Wilczyce/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen Wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
▽▽
WILCZYCE
POWIEŚĆ Z WOJEN WANDEJSKICH
Przetłómaczona z francuskiego
Tom III
WARSZAWA, NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SP.  □□□□  1913



I.
W którym Jan Oullier mówi, co myśli o młodym
baronie Michel

Gdy ponure zajścia, które opisaliśmy, rozgrywały się w domu, gdzie Jan Oullier pozostawił biednego Bonneville’a i jego towarzysza, w zamku margrabiego Souday’a panowała wszechwładna wrzawa, ruch i wesołość.
Stary szlachcie nie posiadał się z radości. Nareszcie nadeszła, chwila, z takiem upragnieniem oczekiwana! Jako strój wojenny wybrał najmniej zniszczony z garniturów myśliwskich, jaki zdołał znaleźć w swojej garderobie, i przepasany, jak szef dywizyi, białą szarfą, którą od dawna wyhaftowały mu córki w przewidywaniu tego powstania, — z sercem skrwawionem na piersi, z różańcem w butonierce, próbował ostrza szabli na wszystkich meblach, jakie mu wpadły pod rękę.
Nadto zaś zaprawiał głos do tonu komendy, ucząc sztuki wojskowej Michała, a nawet notaryusza Loriot’a, którego chciał koniecznie, wraz z młodym baronem, zaciągnąć w szeregi swoich rekrutów, ale który, jakkolwiek entuzyastyczny legitymista, nie uważał, iżby musiał te zapatrywania swoję objawiać w sposób nadmiernie legalny.
Berta, za przykładem ojca, przywdziała strój, jaki miała nosić podczas wyprawy. Składał się on z wciętego zielonego surducika aksamitnego, z białym żabotem, przybranego czarną jedwabną pasmanteryą i takiemiż potrzebami; szerokie szarawary z sukna popielatego, spadające na buty palone, dopełniały stroju. Szarfę przymocowała Berta wstążką czerwoną do lewej ręki, szarfa w pasie była bowiem oznaką dowództwa u Wandejczyków.
To ubranie uwydatniało smukłość i wytworność kibici Berty, a kapelusz popielaty pilśniowy z białemi piórami nadawał się znakomicie do męskiego charakteru jej oblicza. Była istotnie czarująca. Jakkolwiek, z powodu swych męskich obyczajów, Berta nie była zalotna, niemniej nie mogła, w nastroju, jaki zapanował w jej umyśle, a raczej w jej sercu, nie zauważyć z zadowoleniem, jak dalece ten strój podniósł jej zalety fizyczne; ponieważ zaś zdawało jej się, iż wywarła na Michale wrażenie głębokie, przeto stała się równie wesoła, jak margrabia Souday.
Michał istotnie z podziwem, którego ukryć nie usiłował wcale, przyglądał się Bercie w jej nowym stroju, ale źródłem tego podziwu, dodajmy, była myśl o wdzięku, jaki mieć będzie jego ukochana Marya, gdy przywdzieje ubranie podobne; nie wątpił bowiem, że siostry razem wyruszą na wyprawę i jednakowe przywdzieją stroje.
To też oczy jego łagodnie badały Maryę, jak gdyby chcąc zapytać, czy i ona nie wystroi się z kolei; ale Marya od rana dnia tego była taka chłodna, taka powściągliwa w postępowaniu z Michałem, od sceny w wieży unikała tak starannie wszelkiej z nim rozmowy, że wodzona nieśmiałość młodzieńca wzmogła się jeszcze i że nie odważył się na nic więcej, tylko na to spojrzenie błagalne, którego cel wyjaśniliśmy właśnie.
Berta tedy, nie Michał, nalegała na Maryę, żeby się przebrała. Marya nie odpowiedziała; jej smutek, jej oblicze melancholijne odcinały się od powszechnej wesołości. Niemniej stała się Bercie posłuszna i poszła do swego pokoju. Z bladym uśmiechem spojrzała na rozłożone na krześle ubranie, ale nie wyciągnęła po nie ręki: Usiadła na swojem łóżeczku z drzewa klonowego, a wielkie łzy zalśniły na jej rzęsach i stoczyły się po policzkach.
Marya, pobożna i naiwna, szczera była w porywie, który ją doprowadził do spełnienia ofiary przez miłość dla siostry; ale przeceniła swoje siły. Od pierwszej chwili zmagania się z sobą czuła, że maleje jej ufność w pomyślny wynik wysiłków. Od rana powtarzała, sobie nieustannie: „Nie powinnaś, nie możesz go kochać“ i od rana echo w jej sercu mówiło: „kochasz go!“ Z każdą chwila spostrzegała dowodniej, że w walce, jaką staczać będzie musiała z sobą, pozostanie opuszczona, odosobniona, mając za całe oparcie tylko własną wolę, i płakała zarówno z bólu, jak z obawy, zarówno z żalu, jak z trwogi. Miarą cierpienia obecnego mierzyła cierpienie, które ją czekało.
Minęło mniej więcej pół godziny, jak siedziała tak smutna, zamyślona, skupiona w sobie, gdy w progu drzwi, które zostawiła uchylone, usłyszała głos Jana Oullier’a, który zapytał:
— Co ci się to stało, droga panno Maryo?
Marya drgnęła, jak ze snu zbudzona, i z głębokiem zakłopotaniem odparła, siląc się na uśmiech.
— Mnie? Nic mi się nie stało, mój dobry Janie, przysięgam ci.
