérin’a — ja zostanę tutaj.
— Po co?
— Zobaczysz za chwilę.
Guérin usłuchał. Jan Oullier wsunął się pod wóz i czekał.
Zaledwie Guérin zajął stanowisko obok towarzyszów, dwaj strzelcy straży przedniej ukazali się na brzegu trzęsawiska. Obejmując odrazu całą trudność przeprawy, zatrzymali się z pewnem wahaniem.
— Prosto przed siebie! — krzyknął głos energiczny i dobitny jakkolwiek o brzmieniu niewieściem — prosto przed siebie!
Dwaj strzelcy weszli w trzęsawisko i, dzięki drodze naznaczonej faszyną, przebyli je bez wypadku; poczem zaczęli wchodzić na wzgórze, zbliżając się coraz bardziej do wozu, a zatem i do Jana Oulliera. Gdy byli już tylko w odległości jakich dwudziestu kroków od niego, Jan Oullier, siedząc ciągle pod wozem, uczepił się rękoma osi a nogami drągów przednich i tak zawisł bez ruchu. Strzelcy, zbliżywszy się tuż do wozu, obejrzeli go uważnie, z wysokości siodła, ale, nie widząc nic, co mogłoby wzbudzić w nich podejrzenie, podążyli w dalszą drogę.
Kolumna była w owej chwili na brzegu trzęsawiska. Wdowia przeszła naprzód, potem generał, potem strzelcy, za strzelcami dążyła piechota.
W chwili, gdy kolumna docierała do stóp zbocza, huk, podobny do grzmotu, stoczył się ze szczytu, na który żołnierze wejść mieli; ziemia zadrżała pod ich nogami, a z wysokości wzgórza runął, jakby lodozwał, z szybkością pioruna.
— Na bok! — krzyknął Dermoncourt głosem, który panował nad tym całym straszliwym hukiem.
I, chwytając wdowę za ramię, dał ostrogę koniowi, który skoczył i rzucił się w krzaki. Generał zatroszczył się przedewszystkiem o swoją przewodniczkę — na razie ona była mu najcenniejsza. Oboje zostali uratowani.
Ale żołnierze, w większej części, nie mieli już czasu wykonać rozkazu zwierzchnika. Obezwładnieni osobliwym hukiem, nie wiedząc, z jakim nowym wrogiem mają do czynienia, oślepieni ciemnością, czując, że otacza ich zewsząd niebezpieczeństwo, pozostali na środku drogi, i wóz, zepchnięty na zbocze przez Jana Oullier’a, wpadł między nich, zabijając tych, którzy znaleźli się pod jego kołami, raniąc tych, których zasypał szczątkami swoimi.
Chwila osłupienia nastąpiła po tej katastrofie; lecz wnet rozległ się silny głos Dermoncourt’a:
— Naprzód, żołnierze! naprzód! wydostańmy się co prędzej z tej zasadzki.
W tejże chwili głos niemniej silny, niż głos generała, krzyknął:
— Ognia, chłopcy!
Z każdego krzaku dokoła trzęsawiska wypadła błyskawica i grad kul zasyczał dokoła kolumny.
Głos, który zakomenderował: ognia, rozległ się na przedzie kolumny, strzały padały z za nią; generał, stary wilk wojskowy, równie przebiegły, jak Jan Oullier, zrozumiał manewr. Chciano go zwrócić z drogi.
— Naprzód! — krzyknął — nie traćcie czasu na odstrzeliwanie... Naprzód! naprzód!
Żołnierze szybkim marszem ruszyli dalej i, pomimo strzelaniny, dotarli do szczytu wzgórza. Jednocześnie zaś Jan Oullier zbiegi szybko a pagórka i niebawem znalazł się śród towarzyszów.
— Brawo! — zawołał Guérin. — Gdybyśmy mieli z dziesięć rąk, jak twoje i kilka takich wozów z drzewem, bylibyśmy teraz oswobodzeni od tych przeklętych żołnierzy.
— Hm! — odparł Jan Oullier — nie jestem taki zadowolony, jak ty. Spodziewałem się, że się cofną, a tymczasem oni sobie idą w dalszą drogę. Zatem na rozdroże Odyńoowe! a prędko, jak tylko nogi nas poniosą.
— Któż to utrzymuje, że żołnierze idą w dalszą drogę? — zapytał jakiś głos.
Jan Oullier zbliżył się do miejsca, z którego głos ten się odezwał, i poznał Józefa Picaut’a. Wandejczyk, klęcząc na jednem kolanie, opróżniał sumiennie kieszenie trzech żołnierzy, których olbrzymi pocisk Jana Oullier’a zmiażdżył. Stary gajowy odwrócił się ze wstrętem.
— A ja utrzymuję — mówił dalej Józef Picaut, chowając łup do torby, którą zawsze nosił przy sobie — że od przybycia na szczyt wzgórza błękitni nie ruszyli z miejsca. Nie macie chyba wszyscy uszu, że nie słyszycie ich tupotu? Jeśli wy nie słyszycie tego, to ja słyszę.
— Trzebaby się upewnić — rzekł Jan Oullier do Guérin’a, unikając w ten sposób odpowiadania Józefowi.
— Masz słuszność, idę — odparł Guérin.
Wandejczyk przeszedł przez trzęsawisko, rzucił się w sitowie, wszedł na zbocze do połowy, tu położył się na płask i czołgał się, jak jaszczurka wzdłuż skał, tak powoli i ostrożnie między paprociami, że od jego przejścia zaledwie poruszały się ich wierzchołki. Gdy już był tylko w odległości trzydziestu kroków od szczytu, uniósł się nieco, wsadził kapelusz na gałąź i poruszył nim nad głową.
W tejże chwili padł ze szczytu strzał, a kapelusz Guérin’a poleciał na odległość dwudziestu kroków od właściciela.
— Ma słuszność — rzekł Jan Oullier, usłyszawszy strzał. — Ale czem się to dzieje, że zaniechali powziętego projektu? Czy ich przewodnik został zabity?
— Ich przewodnik nie został zabity — rzekł Józef Picaut, głosem ponurym.
— A więc go widziałeś? — spytał jakiś głos, gdyż Jan Oullier, jak się zdawało, postanowił nie rozmawiać z Picaut’em.
— Tak — odparł szuan.
— I poznałeś go?
— Tak.
— W takim razie — szepnął Jan Oullier, mówiąc do siebie — znaczy to, że nie lubią trzęsawisk, a powietrze, unoszące się z moczarów, uważa ją za niezdrowe. Za temi skałami mają doskonałą ochronę i zostaną tam pewnie do świtu.
Istotnie niebawem zabłysły na szczycie wzgórza słabe blaski, które stopniowo potęgowały się i po dłuższej chwili cztery czy pięć ognisk oświetliło krwawą łuną nędzne krzaki, wyrastające w szczelinach skał.
— To dziwne, jeśli przewodnik jest jeszcze z nimi — rzekł Jan Oullier. — Ale wreszcie to możliwe; ponieważ jednak, jeśli zmienią plan, będą musieli przejść zawsze przez Odyńcowe rozdroże...
Rozejrzał się dokoła, a spostrzegłszy Guérin’a, który wrócił i stanął przy nim, dodał:
— Ty pójdziesz tam ze swymi ludźmi, Guérin.
— Dobrze — odparł ów.
— Jeśli ruszą w dalszą drogę, wiesz, co ci czynić należy; jeśli zaś przeciwnie, postanowili tu biwakować, za godzinę możesz im pozwolić szczękać zębami dowoli dokoła ogniska; napaść na nich będzie już zbyteczna.
— A to dlaczego? — spytał Józef Picaut.
Zapytany bezpośrednio, jako dowódca, o rozkaz, jaki wydał, Jan Oullier zmuszony był odpowiedzieć.
— Dlatego odparł — że to zbrodnia narażać niepotrzebnie życie dzielnych ludzi.
— Powiedzcie po prostu, Janie Oullier...
— Co? — przerwał żywo stary gajowy.
— Powiedzcie: „Dlatego, że moi panowie, szlachta, której służę, nie potrzebują już życia tych dzielnych ludzi“; i tym razem powiecie prawdę, Janie Oullier.
— Kto mówi, że Jan Oullier kłamał kiedykolwiek? — zapytał stary gajowy, marszcząc brwi.
— Ja! — odparł Józef Picaut.
Jan Oullier zacisnął zęby, ale się pohamował; postanowił nie przyjaźnić się, ale też i nie wdawać się w sprzeczki z byłym galernikiem.
— Ja — powtórzył ten — ja, który utrzymuję, że to bynajmniej nie przez troskliwość o nasze ciała chcecie nam przeszkodzić w wykorzystaniu naszego zwycięstwa, ale dlatego, że kazaliście nam się bić jedynie, by nie dopuścić czerwonych spodni do rabowania zamku Souday.
— Józefie Picaut — odparł Jan Oullier ze spokojem — jakkolwiek nosimy tę samą barwę, nie idziemy temi samemi drogami i nie zmierzamy do tego samego celu. Mniemałem zawsze, że ludzie, bez względu na zapatrywania, są braćmi, i nie chcę daremnie rozlewać krwi braci moich.. Co zaś do moich stosunków z mymi panami, uważałem zawsze pokorę za pierwszy obowiązek chrześcijanina, zwłaszcza, gdy ten chrześcijanin jest ubogim chłopem, jak wy i ja. Wreszcie posłuszeństwo było zawsze dla mnie nieubłaganem prawem żołnierza. Wiem, że wy tak nie myślicie; tem gorzej dla was! W innych okolicznościach kazałbym wam może pożałować tego, coście powiedzieli; ale w tej chwili nie należę do siebie... podziękujcie za to Bogu!
— No, to, gdy będziecie znów należeli do siebie — rzekł drwiąco Józef Picaut — wiecie, gdzie mnie można znaleźć, nieprawda, Janie Oullier? nie będziecie mnie szukali długo.
Poczem, zwracając się do towarzyszów, dodał:
— A teraz, jeśli są między wami tacy, którzy sądzą, że szaleństwem jest czekać na zająca, czatując, gdy można go schwytać w schronisku, niechaj ci idą za mną.
Nikt się nie poruszył; nikt nawet nie odpowiedział.
Józef Picaut, wobec milczenia, jakiem przyjęto jego propozycyę, machnął ręką, rozzłoszczony i wszedł w gęstwinę.
— Dalej, w drogę — rzekł Jan Oullier do szuanów — na Odyńcowe rozdroże, a żywo! Idźcie łożyskiem strumienia, a za kwadrans będziecie na miejscu.
— A ty, Janie Oullier? — spytał Guérin.
— Ja — odparł stary gajowy — biegnę do Souday; chcę się upewnić, że ten Michel spełnił swoją misyę.
Mały oddział oddalił się, posłuszny, dążąc, jak polecił Jan Oullier z biegiem strumienia. Stary gajowy pozostał sam. Przez kilka chwil słuchał szmeru wody, którą szuanie dążyli, poczerm zwrócił głowę w stronę żołnierzy. Skały, na których kolumna zatrzymała się, tworzyły łańcuch, ciągnący się od wschodu na zachód w kierunku Souday. Na wschodzie kończył się o jakie dwieście kroków od miejsca, gdzie rozegrała się scena, którą opisaliśmy powyżej, łagodnym stokiem, ciągnącym się aż do strumienia. Od zachodu łańcuch skalisty przedłużał się przez pół mili mniej więcej, a im więcej zbliżał się do Souday, tem stawał się bardziej urwisty, im wyżej się wznosił, tem spadzistsze i bardziej ogołocone z roślinności były zbocza skał.
Z tej strony łańcuch skalisty kończył się prawdziwą przepaścią, na której dnie wznosiły się olbrzymie skały prostopadłe, sterczące nad strumieniem.
Raz a może dwa razy w życiu, podczas polowania na dzika, Jan Oullier odważył się zejść do tej przepaści, do której wiodła ścieżka, ginąca śród zarośli, zaledwie jedną stopę szeroka a nazwana Kozią Dróżką. Znało ją tylko kilku myśliwych.
Ale Jan Oullier schodził nią z taką trudnością i narażając się na takie wielkie niebezpieczeństwo, że nieprawdopodobne wydało mu się, by ktokolwiek mógł w nocy posługiwać się tem przejściem.
Jeśli dowódca kolumny nieprzyjacielskiej chciał w dalszym ciągu iść na Souday, musiał albo dążyć drogą, wiodącą do Odyńcowego rozdroża, gdzie spotkałby szuanów, albo zejść ze zbocza, jak wszedł, i maszerować stłumieniem, którym Wandęjczycy poszli w górę. Ale strumień ten w niewielkiej odległości zamieniał się w potok głęboki i bystry, a krzaki cierniowe uniemożliwiały dostęp do jego wybrzeży. Z tej strony zatem nie groziło żadne niebezpieczeństwo.
A jednakże, przeczuciem wiedziony, Jan Oullier był zaniepokojony. Nie mógł uwierzyć, żeby Dermoncourt ustąpił po pierwszym ataku i tak łatwo porzucił zamiar pójścia na Souday. Zamiast tedy oddalić się, jak zapowiedział, Jan Oullier spoglądał na szczyty niespokojny i zamyślony, albowiem zdawało mu się, że ogniska traciły blask, a światło, jakie rzucały na skały, stawało się coraz bledsze. Nie namyślał się zbyt długo, tą samą drogą i w ten sam sposób, co Guérin, wczołgał się aż do stóp głazów, które okalały szczyt, niby wałem.
Nasłuchiwał przez chwilę; nie dobiegł go żaden odgłos. Wówczas stanął i przez szparę między dwoma wielkimi głazami zajrzał i zobaczył pustkę.
Ogniska opuszczone dogasały śród ciszy.
Jan Oullier wdrapał się na skałę, zesunął się ze strony przeciwnej i stanął na miejscu, gdzie spodziewał się zastać żołnierzy.
Żołnierze znikli.
Wówczas wydał okrzyk straszliwy, okrzyk wściekłości bezbrzeżnej i, ze zwinnością ściganego łosia, wysilając swoje stalowe mięśnie, popędził wzdłuż łańcucha skalistego w kierunku Souday.
Trudno było już wątpić, nieznany przewodnik, a właściwie znany tylko Józefowi Picaut’owi, skierował żołnierzy w stronę Koziej Dróżki.
Gdy Jan Oullier stanął na ostatniem wzgórzu nad doliną, ujrzał żołnierzy. Ostatni schodzili właśnie ze zbocza; wbrew wszelkim oczekiwaniom puścili się Kozią Dróżką i przy blasku pochodni widać było, jak szli wężowym szeregiem wzdłuż przepaści.
Jan Oullier uczepił się olbrzymiego głazu, na którym stał, i potrząsnął nim w nadziei, że głaz zachwieje się i stoczy na ich głowy. Ale wysiłki tej szalonej wściekłości były daremne, a na przekleństwa, jakie sypały się przytem z ust Jana Oullier’a, odpowiedział śmiech szyderski.
Stary gajowy odwrócił się, myśląc, że tylko szatan sam tak śmiać się może, i ujrzał Józefa Picaufa.
— I cóż, gospodarzu Janie — rzekł, wychodząc z za krzaku ostrokrzewu — wydaje mi się, że moja czatownia była lepsza, niż wasza; straciłem tylko czas, dzięki wam, przybyłem za późno, wasi przyjaciele mogą za to odpokutować.
— Boże! Boże! — zawołał Jan Oullier, chwytając się oburącz za włosy. — któż mógł ich poprowadzić przez Kozią Dróżkę?
— W każdym razie — rzekł Józef Picaut — ta, która ich tam poprowadziła, nie odprowadzi ich już ani tą drogą, ani żadną inną. Przypatrz jej się dobrze teraz, Janie Oullier, jeśli chcesz ją widzieć żywą.
Jan Oullier przechylił się ponownie.
Żołnierze przeszli przez strumień i ustawiali się dokoła generała. Śród nich widać było kobietę z rozwianym włosem, która palcem wskazywała generałowi drogę, jaką miał iść.
— Maryanna Picaut! — krzyknął Jan Oullier.
Szuan nic nie odpowiedział, ale złożył się do strzału i powoli nastawiał fuzyę do celu. Jan Oullier odwrócił się, na odgłos odwodzonego kurka. W chwili, gdy strzelec miał go spuścić, Oullier podniósł znienacka lufę.
— Nieszczęśliwy! — rzekł — pozwól jej przynajmniej pochować twego brata.
Strzał uleciał w powietrze; kula zginęła w przestrzeni.
— Masz! krzyknął Józef Picaut, wściekły, chwytając strzelbę za lufę i wymierzając kolbą straszny cios w głowę Oullier’owi, który nie — spodziewał się tej napaści — masz! z takimi białymi, jak ty, obchodzą się, jak z błękitnymi!
Pomimo siły herkulesowej, stary Wandejczyk upadł najpierw na kolana, poczem, nie mogąc się utrzymać nawet w tej pozycyi, stoczył się wzdłuż skały. Spadając, uchwycił się instynktownie ręką kępy wrzosu, lecz niebawem odczuł, że kępa usuwa się stopniowo pod ciężarem jego ciała.
Jakkolwiek oszołomiony, Jan Oullier, niezupełnie jednakże utracił przytomność i, spodziewając się, że wątłe gałązki, które utrzymywały go nad przepaścią, złamią się lada chwila, polecał duszę swoją Bogu.
W tejże chwili usłyszał odgłos strzałów i poprzez, nawpół przymknięte powieki ujrzał jakby przelatujące iskierki.
Spodziewając się, że to nadchodzą szuanie, prowadzeni przez Guérin’a, usiłował krzyknąć; ale zdawało mu się, że miał głos uwięziony w gardle, i że nie mógł podnieść tej, niby ołowianej dłoni, która powstrzymywała dech na jego ustach. Zapomniał o ciosie, jaki otrzymał, i zdało mu się, że spływa mu z czoła krwawy pot na piersi.
Stopniowo siły opuszczały go, palce się rozkurczały, mięśnie rozprężały, a trwoga, jaka go ogarniała, była tem straszniejsza, że mu się wydawało, iż własnowolnie puszcza gałązki, które utrzymywały go nad próżnią. Jakaś niepokonana siła ciągnęła go ku przepaści; palce jego puściły ostatnią podporę.
Ale w tej samej chwili, kiedy wyobrażał sobie, że, spadając, usłyszy świst powietrza, że uczuje, jak ostrze skały rozdzierać mu będzie ciało, ściągnęły go silne ręce i przeniosły na małe płasko wzgórze, ciągnące się o kilka kroków od przepaści.
Był uratowany!
Tylko ręce owe potrząsały nim tak brutalnie, że chyba nie były rękoma przyjaciela.




VII.
Goście zamku Souday.

Nazajutrz po przyjeździe hrabiego Bonneville’a i jego towarzysza do zamku Souday, margrabia powrócił z wyprawy a raczej z narady.
Czcigodny szlachcic był w najgorszym humorze. Zgromił córki za to, że nie wyszły na jego powitanie przynajmniej przede drzwi, klął Jana Oullier’a, który ośmielił się pójść na jarmark do Montaigu bez jego pozwolenia, i skrzyczał kucharkę, która, w braku Oullier’a przyszła potrzymać strzemię, a która, zamiast wziąć prawe, ciągnęła ze wszystkich sił lewe, co zmusiło margrabiego do zejścia z konia od strony przeciwległej tarasowi.
Wchodząc do salonu, pan de Souday w dalszym ciągu ujawniał swój gniew wyrażeniami tak energicznemi, że Berta i Marya, jakkolwiek przyzwyczajone do niezbyt delikatnej mowy, na jaką pozwalał sobie często stary emigrant, nie wiedziały, jak się zachować.
Napróżno próbowały najsłodszych pieszczot, by spędzić chmurę z czoła ojca; nic nie pomagało, a margrabia, grzejąc nogi przy ogniu kominkowym, walił w buty palony batem, zrozpaczony, że te buty nie są panami takimi a takimi, których obrzucał różnemi wyzwiskami.
Słowem, margrabia był wściekły.
Stało się bowiem, że od pewnego czasu przyjemności polowania przestały go bawić; ziewał też już często, grając w wista, którym regularnie kończył wszystkie swoje wieczory — pobyt w Souday zaczynał go nudzić coraz silniej. Niejednokrotnie wracał myślą do dawnych walk wandejskich i nie wątpił ani chwili, że, w pełnem przygód życiu partyzanta odnajdzie te głębokie rozkosze, których samo wspomnienie opromieniało urokiem dni jego starości.
Z zapałem tedy przyjął zapowiedź powstania, ale spotkał się u swoich współwyznawców politycznych z oziębłością, z pragnieniem zwłoki, które doprowadzały go do rozpaczy. Jedni twierdzili, że duch ludności nie dojrzał jeszcze do wybuchu; inni, że nierozważnie było przedsiębrać cokolwiek, nie upewniwszy się poprzednio o nastroju dla armii; inni znów przytaczali, że zapał religijny i polityczny ochłódł bardzo śród chłopów, że trudno będzie poprowadzić ich do walki; i bohaterski margrabia, który nie mógł zrozumieć, że cała Francya nie jest gotowa, skoro muła kampania wydaje się jemu zupełnie przyjemną rozrywką, powiedział swoim przyjaciołom pstro wręcz, co myśli i powrócił do zamku, nie chcąc dalej słuchać ich wywodów.
Marya, wiedząc do jakiego stopnia jej ojciec szanował tradycyą gościnności, skorzystała z chwilowego uspokojenia się złego humoru czcigodnego szlachcica i zawiadomiła go ostrożnie o obecności hrabiego Bouneville’a w zamku, mając nadzieję, że w ten sposób ułagodzi gniew porywczego starca.
— Bonneville! Bonneville! Co to to jest Bonneville? — mruknął margrabia Souday. — Pewnie jaka kapuściana głowa, albo jaki adwokat; jeden z tych oficerów, co to się rodzą w epoletach, albo jeden z tych gadułów, którzy strzelali zawsze tylko językiem; fanfaron, który nam będzie dowodził, że trzeba czekać i pozwolić Ludwikowi Filipowi, by zdobył sobie popularność! jak gdyby, przypuszczając, że popularność jest potrzebna, nie stokroć prościej i łatwiej byłoby zdobywać ją dla naszego króla!
— Widzę, że pan margrabia jest za powstaniem niezwłocznym — odezwał się głosik łagodny i melodyjny obok margrabiego Souday’a.
Margrabia odwrócił się i ujrzał młodzieńca ubranego po chłopsku, który, oparty, jak on, o kominek, jak on, grzał nogi przy ognisku. Obcy młodzieniec wszedł po cichu drzwiami bocznemi, a margrabia, który zresztą był odwrócony do niego plecami w chwili, gdy on wchodził, mówiąc w uniesieniu, nie zwracał uwagi na znaki, jakimi córki ostrzegały go o obecności gościa.
Petit-Pierre — on to był bowiem — wyglądał na lat szesnaście, najwyżej osiemnaście; ale był bardzo szczupły i wątły na swój wiek; twarz miał bladą, a długie czarne loki, które ją okalały, potęgowały jeszcze jej białość; wielkie błękitne oczy promieniały inteligencyą i odwagą, usta, delikatnie zarysowane, i z lekka podniesione w kącikach, ożywiały się złośliwym uśmiechem; podbródek, silnie wystający, wskazywał niezwykłą siłę woli; wreszcie niewielki nosek orli dopełniał oblicza, którego wytworność stanowiła osobliwą sprzeczność ze strojem chłopskim.
— Pan Petit-Pierre — rzekła Berta, biorąc za rękę przybysza i przedstawiając go ojcu.
Margrabia złożył głęboki ukłon, na który młody wieśniak odpowiedział ukłonem, pełnym wdzięku.
Stary emigrant niebardzo był zaintrygowany strojem i nazwiskiem swego gościa: wielka wojna przyzwyczaiła go do tych przezwisk, któremi ludzie najwyżej urodzeni osłaniali swoje pochodzenie, do tych strojów, pod którymi usiłowali ukryć wrodzoną dystynkcyę; zdumiewała go tylko wielka młodość gościa.
Panny de Souday powiedziały mi, że miały szczęście wyświadczyć wczoraj wieczorem małą przysługę panu i przyjacielowi pańskiemu, hrabiemu Bonneville’owi; podwójnie tedy żałuję, że nie byłem w domu. Gdyby nie niemiła pańszczyzna, do jakiej zmusili mnie ci panowie, byłbym sam miał zaszczyt otworzenia panom podwojów mego biednego zamku. Spodziewam się jednak, że te dzierlatki zrozumiały, iż to ich obowiązek zastępować mnie godnie i że nie szczędzono niczego, w miarę naszej skromnej możności, by panom ten nudny pobyt uprzyjemnić.
— Gościnność pańska, panie margrabio, mogła tylko zyskać, mając takie miłe i pełne wdzięku wykonawczynie — odparł z galanteryą Petit-Pierre. — Sądzę, że mało kobiet na dworze posiada tyle wdzięku i taką wytworności, jak te młode panie, i zapewniam pana, że niema kobiet, które łączyłyby z temi zaletami szlachetność serca i uczuć, jakiej obie córki pana margrabiego złożyły dowody.
— Na dworze? — spytał margrabia Souday ze zdumieniem, patrząc badawczo na Petit-Pierre’a.
Petit-Pierre zarumienił się z uśmiechem, jak aktor, który się myli wobec przychylnych słuchaczów.
— Mówię tak na domysł, panie margrabio — odparł ze zmieszaniem za głębokiem, by nie było sztuczne — mówię na dworze, bo nazwisko córek pańskich tam wyznaczyło im miejsce, bo tam wreszcie radbym je widzieć.
Margrabia Souday zarumienił się również dlatego, że wywołał rumieniec na oblicze swego gościa; dotknął mimowoli incognita, w jakiem ten pragnął pozostać, a wytwornie grzeczny stary szlachcic wyrzucał sobie gorzko ten błąd.
Petit-Pierre zabrał znów głos z ożywieniem.
— Gdy te panie raczyły przedstawić mnie panu margrabiemu, mówiłem właśnie, że mam wrażenie, iż pan jest jednym z tych, którzy pragną powstania niezwłocznego.
— Do kroćset, naturalnie! panu mogę się do tego przyznać, bo, jak widzę, pan jest z naszych...
Petit-Pierre skinął głową potakująco.
— Tak, takie jest moje zdanie — ciągnął dalej margrabia — ale napróżno będę gadał i robił, nikt nie uwierzy staremu szlachcicowi, który osmalił swoją skórę w straszliwym ogniu, jaki płonął w kraju od 93 do 97; słuchać będę bandy gadułów, adwokatów bez spraw, fircyków, którzy się boją spać na wolnem powietrzu, niszczyć odzież w zaroślach; tchórzów, durniów... — dodał margrabia, depcąc z wściekłością głownie w kominku, które mściły się, rzucając na jego buty tysiące iskierek.
— Ojcze — rzekła łagodnie Marya, zauważywszy uśmiech przelotny Petit-Pierre’a — ojcze, uspokój się!
— Nie, ja się nie uspokoję — odparł porywczy starzec. — Wszystko było gotowe; Jan Oullier zapewniał mnie, że moja dywizya ryczy z zapału; a teraz odroczyli sprawę z 14-go maja na bezrok!
— Cierpliwości, panie margrabio — rzekł Petit-Pierre — wybije właściwa godzina.
— Cierpliwości! cierpliwości! łatwo tak panu, mówić — odparł margrabia, wzdychając. — jesteś pan młody, masz czas czekać; ale ja... kto wie, czy Bóg użyczy mi jeszcze tylu dni, żebym ujrzał powiewający ten stary, ukochany sztandar, pod którym wałczyłem z taką radością?
Skarga starca wzruszyła Petit-Pierre’a.
— Ależ czy pan margrabia nie słyszał, jak ja, że wstanie zostało odroczone jedynie z powodu niepewności co do przybycia księżny?
To słowa wzmogły jeszcze gniew starca.
— Daj-że mi pokój, młodzieńcze — wybuchnął. — Czy ja nie znam tego starego figla? czy, w ciągu pięciu lat partyzantki w Wandei nie przyrzekano nam ustawicznie tego miecza królewskiego, który miał zgromadzić dokoła siebie wszystkie pożądania? czy nie należałem do tych, którzy 2-go października czekali na. hrabiego d’Artois na wybrzeżu wyspy Dieu? Nie zobaczymy tej księżny w 1832-gim, jak nie widzieliśmy księcia w 1796! Nie przeszkodzi mi to oddać za nich życia, jak jest obowiązkiem szlachcica. Gałęzie muszą paść wraz ze starym pniem.
— Panie margrabio — rzekł Petit-Pierre, głosem niezwykle wzruszonym — przysięgam panu, że księżna de Berry, gdyby miała choćby tylko łupinę orzecha na swoje usługi, przepłynęłaby morze, by stanąć pod sztandarem, który Charette niósł ręką taką waleczną i taką szlachetną; przysięgam, że dzisiaj przybędzie, jeśli nie zwyciężyć, to przynajmniej umrzeć wraz z tymi, którzy powstaną, by bronić praw jej syna!
Tyle było energii w tych słowach, niezwykłych w ustach wieśniaka szesnastoletniego, że margrabia Souday spojrzał na swojego interlokutora z głębokiem zdumieniem.
— Kimże jesteś, młodzieńcze, a raczej dziecię — spytał, ulegając zaciekawieniu — kimże jesteś, że mówisz w ten sposób o postanowieniach jej królewskiej wysokości i ręczysz za jej czyny?
— Zdawało mi się, panie margrabio, że panna de Souday, przedstawiając mnie, raczyła panu powiedzieć moje nazwisko.
— Słuszna uwaga, panie Petit-Pierre — rzekł margrabia zmieszany. — Przepraszam stokrotnie! ale — dodał, zwracając się z coraz większą uwagą do swego interlokutora, przypuszczał teraz bowiem, że jest to syn jakiego wybitnego dygnitarza — czy nie byłoby niedyskretnie zapytać o pańskie zdanie w sprawie powstania? Jakkolwiek jesteś pan jeszcze bardzo młody, niemniej mówisz tak rozsądnie, że nie taję, iż radbym zdanie to usłyszeć.
— Wyjawię je tem chętniej panu margrabiemu, że jest prawie takie samo, jak zdanie pana.
— Istotnie?
— Według mego zdania zatem, stało się bardzo źle, panie margrabio, że nie mogliśmy wyruszyć z naszych kryjówek, jak było umówione, w nocy z 13-go na 14-ty maja.
— A co! nie mówiłem? A jakie są powody pańskie?
— Moje powody są następujące: żołnierze stoją załogą w miasteczkach, umieszczeni u mieszkańców, rozproszeni, oddaleni wzajemnie od siebie, bez kierunku, bez sztandaru; nie było nic łatwiejszego, jak zaskoczyć ich niespodzianie i rozbroić w pierwszej chwili.
— Słusznie, słusznie; tymczasem teraz...?
— Teraz... przed dwoma dniami wydany został rozkaz opuszczenia tych drobnych kwaterunków, zacieśnienia sieci wojskowej, która kraj pokrywa, gromadzenia się już nie kompaniami, ale batalionami, pułkami; dzisiaj będziemy już musieli stoczyć formalną bitwę, by osiągnąć wynik, jaki nam dać mogła jedna noc bezsenna.
— To jasne, jak słońce! — zawołał margrabia z zapałem — jestem poprostu w rozpaczy, że między trzydziestu sześcioma powodami, jakie przytoczyłem swoim przeciwnikom, o tej jednej nie pomyślałem! Ale, czy pan jest pewien, że taki rozkaz został istotnie wojsku wydany?
— Najzupełniej pewien — odparł Petit-Pierre, przybierając minę najskromniejszą, na jaką mógł się zdobyć.
Margrabia spojrzał w osłupieniu na swego gościa.
— To źle — rzekł — bardzo źle! A więc najlepiej będzie, jak mówisz, mój młody przyjacielu... pan pozwoli, że go tak nazwę... uzbroić się w cierpliwość i zaczekać, dopóki nowa Marya Teresa nie przybędzie zająć miejsca między swymi nowymi Węgrami i pić, w oczekiwaniu dnia tego, za zdrowie królewskiego potomka i sztandaru bez skazy. A W tym celu trzebaby, żeby te panny raczyły zająć się naszem śniadaniem, skoro Jana Oullier’a niema, skoro ktoś — dodał, rzucając córkom napół gniewne spojrzenie — pozwolił sobie wysłać go do Montaigu bez mojego rozkazu.
— Ten ktoś, to ja, panie margrabio — rzekł Petit-Pierre tonem uprzejmym, niepozbawionym jednak stanowczości. — I przepraszam pana, że pozwoliłem sobie rozporządzić w ten sposób jednym z pańskich ludzi; ale trzeba było koniecznie, i to jak najprędzej dowiedzieć się, jaki w rzeczywistości panuje nastrój śród chłopów, zgromadzonych na jarmarku w Montaigu.
W głosie słodkim i melodyjnym mówiącego dźwięczał ton takiej naturalnej pewności siebie, taka świadomość wyższości tego, który mówił, że margrabiego ogarniało coraz większe zdumienie; i, odbywając w myśli przegląd wszystkich dostojnych ludzi, jakich znał niegdyś, by odgadnąć, czyim ten młodzieniec mógł być potomkiem, zdołał tylko wybełkotać kilka słów przyzwolenia.
W tejże chwili wszedł do salonu hrabia Bonneville. W charakterze starego znajomego, Petit-Pierre, sam przedstawił przyjaciela gospodarzowi domu.
Otwarta, szczera, wesoła twarz hrabiego ujęła odrazu margrabiego, już zachwyconego młodziutkim jego towarzyszem; otrząsnął się ze złego humoru, przsiągł, że nie będzie już myślał o tchórzostwie przyszłych towarzyszów broni, jak nie myśli o zeszłorocznym śniegu, i przyrzekł sobie, że użyje całej swej zręczności, by zniewolić hrabiego Bonneville’a do zdradzenia incognita tego osobliwego Petit-Pierre’a.
Gdy się to działo, wróciła Marya i oznajmiła ojcu, że śniadanie podane.
Dwaj młodzieńcy, których margrabia pchał przed sobą, zatrzymali się w progu jadalni.
Widok stołu był, istotnie, wprost przerażający.
Na środku wznosił się, niby starożytna warownia, królująca nad całem miastem, majestatyczny pasztet z dzika i koźlęcia; szczupak piętnastofuntowy, kilka pulard w galarecie, istna wieża Babel kotletów, piramida z młodych królików z zielonym sosem oskrzydlały tę Warownię od północy, od południa, od zachodu i od wschodu; jako straże przednie zaś, kucharka pana de Souday’a ustawiła dokoła gęsty sznur potraw najrozmaitszych: przekąski, przystawki, przyprawy, jarzyny, sałaty, owoce i marmolady; a to wszystko stłoczone, spiętrzonę, nagromadzone w zamęcie niezbyt malowniczym, ale niemniej pełnym uroku dla apetytów, zaostrzonych orzeźwiającem powietrzem lasów kraju Mauge.
— Na Boga! — zawołał Petit-Pierre, cofając się, jak wspomnieliśmy, na widok tych wszystkich wiktuałów. Za dużo ceremonii dla ubogich wieśniaków, panie de Souday.
— O! to już nie moja sprawa, mój młody przyjacielu, i, nie trzeba mieć do mnie za to urazy, ani mi za to dziękować, to sprawa tych panien. Ale nie potrzebuję chyba dodawać, nieprawda? że szczęśliwy będę, jeśli panowie raczą nie pogardzić strawą ubogiego szlachcica wiejskiego!
I margrabia popchnął z lekka naprzód Petit-Pierre’a, chcąc, by usiadł przy tym stole, do którego wahał się zbliżyć.
Petit-Pierre uległ, ale czyniąc zastrzeżenia:
— Nie śmiałbym przysięgać, że odpowiem godnie pańskim oczekiwaniom, panie margrabio — odparł młodzieniec. — wyznaję bowiem z całą pokorą, że marny ze mnie żarłok.
— Rozumiem — rzekł margrabia — pan przywykł do potraw delikatniejszych. Co do mnie, jestem prawdziwym chłopem i nad wszystkie łakocie wytwornych stołów przenoszę potrawy, posiadające sok pożywny, który należycie zasila żołądek.
— Słyszałem niejedną wielką rozprawę na ten temat między królem Ludwikiem XVIII a margrabią d Avaray.
Hrabia Bonneville trącił łokciem Petit-Pierre’a.
— Pan znał króla Ludwika XVIII i margrabiego d’Avaray‘a? — spytał stary szlachcic z niewypowiedzianem zdumieniem i, spoglądając na Petit-Pierre’a tak, jak gdyby chciał się upewnić, czy ten nie drwi z niego.
— Za młodu, nawet bardzo dobrze — odparł Petit-Pierre z prostotą.
— A może pan piastował urząd dworski? — spytał, śmiejąc się, margrabia.
— Byłem paziem — odparł Petit-Pierre.
— Ach, tak! w takim razie nic dziwnego... Do licha! ale też pan rzeczywiście dużo widział, jak na swój wiek.
— Tak — odparł Petit-Pierre z westchnieniem — nawet za dużo.
Obie młode dziewczyny rzuciły spojrzenie głębokiej sympatyi na młodzieńca.
Istotnie, na tej twarzy, która wydawała się taka młoda na pierwszy rzut oka, dostrzedz można było, po bliższem przyjrzeniu się, ślady nieszczęść, jakie na niej wyryły lata.
Margrabia kilkakrotnie usiłował podjąć nanowo rozmowę, ale Petit-Pierre, pogrążony w zadumie, powiedział widocznie wszystko, co miał do powiedzenia, i, bądź, że nie słyszał różnorodnych teoryi, wygłaszanych przez margrabiego na temat mięsa czarnego i mięsa białego, o różnicy soków, jakie zawiera zwierzyna leśna i domowa, bądź, że nie uważał za stosowne przytakiwać im lub nie zaprzeczać, dość, że zachowywał uparte milczenie.
Pomimo tego, gdy powstano od stołu, margrabia Souday, który, pod wpływem zaspokojonego apetytu stał się bardzo serdeczny, był zachwycony swoim młodym przyjacielem.
Towarzystwo powróciło do salonu; ale Petit-Pierre, zamiast się przyłączyć do młodych dziewcząt, do hrabiego Bonneville’a i margrabiego Souday’a dokoła kominka — stroskany, czy też zadumany, jak czytelnik woli, poszedł prosto do okna i oparł czoło o szybę.
Po chwili właśnie, gdy margrabia Souday prawił hrabiemu Bonneville’owi komplimenty na rachunek jego młodego przyjaciela, hrabia drgnął na dźwięk swego nazwiska, wypowiedzianego głosem ostrym, a tonem rozkazującym.
To Petit-Pierre go wzywał.
Hrabia odwrócił się żywo i pobiegł raczej, niż poszedł do młodego chłopa. Ten zaś mówił do niego przez kilka chwil po cichu, jak gdyby wydawał mu rozkazy. Po każdem zdaniu Petit-Pierre’a, Bonneville schylał głową, na znak zgody. Gdy Petit-Pierre skończył, Bonneville wziął kapelusz, ukłonił się i wyszedł.
Wówczas Petit-Pierre zbliżył się do margrabiego.
— Panie de Souday — rzekł — zapewniłem hrabiego Bonneville’a, że nie weźmie mu pan za złe, jeśli zabierze jednego z koni pańskich i objedzie zamki okoliczne, żeby wyznaczyć na dziś wieczór w Souday schadzkę tym samym panom, z którymi margrabia dzisiaj rano stoczył walkę; sądzę, że może zastanie ich jeszcze zgromadzonych w Saint-Philbert. Dlatego to nalegałem, żeby się śpieszył.
— Ale — zauważył: margrabia — może niejeden z tych panów będzie miał do mnie urazę za sposób, w jaki do nich przemawiałem dzisiaj rano i nie zechce przyjechać do mnie.
— Rozkaz zniewoli tych, którzy opieraliby się zaproszeniu...
— Rozkaz od kogo? — zapytał margrabia zdumiony.
— Ależ od księżny de Berry; hrabia Bonneville ma jej zupełne pełnomocnictwo. Może jednak spytał Petit-Pierre z pewnem wahaniem — pan się obawia, żeby zebranie takie w zamku Souday nie miało skutków złowrogich dla pana i pańskiej rodziny? W takim razie, margrabio, powiedz jedno słowo; hrabia Bonneville jeszcze nie odjechał.
— Do kroćset! — zawołał margrabia — niech pędzi galopem, choćby miał zajeździć na śmierć mego najlepszego konia!
Margrabia nie dokończył jeszcze tych słów, gdy hrabia, Bonneville, jak gdyby je słyszał i jak gdyby skorzystał z otrzymanego pozwolenia, przejechał przed oknami salonu i puścił się pędem przez bramę wjazdową na drogę wiodącą do Saint-Philbert.
Margrabia podszedł do okna, chcąc go dłużej ścigać wzrokiem, i odwrócił się dopiero, gdy: stracił go z oczu.
Tymczasem Petit-Pierre znikł, a gdy margrabia zapytał córek, co się z nim stało, odparły, że młodzieniec udał się do swego pokoju, oznajmiwszy, iż musi pisać listy.
— Zabawny chłopiec — szepnął margrabia Souday.