Ale Jan przypatrywał jej się bacznie przez chwilę, poczem zbliżył się do niej, potrząsając głową i, patrząc jej prosto w oczy, zapytał tonem łagodnej wymówki:
— Dlaczego tak mówisz, Marynko? Wątpisz więc o mojej przyjaźni?
— Ja? ja? — zawołała Marya.
— Tak, wątpisz o niej widocznie, skoro mniemasz, że ją oszukasz. — Marya wyciągnęła doń rękę, a on pochwycił dłoń delikatną w swoje szorstkie palce. — Powiedz mi, co cię dręczy, Marynko — prosił z niewypowiedzianą tkliwością — jeśli jest na to jakie lekarstwo, ja je znajdę; jeśli niema, moje stare oczy płakać będą razem z twojemi.
Marya wiedziała, jak trudno jej będzie oszukać jasnowidzącą troskliwość starego sługi; wahała się, rumieniec wystąpił na jej lica, ale, nie mogąc się zdecydować na wyznanie przyczyny swoich łez, usiłowała je usprawiedliwić.
— Płaczę, mój biedny Janie — odparła — bo myślę, że ta wojna opłacona będzie może życiem wszystkich tych, których kocham.
Niestety! od ubiegłego wieczora biedna Marya nauczyła się kłamać. Ale Jan Oullier nie złapał się na tę odpowiedź i, potrząsając łagodnie głową, rzekł:
— Nie, Marynko, nie to jest przyczyną łez twoich.
— A więc co? — spytała, Marya.
— Chcesz zatem, żebym ja ci wyjaśnił przyczynę twoich łez? Chcesz?
— Tak, jeśli możesz!
A więc twoje łzy, ciężko to powiedzieć, ale, myślę, że to poprostu ten nieznośny, mały pian Michel je wywołuje.
Twarz Maryi stała się biała, jak firanki, które ją okalały; cała krew spłynęła jej do serca.
— Co chcesz przez to powiedzieć, Janie? — wyjąkała.
— Chcę powiedzieć, że tak dobrze jak ja i ty, panienko moja, widzisz, co się dzieje, i że, podobnie jak ja, nie jesteś z tego zadowolona; tylko, ponieważ ja jestem mężczyzna, więc się wściekam, a ponieważ ty jesteś młodą dziewczyną, więc płaczesz.
Marya nie mogła powstrzymać łkania, czując, jak palec Jana Oullier’a jątrzy jej ranę.
— Doprawdy, nie rozumiem ciebie, Janie, zapewniam cię.
— O! przeciwnie, rozumiesz mnie bardzo dobrze, Marynko. Tak, widziałaś, jak ja widziałem, co się dzieje... A któżby tego nie widział, mój Boże? Trzebaby chybia być ślepym, bo ona się z tem nie kryje.
— Ale o kimże ty mówisz, Janie? Czy nie widzisz, że umieram z trwogi?
— A o kimże mam mówić, jeśli nie o pannie Bercie?
— O mojej siostrze?
— Tak, o siostrze panienki, która paraduje z tym żółtodziobem; która go pociągnie za sobą do naszego obozu; która tymczasem, jakby go przyszyła do swojej spódnicy, z obawy, żeby się od niej oddalił, i pokazuje go wszystkim, niby zdobycz, nie troszcząc się o komentarze domowników i przyjaciół pana margrabiego, nie licząc już tego złośliwego notaryusza, pana Loriot’a, który siedzi tutaj, przygląda się temu wszystkiemu swemi oczkami i ma taką minę, jak gdyby już temperował pióro, żeby nabazgrać intercyzę ślubną.
— Ale, przypuściwszy, że tak jest — spytała Marya, której bladość ustąpiła miejsca ciemnemu rumieńcowi, i której serce biło tak, że omal nie pękło cóż w tem widzisz złego?
— Jakto! co złego? Cała krew wzburzyła się we mnie, gdy przed chwilą ujrzałem pannę de Souday... Ech! niech mi panienka o tem nie mówi!
— Owszem, owszem, przeciwnie, mówmy o tem — nalegała Marya. — Cóż robiła przed chwilą Berta, mój poczciwy Janie?
I młoda dziewczyna spojrzeniem pochłaniała wyrazy starego gajowego.
— A więc panna Berta de Souday zawiązywała białą szarfę na ręku pana Michel’a. Barwy, które nosił Charette na ręku syna człowieka, który...! Ach! panno Marynko, gotówbym jeszcze powiedzieć więcej, niżbym chciał!... Ale ja pogadam z panną Bertą!
— Janie, przyjacielu, strzeż się!
— Czego —mam się strzedz?
— Żeby nie sprawić przykrości Bercie. Bo, widzisz, ona go kocha — rzekła Marya głosem zaledwie dosłyszalnym.
— A! więc panienka przyznaje, że ona go kocha? — zawołał Jan Oullier.
— Muszę — odparła Marya.
— Kochać lalkę, którą przewróci jedno dobre tchnienie... i to ona, panna Berta! myśleć o zamianie sweg nazwiska, jednego z najstarszych w kraju, jednego z tych, które stanowią naszą chwalę na nazwisko zdrajcy, nikczemnika!
Serce Maryi ścisnęło się boleśnie.
— Janie — rzekła — posuwasz się za daleko! Janie, nie mów tego, błagam cię!
— O! tak; ale to się nie stanie — ciągnął dalej Jan, nie słuchając młodej dziewczyny i chodząc wzdłuż i wszerz po pokoju nie, to się nie stanie! Jeśli nikt nie dba o wasz honor, to ja powinienem nad nim czuwać i, gdyby okazała się potrzeba, raczej, niż widzieć w ten sposób splamioną chwałę domu, któremu służę, jabym go...
I Jan Oullier dokończył zdania ruchem groźnym, nie dopuszczającym żadnej wątpliwości.
— Nie, Janie, nie, ty tego nie uczynisz! — krzyknęła Mary a tonem rozdzierającym — błagam cię o to na kolanach.
I Uklękła przed nim, ale Wandejczyk podniósł ją i cofnął się, przerażony.
— I ty także, Marynko — zawołał — ty także go k...?
Ale młoda dziewczyna nie pozwoliła mu dokończyć.
— Pomyśl, Janie, pomyśl — rzekła — jak bardzo zmartwiłbyś tem moją biedną Bertę!
Jan Oullier spoglądał na nią ze zdumieniem, niebardzo zachwiany w podejrzeniach, jakie był powziął; naraz dobiegł go głos Berty, która rozkazywała Michałowi, żeby czekał na nią w ogrodzie i nie oddalał się. Niebawem młoda dziewczyna otworzyła drzwi i weszła do pokoju.
— Co — rzekła — tak to jesteś gotowa? Poczem, przyglądając się Maryi z większą uwagą, i, spostrzegając jej wzburzenie, dodała:
— Co ci jest? Wyglądasz, jak gdybyś płakała! A ty, Janie Oullier, masz strasznie nadąsaną minę. Hola! co się tu dzieje?
— Co się dzieje, panno Berto? A no, zaraz pani powiem — odparł Wandejczyk.
— Nie, nie — zawołała Marya — nie, ja cię błagam, Janie! milcz! milcz!
— Przerażacie mnie oboje tym wstępem! Jan przypatruje mi się z taką inkwizytorską miną, jak gdyby ukrywał przede mną oskarżenie o ciężką zbrodnię. No, dalej, mów, Janie; jestem dzisiaj pobłażliwie usposobiona, będę dobra; tak się cieszę, że urzeczywistnia się najgorętsze moje pragnienie, że dzielić będę z wami najpiękniejszy przywilej mężczyzny: pójdę na wojnę!
— Panno Berto, niech pani będzie szczera, czy istotnie to cieszy panią tak bardzo? — spytał Wandejczyk.
— Aha! już wiem! — odparła młoda dziewczyna szczerze, przystępując do kwestyi — pan generał major Oullier chce mnie złajać za to, że wdarłam się w jego atrybucye. — Poczem, zwracając się do siostry, dodała:
— Założę się, Maryo, że tu chodzi o mojego biednego Michała?
— Właśnie — odpowiedział Jan Oullier, nie zostawiając młodej dziewczynie czasu na odpowiedź.
— Ale cóż ty możesz mieć przeciw temu, Janie? Mój ojciec jest szczęśliwy, że ma jednego żołnierza więcej i nie widzę w tem grzechu, który zasługiwałby na takie zmarszczone brwi, jak twoje.
— Pan margrabia może sobie mieć takie zdanie, ale my mamy inne.
— A czy można je wiedzieć?
— Każdy powinien pozostać w swoim obozie.
— A więc?
— A więc...
— Co? Dokończże.
— A więc pan Michel nie jest na, miejscu w naszym.
— Dlaczego? Czyż pan Michel nie jest rojalistą? zdaje mi się jednakże, iż od dwóch dni daje dosyć dowodów swej prawo wierności.
— Zapewne; ale, trudno, panno Berto, my, chłopi, mamy zwyczaj mówić: „Jaki ojciec, taki syn“ i dlatego nie wierzymy w rojalizm pana Michel’a.
— Dobrze! on was do uwierzenia zmusi.
— Może być; ale tymczasem...
Wandę jeżyk zmarszczył czoło.
— Tymczasem?... — powtórzyła Berta.
— Tymczasem ciężko, będzie takim starym żołnierzom, jak ja, iść w szeregu z człowiekiem, którego nie szanujemy.
— A cóż macie mu do zarzucenia? — spytała Berta tonem, który zaczynał przybierać lekki odcień goryczy.
— Wszystko.
— Wszystko nie znaczy nic, trzeba wymienić szczegółowo.
— A więc jego ojca, jego urodzenie...
— Jego ojciec! jego urodzenie! Zawsze to samo głupstwo. Wiedź-że zatem, Janie Oullier — rzekła Berta, marszcząc brwi z kolei — że właśnie z racyi jego ojca i jego urodzenia interesuję się tym młodzieńcem.
— Jakto?
— Tak; serce moje oburzone jest na niesprawiedliwe wyrzuty, którymi zarówno u nas, jak i u naszych sąsiadów, obarczają tego nieszczęśliwego młodzieńca; nie mogę już słuchać tego wyrzucania mu urodzenia, którego nie wybierał, tego ojca, którego nie znał, błędów, których nie popełnił i których może nie popełnił też jego ojciec: to wszystko oburza mnie, Janie; to wszystko przejmuje mnie odrazą; to wszystko wreszcie podsuwa mi myśl, że czynem prawdziwie szlachetnym byłoby zachęcić go, dopomódz mu do naprawienia, jeśli coś naprawy wymaga, przeszłości, do wykazania takiej odwagi i takiego poświęcenia, by żadne oszczerstwo nie śmiało już imać się jego nazwiska.
— Mniejsza o to! — odparł Jan Oullier — będzie miał dużo do roboty, zanim ja kiedykolwiek szanować będę to nazwisko.