VIII.
Wandejczycy z r. 1832.

Tego samego dnia o godzinie piątej po południu hrabia Bonneville był z powrotem. Widział się z pięciu głównymi przywódcami, którzy mieli przybyć do zamku Souday między godziną ósmą a dziewiątą.
Margrabia, zawsze gościnny, rozkazał kucharce, by porozumiała się, jak chce, z dziedzińcem i spiżarnią, byle tylko przyrządziła najobfitszą i najsmakowitszą wieczerzę, na jaką zdoła się zdobyć.
Owymi pięciu przywódcami byli: Ludwik Renaud, Paskal, Lwie-Seroe, Kacper i Achilles. Pod temi nazwiskami i imionami ukrywali się ludzie, znani podczas wypadków r. 1832-go, chcąc ujść władzy, w razie, gdyby jaka depesza została przejęta.
O godzinie ósmej wieczorem tedy, ponieważ Jan Oullier nie powrócił — ku wielkiej rozpaczy margrabiego — przeto brama zamkowa powierzona została opiece Maryi, która miała ją otwierać tylko pukającym w pewien umówiony sposób. Salon z zamkniętemi okiennicami, ze spuszczonemi firankami, został przeznaczony na naradę. Od godziny siódmej cztery osoby czekały w tym salonie: margrabia Souday, hrabia Bonneville, Petit-Pierre i Berta.
Z osób, zebranych w salonie, najniecierpliwszy był Petit-Pierre — spokój nie stanowił widocznie głównej jego zalety. Jakkolwiek zegar wskazywał zaledwie pół do ósmej, a schadzka wyznaczona była na ósmą, niemniej młody wieśniak ciągle nasłuchiwał pode drzwiami uchylonemu, czy też jaki hałas nie zapowiada przybycia jednego z oczekiwanych szlachciców.
Nareszcie, o punkt ósmej, usłyszano pukanie trzykrotne, i poznano po sposobie pukania, że to jeden z wezwanych przywódców.
— A! — rzekł Petit-Pierre, dążąc żywo do drzwi.
Ale hrabia Bonneville powstrzymał go ruchem i uśmiechem, pełnym szacunku.
— Słusznie — rzekł młodzieniec i poszedł się ukryć w najciemniejszy kąt salonu.
W tejże samej chwili prawie przywódca wezwany ukazał się we framudze drzwi.
— Pan Ludwik Renaud — rzekł hrabia Bonneville tak głośno, żeby Petit-Pierre słyszał i mógł po pseudonimie poznać nazwisko właściwe.
Margrabia Souday pośpieszył ku Ludwikowi Renaud’owi, tem skwapliwiej, że poznał w tym młodzieńcu jednego z tych, którzy się oświadczali za powstaniem niezwłocznem.
— Proszę, proszę, kochany hrabio; przychodzisz pierwszy; to dobra wróżba.
— Jeśli przybywam pierwszy, kochany margrabio — odparł Ludwik Renaud — to nie dlatego, jestem pewien, że byłem gorliwszy od moich towarzyszów, ale dlatego, że, mieszkając bliżej, miałem krótszą drogę.
Kończąc te słowa, mówiący, jakkolwiek ubrany w prosty strój wieśniaka bretańskiego, złożył ukłon Bercie z taką swobodą arystokratyczną, z takim wdziękiem młodzieńczym i wytwornym, że te dwie zalety, zamieniając się na wady, byłyby mu bardzo zaszkodziły, gdyby był zmuszony zapożyczyć, choćby chwilowo, obejście i mowę kasty społecznej, od której pożyczył stroju.
Hrabia Bonneville, rozumiejąc dobrze niecierpliwość Petit-Pierre’a, który, ukryty w kącie, przypominał obecność swoją żywymi ruchami — hrabia Bonneville mówimy, bez żadnego wstępu, rzekł do Ludwika Renaud’a:
— Kochany hrabio, znasz rozciągłość mojego pełnomocnictwa; czytałeś list jej królewskiej wysokości księżny pani i wiesz, że, chwilowo przynajmniej, jestem jej przedstawicielem tutaj... Jakie jest zdanie pana o położeniu?
— Zdanie swoje, kochany hrabio, wypowiedziałem dzisiaj rano, nie było ono może zupełnie takie, jak to, które teraz wypowiem tutaj; ale tutaj, gdzie wiem, że jestem śród gorących stronników księżny pani, mogę się odważyć powiedzieć całą prawdę.
— Tak, całą prawdę — rzekł Bonneville — bo całą prawdę przedewszystkiem musi wiedzieć księżna pani; a nie wątpisz chyba, hrabio kochany, że to, co powiesz mnie, to jakbyś powiedział jej samej.
— Otóż, mojem zdaniem nie należałoby nic zaczynać, przed przybyciem marszałka.
— Marszałka — odezwał się Petit-Pierre — a czyż nie jest w Nantes?
Ludwik Renaud, który dotąd nie zauważył jeszcze młodzieńca, zwrócił na niego oczy, słysząc te słowa, poczem ukłonił się i odpowiedział:
— Dzisiaj dopiero, powróciwszy do siebie, dowiedziałem się, że, na wieść o wypadkach na południu, marszałek opuścił Nantes, i że nikt nie wie, jaką wyruszył drogą i jakie powziął postanowienie.
Petit-Pierre tupnął nogą niecierpliwie.
— Ale przecież — zawołał — marszałek był duszą przedsięwzięcia! jego nieobecność zaszkodzi powstaniu, zmniejszy zaufanie żołnierzy. W jego nieobecności wszystkie prawa będą równe i rozbudzi się znów między przywódcami ta rywalizacya, która była taka fatalna dla stronnictwa rojalistycznego w pierwszych wojnach wandejskich.
Widząc, że już teraz Petit-Pierre prowadzi rozmowę, hrabia Bonneville cofnął się, odsłaniając młodzieńca, który postąpił dwa kroki naprzód i wszedł w krąg świetlany, jaki rzucały lampy. Ludwik Renaud ze zdumieniem patrzył na młodzieńca, który przemawiał z taką pewnością siebie i znajomością sprawy.
— To tylko opóźnienie — rzekł. — Niech pan nie wątpi, że skoro tylko marszałek będzie upewniony o obecności księżny w Wandei, nie omieszka udać się na stanowisko.
— Czyż pan de Bonneville nie powiedział panu, że księżna jest w drodze i będzie niebawem śród swoich przyjaciół?
— Owszem, a ta nowina sprawiła mnie osobiście wielką radość.
— Opóźnienie! opóźnienie! — szepnął Petit-Pierre. Słyszałem zawsze, zdaje mi się, że każde powstanie w waszym kraju miało wybuchnąć w pierwszej połowie maja, żeby można łatwiej rozporządzać mieszkańcami wsi, którzy później zajęci są pracą w polu. Otóż mamy już 14-go, jesteśmy zatem opóźnieni. Co zaś do przywódców, są wezwani, nieprawda?
— Tak jest — odparł Ludwik Renaud ze smutną powagą — powiem więcej: że można liczyć już tylko na przywódców.
Poczem dodał, wzdychając:
— I to nawet nie na wszystkich, jak mógł przekonać się dzisiaj rano pan margrabia Souday.
— Co mi pan mówił — zawołał Petit-Pierre. — Zobojętnienie w Wandei, gdy przyjaciele nasi w Marsylii, a mówię napewno, bo stamtąd wracam, są wściekli na siebie samych i pragną co rychlej odwetu!
Blady uśmiech przemknął się po ustach młodego przywódcy.
— Pan jest z Południa — rzekł do młodzieńca — jakkolwiek nie ma pan akcentu południowców.
— Tak jest — odparł Petit-Pierre. — Więc co?
— Nie trzeba równać Południa z Zachodem, panie, Marsylczyka z Wandęjczykiem. Jedna proklamacya wznieca powstanie na Południu, jedna porażka gasi tam zapał. Wandea, przeciwnie, poważna jest, zimna, milcząca; każdy projekt rozważany jest tam powoli i szczegółowo; omawiane są kolejno wszelkie szanse porażki i powodzenia; poczem, gdy widoki powodzenia biorą górę, Wandea podaje rękę, mówi tak i umiera, jeśli trzeba, by wypełnić przyrzeczenie. Ponieważ jednakże wie, iż tak i nie są dla niej wyrazami, stanowiącymi o życiu i śmierci, nie śpieszy się z ich wypowiedzeniem.
— Ale zapał, panie! — zawołał Petit-Pierre.
Młody przywódca uśmiechnął się.
— Tak, zapał — odparł — słyszałem o nim za lat chłopięcych: to bóstwo z przeszłego wieku, które zestąpiło ze swego ołtarza, odkąd czyniono tyle niedotrzymanych przyrzeczeń naszym ojcom. Czy pan wie, co zaszło dzisiaj rano w Saint-Philbert?
— W części tak; powiedział mi margrabia.
— Ale po odejściu margrabiego?
— Nie.
— Otóż, na dwunastu przywódców, którzy mieli dowodzić dwunastoma dywizyami, siedmiu zaprotestowało w imieniu swoich ludzi i prawdopodobnie o tej porze już ich odesłali do domu; wszelako zarówno ci, jak i tamci, oświadczyli, że w każdej chwili krew ich jest na usługi księżny pani i gotowi są tę krew za nią przelać; tylko nie chcą, dodawali, brać przed Bogiem tej straszliwej odpowiedzialności, że wciągnęli swoich chłopów do przedsięwzięcia, które będzie tylko krwawą zawieruchą.
— A więc trzeba, będzie wyrzec się wszelkiej nadziei, wszelkich usiłowań? — spytał Petit-Pierre.
Ten sam smutny uśmiech przemknął się po ustach młodzieńca.
— Wszelkiej nadziei, może tak; wszelkich usiłowań, nie. Księżna pani kazała nam napisać, że ma poparcie komitetu zarządzającego w Paryżu; księżna pani kazała nas zapewnić, że ma zwolenników w armii; spróbujmy! Może bunt w Paryżu, może dezercya śród żołnierzy wykaże, iż księżna ma słuszność a nie my. Gdybyśmy dla niej nic nie przedsięwzięli, księżna pani byłaby przekonana, wycofując się, że, gdyby jakiekolwiek usiłowania były podjęte, można byłoby osiągnąć pomyślny skutek... a nie trzeba, żeby księżna pani miała jakiekolwiek wątpliwości.
— A jednakże, jeśli nastąpi porażka? — zawołał Petit-Pierre.
— W takim razie pięćset czy sześćset osób poświęci życie daremnie, to wszystko; a każde stronnictwo powinno kiedy niekiedy, choćby miało odnieść porażkę, dawać takie przykłady nietylko krajowi własnemu, ale i narodom sąsiednim.
— Pan nie należy do tych, którzy odesłali swoich ludzi? — zapytał Petit-Pierre.
— Owiszem; ale należę do tych, którzy złożyli przysięgę, że umrą za jej królewską wysokość. Zresztą — ciągnął dalej młodzieniec — może ruch już się rozpoczął, a my będziemy mieli tę tylko zasługę, że się do niego przyłączymy.
— Jakto? — zapytali jednocześnie Petit-Pierre, Bonneville i margrabia.
— Strzelano dzisiaj na jarmarku w Montaigu.
— A w tej chwili strzelają w stronie brodu Boulogne — odezwał się głos nieznany od strony drzwi, w których ukazał się teraz nowy przybysz.




IX.
Popłoch.

Ten, którego wprowadziliśmy przed chwilą, a który właściwie wprowadził się sam do salonu margrabiego Souday’a, był komisarzem głównym przyszłej armii wandejskiej; zmienił on nazwisko swoje, bardzo znane w adwokaturze w Nantes, na pseudonim Paskal. Jeździł kilkakrotnie zagranicę na narady z księżną panią i znał ją doskonale. Przed dwoma miesiącami zaledwie odbył ostatnią taką podróż, a zawiózłszy wieści z Francyi jej królewskiej wysokości, otrzymał wzamian jej rozkazy.
On to powrócił powiedzieć Wandei, żeby była w pogotowiu.
— A! — rzekł margrabia Souday, poruszając wargami w sposób, zapowiadający, że nie żywił dla adwokatów niewzruszonego uwielbienia — pan komisarz główny, Paskal...
— Który nam przynosi nowiny, jak się zdaje — odezwał się Petit-Pierre w widocznym zamiarze zwrócenia na siebie całej uwagi nowego przybysza.
Istotnie, na dźwięk głosu, który wymówił te wyrazy, komisarz cywilny drgnął i zwrócił się w stronę Petit-Pierre’a, ten zaś oczyma i ustami dał mu znak niedostrzegalny, ale wystarczający widocznie.
— Nowiny, tak — powtórzył.
— Dobre czy złe? — zapytał Ludwik Renaud.
— Różne... Ale zacznijmy od dobrej.
— Słuchamy!
— Jej królewska wysokość przejechała szczęśliwie przez Południe i przybyła zdrowia i cała do Wandei.
— Czy pan tego pewien? — spytali jednocześnie margrabia Souday i Ludwik Renaud.
— Taki pewien, jak tego, że was widzę wszystkich pięciu w tym salonie i w dobrem zdrowiu — odpowiedział Paskal. — A teraz przejdźmy do innych nowin.
— Czy ma, pan jakie wieści z Montaigu? — spytał Ludwik Renaud.
— Było tam dzisiaj starcie — odparł Paskal — gwardya narodowa dała kilka strzałów, kilku chłopów jest zabitych, albo ranionych.
— Ale z jakiego powodu? — zapytał Petit-Pierre.
— Z powodu bójki na jarmarku, która zamieniła się na bunt.
— Kto dowodzi w Montaigu? — zapytał znów Petit-Pierre.
— Zwyczajny kapitan — odpowiedział Paskal — ale dzisiaj, wobec jarmarku, udali się tam: podptefekt i generał, dowodzący dywizyą.
— A zna pan nazwisko tego generała?
— Dermoncourt.
— Co to jest, ten generał Dermoncourt?
— Pod jakim względem pragnie pan go poznać? Czy chce pan wiedzieć, co to za człowiek, jakie są jego zapatrywania, czy też jaki ma charakter?
— Pod wszystkimi trzema względami.
— Jest to człowiek lat około sześćdziesięciu dwóch, z tej rasy żelaznej, która uczestniczyła we wszystkich wojnach Rewolucyi i Cesarstwa; będzie dzień i noc na koniu i nie da nam chwili spokoju.
— To dobrze — odparł, śmiejąc się Ludwik Renaud — postaramy się go zmęczyć, a ponieważ mamy, przeciętnie tylko połowę jego wieku, przeto będziemy bardzo nieszczęśliwi, albo bardzo niezręczni, jeśli nam się to nie uda.
— Jego zapatrywania? — zapytał Petit-Pierre.
— W głębi — odparł Paskal — zdaje mi się, że jest republikaninem.
— Pomimo dwunastu lat służby cesarskiej? Układny człowiek!
— Bywają jeszcze i tacy.
— A jako charakter?
— O! to prawość i lojalność uosobiona; i gdyby kiedykolwiek księżna pani miała nieszczęście wpaść w ręce generała Dermoncourt’a, mogłaby się przekonać o jego uprzejmości.
— A więc — rzekł Petit-Pierre — to jest nieprzyjaciel, jakiego księżna wybrałaby sama, waleczny, uczciwy i lojalny. Panie, mamy szczęście... Ale pan mówił o strzałach nad Boulogne.
— Przypuszczam przynajmniej, że te, które słyszałem na drodze, stamtąd idą.
— Może — odezwał się margrabia — byłoby dobrze, żeby Berta poszła na wywiady i posłuchała; powiedziałaby nam, co się dzieje.
Berta wstała.
— Jakto! — zawołał Petit-Pierre — pani?
— Dlaczego nie? — spytał margrabia.
— Dlatego, że zdaje mi się, iż to sprawa mężczyzny, a nie kobiety.
— Mój młody przyjacielu — rzekł stary szlachcic — w takiej sprawie ufam tylko sobie; po sobie Janowi Oullier’owi, a po Janie Oullier’ze Bercie albo Maryi. Pragnę mieć zaszczyt dotrzymywać panom towarzystwa; ten bałwan, Jan Oullier, lata Bóg wie gdzie; niechże pan pozwoli, żeby go zastąpiła Berta.
Berta podeszła tedy ku drzwiom, ale we drzwiach spotkała siostrę, która zamieniła z nią kilka słów.
— Słyszałaś strzały, mała? — spytał margrabia, ujrzawszy Maryę.
— Słyszałam, ojcze — odparła — biją się.
— A to gdzie?
— Nad kaskadą Baugé.
— Jesteś pewna?
— Tak; tylko strzały idą z trzęsawiska.
— Widzicie, panowie — rzekł margrabia — to wiadomość dokładna. Kto strzeże drzwi w twojej nieobecności?
— Rozyna Tinguy?
— Słuchajcie... — odezwał się Petit-Pierre.
Ktoś stukał do drzwi bardzo gwałtownie.
— Do dyabła! — zaklął margrabia — to nikt z naszych.
Wszyscy wytężyli słuch bardziej jeszcze.
— Otwórzcie! — krzyczał głos z zewnątrz — otwórzcie! Niema chwili czasu do stracenia.
— To jego głos! — rzekła żywo Marya.
— Jego głos! — powtórzył margrabia — głos czyj?
— Tak, głos młodego barona Michel — odparła Berta, która, poznała go, podobnie jak siostra.
— A czego ten dureń chce tutaj? — rzekł margrabia, postępując krok ku drzwiom, jak gdyby chciał zapobiedz jego wejściu.
— Pozwól mu wejść, margrabio, pozwól mu wejść! — zawołał Bonneville. — Nie mamy potrzeby go się obawiać, odpowiadam za niego.
Zaledwie powiedział te słowa, rozległ się odgłos szybkich kroków i ukazał się młody baron, blady, zadyszany, okryty biotem, potem oblany, i zdołał jeszcze tylko powiedzieć:
— Niema chwili czasu do stracenia! Uciekajcie! Idą!
I padł na kolano, jedną ręką opierając się o ziemię; brakło mu tchu, siły jego były wyczerpane. Jak był przyrzekł Janowi Oullier’owi, przebył przeszło pół mili w sześć minut.
W salonie powstał popłoch i zamęt.
— Do broni! — krzyknął margrabia.
I, chwytając za fuzyę, wskazał palcem kąt salonu, gdzie stały trzy czy cztery karabiny i strzelby myśliwskie. Hrabia Bonneville i Paskal jednocześnie rzucili się ku Petit-Pierre’owi i stanęli przed nim, gotowi go bronić.
Marya pośpieszyła do młodego barona, by go podnieść i dać mu pomoc, gdyby okazała się potrzeba. Berta pobiegła do okna, które wychodziło na las i otworzyła je. Wówczas dobiegł odgłos strzałów bliższych, ale jednak jeszcze z pewnej odległości dobiegających.
— Są na Koziej Dróżce — rzekła Berta.
— Co też ty mówisz! rzekł margrabia — niepodobna, żeby się odważyli iść taką drogą.
— A jednak są tam, ojcze — zapewniała Berta.
— Tak, tak — szepnął Michał — widziałem ich; mieli pochodnie; prowadziła ich jakaś kobieta, idąc naprzód; generał szedł tuż za nią.
— Ach! przeklęty Janie! — zawołał margrabia — dlaczego cię tutaj niema?
— On się bije, panie margrabio — odparł młody baron — przysłał mnie, bo nie mógł przyjść sam.
— On? — spytał margrabia.
— Ale ja już szedłem z własnej woli. Od wczoraj wiem, że mają napaść na zamek; ale byłem więźniem, uciekłem oknem z drugiego piętra...
— Boże wielki! — rzekła Marya, blednąc.
— Brawo! — zawołała — Berta.
— Panowie — odezwał się z całym spokojem Petit-Pierre — sądzę, że należałoby powziąć jakieś postanowienie. Walczymy?... W takim razie trzeba się uzbroić, zamknąć drzwi zamkowe i zająć stanowiska. Uciekamy? Jeśli tak, to zdaje mi się, że mamy jeszcze mniej czasu do stracenia.
— Brońmy się! — rzekł margrabia.
— Uciekajmy! — rzekł Bormeville. — Gdy Petit-Pierre będzie bezpieczny, będziemy się bronili.
— Ale co też mówisz, hrabio! — zawołał Petit-Pierre.
— Mówię, że nic nie jest gotowe, i że nie możemy się bić... Nieprawda, panowie?
— Bić się można zawsze — odezwał się młody i obojętny głos nowego przybysza, zwracając się w połowie do zgromadzonych w salonie, a w połowie do dwóch innych młodzieńców, którzy dążyli za nim, a których niewątpliwie spotkał we drzwiach.
— A! Kacper! Kacper! — zawołał Bonneville.
I, rzucając się ku niemu, szepnął mu kilka słów do ucha. — Panowie — rzekł Kacper — hrabia Bonneville ma zupełną słuszność: do odwrotu!
Poczem, zwracając się do margrabiego, dodał:
— Margrabio, czy są w zamku pańskim jakieś drzwi, jakie ukryte wyjście? Nie mamy czasu do stracenia, ostatnie strzały, jakie słyszeliśmy, stojąc tu, pode drzwiami, Achilles, Lwie-Serce i ja, dobiegały z odległości jakich pięciuset kroków.
— Panowie — odezwał się margrabia Souday — jesteście u mnie, ja zatem powinienem wziąć na siebie odpowiedzialność za wszystko. Cicho! proszę mnie wysłuchać i nie odmawiać mi posłuszeństwa dzisiaj: ja z kolei będę posłuszny jutro.
Zaległa głęboka cisza.
— Maryo — rzekł margrabia — każ zamknąć drzwi zamkowe, ale niech ich nie zabarykadują, żeby można je otworzyć za pierwszem uderzeniem. Berto, do podziemi bez straty chwili czasu! Ja i moje dwie córki przyjmiemy generała i będziemy mu robili honory domu, a jutro przyłączymy się do was, gdziekolwiek będziecie; tylko dajcie nam znać.
Marya wybiegła z pokoju, by wykonać rozkaz ojca, gdy Berta, dając znak Petit-Pierretowi, by szedł za nią, wyszła drzwiami przeciwległemi, minęła dziedziniec, weszła do kaplicy, wzięła dwie świece woskowe z ołtarza, zapaliła je o lampę, podała Bonneville’owi i Paskal’owi, poczem nacisnęła sprężynę, przód ołtarza odskoczył i ukazały się schody, prowadzące do sklepień, które służyły niegdyś za grobowiec panom Souday’u.
— Nie można tu się zabłąkać — rzekła Berta — znajdziecie panowie drzwi na końcu, a klucz jest od wewnątrz. Te drzwi prowadzą na pola.
Petit-Pierre wziął Bertę za rękę, uścisnął ją silnie i pobiegł do podziemi za Bonneville’m i Paskal’em, którzy oświetlali drogę. Ludwik Renaud, Achilles, Lwie-Serce i Kacper podążyli za nim.
Berta zamknęła drzwi za nimi.
Zauważyła, że baron Michel nie był pomiędzy zbiegami.
Margrabia Souday śledził wzrokiem zbiegów, dopóki nie znikli w kaplicy, poczem wydał wielki okrzyk ulgi i powrócił do przedsionka.
Ale, zamiast przejść z przedsionka do salonu, przeszedł z przedsionka do kuchni.
Wbrew wszelkim swoim zwyczajom i ku wielkiemu zdumieniu kucharki, zbliżył się do komina, podniósł starannie pokrywę każdego rondla, zapewnił się, że żadna potrawka nie jest przypalona, kazał cofnąć rożny, żeby zbyt silny ogień nie osmalił pieczeni, powrócił do przedsionka, z przedsionka, udał się do jadalni, obejrzał butelki, kazał podwoić ich liczbę, spojrzał czy stół jest nakryty jak należy, i, zadowolony z tego przeglądu, powrócił do salonu.
Tu zastał obie córki; pilnowanie bramy zamkowej powierzone zostało Rozynie, której cała misya polegała zresztą na pociągnięciu sznurka za pierwszem uderzeniem młotka.
Obie siedziały przy kominku; Marya była niespokojna, Berta rozmarzona. Obie myślały o Michale.
Marya przypuszczała, że młody baron podążył za hrabią Bonneville’m i Petit-Pierre’m i cała pochłonięta była myślami o zmęczeniu, jakie znieść będzie musiał, o niebezpieczeństwach, na jakie się narazi.
Berta zaś, upojona była tą przejmującą radością, jaka następuje po objawieniu miłości istoty, którą się kocha; zdawało jej się, że w spojrzeniach młodego barona zdobyła pewność, iż to dla niej biedny chłopiec, taki bojaźliwy i wahający się, pokonał słabość swoją i zniósł tyle trudów; mierzyła wielkość tej miłości, jakiej się domyślała, miarą niesłychanego przewrotu, który się dokonał w charakterze młodzieńca; wznosiła tysiące zamków na lodzie i wyrzucała sobie gorzko, że nie zmusiła go do powrotu do zamku, gdy spostrzegła, że nie poszedł za tymi, których jego poświęcenie ocaliło.
I uśmiechnęła się; albowiem nagle przyszło jej na myśl, że pozostał w zamku, że się ukrył w jakimś zakątku, by na nią patrzeć ukradkiem, i że, gdy wyjdzie na dziedziniec lub do parku, ujrzy go nagle przed sobą i usłyszy go mówiącego: „Widzi pani, do czego jestem zdolny, żeby otrzymać jedno spojrzenie pani!“
Zaledwie margrabia usiadł w fotelu, nie mając jeszcze czasu zauważyć zamyślenia córek, które mógł zresztą przypisać innej zupełnie przyczynie, gdy rozległo się uderzenie młotka, głośne, silne, jak przystało na gościa, jakiego oznajmiało.
Margrabia Souday drgnął, wstał, wyprostował się, wziął w rękę przygotowaną pochodnię i wyszedł na taras.
Berta i Marya podążyły za nim — Marya zadumana, Berta niespokojna, obie spoglądające w najgłębszy cień dziedzińca, w nadziei, że może ujrzą tego, o którym nie przestawiały myśleć.