— Będzie jednak trzeba, żebyś je szanował Janie, — rzekła Berta tonem stanowczym — gdy to nazwisko stanie się, jak mam nadzieję, i mojem; bo oznajmiam ci śmiało i szczerze, jak mówię wszystko, co myślę, Janie, że ja go kocham!
— Nie, nie, błagam, niech panienka tak nie mówi, panno Berto! Jestem tylko ubogim chłopem; ale niegdyś... dałyście mi prawo nazywać was mojemi dziećmi i kochałem was, i kocham obie, jak nigdy ojciec nie kochał własnych córek... a więc starzec, który czuwał nad twojem dzieciństwem, który trzymał cię, maleńką, na kolanach, który co wieczór usypiał cię, kołysząc, ten starzec rzuca się do twoich stóp i mówi: Nie kochaj tego człowieka, panno. Berto!
— A to dlaczego? — spytała zniecierpliwiona.
— Dlatego, mówię ci to z głębi serca, z głębi duszy i sumienia, że związek między tobą a nim, panno Berto, jest rzeczą złą, potworną, niemożliwą!
— Pod wpływem przywiązania do nas przesadzasz wszystko, mój biedny Janie. Pan Michel mnie kocha, jak sądzę; ja kocham jego... tego jestem pewna... i, jeśli dopełni odważnie swojej rehabilitacyi, będę szczęśliwa, gdy zostanę jego żoną.
— W takim razie — rzekł Jan Oullier tonem najgłębszego zniechęcenia — trzeba, będzie na stare lata szukać innego pana, innego dachu nad głową.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że Jan Oullier, jakkolwiek ubogi, nie będzie nigdy mógł zamieszkać pod jednym dachem z synem renegata albo zdrajcy!
— Milcz, Janie Oullier! — zawołała Berta — milcz! bo i ja mogłabym rozedrzeć twoje serce.
— Janie! mój dobry Janie! — szepnęła Marya.
— Nie, nie — odparł stary gajowy — trzeba, żeby pani znała wszystkie piękne czyny, jakimi zaznaczyło się nazwisko, na które pani tak pilno zamienić swoje.
— Nie dodawaj ani słowa, Janie Oullier — rzekła Berta, prawie groźna. — Widzisz, w tej chwili mogę ci to powiedzieć, często badałam serce swoje, by się przekonać, kogo woli, ojca, czy ciebie; ale jeszcze jedna obelga,... jeszcze jedna obelga przeciw Michałowi, a będziesz dla mnie już tylko...
— Lokajem? — przerwał Jan Oullier. — Tak; ale lokaj, który pozostał uczciwy i przez całe życie spełniał swoje obowiązki lokaja, nie zdradzając nikogo, taki lokaj ma jeszcze prawo zawołać: Hańba synowi tego, który sprzedał Charette’a, jak Judasz sprzedał Chrystusa za garść srebrników!
— A cóż mnie obchodzi to, co zaszło przed laty trzydziestu sześciu, to jest na osiemnaście lat przed mojem urodzeniem? Znam tego, który żyje, nie zaś tego, który umarł; syna, nie ojca. Kocham go, słyszysz, Janie? tak, jak ty sam nauczyłeś mnie kochać i nienawidzieć. Jeśli ojciec jego dopuścił się tego czynu, czemu wierzyć nie chcę, okryjemy taką chwałą nazwisko Michała, nazwisko zdrajcy i wyklętego, że wszyscy będą musieli głowę schylić, gdy przejdzie ten, który je nosić będzie, i ty mi dopomożesz, tak, dopomożesz mi, Janie; bo, powtarzam ci, ja go kocham i nic, nic, oprócz śmierci, nie zdoła stłumić źródła tkliwości, jaką mam dla niego w sercu.
Z ust Maryi wybiegł jęk, ale, jakkolwiek cicha była ta skarga, niemniej usłyszał ją Jan Oullier i zwrócił się ku młodej dziewczynie. Poczem, jakby zmiażdżony między skargą jednej a wybuchem drugiej, padł na krzesło i ukrył twarz w dłonie. Stary Wandejczyk płakał. Berta zrozumiała, co się działo w tem sercu, takiem oddanem. Podeszła do wiernego sługi i uklękła przed nim.
— Wiesz teraz — rzekła — jaką jest siła mego uczucia dla tego młodzieńca, skoro omal, pod jego wpływem, nie zapomniałam o swojem szczerem i głębiokiem przywiązaniu do ciebie.
Jan Oullier potrząsnął smutnie głową.
— Pojmuję twoją antypatyę, rozumiem twoją odrazę — ciągnęła dalej Berta — i byłam na to przygotowana; ale cierpliwości, mój stary przyjacielu, cierpliwości i rezygnacyi! Bóg tylko mógłby zabrać z serca mojego to, co w nie złożył, a On tego nie uczyni, byłaby to bowiem moja śmierć. Pozwól, żebyśmy ci mogli dowieść, że pod wpływem przesądów stajesz się niesprawiedliwy i że ten, którego wybrałam, jest mnie godny.
W tej chwili rozległ się głos margrabiego. Wzywał Jana Oullier’a tonem, który oznajmiał, że stało się coś nowego i poważnego. Jan Oullier wstał i postąpił ku drzwiom.
— I cóż — spytała Berta, zatrzymując go — odchodzisz i nie odpowiadasz mi?
— Pan margrabia mnie wzywa, panno Berto — odparł Wandejczyk tonem lodowatym.
Panno Berto! — zawołała młoda dziewczyna — panno! A więc nie ustępujesz na moje prośby? Zapamiętaj sobie zatem dobrze, że zabraniam, słyszysz? zabraniam, żeby jakakolwiek obelga spotkała pana Michel’a; że chcę, żeby jego życie było dla ciebie święte; że, gdyby mu się co stało za twoją sprawą, ja go pomszczę nie na tobie, ale na sobie; a wiesz dobrze, Janie, że mam zwyczaj robić tak, jak mówię.
Jan Oullier spojrzał na Bertę, i, biorąc ją za rękę:
— Byłoby to może jeszcze lepiej — rzekł — niż zostać żoną tego człowieka.
A ponieważ margrabia ponawiał wołanie, przeto Jan Oullier wybiegł z pokoju, zostawiając Bertę oszołomioną jego oporem, a Maryę pognębioną przez trwogę, jaką w niej wzbudzała gwałtowność miłości Berty.




II.
W którym młody baron Michel zostaje adjutantem Berty.

Jan Oullier zbiegł spiesznie ze schodów; pilniej mu było może oddalić się od młodej dziewczyny, niż usłuchać rozkazów margrabiego. Zastał go na dziedzińcu z chłopem spoconym, błotem obryzganym. Chłop ten przyniósł wiadomość, że żołnierze wtargnęli do domu Paskala Picaut’a. Widział, jak wchodzili, ale nic więcej. Stal ukryty w zaroślach przydrożnych na gościńcu de la Sablonniére i miał polecenie popędzenia do zamku, w razie, gdyby żołnierze skierowali się do domu, w którym schronili się zbiegowie. Spełnił to polecenie ściśle.
Margrabiego, któremu Jan Oullier powiedział, że pozostawił Petit-Pierre’a i hrabiego Bonneville‘a w domu Paskala Picaut’a — margrabiego, mówimy — ogarnęło wielkie wzburzenie. Nie szczędził wyrzutów staremu gajowemu, że zaufał innym, ale Jan Oullier nic nie odpowiadał, ponury i milczący, stał ze spuszczoną głową. To milczenie i ta nieruchomość doprowadziły margrabiego do rozpaczy, zawołał tedy, żeby stary gajowy podał mu konia. Ale Jan Oullier potrząsnął głową.
— Jakto! — rzekł margrabia — nie chcesz mi dać konia?
— I ma zupełną słuszność — wtrąciła, zbliżając się, Berta, która usłyszała rozkaz ojca i odmowę gajowego — miejmy się na baczności, pośpiech nierozważny mógłby dużo zaszkodzić. Janie Oullier, czy możesz zaręczyć za kobietę, której ich powierzyłeś?
— Wczoraj — odparł stary gajowy, spoglądając z wyrzutem na młodą dziewczynę — powiedziałbym o Maryannie Picaut’owej: odpowiadam za nią, jak za siebie; ale... dzisiaj wątpię o wszystkiem — zakończył z westchnieniem.
— Ta cała gadanina to tylko czas stracony. Konia! Niech mi przyprowadzą konia! Za dziesięć minut będę wiedział, czego się trzymać.
Berta powstrzymała margrabiego.
— Nie zapominajmy, ojcze, że ci, którzy przyprawiają nas o taki niepokój, są w oczach wszystkich prostymi chłopami. Otóż margrabia Souday, przybywający konno, by osobiście zasięgnąć o nich wiadomości, zdradza, jak wielką wagę przywiązuj© do ich osób, i niezwłocznie zwróci na nich uwagę naszych nieprzyjaciół.
— Panna Berta ma słuszność — odezwał się Jan — ja tam pójdę.
— I ty nie pójdziesz także; po tem wszystkiem, co zaszło nocy ostatniej, nie możesz pokazywać się tam, gdzie są żołnierze; do spełnienia misyi podobnej potrzebny nam człowiek, który nie jest niczem skompromitowany, który mógłby dotrzeć do wnętrza chaty, nie budząc żadnego podejrzenia, dowiedzieć się, co zaszło, a nawet, jeśli to możliwe, co się stanie.
— Co za nieszczęście, że to bydlę Loriot uparł się, żeby powrócić do Machecoul’u! — zawołał margrabia. A tak go prosiłem, żeby został. Miałem przeczucie tego wszystkiego, gdy chciałem włączyć go do mojej dywizyi.
— A czyż nie pozostał pan Michel? — odezwał się Jan Oullier szyderczo. — Jego to może pan margrabia posłać do domu Picaut’a, i tam i wszędzie, gdzie pan zechce. Gdyby było dziesięć tysięcy żołnierzy dokoła tego domu, jego tam wpuszczą i nikt się nie domyśli, że baron tam wchodzi, by załatwiać sprawy pana margrabiego.
— Takiego. właśnie nam trzeba — rzekła Berta, przyjmując niespodziewaną pomoc Jana Oullier’a, jakkolwiek była w niej zła wola — nieprawda, ojcze?
— Do kroćset! naturalnie! — zawołał margrabia Souday. — Pomimo pozorów nieco zniewieściałych, ten młodzieniec będzie nam stanowczo bardzo użyteczny.
Przy pierwszych wypowiedzianych słowach, Michał zbliżył się i, czekał z szacunkiem na rozkazy margrabiego. Gdy usłyszał, że propozycya Berty została przyjęta, twarz mu się rozpromieniła. Berta promieniała również.
— Panie Michale, czy pan gotów jest uczynić to, czego wymaga ocalenie Petit-Pierre’a? — spytała młoda dziewczyna.