X.
Jak to generał spożywa obiad, który nie dla niego był przyrządzony.

Stosowni©edo poleceń margrabiego, Rozyna otworzyła bramę żołnierzom, za pierwszem uderzeniem młotka. Skoro brama się otwarła, żołnierze wtargnęli na dziedziniec i z wielkim pośpiechem zaczęli otaczać dom.
W chwili, gdy stary generał schodził z konia, spostrzegł margrabiego z pochodnią w ręku, a obok niego, nawpół w świetle, napoły w cieniu, dwie młode dziewczyny. A Wszyscy zbliżali się ku niemu spiesznie i uprzejmie, co go zadziwiło.
— Dalibóg, generale — zawołał margrabia, schodząc na ostatni, stopień — byłem już w rozpaczy, że pana nie powitam u siebie... dzisiaj wieczorem przynajmniej.
— Pan był w rozpaczy, panie margrabio? — spytał generał, zdumiony tą przemową.
— Byłem w rozpaczy, powtarzam. O której godzinie opuścił pan Montaigu? około siódmej?
— O punkt siódmej.
— Właśnie! obliczyłem, że droga potrwa trochę więcej niż dwie godziny; oczekiwałem pana tedy około kwadransa po dziewiątej, pół do dziesiątej; ale teraz już przeszło dziesiąta! Mówiłem sobie przeto: „Mój Boże, czyżby zdarzył się jaki wypadek, który pozbawia mnie zaszczytu podejmowania takiego dzielnego i wybitnego oficera?“
— A więc pan mnie oczekiwał?
— Oczywiście! Założę się, że to przejście przez tę przeklętą rzekę stało się przyczyną opóźnienia. Co za szkaradny kraj, generale! strumyki, które za najmniejszym deszczem stają się potokami, niemożliwymi do przebycia; drogi... oni to nazywają drogami! ja nazywam to bagnami! Zresztą generał wie chyba sam najlepiej, bo przypuszczam, że nie bez trudności przeszedł pan przez tę przeklętą kaskadę Baugé, przez to istne morze błota, gdzie człowiek wpada po pas, jeśli nie wpada powyżej głowy! Ale niech pan przyzna, że to wszystko nie jest niczem w porównaniu z Kozią Dróżką, na którą za młodych lat, ja, zapalony myśliwy, nie śmiałem się puszczać bez trwogi... Doprawdy, generale, gdy pomyślę, co zaszczyt, jaki mi pan czyni, kosztował pana trudu i zmęczenia, nie wiem, jak panu okazać moją wdzięczność.
Generał widział, że na razie ma do czynienia z człowiekiem sprytniejszym od siebie. Postanowił utrzymać się w tonie, w jaki margrabia uderzył.
— Proszę mi wierzyć, panie margrabio — odparł — że żałuję niezmiernie, iż kazałem na siebie tak długo czekać, i że opóźnienie nie wynikło z mojej winy. W każdym razie postaram się skorzystać z nauczki, jaką mi pan łaskawie daje i na przyszły raz, pomimo brodów, kaskad, i dróżek, przybędę według najsurowszych przepisów etykiety.
W tej chwili zbliżył się do generała oficer po rozkazy dotyczące rewizyi, jaką należało przeprowadzić w zamku.
— To zbyteczne, kochany kapitanie — rzekł generał. — Czyż nie słyszysz, że nasz gospodarz oznajmia nam, iż przybywamy za późno? Znaczy to, że niepotrzebnie będziemy się trudzili, bo znajdziemy wszystko w porządku w zamku.
— Cóż znowu! cóż znowu! — zawołał margrabia w porządku, czy nie w porządku, mój zamek jest do pańskiego rozporządzenia, generale; niechże więc pan nim rozporządza, jak gdyby był pańską własnością.
— Wobec takiej wielkiej uprzejmości, niepodobna istotnie odmówić — odparł generał, składając ukłon.
— Ach! panny, panny, jakież jesteście roztargnione! — rzekł margrabia Souday do córek — nie zwracacie mi uwagi, że trzymam tych panów przede drzwiami i to śród takiej niepogody! ludzi, którzy przeszli przez rzekę! Proszę, niechże generał wejdzie, wejdźcie, panowie! kazałem rozpalić dobry ogień w salonie, ogień, przy którym będziecie mogli osuszyć ubranie, niemożliwe chyba do noszenia w stanie, w jakim się znajduje po wyjściu z wód Boulogne.
— W jaki sposób odwdzięczę się panu za tę subtelność postępowania? — spytał generał, zagryzając wąsy i z lekka usta.
— O! taki człowiek, jak pan, generale, już mi to wynagrodzi! — odparł margrabia, idąc naprzód i oświetlając drogę oficerom. — A teraz, niech mi pan pozwoli — dodał, gdy weszli do salonu — że dopełnię formalności, od której byłbym powinien może zacząć, przedstawiając panu moje dwie córki, panny Bertę i Maryę de Souday.
— Na honor, margrabio — rzekł z galanteryą generał — widok takich ślicznych twarzyczek wart był narażenia się na katar w wodzie Boulogne, na unurzanie się w błocie trzęsawiska Baugé i na złamanie karku na Koziej Dróżce! — A więc, moje panny — rzekł margrabia — zużytkujcie te piękne oczy i idźcie się upewnić, że obiad, naczekawszy się na tych panów, nie każe teraz z kolei czekać na siebie.
— Doprawdy, margrabio — rzekł Dermoncourt, zwracając się do swoich oficerów — wprawiasz nas w niemały kłopot swoją dobrocią i uprzejmością, a nasza wdzięczność...
— Już się pan z niej uiścił rozrywką, jaką nam odwiedziny pańskie ze sobą przynoszą. Zrozumiesz łatwo, generale, że dla mnie, przyzwyczajonego do dwóch ładnych twarzyczek, które obdarzyłeś takimi miłymi komplimentami, dla mnie, będącego nadto ojcem ich właścicielek, pobyt w ubogim zameczku bywa niekiedy bardzo jednostajny, bardzo nudny. Niechże więc generał pomyśli, jaka była moja radość, gdy niedawno pewien chochlik przyszedł szepnąć mi do ucha: „Generał Dermoncourt wyruszył o godzinie siódmej wieczorem z Montaigu, by, wraz ze swoim sztabem głównym, złożyć panu wizytę w Souday!“
— A więc to jakiś chochlik uprzedził pana?
— Naturalnie! czyż ich niema w każdym zamku, w każdej chacie tego kraju? To też perspektywa spędzenia z panem miłego wieczoru sprawiła, że od dawna już nie byłem taki czynny; napędzałem do pośpiechu całą służbę, spustoszyłem kurnik, wprawiłem w ruch panny de Souday, wreszcie, niech mnie Pan Bóg za to skarze! sam przyłożyłem ręki do pasztetu i, zdołaliśmy, jako tako, przyrządzić obiad, który czeka na panów, i drugi, który podany będzie pańskim żołnierzom; nie zapomniałem o nich, jako dawny żołnierz.
— Pan służył w wojsku, panie margrabio? — spytał Dermoncourt.
— Może nie w tych samych, co pan szeregach; to też zamiast powiedzieć, że służyłem, powiem poprostu, że się biłem.
— W tym kraju?
— Właśnie! Pod wodzą Charette’a.
— Ach, tak!
— Byłem jego adiutantem.
— W takim razie nie spotykamy się po raz pierwszy, margrabio.
— Doprawdy?
— Oczywiście! uczestniczyłem w dwóch kampaniach, w 1795 i 1796 w Wandei.
— Brawo! jak mnie to cieszy! — zawołał margrabia.
— Będziemy przy wetach rozmawiali o waleczności naszych lat młodych. Ach! generale — dodał stary szlachcic z lekką melancholią — zarówno w jednym obozie jak i w drugim, coraz rzadszymi są ci, którzy mogą rozprawiać o tych kampaniach!... Ale oto panny przybywają oznajmić nam, że obiad nas wzywa. Generale, czy zechcesz podać ramię jednej z nich? Kapitan poda ramię drugiej.
Poczem, zwracając się do innych oficerów:
— Panowie — rzekł — zechciejcie, proszę, przejść za generałem do jadalni.
Generał zasiadł do stołu między Maryą a Bertą, margrabia między dworna oficerami.
Przez kilka chwil słyszano, tylko szczęk talerzy i szkła; wszyscy milczeli. Oficerowie, idąc za przykładem generała, skwapliwie przyjęli to niespodziewane zakończenie podjętej wyprawy. Margrabia, który zwykle jadał obiad o godzinie piątej, wynagradzał sowicie żołądkowi swojemu to sześciogodzinne niemal opóźnienie. Marya i Berta, pogrążone w zadumie, rade były, że w odrazie, jaką je przejmowały kokardy trójkolorowe, miały wymówkę i mogły milczeć.
Generał widocznie zastanawiał się nad sposobem odwetu.
Zrozumiał doskonale, że pan de Souday był uprzedzony o jego przybyciu; przywykły do tej wojny, znał dobrze łatwość i szybkość, z jakiemi przesyłano wieści z jednej wioski do drugiej. Zdziwiony zrazu uprzejmością przyjęcia, jakie mu zgotował margrabia Souday, stopniowo odzyskiwał zimną krew i, zwracając na wszystko baczną, szczegółową uwagę, odnajdywał we wszystkiem, co widział, zarówno w uprzejmości gospodarza domu, jak i w obfitości obiadu, takiego wspaniałego, że nie mógł być przyrządzony dla wrogów, coś, co potwierdzało jego podejrzenia; ale, cierpliwy, jak powinien być każdy dobry myśliwy, polujący na ludzi i na zwierzynę, pewny, że w ciemności — jeśli dostojna zdobycz, za którą się uganiał, ratowała się ucieczką, jak wszystko wskazywało — wszelkie ściganie byłoby zbyteczne, postanowił zaczekać z rozpoczęciem poważnych poszukiwań, na razie baczyć pilnie na wszelkie wskazówki, jakie mógłby znaleźć w tem, co się działo dokoła niego.
On też pierwszy przerwał milczenie.
— Panie margrabio — rzekł, wznosząc kieliszek wybór toastu byłby równie trudny dla pana, jak dla mnie; ale jest toast jeden, który nie wprawi w kłopot nikogo i powinien mieć pierwszeństwo nad wszystkimi innymi. Proszę mi pozwolić wznieść zdrowie panien de Souday i podziękować im, że zechciały łaskawie przyłączyć się do uprzejmego przyjęcia, jakiem nas pan margrabia zaszczyca.
— Moja siostra i ja dziękujemy panu, panie generale — odparła Berta — i jesteśmy szczęśliwe, że mogłyśmy się panom przysłużyć, stosując się do woli naszego ojca.
— To znaczy — odparł generał z uśmiechem — że panie są na nas łaskawe tylko na mocy rozkazu, i że powinniśmy być za to wdzięczni panu margrabiemu... Doskonale! lubię tę szczerość iście wojskową, która zniewoli mnie do przejścia z obozu wielbicieli pań do obozu ich przyjaciół, gdybym mógł przypuścić, że zostałbym do obozu tego wpuszczony z kokardą, jaką noszę.
— Pochwały, jakie pan oddaje mojej szczerości — odrzekła Berta — i ta szczerość właśnie sprawia, że ośmielę się wyznać panu, iż barwy pańskie nie są barwami, które pragnę widzieć u moich przyjaciół; ale, jeśli pan istotnie radby posiąść ten tytuł, przyznam go panu generałowi chętnie, w nadziei, że nadejdzie dzień, w którym pan będzie mógł nosić moje barwy.
— Generale — odezwał się z kolei margrabia, drapiąc się w ucho — uwaga pańska, uczyniona przed chwilą, była zupełnie słuszna: jak, nie rozdrażniając ani pana, ani siebie, odpowiem na uprzejmy toast, na cześć córek moich przez pana wzniesiony? Czy pan ma żonę?
Generałowi zależało na tem, by wprawić margrabiego w zakłopotanie.
— Nie — odparł.
— Siostrę?
— Nie.
— Może matkę?...
— Tak — odrzekł generał, który, niby w zasadzce, tu czekał margrabiego — mam Francyę, naszą matkę wspólną.
— A więc, brawo! piję za pomyślność Francyi! i niechaj trwają dla niej te osiem wieków chwały i wielkości, jakie zawdzięcza swoim królom!
— I, pozwoli mi pan dodać — rzekł generał — to pół wieku wolności, jaką zawdzięcza swoim dzieciom.
— Jest to nietylko dodatek — odparł margrabia — ale także pewna odmiana.
Poczem, po chwili milczenia, dodał:
— Na honor, przyjmuję toast: biała czy trójkolorowa, Francya jest zawsze Francyą!
Wszyscy biesiadnicy wznieśli kieliszki i wychylili je jednym tchem.
Rozmowa, skierowana na te pochyłe tory i zakrapiana obficie, przybrała stopniowo ton taki swobodny, że, zrozumiawszy pod koniec obiadu, iż nie będą mogły w niej uczestniczyć do wetów na takich manowcach — Berta i Marya wstały od stołu i przeszły po cichu do salonu.
Siadły obie, milcząc, nieopodal kominka i pogrążyły się w zadumie. Po dłuższej chwili Rozyna ukazała się we drzwiach i, wsuwając głowę, rzekła, nie zwracając się specyalnie ani do Maryi, ani do Berty:
— Panienko, proszę, może panienka przyjdzie, dobrze?
Dziewczęta ocknęły się z zamyślenia, westchnęły obie, a Berta zwróciła się do Maryi:
— Idź ty, kochanie.
Marya, przywykła do posłuszeństwa, wstała i podeszła do drzwi.
— Czego chcesz, Rozyno? — spytała.
Rozyna nie odpowiedziała; i, jak gdyby obawiała się, żeby jej nie słyszano w jadalni, gdzie margrabia opowiadał przebieg ostatniego dnia Charette’a, pociągnęła Maryę za rękę i zaprowadziła ją pod schody, znajdujące się na przeciwległym krańcu przedsionka.
— Panienko — rzekła — on jest głodny.
— On jest głodny? — powtórzyła Marya.
— Tak; powiedział mi to przed chwilą.
— Ale o kim mówisz? kto jest głodny?
— On, biedny chłopiec!
— Kto on?
— Ależ pan Michał!
— Jakto! Pan Michał jest tutaj?
— Czy panienka nie wiedziała?
— Ależ nie.
— Przed dwiema godzinami, po powrocie panny Berty do salonu, na krótko przed przybyciem żołnierzy, wszedł do kuchni.
— Więc nie poszedł z Petit-Pierre’m.
— Nie.
— I mówisz, że wszedł do kuchni?
— Tak; a taki był zmęczony, że aż litość brała. Panie Michale, mówię mu tedy, dlaczego to pan nie idzie do salonu?“ — „Dlatego, kochana Rozyno, odpowiedział tym swoim słodkim głosem, że nikt mnie nie zaprosił, żebym w isalonie pozostał“. Więc chciał iść przenocować do Machecoul’u; bo do Logerie nie chce wrócić za nic w świecie! zdaje się, że matka chce go zawieźć do Paryża. Nie chciałam mu pozwolić latać tak po nocy.
— Dobrze zrobiłaś, Rozyno. A gdzie jest.
— Umieściłam go w pokoju na wieży; ale, ponieważ żołnierze zajęli parter, więc można tam już wejść tylko przez korytarz, który jest na końcu poddasza i przychodzę do pani po klucz.
Marya w pierwszym porywie — i był to poryw dobry — chciała uprzedzić siostrę; ale po tym pierwszym porywie niebawem nastąpił drugi, a ten, trzeba przyznać, mniej był szlachetny: chciała widzieć się z Michałem sama i pierwsza.
— Dam ci klucz — rzekła do Rozyny.
— Panienko — odparła Rozyna — niech panienka idzie ze mną, błagam. Tylu jest mężczyzn w zamku, że nie śmiem iść sama i umarłabym ze strachu, zanim weszłabym na górę; ale panienkę, córkę pana margrabiego, to każdy uszanuje.
— A jedzenie?
— Jest.
— Gdzie?
— W tym koszyku
— A więc pójdź!
I Marya wbiegła na schody z lekkością tych kozic, które ścigała śród skał lasu Machecoul’u.




XI.
Pokój na wieży.

Gdy przybyły na drugie piętro, Marya zatrzymała się przed pokojem, który zajmował Jan Oullier w zamku: w tym to pokoju znajdował się klucz potrzebny. Następnie otworzyła drzwi, które z tego piętra wychodziły na kręte schody, prowadzące do wyższej części wieży i wyprzedzając o kilka stopni Rozynę, biegła z tą samą zwinnością po niezbyt bezpiecznych, bo chwiejących się, nadgniłych tu i owdzie schodach.
Na szczycie tej wieży, w pokoiku, położonym na poddaszu, Rozyna i kucharka, odbywszy naradę, umieściły młodego barona de la Logerie. Jeśli chęci i zamiary dzielnych dziewcząt były jak najlepsze, to wykonanie nie odpowiadało bynajmniej ich dobrym chęciom; niepodobna bowiem było sobie wyobrazić schronienia uboższego, miejsca, w którem byłoby trudniej wypocząć po zmęczeniu, choćby najmniejszem.
W pokoju tym Jan Oullier przechowywał nasiona warzywne i kwiatowe, oraz narzędzia ogrodnicze; były tam tych nasion i cebulek całe stosy, a pokrywała je gruba warstwa kurzu, tak, że za najmniejszym ruchem, wykonywanym w tej wązkiej przestrzeni, tysiące atomów pyłu unosiło się w powietrze.
Całe urządzenie izdebki stanowił warsztat stolarski; siedzenie na nim nie było bardzo wygodne, to też Michał zamienił niebawem warsztat na stos owsa nowego gatunku. Usiadł na środku tego pagórka i tam przynajmniej mógł jako tako wyciągnąć znużone członki.
Ale niedługo spoczywał Michał na tej sofie ruchomej i kolącej. Gdy powstał ze strumienia, do którego wepchnął go Guérin, pozostała mu na ubraniu spora warstwa błota i wilgoć przeniknęła do wewnątrz. Stąd wynikło, że pobyt przed ogniskiem kuchennem wydał mu się bardzo krótki; taki krótki, że wilgoć nietylko nie wyschła, ale wydała się Michałowi jeszcze bardziej przejmująca niż poprzednio. Zaczął tedy chodzić po izdebce wzdłuż i wszerz, przeklinając głupią nieśmiałość, której zawdzięczał nietylko to zimno, to zmęczenie i głód, jaki zaczynał odczuwać, ale która nadto — i to było najboleśniejsze — pozbawiała go obecności Maryi! Łajał siebie za to, że nie umiał skorzystać z tego, co tak dzielnie przedsięwziął, i za to, że zabrakło mu odwagi w chwili, gdy miał dokończyć to, co tak dobrze zaczął.
Dodajmy jednakże, nie chcąc wprowadzać w błąd, co do charakteru naszego bohatera, że świadomość popełnionego błędu nie uczyniła go odważniejszym, i że śród wyrzutów, jakich sobie nie szczędził, nie przyszło mu ani na chwilę przez myśl zejść i poprosić otwarcie margrabiego o gościnność.
Tymczasem nadeszli żołnierze i Michał, zwabiony do wązkiego okienka, wychodzącego na tyły zamku, hałasem, z jakim wkroczyli, ujrzał przez jasno oświetlone okna komnat zamkowych panny de Souday, generała, oficerów i margrabiego.
Wówczas to, spostrzegłszy Rozynę u stóp wieżyczki, której szczyt zajmował, postanowił przypomnieć się dziewczynie i, z całą swoją skromnością, poprosił ją o kawałek chleba; a prośba ta nie była w żadnym stosunku do jego głodu, który stał się już wprost wilczy.
Gdy usłyszał lekkie kroki, zbliżające się do jego więzienia, ogarnęła go żywa wdzięczność. Kroki te bowiem zwiastowały mu dwie rzeczy, jedną pewną, drugą prawdopodobną. Pewną było zaspokojenie głodu — prawdopodobną możliwość usłyszenia czegoś o Maryi.
— Czy to ty, Rozyno? — spytał, usłyszawszy, że ktoś usiłuje otworzyć drzwi.
— Nie, to nie Rozyna, panie Michale; to ja.
Michał poznał głos Maryi, ale nie mógł wierzyć własnym uszom.
A głos ciągnął dalej:
— Tak, ja... ja i jestem na pana wściekła!
Ale ponieważ ton nie odpowiadał znaczeniu słów, przeto Michał nie był nadmiernie przerażony tą wściekłością.
— Panna. Marya! — zawołał — panna Marya! ach, Boże!
I oparł się o ścianę, by nie upaść. Młoda dziewczyna przez ten czas otworzyła drzwi.
— To pani! — zawołał Michał, — pani, panno Maryo! Ach! jaki ja jestem szczęśliwy!
— O! nie tak bardzo, jak pan mówi.
— Jakto?
— Skoro pan się przyznaje, śród tego szczęścia, że pan umiera z głodu.
— A... kto to pani powiedział? — wyjąkał Michał, rumieniąc się po białka oczu.
— Rozyno... Spiesz-że się, Rozyno! — ciągnęła dalej Marya. — Nareszcie, przedewszystkiem postaw latarkę tutaj i otwórz co prędzej koszyk. Czy nie widzisz, że pan Michel pożera go wzrokiem?
Te słowa szyderskie Maryi sprawiły, że młody baron zawstydził się nieco pospolitej zachcianki, z której zwierzył się mlecznej siostrze.
Pomyślał wprawdzie, że pochwycić koszyk Rozyny, wrzucić napowrót do jego wnętrza jadło, które już zostało z niego wydobyte i ustawione przez młodą dziewczynę na warsztacie, wyrzucić wszystko przez okno, ryzykując zabić żołnierza, paść do nóg Maryi i, z dłońmi na sercu, powiedzieć jej głosem patetycznym: „Czy mogę myśleć o moim żołądku, skoro moje serce jest takie szczęśliwe?“ — byłoby czynem wielce rycerskim.
Ale były to myśli, które mogły przychodzić Michałowi przez kilka lat z rzędu, on jednakże nie byłby nigdy zdecydował się na postępowanie podobne. Pozwolił tedy Maryi traktować siebie, jak prawdziwego brata mlecznego Rozyny. Na jej wezwanie zajął znów miejsce na swej kanapie z owsa i z wielką przyjemnością zajadał kąski, które mu krajała biała dłoń dziewczęcia.
— Ach! jakie dziecko z pana! — mówiła doń Marya. — Dlaczego, popełniwszy czyn taki dzielny, przyszedłszy do nas, żeby nam oddać taką doniosłą usługę, narażając się na połamanie kości, dlaczego nie powiedział pan memu ojcu, chociaż to było takie naturalne: „Panie, nie mógłbym wrócić do matki dzisiaj wieczorem; niech pan zechce dać mi schronienie do jutra rana“?
— Nie — śmiałbym nigdy! — zawołał Michał, opuszczając ręce, jak człowiek, któremu robią propozycyę, o jakiej nie pomyślałby nigdy.
— A to dlaczego? — spytała Marya.
— Dlatego, że ojciec pani imponuje mi niesłychanie!
— Mój ojciec? ależ to najlepszy człowiek na świecie. A nadto, czyż pan nie jest naszym przyjacielem?
— Ach! jaka pani dobra, że mnie pani tym tytułem obdarza.
Poczem, postępując krok naprzód:
— Ale, czy to tylko prawda. — spytał młody baron — żem go już zdobył?
Marya zarumieniła się z lekka.
Przed kilku dniami jeszcze nie byłaby się zawahała odpowiedzieć Michałowi, że tak bardzo był jej przyjacielem, iż mało upływało w ciągu dnia, a nawet wciągu nocy chwil, w których nie myślałaby o nim; ale przez tych kilka dni miłość szczególnie zmieniła jej uczucia i od pierwszych porywów wzbudziła w niej instynktowną wstydliwość. W miarę jak budziła się w niej kobiecość pod wpływem wrażeń, dotąd niezaznawanych, zrozumiała całą nieprzystojność obejścia, przyzwyczajeń i mowy, które były wynikiem osobliwego wychowania, jakie otrzymała; i za sprawą tej szczególnej, kobietom właściwej, intuicyi, zdała sobie dokładną sprawę z tego, jak dalece będzie musiała się hamować, jak pracować nad sobą, by zdobyć te zalety, których jej brakło, a których konieczność odczuwała pod wpływem miłości, przepełniającej jej duszę.
To też Marya, której dotychczas nie wpadło nigdy do głowy ukrywać najdrobniejszej myśli, zaczęła rozumieć, że młoda panna powinna niekiedy, jeśli nie kłamać, to przynajmniej mówić wymijająco i dlatego osłoniła banalnością odpowiedź, jaką dać pragnęła.
— Ależ, zdaje mi się — rzekła, że pan dosyć uczynił w tym celu.
Poczem, nie pozostawiając mu czasu, by powrócił do tego przedmiotu, który nadawał rozmowie kierunek zbyt drażliwy, dodała:
— Proszę, niechże pan da nam dowód tego dobrego apetytu, którym pan chwalił się przed chwilą, i niech pan zje jeszcze to skrzydełko gęsie.
— Ależ, panno Maryo — odparł Michał — jestem już zupełnie syty!
— Niewielki żarłok z pana! Proszę być posłusznym, inaczej, ponieważ jestem tutaj tylko po to, żeby pianu usługiwać, odchodzę!
— Panno Maryo — rzekł Michał, wyciągając ku niej ręce, z których jedna uzbrojona była w widelec, a druga zaopatrzona w kawałek chleba — panno Maryo, pani nie będzie taka, okrutna! Ach! gdyby pani wiedziała, jaki byłem smutny i nieszczęśliwy przez dwie godziny, spędzone w tej samotności!
— Nic dziwnego roześmiała się Marya. — był pan głodny.
— O! nie, nie, nie, nietylko z tego powodu! niech sobie pani wyobrazi, że widziałem panią przechodzącą z tymi wszystkimi oficerami...
— To pana wina! zamiast schronić się do tej starej wieży, jak sowa, mógł pan pozostać w salonie, przejść z nami do jadalni i jeść obiad na krześle, za stołem, jak chrześcijanin; usłyszałby pan mego ojca i generała Dermonoourt’a opowiadającego o czynach takich bohaterskich, że obleciałaby pana gęsia — skórka...
W tejże chwili oboje drgnęli. Kucharka wielkim głosem wzywała Rozyny.
— Ach! mój Boże! — zawołali jednocześnie jedno prawie tak samo drżące, jak drugie.
— Czy panienka słyszy? — spytała Rozyna.
— Słyszę.
— Wołają mnie.
— Mój Boże! — rzekła Marya, gotowa do ucieczki — czyżby się domyślano, że jesteśmy tutaj?
— A. choćby się domyślono, choćby nawet wiedziano — odparła Rozyna — cóżby w tem było takiego złego.
— Zapewne... ale...
— Posłuchajmy... — rzekła Rozyna.
Nastąpiła chwila ciszy; głos kucharki oddalił się.
— Słyszy panienka, teraz woła w ogrodzie.
I Rozyna zabierała się do odejścia.
— A to co! nie pójdziesz — zawołała Marya — nie zostawisz mnie tutaj samej, mam nadzieję!
— Ależ — odparła naiwnie Rozyna — zdaje mi się, że pani nie jest sama, skoro pani jest z panem Michałem.
— Tak; ale jak ja wrócę... — wyszeptała Marya.
— Co? — spytała Rozyna ze zdumieniem — może panienka przypadkiem stchórzyła? panienka, taka zawsze odważna, panienka, która biega po lesie w nocy tak samo, jak we dnie? Ależ ja panienki nie poznaję!
— Mniejsza o to! zostań, Rozyno.
— Przecież ja tu panience nic nie pomagam, więc mogę sobie iść.
— Tak, zapewne, Rozyno; to też nie dlatego...
— No to po co?
— Chciałam ci powiedzieć...
— Co?
— Ale... ale przecież ten nieszczęśliwy chłopiec nie może spędzić nocy tutaj.
— A więc gdzie ją spędzi?
— Nie wiem; ale trzeba mu znaleźć jaki pokój.
— Nie mówiąc panu margrabiemu?
— Prawda, a ojciec nie wie... Boże, Boże, co począć?... Ach! panie Michale, to wszystko pana wina!
— Panno Maryo — rzekł Michał — jestem gotów odejść, jeśli pani tego wymaga.
— Kto panu to mówi? — spytała Marya żywo. — Nie, niech pan zostanie, przeciwnie.
— Mam myśl, panno Maryo — odezwała się Rozyna.
— Jaką?
— A żeby tak powiedzieć pannie Bercie?
— Nie — odparła Marya z żywością, która ją samą zadziwiła — nie, nie potrzeba! pomówię z nią o tem sama, gdy pan Michał skończy swoją nieszczęśliwą kolacyjkę i będę mogła zejść.
— A więc odchodzę — rzekła Rozyna.
Marya nie śmiała już, jej zatrzymywać. Rozyna odeszła, tedy — Marya i Michał zostali sami.




XII.
Który kończy się zupełnie inaczej, niż się spodziewała Marya.

Pokoik był oświetlony tylko blaskiem latami, której światło, jak światło reflektora, padało całkowicie na drzwi wejściowe, pozostawiając w cieniu resztę pokoju, jeżeli pokojem nazwać można gołębnik, w którym znajdowała się nasza młoda para.
Michał siedział ciągle jeszcze na owsie; Marya zaś, klęcząc przed nim, szukała we wszystkich kątach koszyka, raczej zakłopotana, niż kierowana miłością bliźniego, łakoci na zakończenie wieczerzy, jaką Rozyna zaimprowizowała dla biednego więźnia.
Ale wobec tego, co zaszło, Michał nie był już głodny.
Oparł głowę na dłoni a rękę na kolanie i z miłością przyglądał się słodkiej twarzyczce, drobnym, pełnym uroku, rysom, wdychał z rozkoszą woń, unoszącą się z długich złotawych loków, poruszanych z lekka powiewem wiatru, idącym od okna, i dotykających jej ust. A na ten widok, pod wrażeniem tej woni, krew zaczęła krążyć szybciej w żyłach młodzieńca; słyszał tętno swoich skroni; dreszcz przebiegał wszystkie jego członki, w sercu powstawały pragnienia nieznane — uczył się chcieć.
A to, czego chciał, odczuwał w głębi serca: chciał znaleźć jakikolwiek sposób powiedzenia Maryi, że ją kocha. I szukał tego sposobu, ale szukał napróżno i uznał, że najprościej będzie, gdy pochwyci jej dłoń i do ust ją poniesie. Tak też uczynił nagle, nie mając nawet świadomości swego postępku.
— Panie Michale! panie Michale! — rzekła Marya, więcej zdziwiona, niż rozgniewana — co pan też robi?
I młoda dziewczyna, podniosła się żywo.
Michał zrozumiał, że posunął się za daleko, i że teraz należało powiedzieć wszystko. I teraz on przybrał poprzednią postawę Maryi, to jest, padł na kolana i w tym ruchu zdołał znów pochwycić dłoń, która mu się wymknęła. Co prawda dłoń nie usiłowała teraz się cofać.
— Czyżbym panią obraził? — zawołał młodzieniec. — Gdyby tak było, byłbym bardzo nieszczęśliwy i prosiłbym panią bardzo pokornie na klęczkach o przebaczenie.
— Panie Michale! — zawołała, nie wiedząc, co mówi.
Ale baron, w obawie, żeby ta mała rączka mu się nie wymknęła, uwięził ją w swoich dłoniach, a ponieważ i on niebardzo wiedział, co mówi, przeto ciągnął dalej:
— Jeśli nadużyłem dobroci pani, błagam, niech mi pani powie, że pani za to żalu do mnie nie ma.
— Powiem to panu, gdy pan wstanie — odparła Marya, czyniąc słaby wysiłek wycofania mu ręki, wysiłek taki slaby, że przekonał tylko Michała, iż niewola ręki owej niezupełnie była przymusowa.
— Nie — rzekł młody baron pod wpływem tego potęgującego się podniecenia, jakie wywołuje nadzieja, gdy zamienia się w pewność — nie, niech mi pani pozwoli pozostać na klęczkach. Och! gdyby pani wiedziała, ile razy, od czasu, jak panią znam, śniłem, że tak klęczę u stóp piani! gdyby pani wiedziała, ile ten sen, chociaż snem był tylko, dawał mi słodkich wrażeń, rozkosznych niepokojów... pozwoliłaby mi pani cieszyć się tem szczęściem, które w tej chwili jest rzeczywistością.
— Ależ, panie Michale — odparła Marya głosem, w którym coraz większe przebijało się wzruszenie, czuła bowiem, że dobiega do chwili, kiedy już nie będzie miała wątpliwości co do natury uczucia, jakie żywi dla niej młodzieniec — ależ, panie Michale, klęka się tak tylko przed Bogiem i przed świętymi.
— Nie wiem, przed kim się klęka — mówił młodzieniec, ani dlaczego klękam przed panią; to, czego doznaję, jest takie dalekie od wszystkiego, czego dotąd doznawałem, nawet od tkliwości, jaką żywię dla matki, że nie wiem, czemu przypisać uczucie, które każe mi uwielbiać panią... Jest w niem coś z czci, z jaką korzymy się przed Bogiem i przed świętymi. Dla mnie streszcza, się w pani świat cały i, wielbiąc panią, zdaje mi się, że cały świat wielbię.
— Przez litość, niech pan przestanie tak mówić... Michale, mój przyjacielu!
— Nie, nie, niech mi pani pozwoli błagać, żeby mi wolno było poświęcić się pani z, oddaniem bezwzględnem. Niestety! od chwili, w której ujrzałem tych, którzy są prawdziwymi mężczyznami, widzę, że pełne poświęcenia oddanie się biednego, słabego i nieśmiałego dzieciaka, jak ja, jest niczem prawie; a jednakże zdaje mi się, że to takie wielkie szczęście cierpieć, przelać krew, umrzeć, gdyby tego było trzeba, dla pani, że nadzieja zdobycia tego szczęścia sprawiłaby, iż znalazłbym siłę i odwagę, których mi brak.
— Dlaczego mówić o cierpieniu i o śmierci? — odparła Marya swoim słodkim głosem — czy pan mniema, że śmierć i cierpienie są niezbędne, by dowieść, że uczucie jest prawdziwe?
— Dlaczego o tem mówię, panno Maryo? dlaczego wzywam ich na pomoc? Ależ dlatego, że nie śmiem spodziewać się innego szczęścia, dlatego, że życie szczęśliwe, ciche i spokojne przy boku pani, że nazwanie pani żoną jest dla mnie marzeniem wyższem nad wszelkie nadzieje ludzkie i że nie mogę sobie wyobrazić, iżby mi dozwolone było snuć nawet takie marzenie.
— A więc pan mnie tak bardzo kocha? — spytała Marya, głosem, drżącym ze wzruszenia.
— Och! panno Maryo, po co to mówić, po co powtarzać? Czyż pani tego nie widzi własnemi oczyma i sercem własnem? Niech pani przesunie dłoń po mojem czole, potem zroszonem, a potem położy na sercu wzburzonem; niech pani spojrzy, jakie drżenie wstrząsa moją całą postacią, a potem niechaj pani jeszcze zapyta, czy panią kocham!
Gorączkowe uniesienie, które tak nagle przeobraziło młodzieńca, udzieliło się i Maryi: nie była ani mniej wzruszona, ani mniej drżąca, niż on; zapomniała o wszystkiem, i o nienawiści ojca dla nazwiska, jakie nosił Michał, i o wstrętach baronowej de la Logerie do jej rodziny, nawet o złudzeniach, jakie miała Berta co do miłości Michała, o złudzeniach, które tylokrotnie przyrzekała sobie uszanować; żar młodzieńczy tej natury silnej i pierwotnej wziął górę nad powściągliwością, jaką się hamowała. I już chciała uledz tkliwości, która wzbierała w jej sercu, chciała odpowiedzieć na tę miłość namiętną namiętniejszą może jeszcze miłością, gdy dobiegł ją lekki szmer od strony drzwi i odwróciła głowę.
W progu stała Berta, wyprostowana, bez ruchu.
Latarnia, jak już wspominaliśmy, stała wprost drzwi, tak, że całe jej światło ześrodkowane było na obliczu Berty. Marya mogła widzieć, jak dalece siostra jej była blada, ile nagromadziło się bólu i gniewu na tych brwiach zmarszczonych i w tych ustach konwulsyjnie zaciśniętych.
Marya — tak bardzo przelękła się tego zjawiska niespodziewanego i groźnego niemal, że odepchnęła młodzieńca, którego ręka nie puściła jej dłoni. Podeszła do siostry, która wchodziła właśnie do wieży, ale Berta odsunęła Maryę ręką, jak martwą przeszkodę, i skierowała się prosto do Michała.
— Czy siostra moja — rzekła głosem drżącym — nie powiedziała panu, że pan Loriot, notaryusz pani baronowej, przybył w jej imieniu po pana i pragnie z panem mówić?
Marya, istotnie, pod wpływem wrażeń doznawanych, zapomniała o tem.
Michał przeraził się i wybąkał kilka słów niezrozumiałych. Był jednak zdecydowany do domu nie wracać.
— Znajdzie pan pana Loriot’a w salonie — odezwała się znów Berta, takim głosem, jak gdyby wydawała rozkaz.
Cała nieśmiałość Michała, wszystkie jego trwogi powróciły, tak, że powstał, chwiejąc się, a taki był zmieszany, iż nie mógł znaleźć słowa odpowiedzi i zbliżył się do drzwi, jak dziecko schwytane na gorącym uczynku, które staje się posłuszne, nie mając odwagi się usprawiedliwić.
Marya, wzięła latarnię, chcąc poświecić biednemu chłopcu, ale Berta wyrwała jej latarnię z ręki i podała ją młodzieńcowi, dając mu zarazem znak, żeby wyszedł.
— A panie? — ośmielił się spytać Michał.
— My... my znamy dom — odparła Berta.
Poczem, tupiąc nogą niecierpliwie, bo spostrzegła, że Michał patrzy na Maryę, dodała:
— Idź pan! ależ, idź-że pan!
Młodzieniec znikł, zostawiając młode dziewczęta w ciemności, rozpraszanej jedynie mdłym blaskiem, który przedzierał się do wieży przez okienko, a pochodził od promieni księżyca bladego, co chwila przysłanianego chmurami.
Marya spodziewała się usłyszeć wyrzuty siostry, z powodu nieprzystojnośi tego sam na sam, którego doniosłość oceniała w tej chwili. Myliła się jednak.
Skoro tylko Michał znikł na krętych schodach, a Berta, uchem wytężonem w stronę drzwi dosłyszała, że się dostatecznie oddalił, pochwyciła dłoń siostry i, ściskając ją z siłą, która świadczyła o gwałtowności jej uczuć:
— Co on ci mówił tak na klęczkach? — spytała głosem zdławionym.
Za całą odpowiedź Marya rzuciła się siostrze na szyję i, pomimo wysiłków tej ostatniej, zmierzających do odepchnięcia jej, objęła Bertę ramionami, całując ją i zwilżając jej twarz łzami, które napływały do jej oczu.
— Dlaczego gniewasz się na mnie, siostro droga? — spytała.
— Jeśli się pytam, co do ciebie mówił ten młodzieniec, którego zastałam niespodzianie u stóp twoich, to nie znaczy, że się na ciebie gniewam.
— Berto, czy takim tonem mówisz do mnie zazwyczaj?
— Nie chodzi o ton, jakim do ciebie przemawiam. Chcę, wymagam, żebyś mi odpowiedziała.
— Berto! Berto!
— Odpowiadaj nareszcie! Co on ci mówił? Pytam, co on ci mówił! — zawołała gwałtowna dziewczyna, ściskając tak silnie rękę siostry, że Marya bzyknęła i zachwiała się, jakby omdlewając.
Ten krzyk przywrócił Bercie zimną krew. Jej natura porywcza, ale niesłychanie dobra, wzruszyła się tym wyrazem bólu i rozpaczy siostry; nie pozwoliła jej upaść, pochwyciła ją w objęcia, podniosła, jak dziecko, i ułożyła na warsztacie, okrywając twarz jej pocałunkami; z oczu jej trysnęło kilka łez, niby iskry z ogniska, i spadły na lica Maryi.
Berta płakała, jak Marya-Teresa: łzy z jej oczu nie płynęły, lecz tryskały, jak błyskawice.
— Biedactwo! moje biedactwo! — mówiła Berta do siostry, jak do dziecka, które zraniono przez nieuwagę — przebacz mi! wyrządziłam ci krzywdę... sprawiłam ci przykrość! przebacz!
Poczem, powracając do siebie:
— Przebacz! — powtórzyła. — To moja wina: powinnam była otworzyć przed tobą serce, zanim zdradziłam się przed tobą, że szczególna miłość, jaką czuję dla tego mężczyzny... dla tego dzieciaka — dodała z odcieniem pogardy — zdołała opanować mnie tak całkowicie, iż mogłam stać się zazdrosna o tę, którą kocham więcej, niż wszystko na święcie, więcej, niż życie, więcej, niż jego!... Ja stałam się zazdrosna o ciebie! Ach! gdybyś wiedziała, moja biedna Maryo, ile ta miłość niedorzeczna sprawiła mi już bólu! gdybyś wiedziała, ile walk stoczyłam, zanim jej się poddałam! jak gorzko opłakiwałam własną słabość! Przecież on nie posiada nic z tego wszystkiego, oco szanuję; nic z tego wszystkiego, co ukochałam: ani wytworności rasy, ani wiary, ani zapału, ani siły niepokonanej, ani odwagi nieposkromionej, a pomimo to wszystko, cóż chcesz! kocham go... pokochałam go w chwili, gdym go ujrzała. Kocham go, widzisz, tak bardzo, że niekiedy cała w potach, bez tchu, nawpół przytomna, dręczona niewypowiedzianą obawą, wołam, jak waryatka: „Boże! spraw, żebym umarła, ale pozostaw mi miłość moją!“ Od czasu, kiedy spotkałyśmy go, na moje nieszczęście, obraz jego nie opuścił mnie na jedną chwilę; doznaję dla dla niego uczucia dziwnego, jest to pewnie takie uczucie, jakie ma kobieta dla swego kochanka, ale podobniejsze jeszcze do tkliwości matki dla syna. Z każdym dniem życie moje coraz bardziej w nim się ześrodkowuje; dokoła niego skupiają się nietylko wszystkie moje myśli, ale nadto wszystkie moje marzenia, wszystkie moje nadzieje. Maryo, Maryo, przed chwilą prosiłam, żebyś mi przebaczyła; teraz mówię ci: żałuj mnie, siostro moja! moja siostro, ulituj się nade mną!
i, blizka obłędu z rozpaczy, Berta ściskała siostrę w objęciach.
Biedna Marya, cała drżąca, słuchała wybuchu dzikiej niemal namiętności tej organizacyi silnej i despotycznej; każdy krzyk Berty, każde jej słowo, zdanie każde rozdzierało na strzępy urocze różowe obłoki, które przez kilka chwil widziała w swej przyszłości, a porywczy głos siostry zmiatał ich szczątki, jak huragan zmiata drobne, białe chmurki, które unoszą się w powietrzu po burzy. Za każdem słowem siostry, Marya czuła, do jakiego stopnia przywiązanie jej do Berty nakazywało spełnić ofiarę, którą niejednokrotnie już przeczuwała, nie śmiejąc myśli na niej zatrzymać.
Taki ból szarpał sercem Maryi, taka była oszołomiona ostatnimi wyrazami Berty, że z jej milczenia tylko wywnioskowała, iż powinna jej odpowiedzieć. Usiłowała zapanować nad sobą i pohamować łkanie.
— Siostro ukochana, — rzekła — mam serce rozdarte, a ból mój jest tem żywszy, że wszystko, co się zdarzyło dzisiaj wieczorem, wynika potrosze z mojej winy.
— O, nie! — zawołała Berta ze zwykłą porywczością — to ja powinnam była zatroszczyć się o to, co się z nim stało, gdy wyszłam z kaplicy. Ale nareszcie powiedz mi — ciągnęła dalej Berta z tym uporem, który charakteryzuje ludzi gwałtownie zakochanych — co on ci mówił i dlaczego klęczał przed tobą?
Marya czuła, że Berta, drżała na całem ciele, powtarzając to pytanie; sama zaś zdjęta była bolesną trwogą na myśl, co jej odpowie — zdawało jej się, że każde słowo, wyjaśniające, co zaszło, spaliłoby jej usta, wybiegając z serca.
— Moja najdroższa — odezwała się znów Berta, ze łzami, które wzruszyły Maryę bardziej jeszcze, niż gniew siostry — mów, miej litość nade mną! Niepokój, jaki mnie przejmuje, jest stokroć okrutniejszy od bólu. Powiedz! powiedz! nie mówił ci o miłości?!
Marya nie umiała kłamać, albo przynajmniej poświęcenie nie nauczyło jej jeszcze kłamstwa,
— Owszem — odparła.
— Boże! Boże! — krzyknęła Berta, odrywając się od Maryi, i z wyciągniętemi rękoma padła twarzą na ścianę.
W okrzyku i ruchu tym było tyle rozpaczy, że Marya się przeraziła; zapomniała o Michale, zapomniała o swojej miłości, zapomniała o wszystkiem i myślała tylko o siostrze. Ofiarę, wobec której serce jej wahało się od chwili, kiedy się dowiedziała, że Berta kocha Michała, spełniła walecznie i z abnegacyą najwyższą, z uśmiechem, mimo rozdartego serca.
— Waryatko jakaś! — zawołała, rzucając się na szyję Bercie — pozwól-że mi dokończyć!
— Ach! czyżeś mi nie powiedziała, że mówił ci o miłości? — odparła wilczyca zraniona.
— Tak, ale nie powiedziałam ci, kto jest tej miłości przedmiotem.
— Maryo, Maryo, ulituj się nad mojem biednem sercem!
— Berto! droga Berto!
— A więc o mnie ci mówił?
Marya nie miała siły odpowiedzieć: skinęła głową potwierdzająco.
Berta odetchnęła ciężko, przesunęła kilkakrotnie ręką po rozpalonem czole; wstrząśnienie było zbyt gwałtowne, by mogła niezwłocznie powrócić do stanu normalnego.
— Maryo — rzekła do siostry — to, co mi mówisz, wydaje mi się takie szalone, takie niemożliwe, takie niedorzeczne, że musisz mi to potwierdzić przysięgą. Przysięgnij mi...
Młoda dziewczyna, zawahała się.
— Wszystko, co zechcesz, siostro — rzekła Marya, która sama pragnęła co prędzej utworzyć między swojem sercem a miłością swoją przepaść nieprzebytą.
— Przysięgnij mi, że nie kochasz Michała, i że Michał ciebie nie kocha, — rzekła Berta, kładąc dłoń na ramieniu siostry. — Przysięgnij mi to na grób naszej matki.
— Na grób naszej matki — odparła pewnym głosem Marya — przysięgam, że nie będę nigdy należała do Michała.
I rzuciła się w objęcia siostry, szukając w jej pieszczotach nagrody za spełnioną ofiarę. Gdyby nie panował w izdebce mrok taki głęboki, Berta po zmienionej twarzy Maryi mogłaby osądzić, co ją kosztowała złożona przysięga.
Przysięga ta przywróciła zupełnie spokój Bercie. I tym razem westchnęła z cicha, ale tak głęboko, jak gdyby z serca spadł jej wielki ciężar.
— Dziękuję! — rzekła — och! dziękuję! dziękuję! Tera.. zejdźmy.
Ale, idąc, Marya znalazła wymówkę, żeby iść do siebie. Zamknęła się w swoim pokoju, by modlić się i płakać!
Biesiadnicy siedzieli jeszcze przy stole, a Berta, przechodząc przez przedsionek do przedpokoju, słyszała ich głosy.
Weszła do salonu, gdzie był pan Loriot sam na sam z młodym baronem, którego usiłował przekonać, że obowiązkiem jego jest powrócić do Logerie. Ale milczenie przeczące młodzieńca było takie wymowne, że pan Loriot wyczerpał już wszystkie swoje argumenty. Co prawda mówił już przeszło od pół godziny.
Michał nie był prawdopodobnie mniej zakłopotany, niż jego interlokutor, albowiem przyjął Bertę, jak batalion, osaczony ze wszystkich stron, przyjmuje posiłki, które mają mu dopomódz do przedarcia się przez szeregi nieprzyjacielskie.
Pobiegł ku młodej dziewczynie a żywością, która wynikała także z niepokoju o wynik jej rozmowy a Maryą. Ku wielkiemu jego zdumieniu Berta, niezdolna przez jedną sekundę ukrywać swoich uczuć, podała mu rękę i ścisnęła jego dłoń wymownie. Zrozumiała niewłaściwie poruszenie młodzieńca i z zadowolonej zamieniła się na rozpromienioną.
Michał, który spodziewał się czegoś zupełnie innego, zmieszał się nieco. To też niezwłocznie zabrał znów głos i powiedział panu Loriot’owi:
— Odpowie pan mojej matce, że mężczyzna z sercem znajduje w swoich przekonaniach politycznych prawdziwe obowiązki i że postanowiłem umrzeć, jeśli będzie trzeba, by moje obowiązki spełnić.
Biedny chłopiec! nie odróżniał obowiązków swoich od swojej miłości.