— Jestem gotów uczynić wszystko, co pani rozkaże, by dać panu margrabiemu dowód wdzięczności za życzliwe przyjęcie, jakie mi zgotował.
Dobrze! w takim razie bierz pan konia... nie mojego, poznaliby go... i puść się pan galopem, bez wytchnienia. Wejdź pan bez broni do domu, jak gdyby sprowadzała pana tylko ciekawość, a jeśli naszym przyjaciołom grozi niebezpieczeństwo....
Margrabia zastanowił się; nie miał inicyatywy szybkiej, ani łatwej.
— Jeśli przyjaciołom naszym grozi niebezpieczeństwo — odezwała się Berta, — w takim razie niech pan zapali ognisko na pagórku; przez ten czas Jan Oullier zgromadzi swoich ludzi i, dobrze uzbrojeni, podążymy w lot na pomoc tym, którzy nam są tacy drodzy.
— Brawo! — zawołał margrabia Souday — zawsze mówię, że Berta, ma najwięcej rozumu z całej rodziny.
Berta uśmiechnęła się z dumą, spoglądając na Michała.
— A ty — rzekła do siostry, która zeszła przed chwilą, właśnie, gdy Michał wybiegł po konia — nie ubierzesz-że się nareszcie?.
— Nie — odparła Marya.
— Jakto! nie?
— Postanowiłam pozostać w ubraniu, jakie mam aa sobie.
— Co ty mówisz? — W armii odrzekła Marya ze smutnym uśmiechem — obok żołnierzy, którzy walczą i umierają, potrzebne są siostry miłosierdzia, które ich pielęgnują i niosą im pociechę; będę waszą siostrą miłosierdzia.
Berta spojrzała na Maryę ze zdumieniem. Może byłaby zapytała o przyczynę zmiany postanowienia, ale w tejże chwili Michał podjechał na koniu, co powstrzymało słowa na ustach Berty.
— Powiedziała mi pani — rzekł baron do tej, która mu wydała rozkazy — co mam czynić w razie, gdyby zdarzyło się jakie nieszczęście w domu Paskala Picaut’a; ale nie powiedziała mi pani, jak postąpić, jeśli Petit-Pierre ocalał.
— Wrócić, żeby nas uspokoić — odezwał się margrabia.
— Nie — rzekła Berta, — to jeżdżenie w tę i w tamtą stronę obudziłoby podejrzenie żołnierzy, którzy niewątpliwie włóczą się dokoła lasu. Pozostanie pan u Picaut’ów, albo w pobliżu, a gdy noc zapadnie, będzie pan czekał na nas pod dębem Jailhay. Czy pan go zna?
— Naturalnie! — odparł Michał — przecież to na drodze do Souday..
Michał znał wszystkie dęby na drodze do Souday.
— Dobrze! — odparła młoda dziewczyna — będziemy tam ukryci w pobliżu. Da pan sygnał: trzy razy krzyk puhacza, raz krzyk sowy, a przybędziemy do pana. A teraz w drogę, kochany panie Michale!
Michał złożył ukłon margrabiemu i pannom, poczem ruszył z miejsca galopem.
— To nie do uwierzenia, jak łatwo zrobić z prostaka człowieka przyzwoitego! — rzekł margrabia, wracając do zamku. — Co prawda, muszą się do tego zabrać kobiety. Ten młodzieniec ma doprawdy zupełnie dobre obejście.
— Tak — wtrącił Jan Oullier — ludzi z dobrem obejściem można urobić, ile się zechce; ale ludzi z sercem nie urobi się tak łatwo.
— Janie Oullier — odezwała się Berta — jużeście zapomnieli moje polecenie; strzeżcie się!
— Panienka się myli — odpowiedział Jan Oullier — dlatego właśnie, że o niczem nie zapominam, tak bardzo dotąd cierpię. Odrazę, jaką żywię dla tego młodzieńca, wziąłem za wyrzuty sumienia; ale od dzisiaj zaczynam się obawiać, że to przeczucie.
— Wyrzuty sumienia, wy, Janie Oullier? I, cóżeecie zawinili względem niego?
— Względem niego nic — odparł Jan Oullier głosem ponurym — ale względem jego ojca...
— Względem jego ojca? — powtórzyła Berta, drgnąwszy mimowoli.
— Tak, pewnego dnia, dla niego, zmieniłem nazwisko; przestałem się nazywać Janem Oullier’em.
— A jakże nazwaliście się?
— Karą.
— Dla jego ojca? — powtórzyła Berta; poczem, przypominając sobie, co opowiadano w okolicy z powodu śmierci barona Michel’a, dodała: — Dla jego ojca, którego znaleziono nieżywego na polowaniu! Ach! cóżeś powiedział, nieszczęśliwy!
— Że syn mógłby pomścić ojca, odpłacając nam żałobą za żałobę.
— A to dlaczego?
— Bo pani kocha go szalenie.
— A więc?
— Ja zaś mogę panią zapewnić, że...
— Że co?
— Że, jakem Jan Oullier, on pani nie kocha.
Berta wzruszyła ramionami z pogardą; niemniej jednak cios ugodził ją w samo serce. Doznała w tej chwili uczucia niemal nienawiści db starego Wandejczyka.
— Zajmijcie się teraz zebraniem waszych ludzi, mój biedny Janie — rzekła.
— Do usług — odparł szuan, a Berta weszła do domu, nie spojrzawszy już na niego.
Zanim jednak Jan Oullier opuścił zamek, wezwał chłopa, który był przyniósł wiadomości.
— Czy Widziałeś — spytał go — żeby kto wchodził do domu Picaut’ów przed żołnierzami?