XIII.
Błękitny i biały.

Była blizko druga nad ranem, gdy margrabia Souday zaproponował swoim gościom powrót, do salonu.
Biesiadnicy powstali od stołu w tym stanie zadowolenia, jaki następuje zawsze po dobrze urządzonej uczcie, gdy gospodarz domu jest uprzejmy, gdy zaproszeni mają dobry apetyt, gdy wreszcie zajmująca rozmowa wypełnia przerwy w zajęciu głównem.
Proponując przejście do salonu, margrabia miał prawdopodobnie na uwadze tylko zmianę atmosfery; albowiem, wstając, rozkazał Rozynie i kucharce, by przyniosły butelki likieru i ustawiły je, wraz z kieliszkami w dostatecznej liczbie, na stole w salonie. Poczem, nucąc wielką aryę z Ryszarda Lwie Serce i nie zwracając uwagi, że generał odpowiadał mu zwrotką Marsylianki, która, według wszelkiego prawdopodobieństwa, rozlegała się po raz pierwszy pod szlachetnymi stropami zamku Souday, stary szlachcic, napełniwszy kieliszki, zamierzał podjąć zajmujący spór w sprawie traktatu, zawartego w Jaunaye — generał utrzymywał bowiem, iż nie miał on szesnastu artykułów — gdy Dermoncourt wskazał palcem zegar.
Generał, śmiejąc się, rzekł, iż podejrzewa czcigodnego szlachcica, że ten pragnie oszołomić wrogów swoich rozkoszami nowej Kapui, a margrabia, przyjmując żart z wielkim taktem i smakiem, skwapliwie zaspokoił życzenia swoich gości i zaprowadził ich do przeznaczonych dla nich pokojów; poczem udał się do swojej sypialni.
Margrabia, podniecony wojowniczym nastrojem swojego ducha, i rozmową, jaką prowadził przez wieczór, śnił o samych walkach. Uczestniczył w bitwie, wobec której bitwy pod Torfou, Laval i Saumur były dziecinną igraszką; poprzez grad kul i pocisków prowadził dywizyę do ataku na redutę i zatykał biały sztandar na szańcach nieprzyjacielskich, gdy nagle pukanie do drzwi sypialni przerwało te czyny bohaterskie.
Podczas półsnu, który był stanem przejściowym do zupełnego rozbudzenia, majaki senne trwały w dalszym ciągu, a hałas u drzwi wydawał się margrabiemu odgłosem armaty; stopniowo wszakże wszystko rozproszyło się we mgle, czcigodny szlachcic otworzył oczy i, zamiast pola bitwy, zasłanego roztrzaskanymi pociskami, zdychającymi końmi, trupami, po których niby stąpał, ujrzał siebie na wązkiem łóżku z drzewa malowanego, osłoniętego skromnemi firankami z białego perkalu z czerwonym lampasem.
W tej chwili zapukano ponownie.
— Proszę wejść! — krzyknął margrabia, przecierając oczy. — Na honor, generale — ciągnął dalej — przybywasz w samą porę: dwie minuty później jużbyś nie żył!
— Jakto?
— Tak, byłbym cię przebił jednem pchnięciem szpady... Ale cóż cię sprowadza, kochany generale, o tak wczesnej porze? bo, zdaje mi się, że zaledwie minęła, godzina od świtu.
— Przychodzę pożegnać się z tobą, kochany gospodarzu — odparł generał.
— Już! takie to jest życie! Wyznaję panu dzisiaj szczerze, iż miałem wczoraj, gdy pan przybył, różne złośliwie uprzedzenia przeciw panu.
— Doprawdy! i przyjął mnie pian tak uprzejmie?
— Ba! — odparł margrabia ze śmiechem — wszak pan był w Egipcie; czy nigdy nie padały na pana strzały z oazy orzeźwiającej i malowniczej?
— Do licha, i owszem! Arabowie uważają oazy za najlepsze stanowiska do zasadzki.
— Otóż oskarżam siebie, że byłem wczoraj wieczorem potrosze Arabem; przyznaję się do winy i żałuję tego tembardziej, że dzisiaj rano ogarnia mnie szczery smutek, na myśl, że pan opuści mnie tak prędko.
— Dlatego, że nie poznałem najbardziej tajemniczego zakątka pańskiej oazy, co?
— Nie, dlatego, że szczerość pańska, pańska lojalność i ta wspólność niebezpieczeństw, na jakie byliśmy narażeni w obozach przeciwnych, wzbudziły we mnie dla pana odrazu przyjaźń głęboką i szczerą.
— Słowo szlachcica?
— Słowo szlachcica i żołnierza.
— A więc i ja ofiaruję panu te same uczucia, kochany wrogu — odparł generał. — Spodziewałem się zastać starego emigranta upudrowanego, suchego, ponurego i naszpikowanego przesądami przedpotopowymi.
— I przekonał się pan, że można być upudrowanym i nie mieć przesądów.
— Przekonałem się, że pan ma serce szczere, lojalne, usposobienie miłe... powiedzmy, nawet jowialne, i obejście wytworne, które zazwyczaj wyłącza to wszystko; stąd wynika, że oczarował pan mruka, i że polubił pana całą duszą.
— Raduję się szczerze tem, co mi pan mówi. A teraz, bez żadnych podejrzeń, zostań pan u mnie dzisiaj.
— Niepodobna.
— Wobec tego wyrazu muszę ustąpić; ale przynajmniej, niech mi pan da słowo, że pan przyjedzie do mnie po zawarciu pokoju, jeśli obaj będziemy jeszcze na tym świecie.
— Jakto! po zawarciu pokoju? A więc prowadzimy wojnę? — zapytał generał ze śmiechem.
— Jesteśmy między pokojem a wojną.
— Tak, w samym środku.
— A więc, powiedzmy, po „samym środku“.
— Daję panu słowo.
— A ja to słowo biorę i zatrzymuję.
— A teraz porozmawiajmy rozsądnie — rzekł generał, biorąc krzesło i siadając w nogach łóżka starego emigranta.
— Z największą ochotą — odparł ten.
— Pan lubi polowanie, nieprawda?
— Namiętnie.
— Jakie?
— Każde.
— Ale ma pan przecież jedno ulubione?
— Polowanie na dziki... Przypomina mi bowiem polowanie na błękitnych.
— Dziękuję.
— Dziki i błękitni uderzają jednakowo.
— A co pan powie o polowaniu na lisy?
— Phiii! — odparł margrabia, wysuwając dolną wargę, jak książę z rodu Habsburgów.
— To jednak śliczne polowanie — rzekł generał.
— Zostawiam to Janowi Oullier’owi, który ma przedziwną taktykę i niesłychaną cierpliwość w oczekiwaniu lisa w zasadzce.
— Powiedz-no, margrabio, ten twój Jan Oullier nietylko na lisa zastawia sidła?
— Hm! istotnie, z przyjemnością ściga każdą zwierzynę.
— Margrabio, radbym, żebyś powziął upodobanie do polowania na lisy.
— Dlaczego?
— Dlatego, że uprawiane jest przeważnie w Anglii i że mam wszelkie dane przypuszczać, iż w chwili obecnej powietrze Anglii byłoby znakomite dla pana i dla córek pańskich.
— Ba! — odparł margrabia, podnosząc się i siadając na łóżku. — To znaczy, że pan mi radzi drugą emigracyę? Dziękuję!
— Jeśli pan chce nazywać emigracyą małą podróż dla przyjemności... tak jest.
— Kochany generale, znam ja te małe podróże. Gorsze są, niż podróż naokoło świata: wiadomo, kiedy się zaczynają, niewiadomo, kiedy się kończą; a nadto jest jeszcze jedna okoliczność, której pan może nie uwierzy...
— Jakaż to?
— Widział pan wczoraj, że, pomimo wieku, cieszę się niezłym apetytem i mogę pana zapewnić, że ciągle jeszcze czekam na pierwszą niestrawność; jem wszystko i nic mi nie szkodzi.
— A więc?
— A więc, nie mogłem nigdy strawić tej dyabelskiej mgły angielskiej!... Ciekawe, co?
— W takim razie jedź pan do Szwajcaryi, do Hiszpanii, do Włoch, jedź pan, gdzie pan chce, ale opuść pan Souday, opuść Machecoul, opuść Wandeę.
— Oho!
— Tak.
— A więc jesteśmy skompromitowani? — spytał półgłosem margrabia, zacierając wesoło ręce.
— Jeśli pan jeszcze nie jest skompromitowany, to niebawem pan nim będzie.
— Nareszcie! — zawołał stary szlachcic uradowany, mniemał bowiem, że inicyatywa rządu wpłynie niewątpliwie na jego spółwyznawców, tak, że zdecydują się chwycić za broń.
— Nie żartujmy — rzekł generał, poważniejąc istotnie. — Gdybym słuchał tylko głosu obowiązku, kochany margrabio, nie ukrywam bynajmniej, że miałbyś już dwóch żołnierzy przed swemi drzwiami, a podoficera na krześle, na którem ja teraz siedz.
— Hm! odezwał się margrabia, spoważniawszy nieco.
— Tak, tak jest! Ale rozumiem dobrze, co człowiek w pańskim wieku, przyzwyczajony, jak pan, do życia czynnego, do powietrza lasów, cierpiałby w ciasnem więzieniu, gdzie panowie sędziowie zamknęliby pana prawdopodobnie; daję panu tedy dowód sympatyi i przyjaźni, o której mówiłem przed chwilą, wykraczając w ten sposób przeciw moim obowiązkom.
— Ale, jeśli poczytają panu to wykroczenie za zbrodnię?...
— Ba! czy pan sądzi, że zabraknie mi wymówek?... Starzec cherlawy, sterany, napół paralityk, zdołałby powstrzymać kolumnę w pochodzie?
— O kim to pan mówi i kogo nazywa pan starcem? — spytał margrabia.
— Jak to kogo? pana!
— Ja jestem starcem cherlawym, steranym, napół paralitykiem? — krzyknął margrabia Souday, wysuwając do połowy kościstą nogę z pod kołdry. — Możebym ci zaproponował, kochany generale, żebyśmy zdjęli szpady z tej ściany i zabawili się do pierwszej krwi przed śniadaniem, jak przed czterdziestu pięciu laty, gdy byłem w korpusie paziów.
— Stary dzieciaku — odparł Dermoncourt — dopóty mnie pan będzie przekonywał, że się mylę, iż będę zmuszony zawołać dwóch żołnierzy.
I generał zabierał się do odejścia.
— Nie, nie — rzekł margrabia — do licha! jestem cherlawy, sterany, napół, a nawet zupełny, paralityk!... słowem, jestem wszystkiem, czem pan zechce.
— Doskonale.
— Ale, czy nie zechciałby mi pian powiedzieć, w jaki sposób i przez kogo mogę być skompromitowany?
— Przedewszystkiem, ten służący pana, Jan Oullier...
— Tak.
— Otóż służący pana, Jan Oullier... nie powiedziałem panu tego wczoraj, przypuszczając, że pan wie o tem równie dobrze, jak ja... służący pana, Jan Oullier, na czele gromady buntowników usiłował powstrzymać w pochodzie kolumnę, która miała zająć zamek; skutkiem tych jego usiłowań nastąpiło kilka potyczek i straciliśmy trzech żołnierzy, nie licząc tego, któremu sam wymierzyłem sprawiedliwość, a który, jak mi się wydaje, musiał być z pańskiej okolicy.
— Jak się nazywał? — Franciszek Tinguy.
— Pst! generale, nie mów tak głośno, przez litość! jego siostra jest tutaj: to ta młoda dziewczyna, która nam usługiwała, do stołu; tylko co pochowała ojca.
— Ach! te wojny domowe! niech je dyabli porwą! — rzekł generał.
— Są to jednakże jedyne wojny logiczne.
— To możliwe... ale mniejsza o to. Schwytałem tego pańskiego Jana Oullier’a i uciekł.
— Dobrze zrobił! niech pan sam przyzna.
— Tak; ale nie radzę mu, żeby dostał się ponownie w moje szpony.
— O! niema obawy; teraz, kiedy jest uprzedzony, ręczę panu za niego.
— Tem lepiej! bo w stosunku do niego nie jestem usposobiony aż pobłażliwie; z nim nie rozmawiałem o wielkiej wojnie, jak z panem.
— A jednak i on w niej uczestniczył, i zapewniam piana, że był bardzo waleczny.
— Tem gorzej; jest zatem recydywistą.
— Ale, generale — rzekł margrabia — nie widzę dotychczas, w czem postępowanie mego gajowego może mnie być poczytywane za zbrodnię.
— Cierpliwości, margrabio! mówił mi pan wczoraj wieczorem o chochlikach, które panu opowiedziały wszystko, co robiłem od godziny siódmej do dziesiątej wieczorem.
— Tak.
— Otóż i ja mam chochlików i to takich, którzy w niczem nie ustępują pańskim.
— Wątpię..
— Opowiedziały mi, co się działo w zamku pańskim przez cały dzień wczorajszy.
— Doprawdy... — rzekł margrabia, tonem niedowierzającym, — słucham.
— Od onegdaj mieszkały w zamku Souday dwie obce osoby.
— Ależ pan daje więcej, niż pan przyrzekał; miał pan powiedzieć mi, co zaszło od wczoraj, a pan zaczyna już od onegdaj.
— Te dwie osoby, to był mężczyzna i kobieta.
Margrabia potrząsnął głową przecząco.
— Niech i tak będzie; przypuśćmy, że to byli dwaj mężczyźni, jakkolwiek jeden z nich miał z płci naszej tylko ubranie.
Margrabia milczał, a generał ciągnął dalej:
— Z tych dwóch osób, ta ostatnia, mniejsza, spędziła cały dzień w zamku; drugi mężczyzna zaś biegał po okolicy, by wezwać do zamku na wieczór różnych szlachciców, których nazwiska, gdybym był niedyskretny, mógłbym panu przytoczyć, jak przytaczam naprzykład nazwisko hrabiego Bonneville’a.
Margrabia milczał w dalszym ciągu; trzeba było przyznać się, albo skłamać.
— Ci szlachcice przybywali jeden po drugim; poruszali różne sprawy, a najniewinniejsza z nich nie miała na celu największej chwały, największej pomyślności i najdłuższej trwałości rządu lipcowego.
— I cóż stąd? gdybym nawet przyjął u siebie kilku sąsiadów, gdybym dał schronienie dwom osobom obcym, gdzież tu przestępstwo, generale?
— Nie to jest przestępstwem, że sąsiedzi przybyli do pana; ale przestępstwem jest to, że ci sąsiedzi odbyli naradę, na której rozważano sprawę powstania.
— Kto tego dowiedzie?
— Obecność dwóch obcych.
— Ba!
— Stanowczo; bo z tych dwóch obcych mniejszy, który, będąc blondynem, a raczej blondynką, musi nosić czarną perukę, skoro się przebiera, jest, ni mniej ni więcej, tylko księżną Mary Karoliną, którą nazywacie regentką królestwa, albo jej królewską wysokością księżną Berry, o ile jej nie nazywacie Petit-Pierre’m.
Margrabia podskoczył na łóżku. Generał był lepiej poinformowany, niż on sam, a to, co mu powiedział, było promieniem światła; margrabia nie posiadał się z radości, że miał zaszczyt przyjmowania w zamku księżny de Berry; ale, na nieszczęście, ponieważ żadna radość nie jest na tym świecie zupełna, przeto był zmuszony hamować swoje zadowolenie.
— No, i co potem? — spytał.
— Potem, śród najbardziej zajmującej rozmowy waszej młodzieniec, którego nikt nie spodziewałby się spotkać w waszym obozie, przybył was uprzedzić, że wojsko idzie na zamek; wówczas pan, panie margrabio, zaproponował opór... niech pan nie przeczy, jestem tego pewien; ale niebawem przeważyło zdanie przeciwne. Córka pańska, ta brunetka...
— Berta.
— Panna Berta wzięła pochodnię, wyszła i wszyscy... z wyjątkiem pana, panie margrabio, który prawdopodobnie uznał za stosowne zająć się z góry nowymi gośćmi, jakich niebo panu zsyłało... wszyscy wyszli razem z nią. Minęła dziedziniec i skierowała się w stronę kaplicy; otworzyła drzwi, weszła pierwsza i udała się prosto do ołtarza. Nacisnęła sprężynę, ukrytą w lewej łapie baranka wyrzeźbionego na przedzie ołtarza, ale sprężyna, która prawdopodobnie od dawna już nie była poruszana, odmówiła posłuszeństwa; wówczas panna Berta wzięła dzwonek, służący do mszy, dzwonek z rączką drewnianą i przycisnęła go do stalowego guzika; ściana zachwiała się, drzwi ukryte odskoczyły i odsłoniły schody, prowadzące do podziemi. Panna Berta z rączką drewnianą i przycisnęła go do stalowego guzika dwom panom z tych, których prowadziła; następnie goście pańscy weszli do podziemi a panna Berta zamknęła za nimi drzwi ukryte i powróciła wraz z inną jeszcze osobą, która nie weszła niezwłocznie do zamku, lecz, przeciwnie, błądziła po parku. Co do zbiegów, ci, przybywszy na kraniec podziemi, prowadzących do ruin starego zamku, który stąd widać, z niejaką trudnością torowali sobie drogę śród głazów; jeden z nich upadł nawet: wreszcie zeszli do rowu. który otacza mury parkowe, i rozstali się; trzej skierowali się na drogę, wiodącą z Nantes do Machecoul, dwaj udali się przecznicą, prowadzącą do Légé, a szósty i siódmy rozdwoili się, a raczej się podwoili...
— Ależ, generale, opowiadasz mi jakąś czarodziejską bajkę.
— Niechże pan poczeka! przerywa mi pan w miejscu najciekawszem... Mówiłem panu, że zbiegowie szósty i siódmy podwoili się: to jest, że większy wziął mniejszego na ramiona i szedł tak aż do małej strugi, która wpadała do wielkiego strumienia płynącego u stóp Koziej Dróżki; na tego to, a raczej na tych, zagiąłem parol; na nich zatem puszczę psów swoich.
— Ależ raz jeszcze, generale — zawołał margrabia — powtarzam panu, że to wszystko istniało tylko w pańskiej wyobraźni.
— Daj pokój, stary nieprzyjacielu! kierujesz obławą na wilki, nieprawda?
— Tak.
— A więc, gdy pan ujrzy w rozmiękłej ziemi łapę odciśniętą bardzo wyraźnie, ślad krwawy, jak to nazywacie, czy pan pozwoli się przekonać, że ten dzik to tylko widmo? Otóż, margrabio, ja to wszystko widziałem, a raczej odczytałem.
— Do licha! — zawołał margrabia, obracając się w łóżku z ciekawym podziwem amatora — powinienbyś mi powiedzieć, w jaki sposób.
— Bardzo chętnie — odparł generał — mamy jeszcze pół godziny czasu; każ mi tu przynieść trochę pasztetu i butelkę wina, a opowiem ci to wszystko, pokrzepiając się.
— Pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Że będę panu dotrzymywał towarzystwa. — O tak wczesnej porze? — Czy dobry apetyt liczy się z zegarem! Margrabia wyskoczył z łóżka, naciągnął flanelowe spodnie, wsunął nogi w pantofle, zadzwonił, kazał nakryć stolik i, z pytającym wyrazem twarzy, usiadł przed generałem. Generał zaś, zaczął w te słowa jak rzekł — między, dwoma kęsami.




XIV.
Który dowodzi, że sieci pajęcze nietylko dla much są zdradliwe.

— Wiesz dobrze, kochany margrabio — rzekł generał w formie wstępu — że nie pytam cię bynajmniej o twoje tajemnice i jestem taki zupełnie pewny, tak głęboko przekonany, że wszystko odbyło się tak, jak twierdzę, że uwalniam pana od mówienia mi, czy się mylę lub nie; zależy mi tylko na tem, żeby panu dowieść, przez miłość własną, że mamy węch równie dobry w swoim obozie, jak na waszych błoniach, chcę tylko mieć tę drobną satysfakcyi, przez próżność, to wszystko. Zacznijmy tedy od początku... Wiedziałem, że pan hrabia Bonneville przybył do pana nocy onegdajszej, w towarzystwie małego wieśniaka, który miał wszelkie pozory kobiety przebranej za mężczyznę; podejrzewaliśmy, że to właśnie jest księżna... Jest to zasługa szpiega, nie wciągam tego tedy do swego inwentarza — dodał generał.
— Ma pan słuszność... Pfe! wtrącił margrabia.
— Ale, przybywając tutaj we własnej osobie, nie zmieszawszy się bynajmniej, jak mi pan musi przyznać, atakiem grzeczności z pańskiej strony, zauważyłem odrazu dwie rzeczy.
— Patrzcie... jakież to?
— Najpierw, że na dziesięć nakryć przy pięciu serwety były zwinięte, jako należące do stałych gości zamkowych; co, w razie procesu, kochany margrabio, byłoby okolicznością wybitnie łagodzącą.
— Jakto?
— Niewątpliwie; gdyby pan znał istotną godność swoich gości, czy byłby pan pozwolił, żeby zwijali swoje serwety, jak zwyczajni sąsiedzi wiejscy? Nie, nieprawda? Orzechowe szafy zamku Souday nie są takie ubogie w bieliznę, żeby księżna de Berry nie mogła mieć czystej serwety do każdego jedzenia. Jestem więc skłonny wierzyć, że blondynka, przebrana, w czarnej peruce była dla pana tylko młodziutkim brunetem.
— Mów pan dalej! mów pan dalej! — rzekł margrabia, zagryzając wargi wobec przenikliwości o tyle wyższej od jego własnej.
— Ależ ja wcale nie mam zamiaru się zatrzymywać — odparł generał. — Zauważyłem tedy pięć serwet zwiniętych; co dowodziło, że obiad nie był umyślnie dla nas przyrządzony, jak pan chciał w nas wmówić, ale, że dał nam pan miejsca, między innymi, piana de Bonneville’a i jego towarzysza, którzy nie uważali za stosowne czekać na nas.
— A teraz druga obserwacya? — spytał margrabia.
— Że panna Berta, która, jak przypuszczam, a nawet, jak jestem pewien, jest młodą panną, lubiącą czystość i dbającą o siebie, była, gdy miałem zaszczyt być jej przedstawiany, w szczególny sposób okryta pajęczyną, miała, pajęczynę nawet w swych wspaniałych włosach.
— A zatem?
— A zatem, pewny będąc, że nie przez zalotność w taką przystroiła się fryzurę, udałem się poprostu dzisiaj rano na poszukiwanie zakątka zamku, najobficiej zaopatrzonego w wytwory pracy pilnych owadów...
— I wykrył pan?...
— Coś, co, dalibóg, nie przynosi zaszczytu pańskim uczuciom, a raczej praktykom, religijnym, kochany margrabio; wykryłem bowiem, że właśnie na drzwiach kaplicy zamkowej ze dwanaście pająków pracowało z nieopisaną gorliwością nad naprawą szkód, wyrządzonych tej nocy w ich sieci, z gorliwością, jaką przejmowała je ufność, że otwarcie drzwi, gdzie umieściły swój warsztat, było tylko przypadkowe i że nie istniał powód, dla którego miałoby się powtórzyć... Nadto w alejach ogrodu pańskiego, gdzie brak zupełny piasku, wykryłem, margrabio, ślady bardzo znaczące.
— Kroków męskich i niewieścich? — wtrącił margrabia. — Jest ich pełno wszędzie.
— Nie, niema bynajmniej wszędzie śladów kroków nagromadzonych właśnie według takiej ilości aktorów, jaka, według mego przypuszczenia, była na widowni w owej chwili, i to śladów ludzi, którzy nie idą, lecz biegną równocześnie.
— Ale poczem poznał pan, że te osoby biegły?
— Ach, margrabio, przecież to abecadło rzemiosła.
— No, ale niechże pan powie.
— Dlatego, że odciski stóp były głębsze w palcach, niż w piętach, i że ziemia była odepchnięta w tył... Czy, tak jest, panie myśliwy?
— Tak, dobrze — odparł margrabia, z miną znawcy. — A potem?
— Potem?
— Tak.
— Zbadałem te odciski; były tam ślady nóg męskich wszelkich kształtów, buty, kamasze, trzewiki podkute; wreszcie między temi wszystkiemi nogami męskiemi, spostrzegłem nogę kobiecą wązką i drobną, istną stopę Kopciuszka, pomimo podkutych trzewików, w jakie była obuta.
— Dosyć, dosyć, dalej.
— Dlaczego?
— Bo jeśli się pan dłuższą chwilę nad tym podkutym trzewikiem zatrzyma, gotów pan się w nim zakochać.
— Fakt jest, że radbym bardzo mieć go w ręku. Może to nastąpi! Ale na stopniach u wejścia do kaplicy i na płytach kamiennych wewnątrz ślady stały się dopiero zupełnie wyraźne; błoto zrobiło swoje na tych płytach polerowanych. Nadto zaś znalazłem, w pobliżu ołtarza, bardzo liczne kropelki wosku zastygłego i to właśnie dokoła odcisku stopy wązkiej i długiej; przysiągłbym, że to odcisk stopy panny Berty; ponieważ zaś na stopniu zewnętrznym drzwi były również ślady wosku, akurat w kierunku prostopadłym do zamka, przeto wywnioskowałem stąd, że to córka pańska trzymała gromnicę i posługiwała się kluczem, świecąc sobie ręką lewą i, pochylając światło, gdy prawą wsuwała klucz do zamka; nadto szczątki sieci pajęczej, oderwane odedrzwi i odnalezione w jej włosach dowodzą aż nadto wyraźnie, że ona to torowała drogę.
— Mów pan dalej.
— Czy reszta warta istotnie opowiadania? Zobaczyłem, że wszystkie te kroki zatrzymywały się przed ołtarzem; łapa baranka wielkanocnego była zmiażdżona, widoczny stał się zatem guzik stalowy, łączący się ze sprężyną: nietrudno tedy było mi go odnaleźć. Oparł się moim wysiłkom, jak się opierał wysiłkom panny Berty, która skaleczyła sobie przytem palce tak porządnie, że zostawiła wązką krwawą kreskę na świeżo złamanem drzewie rzeźbionem. Jak ona zatem, szukałem twardego przedmiotu, by nacisnąć guzik, i jak ona, użyłem w tym celu rączki drewnianej dzwonka, która zachowała ślad nacisku z dnia poprzedniego a nadto i blady ślad krwi.
— Brawo! — zawołał margrabia, coraz bardziej zajęty tem opowiadaniem.
— Wówczas, jak się pan łatwo domyśli — ciągnął dalej Dermoncourt — zeszedłem do podziemi. Stopy zbiegów były doskonale odciśnięte na piasku wilgotnym; jeden z nich upadł, przechodząc przez ruiny; domyśliłem się tego na widok kępy pokrzyw, zmiętej i złamanej, jak gdyby ją kto pochwycił i połamał w ręku, co z pewnością nie było dokonane umyślnie, z uwagi na mało pieszczotliwy charakter rośliny. W jednym rogu ruin, wprost drzwi, rozrzucone były kamienie z widocznym zamiarem ułatwienia przejścia osobie słabszej; śród chwastów i pokrzyw, rosnących pod murem, odnalazłem dwie gromnice, które tam porzucono, przed wyjściem na wolne powietrze. Wreszcie, na zakończenie, odnalazłem ślady nóg na ścieżce, a ponieważ tutaj się rozłączały, mogłem je uszykować w takim porządku, o jakim panu wspomniałem.
— Nie, to jeszcze nie zakończenie.
— Jakto! to nie zakończenie? Ależ tak!
— Nie. Kto mógł panu powiedzieć, że jeden z podróżnych wziął drugiego na plecy?
— Ach! margrabio, chcesz koniecznie, żebym się przechwalał swoją odrobiną inteligencyi. Śliczną stopkę w trzewiku podkutym, tę stopkę, na której mi tak bardzo zależy, że nie zaznam odpoczynku ani spokoju, dopóki jej nie odnajdę, drobiną tę stopkę, nie dłuższą od stopy dziecka, nie szerszą od moich dwóch palców, widziałem w podziemiu, potem jeszcze w rowie, poza ruinami, w miejscu, gdzie zbiegowie się zatrzymali i naradzali ze sobą, co było rzeczą łatwą do wywnioskowania z udeptanej tam ziemi; ślady stopki tej ukazują się jeszcze w kierunku, prowadzącym do strugi; poczem nagle, przy wielkim kamieniu, całym zabłoconym ślady te znikają! Począwszy od tej chwili, przypuszczam: że ponieważ potwory nadprzyrodzone, porywające ludzi, nie istnieją już w naszej epoce, pan de Bonneville wziął swego młodego towarzysza na plecy. Zresztą, chód tegoż pana de Bonnerville’a stał się znacznie cięższy; nie jest to już chód młodzieńca zwinnego i silnego, jak my byliśmy w jego wieku. Margrabio, pamiętasz prośne maciory dzika, gdy własny ich ciężar podwojony jest ciężarem, jaki noszą w sobie? Otóż wtedy ich racice, zamiast przebijać ziemię, stąpają po niej na płask i rozszczepiają się: otóż, pcząwszy od kamienia owego, tak samo stąpają nogi pana de Bonneville’a.
— Ale zapomniałeś o jednej rzeczy, generale.
— Nie sądzę.
— O! ja panu nic nie daruję: kto mógł panu powiedzieć, że pan de Bonneville biegał przez cały dzień, żeby zwołać sąsiadów na naradę?
— Powiedziałeś mi sam, margrabio, żeś nie wychodził.
— No, to co?
— Tymczasem koń pański, i to koń ulubiony, o ile mi mówiła ładniutka dziewczyna, która odebrała mi cugle mojego wierzchowca, ulubiony koń pański tedy, jak przekonałem się w stajni, dokąd poszedłem upewnić się, czy mój Bucefał otrzymał swoją porcyę, był ochlapany błotem po szyję; otóż pan nie powierzyłby swego konia nikomu, tylko człowiekowi, którego pan ceni i poważa.
— Dobrze! Jeszcze jedno pytanie.
— Proszę; chętnie odpowiem.
— Co pana zniewala do przypuszczania, że towarzysz pana de Bonneville’a jest ową dostojną osobą, o której pan wspominał przed chwilą?
— Przedewszystkiem to, że wszędzie i zawsze przepuszczają ją przed innymi i usuwają jej z drogi kamienie.
— A więc pan po nodze poznaje, czy osoba, która przechodzi, jest brunetem albo blondynem, czy też blondynką albo brunetką? będzie to moje ostatnie pytanie, a jeśli pan na nie odpowie...
— Jeśli na nie odpowiem...? — Nic... Niech pan mówi dalej.
— Otóż, kochany margrabio, zrobiłeś mi ten zaszczyt, że dałeś mi właśnie pokój, który zajmował wczoraj towarzysz pana de Bonneville’a.
— Tak, zrobiłem panu ten zaszczyt; i cóż dalej?
— Zaszczyt, za który jestem panu niesłychanie wdzięczny; a oto ładny grzebyk szyldkretowy; znalazłem go w nogach łóżka. Przyznaj, kochany margrabio, że taki zalotny grzebyczek nie może być własnością małego wieśniaka; zresztą zawierał i zawiera jeszcze, jak się pan sam może przekonać, włosy blond, z popielatym odcieniem, które nie są bynajmniej złocistymi włosami drugiej córki pańskiej, jedynej blondynki, jaka jest tu w domu.
— Generale! — zawołał margrabia, zrywając się z krzesła i rzucając widelec na podłogę — generale, każ mnie zaaresztować, jeżeli uważasz za stosowne; ale mówię panu raz na zawsze: do Anglii nie pojadę; nie, nie, nie, nie pojadę.
— Hola! margrabio, jaka mucha cię ukąsiła?
— Do dyabła! podniecił mnie pan, pobudził pan moją miłość własną! Gdy, po wojnie, przyjedzie pan do Souday, jak mi pan przyrzekł, nie będę mógł opowiedzieć panu nic takiego, co odpowiadałoby pańskim opowieściom.
— Posłuchaj, mój stary i dobry nieprzyjacielu — rzekł generał — dałem panu słowo, że pana nie zaaresztuję, tym razem przynajmniej; słowa tego, cokolwiek pan uczyni, albo raczej, cokolwiek pan już uczynił, dotrzymam; ale, zaklinam pana, w imię całej życzliwości, jaką pan we mnie wzbudza, w imię pańskich ślicznych córek, nie postępuj pan już, lekkomyślnie, a jeśli pan nie chce opuścić Francyi, niech pan przynajmniej siedzi spokojnie u siebie.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że wspomnienia czasów bohaterskich, które przyśpieszają bicie pańskiego serca, są już tylko wspomnieniami; dlatego, że nie odczuje pan już tych wzruszeń spowodowanych czynami szlachetnymi i wielkimi, które chciałby pan wskrzesić; dlatego, że minął czas wielkich zamachów szpady, poświęceń bezinteresownych, szczytnych zgonów... Och! znałem ja ją i znałem dobrze tę Wandeę tak długo niepokonaną; mogę to powiedzieć, ja, którego naznaczyła chwalebnie żelazem swojem; i od miesiąca przebywając tutaj, śród was, szukam jej daremnie, odnaleźć jej już nie mogę! Oblicz się, biedny margrabio; policz kilku młodzieńców o sercu awanturniczem, którzy staną do zbrojnej walki, policz starców bohaterskich, którzy, jak pan, uznają, że to, co było obowiązkiem w r. 1793, jest jeszcze obowiązkiem w r. 1832, i zastanów się, czy walka, taka nierówna, nie jest walką niedorzeczną.
— Jej chwała największa będzie, właśnie w jej szaleństwie, kochany generale! zawołał margrabia, zapominając zupełnie w uniesieniu o stanowisku politycznem swego interlokutora.
— Ech! wcale nie, nie przyniesie nawet nikomu chwały. Wszystko, co się dziać będzie... zobaczy pan i niech pan zapamięta, że, przepowiadam to panu, zanim się cokolwiek zaczęło... wszystko, co się stanie, będzie blade, martwe, mizerne, karłowate i to, Boże mój, zarówno u nas, jak i u was; u nas znajdzie pan małostkowość i nikczemne zdrady; w swoich szeregach będzie pan miał samolubne cele, drobne podłości, które pana ugodzą w serce, które pana, zabiją, pana, którego uszanowały kule błękitnych.
— Generale, patrzysz na sprawę, jak stronnik rządu, będącego u władzy — odparł margrabia — zapomina pan, że mamy przyjaciół, nawet w waszych szeregach i, że, na jedno nasze słowo, cały ten kraj powstanie, jak jeden mąż.
Generał wzruszył ramionami.
— Za moich czasów, stary towarzyszu.... rzekł — wszak pan pozwoli, że pana tak nazwę?... błękitni byli błękitnymi, a biali białymi; byli także i czerwoni wprawdzie, ale to kat i gilotyna; nie mówmy o tem. Nie mieliście przyjaciół w naszych szeregach, ani my w waszych; i dlatego byliśmy jednakowo silni, jednakowo wielcy, jednakowo straszni. Pan mówi, że na jedno wasze słowo Wandea powstanie? Mylicie się! Wandea, która w r. 1795 szła na rzeź w nadziei przybycia księcia, w którego słowa wierzyła, a który słowa tego nie dotrzymał, nie ruszy się nawet na widok księżny de Berry; wasi chłopi utracili wiarę polityczną, pod wpływem której góry ludzkie powstają, idą przeciw sobie, ścierają się ze sobą, dopóki się nie pogrążą w morzu krwi; utracili wiarę religijną, która zapładnia męczenników i zapewnia ich trwanie. My również, mój biedny margrabio, muszę to przyznać, nie posiadamy już tych porywów wolności, tego pragnienia postępu i chwały, które wstrząsają starym światem i rodzą bohaterów. Wojna domowa, która się rozpocznie, o ile, oczywiście, będzie wojna domowa... jeśli się rozpocznie, będzie wojną, w której zwycięstwo, z konieczności, przechyli się na stronę największych batalionów i najbardziej wypchanych dukatami worków, dlatego to mówiłem panu: policzcie się raczej dwa razy, niż raz, zanim weźmiecie udział w tem niedorzecznem szaleństwie.
— Mylisz się, raz jeszcze mylisz się, generale! żołnierzy nam nie zbraknie a, szczęśliwsi, niż dawniej, będziemy mieli wodza, którego płeć zelektryzuje najnieśmielszych, zjednoczy wszystkie serca, nakaże milczenie wszystkim ambicyom.
— Biedna, dzielna, kobieta! biedna dusza poetyczna! — rzekł stary żołnierz, tonem głębokiej litości, opuszczając na piersi głowę; — niebawem nie będzie miała zaciętszego ode mnie wroga; ale, dopóki jestem jeszcze tutaj, w tym pokoju, na tym gruncie neutralnym, niech mi wolno będzie powiedzieć panu, jak bardzo podziwiam jej postanowienie, jej odwagę, jej wytrwałość, ale jednocześnie jak ubolewam, że urodziła się w epoce, w której niema już ludzi jej miary. Minął, margrabio, czas, kiedy wystarczało, żeby Joanna de Monfort zbrojną w ostrogę nogą tupnęła w starą ziemię Bretanii, by powstali z niej uzbrojeni wojownicy. Margrabio, zapamiętaj sobie dobrze i powtórz tej biednej kobiecie, jeśli ją zobaczysz, to, co jej dzisiaj przepowiadam: że to serce szlachetne, waleczniejsze niż było serce hrabiny Joanny, w nagrodę za swoją abnegacyę, za energię swoją, za pośwęcenie, za szczytną podniosłość uczuć księżny i matki, zbierać będzie obojętność, niewdzięczność, nikczemność, odrazę, najrozmaitsze podłości... A teraz, kochany margrabio, twoje ostatnie słowo?
— Moje ostatnie słowo podobne jest do pierwszego, generale.
— Powtórz je pan zatem.
— Nie jadę do Anglii — odparł stary emigrant, dobitnie akcentując każdy wyraz.
— Słuchaj, margrabio — rzekł Dermoncourt, patrząc staremu emigrantowi prosto w oczy i kładąc mu dłoń na ramieniu — jesteś dumny, jak Gaskończyk; dochody pana są skromne, wiem o tem... No, no, niech pan nie marszczy brwi i niech mi pan pozwoli dokończyć to, co mam do powiedzenia; do dyabła! wszak pan wie, że mogę panu proponować tylko takie rzeczy, które przyjąłbym sam.
Oblicze margrabiego rozchmurzyło się.
— Mówiłem zatem, że dochody pana, są skromne, a w tym przeklętym kraju mieć dochody, skromne czy znaczne, to nie wszystko, trzeba jeszcze, żeby je wypłacano! Otóż, jeśli panu brak pieniędzy, żeby wynająć małą willę, gdzie w zakątku Anglii... nie jestem i ja bogaty, mam tylko swój żołd, ale pozwolił mi zaoszczędzić kilkaset ludwików; od towarzysza broni przyjąć można: chce pan? Po zawarciu pokoju, jak pan mówi, odda mi pan.
— Dosyć! dosyć! — rzekł margrabia — znasz mnie dopiero od wczoraj, generale, i traktujesz mnie, jakbym był twoim przyjacielem od lat dwudziestu.
Stary Wandejczyk podrapał się w ucho i, jakby mówiąc do siebie:
— W jaki sposób, do dyabła, odwdzięczę się panu! kiedykolwiek za to, co pan dla mnie robi? — spytał.
— A zatem pan przyjmuje?
— Nie, nie! odmawiam.
— Ale pan wyjeżdża?
— Zostaję.
— Niechaj więc Bóg ma pana w swojej opiece — rzekł stary generał zniecierpliwiony — być może, iż przypadek... niech go dyabli porwą... sprawi, że staniemy znów oko w oko, jak niegdyś; ale teraz znam pana i, jeśli będzie zawierucha, jak przed laty trzydziestu sześciu, w Laval, będę pana szukał, przysięgam panu!
— A ja! — zawołał margrabia — przyrzekam panu, że wołać pana będę ze wszystkich sił! Będę taki rad i taki dumny zarazem, że te wszystkie żółtodzioby zobaczą nareszcie, jacy to byli ludzie wielkiej wojny.
— Ale trąba mnie wzywa. Żegnam cię więc, margrabio, i dziękuję za, gościnność.
— Do widzenia, generale, i dziękuję za przyjaźń, którą podzielam, na co radbym panu złożyć dowody.
Dwaj starcy pożegnali się uściskiem dłoni; Dermoncourt wyszedł.
Margrabia ubrał się i przez okno patrzył na małą kolumnę, maszerującą aleją w kierunku lasu. O sto kroków od zamku, generał zakomenderował na prawo; poczem, zatrzymując konia, rzucił ostatnie spojrzenie na spiczaste wieżyczki siedziby swego nowego przyjaciela, a spostrzegłszy go, przesłał mu ręką ostatnie pożegnanie.
W chwili, gdy mały oddział i wódz jego znikli z oczu margrabiemu, a on cofnął się od okna, usłyszał lekkie drapanie do małych drzwi w głębi alkowy, które przez mały pokoik łączyły się ze schodami kuchennymi.
— Kto, u dyabła, może przychodzić tędy? — zapytał siebie półgłosem.
I poszedł odsunąć zasuwkę. Drzwi otworzyły się niezwłocznie i margrabia ujrzał Jana Oullier’a.
— Jan Oullier! — zawołał margrabia ze szczerą radością w głosie — to ty; to ty, mój poczciwy Janie! Dalibóg, dzień zapowiada się pod dobrą wróżbą.
I wyciągnął ręce do starego gajowego, który uścisnął je z żywą wdzięcznością i szacunkiem.
Poczem Jan Oullier wsunął dłoń do kieszeni i wręczył margrabiemu arkusz ordynarnego papieru, złożonego w formie listu. Pan de Souday otworzył list, a w miarę, jak go czytał, twarz jego rozjaśniała się wielką radością.
— Janie — rzekł — zawołaj panny, zgromadź tu całą służbę... Nie, nie gromadź jeszcze nikogo; ale przygotuj mi szpadę, pistolety, karabin, całe uzbrojenie wojenne; daj owsa Tristanowi. Walka się zaczyna, kochany Janie, zaczyna się!... Berto! Maryo! Berto!
— Panie margrabio — rzekł zimno Jan Oullier walka jest otwarta dla mnie od wczoraj, od godziny trzeciej.
Na krzyki margrabiego młode dziewczęta przybiegły.
Marya, miała oczy zaczerwienione i podpuchnięte. Berta była rozpromieniona.
— Moje panny — odezwał się margrabia — biorę was ze sobą! Ale czytajcie najpierw.
I podał Bercie list, który mu przed chwilą wręczył Jan Oullier.
List ten brzmiał, jak następuje:

„Panie margrabio Souday!

„Sprawia króla Henryka V wymaga, żeby chwila wybuchu powstania została o dni kilka przyśpieszona. Zechciej Pan zatem zgromadzić jak najwięcej ludzi oddanych z dywizyi, którą Pan dowodzi, tak, żeby zarówno Pan, jak i oni, ale Pan zwłaszcza, był do mego niezwłocznego rozporządzenia.
„Sądzę, że dwie amazonki w naszej małej armii mogłyby podniecić jednocześnie miłość i miłość własną naszych przyjaciół, i proszę Pana, Panie margrabio, żeby Pan zechciał swoje dwie urodziwe, zachwycające łowczynie dać mi jako adjutantki.

Szczerze oddany
„Petit-Pierre“.

— A więc — spytała Berta — jedziemy.
— Do kroćset, jedziemy! — odparł margrabia.
— W takim razie — rzekła Berta — pozwól, że ci przedstawię rekruta.
— Rekruta? Zawiszę!
Marya stała milcząca, bez ruchu. Berta wyszła i, po chwili, wróciła, trzymając Michała za rękę.
— Pan Michel de la Logerie — rzekła młoda dziewczyna, kładąc nacisk na ten tytuł — który pragnie ci dowieść, że jego królewska mość Ludwik XVIII nie omylił się bynajmniej, nadając mu szlachectwo.
Margrabia, który zmarszczył czoło, na dźwięk nazwiska Michel, usiłował się rozchmurzyć.
— Z zajęciem śledzić będę wysiłki, podjęte przez piana Michel’a dla dojścia do tego celu — rzekł wreszcie.
A wypowiedział te słowa tonem, jaki cesarz Napoleon byłby mógł przybrać w wigilię bitwy pod Marengo i Austerlitzem.




XV.
W którym noga najmniejsza we Francyi i w Nawarze uważa, że pantofelki Kopciuszka byłyby dla niej mniej odpowiednie, niż buty siedmiomilowe.

Tutaj zmuszeni jesteśmy poprosić czytelników o pozwolenie cofnięcia się o kilka godzin, by śledzić w ucieczce hrabiego Bonneville’a i Petit-Pierre‘a, którzy, jak czytelnicy domyślają się prawdopodobnie, nie są najmniej ważnymi osobami opowieści niniejszej.
Przypuszczenia generała były najzupełniej słuszne: po wyjściu z podziemi szlachcice wandejsey przeszli przez ruiny, do rowu i tam naradzali się przez czas jakiś nad drogą, jaką dążyć mieli dalej. Chcieli iść wszyscy razem, ale opiarł się temu hrabia Bonneville, który oświadczył, że pójdzie sam z Petit-Pierre’m, uważając, iż im mniej liczne będzie grono zbiegów, tem bezpieczniejsza i łatwiejsza stanie się ucieczka. Spotkał się jednak z opozycyą.
— Widzę, że muszę zabrać głos — odezwał się Petit-Pierre, który dotychczas stał milczący — nie mamy bowiem czasu do stracenia na niepotrzebne rozprawy. Ale przedewszystkiem, moi przyjaciele — tu w głosie Petit-Pierre’a zadźwięczała serdeczna wdzięczność — chcę was przeprosić za incognito, jakie zachowałem wobec was, a które miało jeden cel tylko: chciałem poznać wasze myśli najskrytsze, wasze zapatrywania istotne, prawdziwe, być pewnym, że mówicie szczerze, a nie dlatego, żeby mi się przypodobać, znając moje najgorętsze pragnienia. Otóż teraz, kiedy Petit-Pierre jest już dostatecznie poinformowany, odezwie się regentka. Ale tymczasem rozłączmy się; najskromniejsze schronienie wystarczy mi dla spędzenia reszty nocy, a pan hrabia Bonneville, który zna doskonale te okolice, będzie umiał znaleźć mi to schronienie.
— A kiedy zostaniemy dopuszczeni do bezpośredniej narady z jej królewską wysokością? — zapytał Paskal, składając ukłon przed Petit-Pierre’m.
— Skoro tylko jej królewska wysokość znajdzie pałac dla jego królewskiej mości, który jest dotąd tułaczem, Petit-Pierre zawezwie was do siebie, co niebawem się stanie. Petit-Pierre postanowił nie opuszczać swoich przyjaciół. A teraz żegnam was, czas uścisnąć dłonie i rozłączyć się.
Szlachcice kolejno brali dłoń, którą do nich wyciągał Petit-Pierre, i całowali ją z szacunkiem. Poczem każdy poszedł w swoją stronę, jedni na prawo, inni na lewo i niebawem znikli.
Bonneville i Petit-Pierre zostali sami.
— A my? — spytał ten ostatni towarzysza.
— My pójdziemy w kierunku wprost przeciwnym do tego, w jakim udali się ci panowie.
— A więc w drogę i to nie tracąc minuty czasu! rzekł Petit-Pierre, biegnąc naprzód.
— Chwileczkę! chwileczkę! — zawołał Bonneville. — O! nie tak... Wasza książęca wysokość musi...
— Bonneville! Bonneville! — rzekł Petit-Pierre — zapominasz o warunkach naszej umowy.
— Prawda; pani zechce mi wybaczyć.
— Jeszcze! Ależ jesteś niepoprawny!
— Petit-Pierre musi pozwolić, żebym go wziął na plecy.
— Ależ bardzo chętnie. Jest tu właśnie mały kopiec, jakby umyślnie w tym celu usypiany. Zbliż się, hrabio, zbliż się.
Petit-Pierre już w szedł na kopiec; młody hrabia zbliżył się; Petit-Pierre wsiadł mu okrakiem na ramiona.
— Dalibóg! doskonale, nie spodziewałem się tego — rzekł Bonneville, ruszając w drogę.
— Jakto! przecież taka zabawa w konia jest bardzo lubiana przez dzieci; bawiłem się tak nieraz w dzieciństwie.
— Jeszcze jeden dowód, że dobre wychowanie jest bardzo pożyteczne.
— A teraz, ponieważ jesteś starym szuanem, ja zaś zaczynam dopiero termin szuaneryi, powiedz mi, dlaczego siedzę na twoich ramionach. Uczyniłem to bez namysłu, na pierwsze wezwanie twoje, jakkolwiek pozycya jest nieco ryzykowna, przyznaj sam, dla księżny z domu Burbonów.
— Dlatego, że Petit-Pierre ma za małą nóżkę.
— Mała jest, to prawda, ale mocna! — odparł Petit-Pierre jak gdyby margrabia obraził jego próżność.
— Zapewne, ale, jakkolwiek mocna, za mała jest, żeby jej nie poznano
— Kto?
— Ależ ci, którzy ścigać nas będą i pójdą naszymi śladami.
— Rozumiem doskonale — odezwał się Petit-Pierre po chwili milczenia — że chcesz zatrzeć moje slady, ale przecież nie będziemy mogli zawsze podróżować w ten sposób, święty Krzysztof zmęczyłby się nawet; a ta przeklęta noga spotka zawsze, prędzej, czy później, kałużę błota, która zachowa jej odcisk.
— Postaramy się podejść psów — odparł Bonneville — na jakiś czas przynajmniej.
I młodzieniec skierował się w lewo, jak gdyby znęcony szmerem strumienia.
— Co to, co robisz? — spytał Petit-Pierre. — Gubisz drogę... wchodzisz do wody.
— Tak. — Odparł Bonneville, podsadzając ruchem bioder Petit-Pierre’a na ramionach. — A teraz niech nas szukają! — ciągnął dalej, idąc szybko w łożysku strumienia.
— Co za pomysł! — rzekł Petit-Pierre. — Bonneville, minąłeś się z powołaniem. Powinieneś był urodzić się w lesie dziewiczym, albo w pampasach. Fakt jest, że ten nasz ślad nie będzie łatwy do odnalezienia.
— Proszę nie żartować: ten, który nas szuka, dorósł do podobnych wybiegów. Walczył w Wandei w owym czasie, kiedy błękitni mieli straszną pracę z Charette’m, jakkolwiek był sam.
— Tem lepiej! — odparł radośnie Petit-Pierre — przyjemność walczyć z ludźmi, którzy są tego warci.
Pomimo pewności siebie, jaką okazywał, Petit-Pierre, wypowiedziawszy te słowa, zamyślił się głęboko, Bonneville zaś walczył odważnie z ruchomymi kamieniami i suchemi gałęziami, które utrudniały mu wielce chodzenie; i szedł tak łożyskiem strumyka przez kwadrans blizko, poczem strumyk zaczynał wpadać do strumienia większego, to jest do tego, który okalał Kozią Dróżkę.
Tu Bonneville niebawem miał wodę po pas i musiał poprosić Petit-Pierre’ia, by się wzniósł o piętro — wyżej, to jest, żeby usiadł na jego głowie, jeśli chce uniknąć nieprzyjemności zamoczenia nóg; stopniowo zaś woda stała się taka głęboka, że Bonneville, z wielkim żalem, musiał zdecydować się iść dalej wybrzeżem potoku.
Ale zbiegowie wpadli z Charybdy do Scylli; albowiem to wybrzeże, istna warownia dzików, najeżone cierniami i splątanymi ostrokrzewami, stało się wnet niemożliwe do przebycia.
Bonneville postawił Petit-Pierre’a na ziemi; nie mógł już nosić go ani na głowie, ani na ramionach. Poczem hrabia wszedł odważnie w gąszcz, zalecając Petit-Pierre’owi, by szedł za nim krok w krok; i, pomimo zarośli, pomimo gęstwiny leśnej, pomimo głębokiego mroku nocnego, szedł naprzód linią zupełnie prostą, jak tylko mogą iść ludzie, mający ustawiczną wprawę w chodzeniu po lesie. Uszedłszy tak z pięćdziesiąt kroków, znaleźli się na jednej ze ścieżek, wytkniętych równolegle w lasach, zarówno celem oznaczenia granicy wyrębów, jak i służenia eksploatacyi.
— Nareszcie! — zawołał Petit-Pierre, który z wielką trudnością przedzierał się przez zarośla, niekedy takie, jak on, wysokie. — Tutaj przynajmniej będziemy mogli pofolgować nogom.
— Tak, i bez pozostawienia śladów — rzekł Bonneville, tupiąc nogą w ziemię suchą i kamienistą w tem miejscu.
— A teraz, w którą stronę się udamy? — spytał Petit-Pierre.
— Skoro już zmyliliśmy, jak sądzę, trop tym, którzy zechcieliby nas ścigać, pójdziemy w tę stronę, w którą Petit-Pierre pójść zechce.
— Wszak wiesz, że jutro wieczorem mam się spotkać w Cloutiére z naszymi przyjaciółmi z Paryża.
— Będziemy mogli zatem udać się do Cloutiére, nie wychodząc prawie z lasów, gdzie jesteśmy zawsze bezpieczniejsi, niż na otwartem polu. Ścieżką, którą znam dobrze, dotrzemy do lasu Touvois i Grandes-Landes, a potem, kierując się ku zachodowi, dotrzemy do Cloutiére; tylko niepodobna, żebyśmy tam stanęli dzisiaj.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że ponieważ obchodzić musimy bocznemi drogami, przeto będziemy musieli iść jeszcze przez sześć godzin, a na to nie starczy sił Petit-Pierre’owi.
Petit-Pierre tupnął nogą niecierpliwie.
— O milę od Benaste — rzekł Bonneville — jest folwark, gdzie będziemy mile powitani i otrzymamy schronienie, by wypocząć, zanim dojdziemy do celu.
— A więc dalej, w drogę! — rzekł Petit-Pierre; — ale w którą stronę?
— Pójdę przodem — rzekł Bonneville — a skierujemy się na prawo.
Bonneville ruszył tedy naprzód i szedł przed siebie z tą samą rozwagą, co poprzednio. Petit-Pierre dążył za nim. Od czasu do czasu hrabia zatrzymywał się, by rozejrzeć się dokoła i pozwolić wytchnąć towarzyszowi; zawiadamiał go z góry o niespodziankach terenu, jakie czekały ich na drodze, i to ze ścisłością, która wykazywała najdowodniej, jak dobrze znał las Machecoul.
Szli od dziesięciu minut w milczeniu, gdy nagle Bonneville zatrzymał się i pochwycił za ramię towarzysza, który zapytał, co to znaczy.
— Cicho! proszę mówić bardzo cicho — rzekł Bonneville.
— Dlaczego?
— Czy księżna nic nie słyszy?
— Nie.
— A ja słyszę głosy.
— Gdzie?
— Tam, o jakie pięćset kroków od nas; i zdaje mi się nawet, że poprzez gałęzie widzę czerwony blask.
— Istotnie, i ja widzę również.
— Co to może być, do dyabła?
— Może węglarze.
— Nie: teraz nie ich pora, w tych miesiącach nie eksploatują swoich wyrębów, a nawet gdybyśmy byli pewni, że to węglarze, to jeszcze nie chciałbym się im powierzyć; nie mam prawa, będąc przewodnikiem Petit-Pierre’a, narażać go na niespodzianki.
— Czy nie znasz innej drogi, hrabio?
— Owszem.
— A więc?
— Radbym skierować się na nią tylko w ostateczności.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że trzeba przejść przez trzęsawisko.
— Ba! ty, hrabio, który chodzisz po wodzie, jak święty Piotr, boisz się trzęsawiska... nie znasz go, czy co?...
— Ze sto razy polowałem tam na bekasy; ale...
— Ale?
— Ale w dzień, i to omal nie utonąłem z dziesięć razy.
— W takim razie zaryzykujmy i zbliżmy się do ogniska tych poczciwców. Wyznaję, że nie gniewałbym się, gdybym mógł się trochę ogrzać.
— Proszę zostać tutaj, a ja pójdę na wywiady...
— Jednakże...
— Proszę się nie bać niczego.
Mówiąc te słowa, Bonneville znikł w ciemnościach.