— Do Józefa, czy do Paskala?
— Do Paskala.
— Widziałem.
— A kto to był?
— Wójt z Logerie.
— I mówisz, że wszedł do Paskalowej?
— Jestem tego pewien.
— Widziałeś go?
— Jak was widzę.
— A w jaką stronę później poszedł?
— Ścieżką do Machecoul’u.
— Którą w chwilę później przyszli żołnierze, nieprawda?
— Właśnie! Nie upłynął Kwadrans między jego odejściem a ich przybyciem.
— Dobrze! — rzekł Jan Oullier.
Poczem, wyciągając pięść zaciśniętą w kierunku Logerie: Courtin’ie! Courtin‘ie! — zawołał — kusisz Pana Boga! Mój pies, zabity wczoraj przez ciebie, ta zdrada dzisiaj!... Tego za dużo na moją cierpliwość!




III.
Króliki kmotra Jakóba.

Na południe od Machecoul’u, tworząc trójkąt dokoła miasteczka Légé, ciągną się trzy lasy. Nazywają je lasami Touvois, Grandes-Landes i Roche-Serviére. Każdy z tych lasów, wzięty z osobna, niewielkie ma znaczenie terytoryalne; ale, położone w odległości zaledwie trzech kilometrów wzajemnie od siebie, łączą się żywopłotami, polami jałowca, liczniejszemi z tej strony, niż w jakiejkolwiek innej części Wandei — i tworzą w ten sposób bardzo znaczny obszar zalesiony. Z tego położenia topograficznego wynikło, iż stały się prawdziwemi ogniskami buntu, gdzie w czasach wojny domowej ześrodkowywało się powstanie, zanim ogarniało pirowincye sąsiednie.
Miasteczko Légé, oprócz tego, że było gniazdem rodzinnem słynnego doktora Jolly’ego, stanowiło prawie nieustannie kwaterę główną Charette’a podczas wielkiej wojny; tam to, śród lasów, otaczających mieścinę, szukał schronienia po porażce, dopełniał swoję zdziesiątkowane oddziały i sposobił się do nowych walk.
W r. 1832, jakkolwiek droga z Nantes do Sables d’Olonne, która prowadzi przez Légé, zmieniła jego położenie strategiczne, niemniej pagórkowate i lesiste okolice pozostały jednem z najczynniejszych środowisk ruchu, który się organizował. W trzech lasach okolicznych ukrywały się w nieprzebytych gąszczach ostrokrzewu i paproci oddziały buntowników, których szeregi powiększały się codziennie i którzy mieli stanowić jądro dywizyi powstańczych kraju Retz i równiny.
Poszukiwania, zarządzone przez władze, wyręby, jakie kazały przeprowadzić w tych lasach, nie dały żadnego wyniku. Opinia publiczna utrzymywała, że zbuntowani utworzyli sobie w lasach siedziby podziemne, w tym samym rodzaju, co siedziby pierwszych szuanów, którzy w lasach Gralla wykopali długie korytarze, gdzie tak często a skutecznie ukrywali się przed poszukiwaniami.
Tym razem opinia publiczna nie myliła się.
Ku końcowi dnia, w którym opuściliśmy Michała, wyjeżdżającego galopem z zamku Souday na koniu margrabiego do domu Picaut’a, człowiek ukryty za jednym z buków stuletnich, jakie otaczały polankę Folleron w lesie Touvois, mógł ujrzeć dwóch naszych dawnych znajomych z jarmarku w Montaigu: Aubin’a Krótka-Radośić, oberżystę i Trigaud’a Robaczywego, żebraka o sile herkulesowej, który, jak sobie czytelnicy niewątpliwie przypominają, odegrał pewną rolę w buncie, unosząc w górę konia generała i wyrzucając jeźdźca z siodła.
Nadmienialiśmy już, że Aubin dopełnił swoją okaleczoną postać przy pomocy tego poniekąd zwierzęcia pociągowego, które spotkał szczęśliwie na swojej drodze; wzamian za własne nogi, pozostawione na drodze do Ancenis, kaleka odnalazł nogi ze stali, które nie cofały się przed żadnem zmęczeniem, nie przerażały się żadną odległością i wykonywały jego wolę z posłuszeństwem biernem.
Trigaud nosił Aubin’a bądź na pieca, bądź na rękach z taką pieczołowitością, jak matka nosi dziecko; dawał mu dowody troskliwości, zaprzeczające idyotyzmowi nieboraka, który nie spoglądał nigdy na własne nogi, nie dbał, czy je okaleczy na ostrym kamieniu, ale który, idąc, usuwał bacznie gałęzie mogące zadrasnąć twarz swego przewodnika. Po pewnym czasie trwania tej niezwykłej spółki, Trigaud odgadywał już wprost myśli Aubin’a — wystarczało mu jedno słowo, znak jakiś a nawet dotknięcie ręką ramienia lub kolanem boku.
Gdy przebyli mniej więcej trzecią część polanki, Aubin dotknął palcem ramienia Trigaud’a, i olbrzym stanął, jak wryty. Wówczas oberżysta wskazał wielki kamień, umieszczony u stóp wielkiego buku, po prawej stronie polanki.
Olbrzym podszedł do drzewa, podniósł kamień i czekał na rozkaz.
— Teraz — rzekł Aubin — zapukaj trzykrotnie w pień drzewa.
Trigaud uczynił, jak mu kazano, ale w ten sposób, że pierwsze i drugie pukanie nastąpiło szybko po sobie, trzecie zaś po pewnym przeciągu czasu.