XVI.
W którym Petit-Pierre spożywa najsmaczniejszą w życiu ucztę.

Petit-Pierre pozostał tedy sam, i, oparłszy się o drzewo, milczący, nieruchomy, z oczyma w dal wpatrzonemi, z uchem wytężonem, czekał, usiłując, pochwycić w przelocie najlżejszy szelest.
Przez pięć minut, oprócz głuchego szmeru, dobiegającego z tej samej strony, co blask, nie słyszał nic. Nagle rżenie konia rozległo się w lesie — Petit-Pierre zadrżał.
W tejże samej prawie chwili usłyszał lekki szelest w zaroślach, a przed nim stanął cień: był to Bouneville.
Bonneville, który nie widział Petit-Pierre’a, przytulonego do pnia drzewa, zawołał nań dwukrotnie.
Petit-Pierre poskoczył ku niemu.
— Baczność! baczność! — rzekł Bonneville, pociągając za sobą Petit-Pierre’a.
— Co się stało?
— Niema ani chwili czasu do stracenia! Prędzej! prędzej!
Poczem, biegnąc, opowiadał:
— Biwak strzelców. Gdyby byli tylko sami ludzie, byłbym mógł ogrzać się przy tem samem ognisku, co oni, i nie byliby mnie zobaczyli, ani słyszeli; ale koń mnie poczuł i zarżał.
— Słyszałem go.
— Wobec tego Petit-Pierre rozumie... Ani słowa! Trzeba uciekać co tchu.
I istotnie, nie mówiąc słowa, Bonneville i Petit-Pierre przebiegli z jakie pięćset kroków po drodze, którą na szczęście znaleźli. Poczem Bonneville przystanął i rzekł:
— A teraz proszę odpocząć.
Gdy Petit-Pierre odpoczywał, Bonneville usiłował się zoryentować.
— Zabłądziliśmy, co? — spytał Petit-Pierre, zaniepokojony.
— O! niema obawy! — rzekł Bonneville — tylko patrzę, czy niema możliwości ominięcia tego przeklętego trzęsawiska.
— Jeśli ma nas prędzej doprowadzić do celu, to go nie omijajmy rzekł Petit-Pierre.
— Będzie trzeba — odparł Bonnevile — nie widzę innej drogi.
— W takim razie idźmy! — rzekł Petit-Pierre — tylko idź przodem.
Bonneville nic nie odpowiedział; ruszył niezwłocznie z miejsca i, zamiast iść w kierunku, w jakim szli dotychczas, skręcił na prawo i zagłębił się znów w zarośla. W dziesięć minut później zarośla przerzedziły się, a mrok stał się mniej głęboki; stali na skraju lasu i słyszeli przed sobą szelest sitowia, wiatrem poruszanego.
— Aha! — rzekł Petit-Pierre, który znał ten szelest — zdaje się, że jesteśmy na miejscu.
— Tak — odparł Bonneville — i nie ukrywam, że nadchodzi chwila najkrytyczniejsza z naszej nocy.
To rzekłszy, młodzieniec wyjął z kieszeni nóż, który mógł uchodzić za sztylet, ściął drzewko i odarł je z gałęzi.
— A teraz — rzekł — biedny Petit-Pierre, trzeba wrócić na moje ramiona.
Petit-Pierre uczynił, jak żądał jego przewodnik, a ten skierował się ku trzęsawisku.
Przeprawa była niesłychanie trudna wobec ciężaru, jaki dźwigał Bonneville, który długą tyką, jaką miał w ręku, sondował grunt za każdym krokiem. Często zapadał w moczar powyżej kolan, a błoto, które wydawało się rzadkie, gdy w nie wchodził, okazywało się gęste i lepkie, gdy usiłował się, wydobyć, tak, że z największym trudem musiał wprost wyrywać nogi; zdawało się, że przepaść, rozwarta pod ich nogami, nie chciała wypuścić zdobyczy.
— Kochany hrabio — odezwał się Petit-Pierre dam ci radę.
Bonneville zatrzymał się i otarł czoło.
— Gdybyś tak, hrabio, zamiast brodzić w tem błocie, szedł po kępach sitowia, które widzę tu i owdzie, myślę, że miałbyś twardszy grunt pod nogami.
— Tak — odparł Bonneville — niewątpliwie; ale pozostawilibyśmy też ślad widoczniejszy. — Po chwili jednak dodał: — Mniejsza o to, Petit-Pierre ma słuszność, tak będzie lepiej.
I, zmieniając kierunek, Bonneville dotarł do kęp sitowia. Istotnie, włochate korzenie utworzyły wysepki, mające stopę szerokości, które stanowiły na gruncie błotnistym powierzchnię nieco twardsze; młodzieniec wyszukiwał je przy pomocy swojej tyki i przeskakiwał z jednej na drugą. Ale kiedy niekiedy, uginając się pod ciężarem Petit-Pierre’a, źle odmierzył skokiem przestrzeń, poślizgiwał się, tak, że z największą trudnością utrzymywał się na nogach; a te wysiłki niebawem wyczerpały go tak dalece, że musiał prosić Petit-Pierre’a, żeby zeszedł z jego ramion i pozwolił mu tchu zaczerpnąć.
— Już ci zupełnie brak sił, mój dobry, zacny hrabio — rzekł Petit-Pierre. — Czy to trzęsawisko jest bardzo długie.
— Mamy jeszcze przed sobą dwieście do trzystu kroków, poczem wejdziemy w las, ciągnący się do drogi, która wiedzie do Benaste’u, a ta poprowadzi nas już prosto do naszego folwarku.
— Czy zdoła pan iść tak daleko?
— Mam nadzieję.
— Boże, Boże, jakżebym chciał módz z kolei nieść ciebie, hrabio, albo przynajmniej iść razem z tobą!
Te słowa przywróciły siły hrabiemu i, rezygnując z przeskakiwania na wysepki, wszedł energicznie na nowo w błoto. Ale, im dalej szedł, tem bardziej grunt stawał się ruchomy i lepki. Nagie Bonneville, skutkiem fałszywego kroku, postawił nogę w miejsce, którego nie zdążył wysondować tyką, i uczuł, że zapada się szybko, a niebawem zniknie.
— Jeśli zapadnę się zupełnie — rzekł — niech Petit-Pierre skoczy w prawo, albo w lewo; przejście niebezpieczne nie jest nigdy szerokie.
Petit-Pierre skoczył natychmiast w bok, nie dlatego, żeby siebie ocalić, ale dlatego, żeby ulżyć Bonneville’owi ciężaru.
— Ach! wierny przyjacielu! — zawołał wzruszony do głębi, ze łzami w oczach — myśl o sobie, rozkazuję ci!
Młody hrabia zapadł się już był powyżej pasa; na szczęście, zdążył położyć tykę swoją w poprzek, a ponieważ spoczywała na dwóch kępach sitowia, które stanowiły dostateczną podporę, przeto zdołał, trzymając się jej i, dzięki pomocy Petit-Pierre’a, wydostać się znów na powierzchnię trzęsawiska. Niebawem grunt stał się twardszy, czarna linia lasu, która odznaczała się na widnokręgu, zbliżała się, coraz wyraźniejsza; zbiegowie docierali do krańca moczaru.
— Nareszcie! — rzekł Bonneville.
— Uf! — zawołał Petit-Pierre, osuwając się, skoro tylko odczuł, że nogi towarzysza opierają się o twardą ziemię. — Uf! musisz być zupełnie wyczerpany, połamany, kochany hrabio.
— Nie — odparł Bonneville — jestem tylko zadyszany.
— Ach, Boże! i nie mieć nic, żeby panu przywrócić siły, nawet żołnierskiej tykwy z wodą, nawet żebraczego kawałka chleba!
— Ba! — odparł hrabia — ja nie z żołądka czerpię siły...
— Powiedzże mi, kochany hrabio, skąd je czerpiesz; postaram się pójść za twoim przykładem.
— Czyżby Petit-Pierre był głodny?
— Przyznaję, że zjadłbym chętnie cośkolwiek.
— Niestety! — rzekł hrabia — teraz żałuję, że nie mam tego, o co przed chwilą jeszcze nie dbałem zupełnie.
Petit-Pierre zaczął się śmiać i, pragnąc dodać odwagi towarzyszowi, rzekł tonem żartobliwym.
— Bonneville, zawołaj kamerdynera, niech uprzedzi szambelana, żeby kazał służbie przynieść tu neseser podróżny. Z chęcią wielką zjadłbym kawałek bekasa, z tych, których krzyki słyszałem, wyruszając w drogę, pod naszemi nogami.
— Wasza królewska wysokość, już podane — odparł hrabia, przyklękając na jedno kolano, i podając na kapeluszu przedmiot, który Petit-Pierre pochwycił skwapliwie.
— Chleb! — krzyknął.
— Czarny chleb — odparł Bonnevile.
— W nocy nie widać, jakiego jest koloru.
— Chleb suchy, twardy, jak kamień!
— Ale zawsze chleb.
I Petit-Pierre odgryzł kawałek kromki chleba, która od dwóch dni suszyła się w kieszeni hrabiego.\
— I gdy pomyślę — rzekł Petit-Pierre — że w tej chwili generał Dermoncourt zjada mój obiad w Souday, czy to nie może doprowadzić do pasyi?
Po chwili zaś dodał:
— Ach! przepraszam cię, kochany przewodniku; ale żołądek mój tak dalece wziął górę nad sercem, że zapomniałem ofiarować ci połowę swojej wieczerzy.
— Dziękuję — odparł Bonneville — mój apetyt nie spotęgował się jeszcze do tego stopnia, żebym miał gryźć kamienie; ale wzamian za tę łaskawość, pokażę, co należy czynić, żeby ta nędzna wieczerza stała się mniej twarda.
Bonneville wziął chleb, połamał go w drobne kawałki, nie bez trudu, zanurzył je w poblizkiem źródle, wezwał Petit-Pierre’a, usiadł z jednej strony źródła, Petit-Pierre zaś z drugiej, i, wydobywając z wody kolejno rozmiękłe kawałki chleba, podawał je zgłodniałemu towarzyszowi.
— Dalibóg — rzekł ten przy ostatnim kawałku — od dwudziestu lat nie jadłem takiej smacznej wieczerzy. Bonneville, mianuję cię swoim marszałkiem dworu.
— A ja — odparł hrabia — powracam do roli przewodnika. Dosyć tych rozkoszy, dalej w drogę!
— Jestem gotów — rzekł Petit-Pierre wesoło, zrywając się na równe nogi.
I ruszyli w drogę przez las a w pół godziny później znaleźli się na brzegu strumienia, przez który trzeba było przejść. Zaledwie jednak Bonneville uczynił pierwszy krok, woda sięgnęła mu po pas, za drugim krokiem miał wody po szyję, a nogi Petit-Pierre’a, który siedział mu znów na ramionach, zanurzone były w strumieniu. Bonneville, czując, że prąd go unosi, schwytał gałąź drzewa i powrócił na brzeg.
Trzebią było szukać przejścia. Uczyniwszy ze trzysta kroków, Bonneville znalazł przejście bezpieczne, jak mniemał; leżał tam w poprzek strumienia pień drzewa, przez wiatr obalonego, jeszcze pełen gałęzi.
— Czy Petit-Pierre będzie mógł przejść po tym pniu? — spytał.
— Jeśli ty, hrabio, przejdziesz, to i ja przejdę — odparł ów.
— Proszę się trzymać gałęzi, i nie podnosić jednej nogi, dopóki druga nie będzie miała należytego oparcia — zalecał Bonneville, wdrapując się na pień.
— A teraz na mnie kolej, nieprawda?
— Zaraz, zaraz, proszę mi podać rękę.
— Jest! Mój Boże, ileż to rzeczy trzeba umieć w takiej włóczędze! nigdy bym nie przypuszczał.
— Proszę nie mówić, na Boga, tylko zwracać uwagę na nogi! Chwilkę! ta gałąź mogłaby przeszkadzać, odetnę ją.
W chwili, gdy hrabia schylił się, by wykonać ten zamiar, usłyszał za sobą krzyk stłumiony, a następnie plusk wody.
Odwrócił się, Petit-Pierre znikł.
Nie tracąc sekundy czasu, Bonneville wskoczył w tem samem miejscu, a szczęśliwy przypadek zrządził, że, zanurzywszy się w wodzie, która miała tutaj około ośmiu stóp głębokości, i wyciągnąwszy rękę, spotkał nogę towarzysza. Pochwycił ją i, z zamętem w głowie, cały drżący, nie zdając sobie sprawy z nader niemiłej pozycyi, w jakiej trzymał tego, którego ocalał, niebawem dotarł do brzegu strumienia, który, na szczęście, był równie wązki jak głęboki.
Petit-Pierre był, jak martwy. Bonneville złożył go na suchych liściach, poczem przemawiał do niego, wzywał go, potrząsał nim. Ale Petit-Pierre leżał milczący i bez ruchu. Hrabia Bonneville wyrywał sobie włosy z rozpaczy.
— Och! to moja wina, to moja wina! — szeptał. — Boże, karzesz mnie za moją pychę! Przeceniłem swoje siły, zaręczyłem za jego bezpieczeństwo. Boże, oddam życie za jedno jego westchnienie, za jeden oddech jego.
Świeże powietrze nocne bardziej przyczyniło się do wskrzeszenia Petit-Pierre’a, niż wszelkie zawodzenia Bonneville’a; po kilku minutach otworzył oczy i kichnął.
Bonneville, który był u szczytu rozpaczy i przysięgał, że nie przeżyje tego, którego śmierci był przyczyną, wydał okrzyk radości i padł na kolana przed Petit-Pierre’m dosyć już przytomnym, żeby zrozumieć ostatnie wyrazy młodzieńca.
— Bonneville — rzekł Petit-Pierre — nie powiedziałeś mi: „Na zdrowie“; dostanę napewno kataru.
— Żyje! żyje! — wołał w uniesieniu radości Bonneville.
— Tak, żyje i to dzięki tobie, hrabio.
— Ale cały przemoczony, mój Boże!
— Tak; zwłaszcza buciki mam pełne wody. Bonneville, jak to ścieka, ścieka bardzo nieprzyjemnie.
— I niema ognia! niema sposobu rozpalenia go!
— To nic! rozgrzejemy się, idąc. Mówię w liczbie mnogiej, bo i pan chyba nie jest mniej przemoczony ode mnie, po tych trzech kąpielach, z których jedna błotna.
— O! proszę się mną nie zajmować. Czy Petit-Pierre będzie mógł iść?
— Zdaje mi się, gdy wyleję wodę z trzewików.
Bonneville dopomógł Petit-Pierre’owi do pozbycia się wody, której istotnie było pełno w jego bucikach; następnie zdjął z niego kurtkę z grubego sukna, wyżął ją i włożył mu napowrót, poczem rzekł:
— A teraz, do Benaste, i to żwawo!
Bonneville szedł tak prędko, że Petit-Pierre podążał za nim z trudnością i kiedy niekiedy musiał mu przypominać, iż mieli nogi bardzo nierównej długości. Bonneville nie mógł się otrząsnąć z wrażenia głębokiego, jakie na nim wywarł przypadek młodego towarzysza, i do reszty tracił głowę, nie mogąc odnaleźć drogi w tych zaroślach, które były mu jednak tak dobrze znane. Z dziesięć razy już, wszedłszy na wyrąb, zatrzymywał się i rozglądał dokoła i dziesięć razy również, potrząsnąwszy głową, ruszał w dalszą drogę z jakąś namiętną zawziętością. Nareszcie Petit-Pierre, na skutek nowego zawahania się towarzysza, zapytał:
— No, co się stało, kochany hrabio?
— Stało się, że jestem nędznikiem — odparł Bonneville — że byłem zanadto pewny siebie i że... że...
— Zabłądziliśmy?
— Obawiam się bardzo!
— A ja jestem tego pewien; oto gałąź, którą złamałem przed chwilą; przechodziliśmy już tędy, kręcimy się więc w kółko. Jak widzisz, hrabio, korzystam z twoich nauk — dodał Petit-Pierre tryumfująco.
— Już teraz wiem — zawołał Bonneville — co spowodowało moją pomyłkę!
— Cóż takiego?
— Wychodząc z wody, wylądowałem z tej samej strony, z której przybyliśmy, a byłem taki wzburzony, że nie zwróciłem na to uwagi.
— Daliśmy zatem nurka zupełnie niepotrzebnie — rzekł Petit-Pierre, wybuchając śmiechm.
— Och! błagam, niech księżna pani się nie śmieje — rzekł Bonneville — wesołość pani rozdziera mi serce.
— Dobrze; ale mnie rozgrzewa.
— A więc pani zimno?
— Trochę... to jednak nie najgorsze.
— Co się stało?
— Stało się, że od pół godziny pan nie śmie mi się przyznać, żeśmy zabłądzili, a ja od pół godziny nie śmiem powiedzieć panu, że moje nogi zaczynają stanowczo odmawiać mi posłuszeństwa.
— Cóż zatem stanie się z nami?
— Jakto, czyż będę zmuszona grać pańską rolę mężczyzny i dodawać panu otuchy? Jakież pańskie zdanie?
— Że niepodobna dotrzeć do Benaste tej nocy.
— A więc?
— A więc trzeba się starać dojść przed świtem do najbliższego folwarku.
— Dobrze. Czy może się pan zoryentować?
— Niema na niebie gwiazd ani księżyca. Ale... zaraz!
— Widzę, że zaświtała w pańskiej głowie jakaś świetna myśl!
— O piątej przed wieczorem spojrzałem przypadkiem na chorągiewki na zamku, wiatr szedł od wschodu.
Bonneville podniósł w górę palec, zwilżony śliną.
— Co pan robi?
— Chorągiewkę.
Poczem, po chwili:
— Północ jest tam — rzekł bez wahania — idąc z wiatrem, wyjdziemy na równinę od strony Saint-Philbert.
— Tak, idąc: w tem właśnie największa trudność.
— Czy pani pozwoli, żebym spróbował wziąć panią na rękę?
— Cóż znowu! dosyć masz biedy, żeby unieść samego siebie, mój biedny Bonneville.
Księżna podniosła, się z trudem; albowiem, mówiąc ostatnie wyrazy, usiadła, albo raczej upadła u stóp drzewa.
— A. teraz w drogę, Chcę, żeby te buntownicze nogi były mi posłuszne i poskromię je, jak wszystkich buntowników: w tym celu jestem tutaj.
I dzielna kobieta postąpiła kilka kroków; ale znużenie jej było takie wielkie, członki takie skostniałe po lodowatej, mimowolnej kąpieli, że zachwiała się i omal nie Upadła.
Bonneville rzucił się ku niej, by ją podtrzymać.
— Do licha! — krzyknął Petit-Pierre — puść mnie pan, panie de Bonneville; chcę, żeby to nędzne ciało było na poziomie duszy, jaką osłania! Nie daj mu pomocy, hrabio; nie śpiesz mu na ratunek. Chwiejesz się! uginasz się! Zmuszę cię do posłuszeństwa, do uległości wszystkim wymaganiom mojej woli.
I Petit-Pierre ruszył z miejsca z taką szybkością, że przewodnik jego z trudnością dotrzymywał mu kroku. Ale ten ostatni wysiłek wyczerpał go i niebawem Petit-Pierre zmuszony był znów usiąść. Ukrył twarz w dłonie i płakał raczej z wściekłości niż z bólu.
— Boże! Boże! — szeptał — przeznaczyłeś mi zadanie olbrzyma, a dałeś mi siły kobiety.
Bonneville wziął teraz, bez pytania, Petit-Pierre’a na ręce i już nie szedł, ale biegł dalej. Wiedział, że ciało takie delikatne nie mogło opierać się dłużej równie gwałtownym wstrząśnieniom i postanowił wytężyć wszystkie siły, by umieścić w miejscu bezpiecznem cenny depozyt, jaki mu powierzono. Czuł, że jedna stracona minuta może narazić życie jego towarzysza.
Przez kwadrans blizko trwał ten szybki pochód hrabiego Bonneville’a. Kapelusz spadł mu z głowy, ale, nie troszcząc się już o ślady, jakie pozostawiał, hrabia nie podniósł go nawet. Czuł, jak Petit-Pierre drżał w jego ramionach, słyszał dźwięk jego szczękających zębów, a ten odgłos podniecał go i pobudzał, jak okrzyki tłumu pobudzają konia wyścigowego i nadają mu nadludzkie siły.
Ale sztuczne siły znikały stopniowo; nogi Bonneville’a stawały się posłuszne tylko ruchem machinalnym; krew zatrzymywała się w piersi i dusiła go. Czuł, że serce mu bić przestaje; nie oddychał już, chrapanie wydobywało się z jego ściśniętego gardła; pot lodowaty zlewał mu czoło, tętno w skroniach biło, jak gdyby głowa miała pęknąć; kiedy niekiedy gęsta mgła przesłaniała oczy, przed któremi snuły się węże płomienne. Niebawem poślizgiwał się na najlżejszej pochyłości, potykał się o na drobniejszy kamień, chwiał się, jak pijany, a zgięte kolana niezdolne już były wyprostować się, nogi postępowały naprzód z trudnością.
— Zatrzymaj się! zatrzymaj się, panie de Bonnevillei! — krzyczał Petit-Pierre — zatrzymaj się, ja ci rozkazuję!
— Nie zatrzymam się — odparł Bonneville — mam jeszcze siły, Bogu dzięki! wystarczą mi do końca... Zatrzymać się! zatrzymać się! gdy dobiegamy do portu; gdy dobiegniemy do końca drogi... Proszę tylko spojrzeć!
Na krańcu ścieżki, którą dążyli, widniała szeroka wstęga czerwonawa, która wstępowała na widnokrąg, a na tej wstędze odcinały się czarne linie prostokątne, wyraźne, wskazujące dom. Dzień świtał. Przybywali na skraj pól.
Ale w chwili, gdy Bonneville wydawał okrzyk, radości, nogi ugięły się pod nim, pochylił się padł na kolana, poczem korpus jego przechylił się łagodnie w tył, jak gdyby nadzwyczajnym wysiłkiem woli chciał, tracąc przytomność, uchronić od niebezpieczeństwa upadek tego, którego trzymał w objęciach.
Petit-Pierre wyzwolił się z tych objęć i stanął na równe nogi, ale chwiał się na nich tak silnie, że niewiele więcej był wart od swojego towarzysza. Próbował podnieść hrabiego, ale daremnie. Bonneville zaś usiłował zbliżyć dłonie do ust, niewątpliwie dla dania zwykłego sygnału wzywającego szuanów; ale zabrakło mu tchu i zaledwie miał dosyć siły, by powiedzieć Petit-Pierre’owi:
— Nie trzebią zapominać...
Poczem zemdlał.
Dom, który ukazywał się na widnokręgu, oddalony był już tylko o jakie siedemset do ośmiuset kroków od miejsca, gdzie byli Bonneville i Petit-Pierre. Ten ostatni postanowił udać się tam i zażądać, nie bacząc, że się naraża, pomocy dla przyjaciela. Zebrał tedy ostatek sił i puścił się w kierunku owego domu.
W chwili, gdy mijał rozdroże, Petit-Pierre ujrzał na jednej z dróg, dobiegających do tego rozdroża mężczyznę, który dążył w kierunku przeciwnym. Zawołał na niego, ale on nawet nie odwrócił głowy. Wówczas Petit-Pierre, bądź pod wpływem nagłego natchnienia, bądź też, że przypomniał sobie ostatnie słowa Bonneville’a, korzystając z wskazówek, jakie mu dawał hrabia, zbliżył dłonie do ust i wnet rozległ się krzyk puhacza.
Mężczyzna zatrzymał się, zawrócił i podążył ku Petit-Pierre’owi.
— Mój przyjacielu — krzyknął ów, skoro tylko zmiarkował, że nadchodzący może go usłyszeć — jeśli pragnięciu złota, dostaniecie ode mnie, ale, przedewszystkiem, na miłość Boga! dopomóżcie mi uratować nieszczęśliwego, który zemdlał!
Poczem, pewien, że człowiek wezwany pójdzie za nim, Petit-Pierre co tchu powrócił do Bonneville’a i z wysiłkiem podniósł mu głowę.
Hrabia nie odzyskał jeszcze przytomności. Skoro tylko przybysz rzucił spojrzenie na postać wyciągniętą na drodze, rzekł:
— Nie potrzeba przyrzekać mi złota za niesienie pomocy hrabiemu Bonneville’owi.
Petit-Pierre spojrzał uważniej na mówiącego.
— Jan Oullier! — zawołał, poznając w pierwszym brzasku wschodzącego dnia gajowego margrabiego Souday’a — Janie Oullier, czy możecie znaleźć tu gdzie w pobliżu schronienie dla mojego przyjaciela i dla mnie?
— Istnieje tylko ten jeden dom na przestrzeni pól mili dokoła — odparł z widoczną odrazą.
Ale Petit-Pierre nie zauważył tej odrazy, albo też udawał, że jej nie dostrzega.
— Trzeba mnie tam zaprowadzić, a jego zanieść — rzekł.
— Tam? — spytał Jan Oullier.
— Tak, czyż ludzie, zamieszkujący ten dom, nie są rojalistami?
— Nie wiem jeszcze — odparł Jan Oullier.
— W wasze ręce składam nasz los, Janie Oullier, i wiem, że zasługujecie na nasze zupełne zaufanie.
Jan Oullier wziął na plecy Bonneville’a, ciągle jeszcze zemdlonego, a za rękę Petit-Pieare’a, poczem skierował się ku owemu domowi, który był siedzibą Józefa Picaut’a i jego bratowej. Przesadził żywopłot tak zwinnie, jak gdyby, zamiast hrabiego Bonneville’a, niósł tylko torbę myśliwską; wszelako, gdy stanął w sadzie, szedł dalej już z pewną ostrożnością.
U Józefa Picaut’a wszyscy jeszcze spali. Inaczej działo się jednak u wdowy; w oknie jej jaśniał blask i widać było cień, przesuwający się tam i napowrót poza firankami.
Jan Oullier nie wahał się ani chwili.
— Dalibóg, rozważywszy wszystko należycie, wolę jeszcze to — rzekł do siebie, kierując się w stronę domu Paskala.
Przybywszy pode drzwi, otworzył je. Zwłoki Paskala spoczywały na łóżku. Wdowa zapaliła dwie świece i modliła się przy zmarłym. Usłyszawszy, że drzwi obróciły się na zawiasach, wstała.
— Wdowo po Paskalu — rzekł Jan Oullier, nie puszczając ani swego ciężaru, ani dłoni Petit-Pierre’a — ocaliłem wam życie ubiegłej nocy na Koziej Dróżce.
Maryanna spoglądała na niego ze zdumieniem i jak gdyby zbierając wspomnienia.
— Nie wierzycie mi?
— Owszem, Janie, wierzę wam; wiem, że jesteście człowiekiem, który nie powie kłamstwa, choćby mu miało ocalić życie. Zresztą, słyszałam strzał i nie mam wątpliwości co do ręki, która go dała.
— Wdowo po Paskalu, czy chcecie pomścić męża, i zapewnić sobie majątek za jednym zamachem? Daę wam na to sposób.
— Jakto?
— Oto księżna de Berry i hrabia Bonneville, którzy umarliby może oboje ze znużenia i z głodu, gdybym nie przyszedł tutaj żądać dla nich od was schronienia. Tych głów, które tu widzicie, poszukują na wagę złota, możecie je wydać, jeśli taka wasza wola, a, jak wam powiedziałem, mąż wasz będzie pomszczony i majątek wasz pewny.
— Janie Oullier — odparła wdowa głosem poważnym — Bóg nakazał miłosierdzie wszystkim, zarówno możnym jak i maluczkim. Dwoje nieszczęśliwych puka do drzwi moich, ja ich nie odtrącę; dwoje powstanców przychodzi prosić mnie o schronienie, dom runie, zanim ich wydam.
Poczem, zapraszając ruchem prostym, któremu wszakże czyn nadawał najwyższą dostojność, rzekła:
— Janie Oullier, wejdźcie do mnie, wejdźcie śmiało, wy, i ci, którzy wam towarzyszą.
I weszli. A gdy Petit-Pierre dopomagał Janowi Oullier’owi usadowić hrabiego Bonneville‘a na krześle, stary gajowy szepnął:
— Niech księżna pani poprawi jasne włosy, które, wychodzą z pod peruki; niedobrze byłoby, żeby wszyscy wiedzieli to, co ja, dzięki im, odgadłem i co powiedziałem przed chwilą tej kobiecie.




XVII.
Równość wobec umarłych.

Tego samego dnia, około drugiej po południu, wójt Courtin opuścił Logerie i wyruszył w drogę, pod pozorem udania się do Machecoul’u, dla kupna wołu, w rzeczywistości zaś chciał zasięgnąć języka o wypadkach nocnych, wypadkach, którymi czcigodny urzędnik interesował się bardzo żywo, co czytelników bynajmniej nie zdziwi.
Gdy przybył do Pont-Farcy, zastał tam młynarczyków, podnoszących zwłoki syna Tinguy’ego, a dokoła nich stało kilka kobiet, oraz kilkoro dzieci, które przypatrywały się trupowi z ciekawością, właściwą ich płci i wiekowi. Skoro wójt z Logerie, popędziwszy swoją szkapę kijem, obciągniętym skórą, który trzymał w ręku, zniewolił zwierzę, by weszło do rzeki, oczy wszystkich zwróciły się w jego stronę i rozmowa ustała, jak uciął, jakkolwiek dotychczas była bardzo ożywiona.
— A to co, chłopcy? — spytał Courtin, kierując konia przez wodę tak, żeby wyszedł na ląd nawprost gromadki.
— Umarły — odparł jeden z młynarzy lakonicznie, zwyczajem chłopów wandejskich.
Courtin skierował wzrok na trupa i ujrzał, że jest ubrany w mundur.
— Na szczęście — rzekł — to nikt z naszej okolicy.
Wójt Logerie uważał, iż nieostrożnością byłoby okazywać sympatyę żołnierzowi Ludwika Filipa.
— Mylisz się, panie Courtin — odparł ponurym głosem mężczyzna w kurtce bronzowej.
Ten tytuł pana, nadany mu z pewną przesadą, nie pochlebił bynajmniej wójtowi Logerie; wiedział, że w danych okolicznościach, w fazie, w jaką wszedł kraj, ten tytuł pana w ustach chłopa, gdy nie był dowodem szacunku, był równoznaczny z obelgą lub groźbą, co niepomału zaniepokoiło Courtin’a. To też postanowił mieć się jeszcze bardziej na baczności.
— Zdaje mi się jednak — odezwał się tonem ugrzecznionym — że ma na sobie mundur strzelców.
— Ba! mundur! — odparł ten sam chłop — jak gdyby pan nie wiedział, że obława na ludzi (tak Wandejczycy nazywali pobór do wojska) nie oszczędza naszych synów, ani naszych braci; zdaje mi się jednak, że pan, jako wójt, powinienby o tem wiedzieć.
Zaległa ponowna cisz.; a ta cisza tak bardzo zaciężyła Courtin’owi, że ją przerwał.
— A czy wiadome jest nazwisko tego nieboraka, który zginął tak nieszczęśliwie? zapytał Courtin.
Nikt nie odpowiedział.
Milczenie stawało się coraz bardziej znaczące.
— A czy są jeszcze inne ofiary? Między naszymi naprzykład; czy jest kto zabity z naszych chłopców? Mówiono mi, że padło niemało strzałów.
— Znam tylko jeszcze tę ofiarę — odpowiedział, ten sam chłop — jakkolwiek to prawie grzech mówić o tem, wobec trupa chrześcijanina.
To mówiąc, chłop odwrócił się i, wpatrując się w Courtin’a, wskazywał mu palcem zwłoki psa Jana Oullier’a, pozostałe na wybrzeżu. Gourtin pobladł silnie; odkaszlnął, jak gdyby dłoń niewidzialna gardło mu ściskała.
— Co to jest? — rzekł. — Pies! Ach! gdybyśmy mieli opłakiwać tylko ofiary takiego rodzaju, należałoby łzy zachować na inną sposobność.
— Za krew psa, panie Courtin — rzekł chłop w kurtce bronzowej — płaci się, jak za inne rzeczy; jestem pewien, że pan biednego Wałkonia porachuje się z tym, który strzelił do niego śrutem wilczym; trzy ziarnka weszły w ciało zwierzęcia.
To rzekłszy, chłop, uważając widocznie, iż dosyć słów zamienił z Courtin’em, nie czekał na odpowiedź, lecz obrócił się na pięcie, przesadził płot i znikł niebawem. Młynarze zaś ruszyli w drogę z trupem, a kobiety i dzieci tworzyły orszak żałobny, modląc się głośno. Courtin został sam.
— Na to, żebym zapłacił to, co sobie Oullier zapisał na mój rachunek — pomyślał wójt Logerie, dając ostrogę swojej szkapie, wielce zadowolonej z przystanku — trzeba, żeby przedewszystkiem wydostał się ze szponów, które go trzymają, dzięki mnie; nie będzie to łatwe, jakkolwiek nie jest nieprawdopodobne.
Ciekawość Courtin’a potęgowała się oraz bardziej, że zaś przejeżdżał właśnie przed krzyżem na drodze, wiodącej do domu Picaut’ów, przeto pomyślał, iż Paskal najlepiej opowie mu, jak się wyprawa powiodła i co właściwie zaszło. Wójt skierował tedy konia na prawo i, w pięć minut później, wjeżdżał na podwórko zagrody Picaut’ów.
Józef siedział przed drzwiami części domu, którą zamieszkiwał, i palił fajkę. Widząc wójta z Logerie, uznał, że nie ma potrzeby przerywać sobie odpoczynku. Courtin, obdarzony przedziwną przenikliwością, widział zawsze wszystko, udając, że nic nie widzi; przywiązał szkapę swoją do jednego z żelaznych kółek, przytwierdzonych do muru, poczem, zwracając się do Józefa, spytał:
— Czy wasz brat w domu?
— Tak, jest jeszcze — odparł Picaut, kładąc na wyraz jeszcze, nacisk, który wydał się wójtowi z Logerie dziwny. — Potrzebny wam może dzisiaj, żeby zaprowadzić czerwone spodnie do zamku Souday, co?
Courtin zagryzł wargi, ale nic nie odpowiedział Józefowi, tylko mówił sobie w duchu, pukając do drzwi drugiego Picaut’a:
— Jak ten dureń Paskal mógł zwierzyć się temu łajdakowi, swemu bratu, że to ja dałem mu to zlecenie. Nie można, dalibóg, już nic zrobić, żeby wszyscy o tem nie gadali.
Ten monolog sprawił, iż Courtin nie zauważył, że nie śpieszono się z otwarciem drzwi i że wbrew zwyczajowi, pełnych ufności, wieśniaków, były one zamknięte na zasuwkę od wewnątrz. Nareszcie otworzyły się. Gdy Oourtin spojrzał do wnętrza izby, widok, jaki mu się przedstawił, a którego się nie spodziewał, sprawił, że wójt cofnął się w progu.
— Kto tu umarł? — spytał.
— Zobaczcie — odparła wdowa, nie opuszczając miejsca przy kominie, na które powróciła, otworzywszy drzwi Courtin’owi.
Courtin skierował wzrok na łóżko, a jakkolwiek poprzez prześcieradło ujrzał tylko kształt trupa, niemniej odgadł wszystko.
— Paskal! — krzyknął — Paskal!
— Myślałam, że wiecie — rzekła wdowa.
— Ja?
— Tak, wy... wy, którzy jesteście pierwszą przyczyną jego śmierci.
— Ja? ja? — odparł Courtin, który pomyślał w tejże chwili o tem, co mu powiedział brat ofiary, i czuł, że, dla własnego bezpieczeństwa, musi zrzucić z siebie winę — ja? Przysięgam wam, na honor, że od tygodnia przeszło nie widziałem nawet waszego nieboszczyka męża.
— Nie przysięgajcie — rzekła wdowa. — Paskal nie przysięgał nigdy; bo on nigdy nie kłamał.
— Ale któż wam powiedział, że go widziałem? — spytał Courtin. — To niesłychane, doprawdy!
— Niech pan nie kłamie wobec umarłego, panie Courtin — rzekła Maryanna — bo to przynosi nieszczęście.
— Ja nie kłamię — wyjąkał dzierżawca.
— Poszedł do was; wy nakłoniliście go, żeby służył za przewodnika żołnierzom.
Courtin ponownie zaprzeczył ruchem.
— O! ja was za to nie ganię — ciągnęła dalej wdowa, patrząc bystro na młodą wieśniaczkę, mogącą mieć lat dwadzieścia pięć do trzydziestu, która przędła na kołowrotku, przy kominie — obowiązkiem jego było dać pomoc tym, którzy chcą przeszkodzić ponownemu spustoszeniu kraju przez wojnę domową.
— Taki też był mój cel, mój cel jedyny — odparł Courtin, przyciszając głos tak bardzo, że młoda chłopka zaledwie mogła go usłyszeć. — Chciałbym, żeby rząd uwolnił nas raz nareszcie od tych wszystkich wichrzycieli, od tej całej szlachty, która nas miażdży swojemi bogactwami podczas pokoju i prowadzi nas na rzeź podczas wojny; ja nad tem pracuję, kumo Picaut, ale, widzicie, nie trzeba się tem chwalić: człowiek aż nadto dobrze wie, do czego ci ludzie są zdolni.
— A co, może uskarżalibyście się, gdyby na was napadli z zasadzki, na was, którzy z ukrycia spiskujecie przeciw nim? rzekła Maryanna z wyrazem najgłębszej pogardy.
— Trudno, człowiek ma tyle odwagi, na ile go stać — odparł Courtin, zmieszany — nie każdy jest taki odważny i śmiały, jak był wasz biedny nieboszczyk. Ale my go pomścimy, tego biednego Paskala! my go pomścimy, przysięgam wam!
— Dziękuję! pan mi do tego niepotrzebny, panie Courtin — odparła wdowa, tonem takim twardym, że stał się aż groźny. — Jużeście się aż nadto wtrącali do sprawi tego biednego domu; schowajcie na przyszłość dla innych waszą dobrą wolę.
— Jak wam się podoba, kumo Picaut. Niestety! kochałem tak bardzo waszego nieboraka, że uczyniłbym wszystko, żeby wam być użytecznym...
Poczem, nagle, zwracając się w stronę młodej chłopki, na którą już od dobrej chwili spoglądał z pod oka, dzierżawca zapytał:
— A to co za młódka?
— Moja kuzynka, przyszła dziś rano z Port-Saint-Pére, żeby mi dopomódz w oddaniu ostatniej posługi mojemu biednemu Paskalowi i dotrzymać mi towarzystwa.
— Z Port-Saint-Pere, dzisiaj rano? No, no, kumo Picaut, dobre nogi ma ta wasza kuzynka, prędko przeleciała taki kawał drogi.
Biedna wdowa, nieprzywykła do kłamstwa i nie mając nigdy do niego powodu, kłamała źle; zagryzła wargi i rzuciła Courtin’owi gniewne spojrzenie, które, na szczęście, nie spotkało się z jego wzrokiem; wójt bowiem przypatrywał się w tej chwili pilnie całkowitemu strojowi chłopskiemu, który suszył się przed kominem.
Ale w całym tym stroju szczególnie intrygowała Courtin’a para trzewików i koszula. Co prawda, trzewiki, jakkolwiek podkute, były ze skóry niezwykłej i kształtu niezbyt pospolitego w chatach, koszula zaś była z najcieńszego batystu.
— Ładne płócienko! ładne płócienko! — mruczał dzierżawca, mnąc w palcach miękką tkaninę — nie zadraśnie skóry tego, który je nosi.
Młoda chłopka, uznając, że nadszedł czas przyjścia z pomocą wdowie, która stała, jak na, rozżarzonych węglach i której czoło zasnuwały coraz groźniejsze chmury, odezwała się:
— To łachmany, które kupiłam w Nantes od handlarza, żeby z nich wykroić koszulkę dla małego bratanka mego nieboszczyka kuzyna Paskala.
— I upraliście je przedewszystkiem, to dobrze, moja śliczna dziewucho, bardzo dobrze! to przecież — dodał Courtin, przypatrując się baczniej jeszcze młodej chłopce — nigdy niewiadomo, kto takie gałgany, kupione u handlarza, przedtem nosił: może książę a może trędowaty.
— Panie Courtin — przerwała Maryanna, którą ta rozmowa niecierpliwiła coraz bardziej zdaje mi się, że wasz koń wyrywa się pode drzwiami.
Courtin wytężył słuch.
— Gdybym nie słyszał — rzekł — waszego szwagra, chodzącego na strychu nad naszemi głowami, powiedziałbym, że to ten hultaj go drażni.
Wobec tego nowego dowodu niezwykłego zmysłu obserwacyjnego wójta Logerie, pobladła z kolei młoda chłopka; a bladość jej spotęgowała się jeszcze, gdy usłyszała, jak Courtin, który podszedł do okna, rzekł, jakby mówiąc do siebie:
— Ale nie, przecież ten hultaj jest tutaj! i to on łechce mego konia końcem swego bata.
Poczem, powracając do wdowy, zapytał:
— Kogóż to więc macie u siebie na strychu, kumo?
Prząśniczka chciała odpowiedzieć, że Józef miał żonę i dzieci i że strych należał do obu rodzin, ale wdowa nie pozwoliła jej nawet zacząć zdania.
— Panie Courtin — rzekła — czy te wszystkie pytania nie skończą się, co? Nienawidzę szpiegów, uprzedzam was, bez względu na to, czy są czerwoni, czy biali.
— Ależ, od kiedy to zwyczajna gawędka między przyjaciółmi jest szpiegostwem, kumo Picaut? Ojoj, staliście się bardzo podejrzliwi.
Oczy młodej chłopki błagały wdowę, żeby była rozważniejsza, ale porywcza kobieta nie mogła już powstrzymać się dłużej.
— Między przyjaciółmi, między przyjaciółmi?...
rzekła. Szukajcie sobie przyjaciół między tymi, którzy są do was podobni, i wiedzcie o tem, że wdowa po Paskalu Picaut nigdy do nich należeć nie będzie. Idźcie sobie i zastawcie nas w spokoju, już i tak za długo zakłócacie nasz smutek.
Mówiąc ostatnie wyrazy, wdowa szybkiem spojrzeniem wskazała młodej chłopce dzieżkę do rozczyniania chleba, stojącą za drzwiami. Na tej dzieżce rozłożona była teka z safianu zielonego, która owijała się dokoła rury tekturowej, zawierającej wszystkie przybory do pisania. Tutaj, na tej dzieżce, napisany został nie wątpliwie rozkaz, który Jan Oullier wręczył tegoż ranka margrabiemu Souday’owi.
Idąc ku drzwiom, Courtin zobaczyłby niezawodnie tekę i papiery na niej rozrzucone. Młoda chłopka zrozumiała znak, spostrzegła niebezpieczeństwo i, zanim wójt Logerie się odwrócił, zwinna, jak sarna, przeszła poza nim i usiadła na dzieżce, tak, że zakryła zupełnie nieszczęsną tekę. Courtin, na pozór, nie zwrócił najmniejszej uwagi na ten manewr.
— No, żegnam was, kumo Picaut! — rzekł. — Utraciłem w waszym mężu towarzysza, którego bardzo kochałem; powątpiewacie o tem; ale przyszłość was przekona. Gdyby ktokolwiek w okolicy niepokoił was lub was o co nagabywał, przyjdźcie tylko do mnie, słyszycie? człowiek przecież nie nadarmo sprawuje urząd... a zobaczycie.
Wdowa milczała; powiedziała Courtin’owi, co miała mu do powiedzenia, i nie zwracała już najmniejszej uwagi na dzierżawcę, który kierował się ku drzwiom: nieruchoma, skrzyżowawszy ręce, patrzyła na trupa, którego skostniała postać zarysowywała się pod prześcieradłem.
— Patrzcie, wróciłaś tutaj, ślicznotko? — odezwał się Courtin, przechodząc mimo chłopki.
— Tak, było mi tam za gorąco.
— Zaopiekuj się troskliwie kuzynką, moja, córko — mówił dalej Courtin — ta śmierć zamieniła ją w dzikie zwierzę; stała się taka nieuprzejma, jak wilczyce z Machecoul’u! A nadto prządź, prządź, moja córko! ale napróżno kręcisz wrzeciono i obracasz cewkę, nie wysnujesz ze swojej kądzieli przędziwa takiego cienkiego, jak to, które posłużyło do utkania wiszącej tam koszulki!
Poczem, decydując się nareszcie wyjść:
— Jakie ładne płócienko! jakie ładne płócienko! rzekł, zamykając drzwi.
— Prędko, prędko, schowajcie te wszystkie przyrządy! — zawołała wdowa — wyszedł tylko po to, żeby wrócić.
Szybka, jak myśl, młoda chłopka wsunęła tekę między ścianę a dzieżkę, ale, jakkolwiek prędki był jej ruch, okazał się jeszcze za powolny. Okiennica, która przecinała na dwoje drzwi w izbie, otworzyła się nagle i ukazała się głowa Courtin’a.
— Przestraszyłem was... Przepraszam — rzekł — ale chciałem się dowiedzieć, kiedy pogrzeb?
— Zdaje mi się, że jutro — odparła młoda chłopka.
— Pójdziesz ty precz, łotrze niegodziwy? — zawołała wdowa, podnosząc nad głową Courtin’a ciężkie szczypce, służące do chwytania głowni w olbrzymim kominie.
Courtin, przerażony, cofnął się. Kuma Picaut, jak ją nazywał, zatrzasnęła okiennicę.
— Nareszcie odjechał! — rzekła po chwili młoda chłopka, która, stojąc za oknem, śledziła wzrokiem Courtin’a, dopóki nie wsiadł na konia i nie znikł jej z oczu.
— Tak, ale może to nie lepiej dla pani.
— Jakto? Czy sądzicie, że pojechał nas zadenuncyować?
— Uchodzi za zdolnego do takiego czynu; osobiście nic o tem nie wiem, bo nie słucham plotek, ale on ma taką złą gębę, że myślałam sobie zawsze, iż nawet to, co mówią na niego biali, nie jest oszczerstwem.
— Istotnie, — potwierdziła, młoda chłopka, która zaczynała się niepokoić — fizyonomia jego nie budzi zaufania.
— Ach! dlaczego to pani nie zatrzymała przy sobie Jana Oullier’a? — rzekła wdowa. — Ten, to jest człowiek uczciwy i pewny.
— Musiałam przesłać rozkazy do zamku Souday; nadto ma nam dziś wieczór przyprowadzić konie, żebyśmy mogli co prędzej opuścić wasz dom, gdzie jednocześnie powiększam wasz ból i przyczyniam wam kłopotu.
Wdowa nic nie odpowiedziała. Ukrywszy twarz w dłonie, płakała.
— Biedna kobieto! — szepnęła, księżna — łzy wasze padają kropla po kropli na moje serce, a każda z nich zostawia bolesną brózdę. Niestety! to straszny, nieunikniony skutek rewolucyi... wszystkie te łzy i cała ta krew powinny spadać na głowę tych, którzy rewolucyę prowadzą.
— Czy nie powinnyby raczej, gdyby Bóg był sprawiedliwy, spadać na głowy tych, którzy są ich przyczyną? — odparła wdowa głuchym głosem, na którego dźwięk młoda chłopka zadrżała.
— Nienawidzicie nas tedy bardzo? spytała.
— Och! tak, nienawidzę was! — odparła wdowa. — Jakże pani chce, żebym was kochała?...
— Niestety! rozumiem, tak, śmierć waszego męża...
— Nie, pani nie rozumie — rzekła Maryanna, potrząsając głową. — Nie, to nie dlatego, że człowiek, który od lat piętnastu był całem mojem życiem, spocznie jutro w ziemi; nie dlatego, że, dzieckiem będąc, patrzyłam na rzezie w Légé, że widziałam, jak pod cieniem waszego białego sztandaru zarzynano moich najbliższych, których krew tryskała aż na moją twarz; nie dlatego, że przez lat dziesięć ci, którzy walczyli za waszych przodków, prześladowali moich, palili ich domy, pustoszyli ich pola; nie, powtarzam, nie dlatego was nienawidzę.
— A więc dlaczego?
— Dlatego, że grzechem bezbożnym wydaje mi się;, iżby jedna rodzina, jedna rasa zajmowała miejsce Boga, jedynego naszego Pana na ziemi; żeby utrzymywała, iż wszyscy zostaliśmy dla niej stworzeni; żeby przypuszczała, że naród katowany nie ma prawa obrócić się na łożu boleści, na którem jest rozpięty, jeśli poprzednio nie otrzymał od niej pozwolenia! A pani jest z tej rodziny samolubnej, pani jest z tej rasy absolutnej i dlatego nienawidzę pani!
— A jednakże daliście mi schronienie; jednakże stłumiliście ból, żeby zaopiekować się troskliwie nietylko mną, ale i tym, który mi towarzyszy; osłoniliście mnie własną odzieżą; daliście memu towarzyszowi ubranie tego biednego nieboszczyka, za którego modlę się tutaj, na ziemi, i który, mam nadzieję, modli się za mnie tam, w niebie.
— Co nie przeszkodzi mi bynajmniej, skoro pani opuści mój dom, skoro spełnię wobec pani obowiązki gościnności, modlić się, żeby ci, którzy was ścigają, was schwytali.
— Dlaczego więc nie wydajecie mnie w ich ręce, skoro takie są wasze uczucia?
— Dlatego, że te uczucia są mniej potężne, niż mój szacunek dla nieszczęścia, niż moja wiara religijna dla przysięgi, niż moja cześć dla gościnności; dlatego, że przysięgłam dzisiaj, iż pani będzie ocalona; a także trochę dlatego, że mam nadzieję, iż to, co pani widziała tutaj, nie będzie nauką straconą i przejmie panią odrazą do własnych zamiarów; albowiem pani jest ludzka i dobra, wiem o tem.
— Kto zdołałby mnie zniewolić do porzucenia zamiarów, które żywię od osiemnastu miesięcy?
— To! — rzekła wdowa.
I, ruchem szybkim, gwałtownym, jak wszystko, co czyniła, zerwała prześcieradło, okrywające nieboszczyka, tak, że ukazała się twarz pokryta śmiertelną bladością i rany, siną okolone obwódką.
Młoda chłopka odwróciła się; pomimo siły charakteru, której już tyle dała dowodów, nie mogła znieść lego strasznego widoku.
— Niech pani pomyśli — odezwała się znów wdowa — że zanim to, co pani przedsięwzięła, zostanie spełnione, mnóstwo biednych ludzi, których jedyną zbrodnią jest to, że panią kochają, wielu ojców, wielu synów, wielu braci, spocznie, jak ten oto, na łożu śmiertelnem; że wiele matek, wiele wdów, wiele sióstr, wiele sierot będzie, jak ja, opłakiwało tego, który był ich miłością i podporą!
— Boże mój! Bob©! — zawołała młoda kobieta, wybuchając łkaniem, padając na kolana i wyciągając ręce ku niebu — gdybyśmy się mylili, gdyby nam przyszło zdać Ci rachunek ze wszystkich serc, które rozedrzemy!...
I głos jej, łzami wezbrany, ucichł w jęku.




XVIII.
Poszukiwanie.

W tejże chwili odezwało się pukanie do zapadni w suficie, która prowadziła na strych.
— Co się stało? — zapytał głos Bonneville’a.
Usłyszał był kilka słów z tego, co powiedziała wdowa, i zaniepokoił się.
— Nic, nic — odparła młoda chłopka, ściskając znacząco rękę swojej gospodyni, poczem by rozmawiać swobodniej, weszła na pierwsze stopnie drabiny, która prowadziła od podłogi do zapadni i, zmieniając ton głosu, dodała:
— A co pan porabia?
Zapadnia otworzyła się i ukazała się uśmiechnięta twarz młodzieńca.
— Jestem gotów ruszyć na nowo w drogę, jeśli służba tego wymaga — odparł.
Chłopka posłała mu podziękowanie w uśmiechu. — Ale, kto tu był przed chwilą? — Spytał Bonneville.
— Chłop, nazwiskiem Courtin, który, zdaje mi się, nie należy do grona naszych przyjaciół.
— A! wójt z Logerie?
— Właśnie.
— Tak, Michał wspominał mi o nim: to człowiek niebezpieczny. Trzeba było kazać go śledzie.
— Kto miał pójść? Nie mamy nikogo.
— Ależ szwagier naszej gospodyni.
— Wszak pan widział, jaką odrazę ma do niego nasz dzielny Oullier.
— A jednakże to biały — zawołała wdowa — to biały, ten brat, który pozwolił zabić własnego brata!
Chłopka i Bonneville drgnęli ze zgrozy.
— W takim razie lepiej będzie nie wtajemniczać go w nasze sprawy rzekł Bonneville — przyniósłby nam nieszczęście! Ale czy kochana pani nie ma nikogo, którego możnaby postawić na czatach w okolicy?
— Jan Oullier pomyślał o tem — odparła wdowa — a ja ze swojej strony posłałam bratanka na równinę Saint-Pierre, skąd widać, jak na dłoni, całą okolicę.
— To dziecko — wtrąciła chłopka.
— Pewniejsze, niż niektórzy mężczyźni rzekła wdowa.
— Zresztą — zauważył Bonneville — niedługo już czekać będziemy, za trzy godziny zapadnie noc; za trzy godziny będziemy mieli konie, a nasi przyjaciele będą tutaj.
— Trzy godziny... — rzekła chłopka — w ciągu trzech godzin dużo rzeczy stać się może, mój biedny Bonneville!
— Kto tu biegnie? zawołała Picaut’owa, rzucając się od okna do drzwi, które otworzyła. — To ty, mały?.
— Tak, stryjenko, tak — odparło dziecko zadyszane.
— Co się stało?
— Stryjenko! stryjenko! — wołało dziecko żołnierze! żołnierze! nadchodzą stamtąd. Zabili człowieka, który stał na czatach.

- Żołnierze? żołnierze? — rzekł, wchodząc do chaty, Józef Picaut, który usłyszał przede drzwiami krzyk swego chłopaka.
— Co poczniemy? — spytał Bonneville.
— Będziemy na nich czekali — odparła młoda chłopka.
— Dlaczego nie ratować się ucieczką?
— Jeśli sprowadza ich, albo ich uprzedził człowiek, który tu był przed chwilą, to już niechybnie otoczyli dom.
— Kto mówi o ucieczce? — spytała wdowa Picaut. — Czy nie powiedziałam, że ten dom jest bezpieczny? czy nie przysięgłam, że, dopóki będziecie u mnie, nieszczęście was nie dosięgnie?
Tu scena, zawikłała się wejściem nowej osoby.
Mniemając prawdopodobnie, że to po niego przychodzą żołnierze, Józef Picaut ukazał się w progu. Dom bratowej, dobrze znanej stronniczki błękitnych, wydał mu się prawdopodobnie bezpiecznem schronieniem. Ale, na widok gości bratowej, cofnął się zdumiony.
— A! macie tu szlachciców? — rzekł. — Nie dziwię się już teraz, że idą żołnierze: sprzedaliście waszych gości!
— Nędzniku! krzyknęła Maryanna, chwytając szablę męża z okapu komina i rzucając się na Józefa, który zmierzył do niej z fuzyi.
Bonneville zeskoczył z drabiny, ale już młoda chłopka rzuciła się między szwagra i bratową, własnem ciałem osłaniając wdowę.
— Na dół broń! krzyknęła do Wandejczyka tonem takim męskim i energicznym, że niepodobieństwem wydawało się, iżby wydobywał się z ciała takiego wątłego i delikatnego — na dół broń! rozkazuję ci, w imieniu króla!
— A któż to jesteście, że mówicie do mnie w ten sposób? — spytał Józef Picaut, zawsze gotów buntować się przeciw wszelkiej władzy.
— Jestem tą, której oczekiwano, jestem tą, która rozkazuje.
Na te słowa, wypowiedziane z najwyższą godnością, z majestatem, Józef Picaut osłupiał zupełnie i opuścił strzelbę.
— A teraz — ciągnęła dalej młoda chłopka — pójdziesz na górę z tym panem.
— A pani? — spytał Bonneville.
— Ja zostaję tutaj.
— Ale...
— Nie mamy czasu na rozprawy. Idźcie! ależ idźcie!
Dwaj mężczyźni weszli na strych i zapadnia zamknęła się za nimi.
— A wy co robicie? — spytała chłopka, patrząc ze zdumieniem, jak wdowa Picaut przesuwała na środek pokoju łóżko, na którem leżał jej mąż.
— Przygotowuję pani schronienie, w którem pani nikt szukać nie będzie.
— Ale ja się nie chcę ukrywać. W tem przebraniu nie poznają mnie; chcę na nich czekać.
— A ja nie chcę, żeby pani na nich czekała — odparła wdowa Picaut, tonem takim energicznym, że nie dopuszczał oporu. — Pani słyszała, co powiedział ten człowiek: gdyby panią znaleźli u mnie, pomyślanoby, żem panią sprzedała, a mnie się nie podoba narażać na to.
— Wy, moja nieprzyjaciółka...
— Tak, wasza nieprzyjaciółka, która jednakże położyłaby się na tem łóżku, by umrzeć obok tego, co na niem już spoczywa, gdyby was widziała w ich rękach.
Na to nie było odpowiedzi.
Wdowa po Paskalu Picaut podniosła materac, na którym trup spoczywał i najpierw schowała pod nim ubranie, koszulę i obuwie, które tak podnieciły ciekawość Courtin’a; następnie, pomiędzy materacem a siennikiem wskazała miejsce młodej chłopce, która wsunęła się tam bez oporu, zachowując sobie mały otwór do oddychania. Poczem wdowa przesunęła łóżko, jak stało poprzednio.
Zaledwie zdążyła obejrzeć się dokoła po izbie, by się upewnić, że nie zapomniano niczego, co mogłoby skompromitować jej gości, gdy usłyszała szczęk broni i sylwetka oficera zarysowała się za szybamj.
— Czy to tutaj napewno? spytał oficer jednego z kolegów, idącego za nim.
— Czego chcecie? spytała wdowa, otwierając drzwi.
— Macie tu obcych; chcemy ich widzieć — odparł oficer.
— Jakto? pan mnie nie poznaje? — przerwała Maryanna Picaut, unikając odpowiedzi bezpośredniej.
— A jakże, do licha, poznaję was: byliście naszym przewodnikiem tej nocy.
— A więc, jeśli tej nocy prowadziłam was na poszukiwanie wrogów rządu, nie mam powodu ukrywać ich dzisiaj u siebie.
— Mówi dosyć logicznie, kapitanie, dalibóg — odezwał się drugi oficer.
— Ba! czy to można ufać tym ludziom? To wszystko zbóje od urodzenia — odparł kapitan. — Nie widzieliście, jak ten malec, smarkacz dziesięcioletni, popędził tutaj, mimo naszych gróźb? To był ich szyldwach; uprzedził ich. Na szczęście, ponieważ nie mieli czasu uciec, przeto muszą tu być gdzieś ukryci.
— To możliwe, istotnie.
— To pewne, przekonacie się.
Poczem, zwracając się ku wdowie:
— Nie stanie wam się żadna krzywda — rzekł oficer — ale przeszukamy wasz dom.
— Szukajcie — odparła z najzimniejszą krwią.
I, siadając przy kominie, wzięła kądziel i wrzeciono, porzucone na krześle i zaczęła prząść. Kapitan skinął ręką na żołnierzy, którzy weszli w liczbie pięciu, czy sześciu; poczem, powiódłszy wzrokiem dokoła, skierował się prosto do łóżka.
Wdowa stała się bledsza od lnu, obarczającego jej kądziel; oczy jej roziskrzyły się, wrzeciono wypadło z jej rąk. Oficer zajrzał pod łóżko, poczem wyciągnął rękę, jak gdyby zamierzając ściągnąć prześcieradło, które osłaniało trupa.
Tego było już za wiele dla wdowy po Paskalu. Zerwała się, poskoczyła w róg izby, gdzie leżała strzelba męża, nabiła ją błyskawicznie i, grożąc oficerowi, rzekła:
— Jeśli pan podniesie rękę na tego trupa, jakem uczciwa kobieta, zabiję pana, jak psa.
Drugi porucznik pociągnął za rękaw kolegę.
Wdowa Picaut, nie puszczając broni, zbliżyła się do łóżka i po raz pierwszy uniosła całun, który okrywał zwłoki.
— A teraz patrzcie!... — zawołała. — Ten człowiek, który był moim mężem, umarł wczoraj na waszych usługach.
— A!... nasz pierwszy przewodnik, ten, który nas doprowadził do brodu Pont-Farcy! — zawołał kapitan.
— Biedna kobieta! — rzekł jego towarzysz — zostawmy ją w spokoju; niepodobna jej dręczyć teraz, litość bierze.
— Jednakże — odezwał się znów kapitan — oznajmienie człowieka, którego spotkaliśmy, było dokładne i kategoryczne...
— Źle się stało, że nie zmusiliśmy go, by nam towarzyszył.
— Czy macie jeszcze inne izby?
— Tylko strych nad tą i oborę obok.
— Przeszukajcie strych i oborę; ale przedtem otwórzcie szafy i zajrzyjcie do pieca.
Żołnierze rozproszyli się w domu, by wykonać rozkaz zwierzchnika.
Ze straszliwego schronienia, gdzie się ukryła, młoda chłopka nie traciła ani jednego szczegółu, słyszała kroki żołnierzy, wchodzących na drabinę i zadrżała na ten odgłos silniej jeszcze, niż wtedy, gdy żołnierze zbliżali się do łoża śmiertelnego, które ją ukrywało; albowiem z trwogą pomyślała, że kryjówka Wandejczyka i Bonneville’a nie była w połowie taka bezpieczna, jak jej własna.
To też, gdy usłyszała schodzących tych, którym polecono przeszukać strych, i ani krzyk, ani wstrząśnienie, ani walka nie wskazały wykrycia dwóch mężczyzn, z serca jej spadł wielki ciężar.
Kapitan czekał w izbie, oparty plecami o dzieżkę. Porucznik kierował poszukiwaniami ośmiu czy dziesięciu żołnierzy w obozie.
— I cóż — spytał kapitan — nie znaleźliście nic?
— Nie — odparł kapral.
— A czy przynajmniej przetrząsnęliście dobrze słomę i siano?
— Zapuszczaliśmy wszędzie bagnety; gdyby był tam, gdzie jaki człowiek, niepodobna, żeby nie odczuł ich ukłucia!
— Dobrze; a teraz przeszukać drugi dom; muszą przecież gdzieś być.
Mężczyźni wyszli z pokoju; oficer poszedł za nimi. Gdy żołnierze prowadzili w dalszym ciągu poszukiwania, kapitan stał oparty o ścianę zewnętrzną i spoglądał podejrzliwie na mały kryty ganek, który postanowił również kazać przeszukać. Naraz kawałek tynku, nie większy od połowy małego palca, upadł przed stopy kapitana; oficer podniósł żywo głowę i zdawało mu się, że widział rękę, znikającą między dwiema krokwiami dachu.
— Do mnie! — krzyknął grzmiącym głosem.
Wszyscy żołnierze nadbiegli.
— Ładnie spełniliście swój obowiązek! doskonale wykonaliście moje zlecenie! — zawołał.
— Co się dzieje, kapitanie? — zapytali żołnierze.
— Dzieje się, że ci mężczyźni są tam na górze, na strychu, a wy utrzymujecie, żeście ten strych przeszukali. Nie pozostawić ani jednego źdźbła słomy na miejscu. Dalej, żywo!
Żołnierze powrócili do wdowy. Poszli prosto do zapadni i usiłowali ją otworzyć, ale tym razem oparła się: zamknięto ją od wewnątrz.
— Doskonale! teraz przynajmniej wiemy, czego się trzymać! — krzyknął oficer, stawiając nogę na pierwszy stopień drabiny. — Wyjdźcie z kryjówki — dodał, podnosząc jeszcze głos, albo pójdziemy po was sami.
Wówczas usłyszano żywą rozmowę na strychu. Widocznie oblężeni nie zgadzali się co do sposobu postępowania.
A oto co się stało w istocie.
Bonneville i jego towarzysz, zamiast się ukryć w miejscu, gdzie było siana najwięcej, a które przedewszystkiem musiało zwrócić uwagę żołnierzy, wsunęli się pod warstwę, nie mającą więcej, niż dwie stopy grubości, tuż przy zapadni. I stało się, jak przypuszczali: żołnierze przeszli niemal po ich plecach, przeszukali najwyższe stogi siana, poruszyli wiązki słomy, tam, gdzie ich było najwięcej, i, jak widzieliśmy, odeszli, nie znalazłszy tych, których szukali.
Bonneville i Wandejczyk, przyłożywszy ucho do podłogi, słyszeli w swej kryjówce wszystko, co mówiono w izbie. Gdy oficer wydał rozkaz przeszukania jego domu, Józef Picaut wpadł w wielki niepokój; przechowywał bowiem u siebie zapas prochu, co mogło, w razie wykrycia, mieć dla niego bardzo niemiłe skutki. Pomimo ostrzeżeń towarzysza, opuścił kryjówkę, by śledzić żołnierzy przez szpary między dachem a murem. Dlatego to zrzucił kawałek tynku na oficera; dlatego zwrócił jego uwagę; dlatego kapitan ujrzał znikającą rękę, na której Józef Picaut opierał się, wyglądając na dziedziniec.
Gdy Bonneville usłyszał grzmiący głos oficera, gdy zrozumiał, że ich wykryto, skoczył ku zapadni i zamknął ją, wyrzucając gorzko Wandejczykowi nieostrożność, która ich zgubiła. Odgłos tych to wyrzutów dobiegł do izby wdowy.
Ale, ostatecznie, skoro zostali wykryci, wyrzuty na nic się już nie przydały; należało powziąć postanowienie. Bonneville, obejmując odrazu położenie, widział, że opór był zupełnie bezużyteczny, i postanowił się poddać, z uwagi, że tym czynem ocali pewniej jeszcze księżnę. Wandejczyk zaś nie chciał słyszeć o poddaniu.
— Zabijmy ich jak najwięcej! — mówił — będzie mniej wrogów Henryka V. Ja się nigdy nie poddam — i Wandejczyk postawił nogę na zapadni, widząc, że Bonneville chce ją otworzyć.
Ale hrabia odepchnął go uderzeniem pięści takiem silnem, że Picaut potoczył się w kąt strychu; upadł i upuścił strzelbę. Upadając wszakże, znalazł się naprzeciwko okrągłego okienka, zasłoniętego okiennicą. I przyszła mu myśl nagła: zostawić hrabiego, skorzystać z zamętu, jaki powstanie, gdy go schwytają, i ratować się ucieczką.
Udawał, że ulega rozkazowi Bonneville’a; ale, gdy ten otwierał zapadnię, Picaut palcem odczepił haczyk, który zamykał okrągłe okienko, podniósł strzelbę i, w chwili, gdy hrabia schodził z pierwszych stopni drabiny, krzycząc: „Nie strzelajcie! poddajemy się!“ Wandęejczyk pochylił się, strzelił przez otwór w grono żołnierzy, odwrócił się, skoczył olbrzymim susem przez okienko do ogrodu, skąd, umknąwszy szczęśliwie przed kulami kilku żołnierzy, stojących na warcie, uciekł do lasu.
Strzał ze strychu powalił jednego żołnierza, który padł ciężko zraniony; ale jednocześnie dziesięć strzelb skierowało się na Bonneville’a, i, zanim gospodyni domu dobiegła, by go osłonić własnem ciałem, nieszczęśliwy młodzieniec, przeszyty ośmiu kulami, stoczył się z drabiny i padł u stóp wdowy z okrzykiem: Niech żyje Henryk V!
Na ten ostatni krzyk Bonneville’a odpowiedział inny krzyk bólu i rozpaczy.
Wrzawa, jaka nastąpiła po strzałach, nie pozwoliła żołnierzom zauważyć, że ten krzyk pochodził właśnie z łóżka, gdzie spoczywał Paskal Picaut, i że zdawało się, iż wybiegł z piersi tego trupa, który sam jeden był majestatycznie spokojny i obojętny podczas tej wstrząsającej sceny.
Żołnierze rzucili się na strych. Kapitan poprzez obłoki dymu spostrzegł wdowę, która uklękła i przyciskała do piersi głowę Bonneville’a.
— Czy umarł? — spytał.
— Tak — odparła Maryanna głosem, zdławionym łzami.
— Ale i wy jesteście zranieni!
Istotnie wielkie krople krwi spadały szybko z czoła wdowy Picaut na pierś Bonneville’a.
— Ja? — zapytała.
— Tak; krew ciecze z, waszego czoła.
— Mniejsza, o moją krew — odparła wdowa — skoro przestała już krążyć w ciele tego, za którego nie umiałam umrzeć, jak przysięgłam.
W tej chwili na drabinie ukazał się żołnierz.
— Kapitanie — rzekł — tamten uciekł ze strychu; strzelano do niego, ale chybiono.
— Tamtego właśnie mieć musimy! — zawołał kapitan, biorąc naturalnie tego, który uciekł, za Petit Pierre’a. — O ile nie znajdzie innego przewodnika, schwytamy go łatwo. Dalej, w drogę! w pogoń za nim!
Poczem, zastanowiwszy się, dodał:
— Ale przedtem, odsuńcie się, moja kobieto. A wy zrewidujcie umarłego.
Rozkaz został wykonany; ale nie znaleziono nic w kieszeniach Bonneville’a, dla tej prostej przyczyny, że miał na sobie ubranie Paskala Picaufta, które mu dała wdowa, by wysuszyć jego własne.
— A teraz — odezwała się Maryanna, gdy rozkaz kapitana został wykonany — czy on do mnie należy?
I wyciągnęła rękę ku zwłokom młodzieńca.
— Tak; rozporządźcie nim, jak zechcecie; ale jednocześnie dziękujcie Bogu, że dozwolił wam oddać nam wczoraj wieczór usługę; gdyby nie to bowiem, posłałbym was do Nantes, gdzie powiedzianoby wam już, jak się płaci za dawanie przytułku buntownikom.
To rzekłszy, kapitan wyruszył na czele żołnierzy w stronę, w którą udał się zbieg, a którą wskazała warta.
Skoro tylko oddalili się, wdowa pobiegła do łóżka i, unosząc materac, wydobyła księżnę zemdloną.
W dziesięć minut później ciało Bonneville’a zostało złożone obok zwłok Paskala Picaut’a, a obie kobiety, domniemana regentka i prosta chłopka, klęcząc u stóp łóżka, modliły się razem za te dwie pierwsze ofiary powstania r. 1832-go.

KONIEC TOMU II-GO


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.