Na ten sygnał, który rozległ się głuchym odgłosem, uniósł się niewielki kwadrat trawy i mchu i wysunęła się głowa z pod ziemi.
— A! to wy, kmotrze Jakóbie, sprawujecie dzisiaj straż w jamie? — spytał Auhin, widocznie zadowolony, że zastał dobrego znajomego.
— A no, widzisz, mój chłopie, bo to godzina czatów, a wolę zawsze upewnić się sam, czy okolica wolna jest od strzelców, zanim wypuszczę swoich królików.
— I dobrze czynicie, kmotrze Jakóbie — odparł Aubin — zwłaszcza dzisiaj; niemało bowiem jest strzelb na równinie.
— Oho, opowiedz-no!
— Chętnie.
— Wchodzisz?
— O! nie, Jakóbie, nam i tak już dosyć gorąco... Nieprawda, Trigaud?
Olbrzym mruknął coś, co przy bardzo dobrej woli można było wziąć za potwierdzenie.
— A więc, skoro nie chcecie wejść, wywołam tu swoich zuchów. Macie zresztą słuszność, Aubin’ie, gorąco tam, jak w piekle! niektórzy gadają już, że są usmażeni; ale, wiecie przecież, te hultaje zawsze się skarżą.
Kmotr Jakób, którego przedstawiliśmy właśnie czytelnikom, ale z którym musimy zawrzeć bliższą znajomość, był człowiekiem, mogącym mieć lat pięćdziesiąt do pięćdziesięciu pięciu i wyglądał na pozór, jak typowy uczciwy dzierżawca, o spokojnym, dobrodusznym wyrazie twarzy. A jednak był on poprostu przywódcą jednego z najzuchwalszych oddziałów w kraju, najfanatyczniejszym szuanem, jaki istniał na dziesięć mil dokoła, gdzie cieszył się sławą niepospolitą.
Kmotr Jakób nie złożył na seryo broni przez lat piętnaście istotnego panowania Napoleona. Wespół z dwoma lub trzema ludźmi a częściej jeszcze sam stawiał czoło całym brygadom, wysyłanym za nim w pogoń; odwaga jego i jego szczęście miały coś nadprzyrodzonego, tak, że śród zabobonnej ludności Bocage’u[1] zrodziło się przekonanie, iż, jest niezwyciężony, i że kule błękitnych nie mogą mu wyrządzić żadnej krzywdy. To też po rewolucyi lipcowej, od pierwszych dni sierpnia r. 1830, gdy Jakób oznajmił, iż staje do walki, wszyscy buntownicy okoliczni zgromadzili się pod jego przewodnictwem i utworzyli pokaźną armię, z którą zaczął już drugą kampanię partyzancką.
Jakób, poprosiwszy Aubin’a o kilka chwil cierpliwości, wsunął znów głowę pod ziemię, poczem rozległo się ciche, dziwacznie modulowane, gwizdanie.
Na ten sygnał dobiegł z wnętrza ziemi szmer, podobny nieco do brzęczenia w ulu, pełnym pszczół; poczem, w odległości kilku kroków, między dwoma krzakami podniosła się pionowa niby wielka furta, pokryta trawą, mchem, suchymi liśćmi, niczem, słowem, nie różniąca się od ziemi otaczającej, a była, podtrzymywana przez cztery pale na czterech rogach. Podnosząc się zaś, odsłoniła otwór jamy bardzo szerokiej i bardzo głębokiej, z której wyszło kolejno około dwudziestu mężczyzn.
Strój tych mężczyzn daleki był od malowniczej wytworności stroju bandytów, wychodzących z tekturowych jaskiń w operach. Niektórzy mieli mundury łudząco podobne do stroju Trigaud’a Robaczywego; inni, a ci byli najwykwintniejsi, mieli kurtki sukienne; ale większość odziania była w płótno. Ta sama rozmaitość zresztą panowała w ich uzbrojeniu. Trzy czy cztery karabiny, pół tuzina strzelb myśliwskich, tyleż pistoletów stanowiły całą broń palną; broń biała zaś była znacznie mniej poważna, składały się na nią bowiem; szabla Jakóba, dwie piki, datujące z pierwszej wojny, i osiem czy dziesięć par wideł, starannie wyostrzonych przez właścicieli.
Gdy te wszystkie zuchy wyszły z jamy, Jakób skierował się do pnia drzewa powalonego i usiadł na nim. Trigaud zaś złożył obok niego Aubin’a, poczem oddalił się o kilka kroków, tak, by być na każde zawołanie swego wspólnika.
— Tak, mój Aubin’ie odezwał się Jakób — wilki wyległy na polowanie; ale, mimo to, rad jestem, że zadałeś sobie tyle fatygi, żeby mnie o tem uprzedzić. Ale, słuchaj, czy nie przybywasz przypadkiem, by mnie także uprzedzić, że dzień został zmieniony?
— Nie, 24-ty jak był, tak jest.
— Tem lepiej! bo, dalibóg, tracę już cierpliwość z tem nieustające>m zwlekaniem. Jezusie słodki! czy to trzeba tyle ceremonii, żeby wziąć strzelbę, powiedzieć żonie do widzenia i wyruszyć z domu?
— Cierpliwości! już niedługo będziecie czekali, kmotrze Jakóbie.
— Cztery dni! czyli o trzy za dużo. Nie mam tego szczęścia, co Jan Oullier, który dał im się trochę we znaki ostatniej nocy pod kaskadą Baugé. Ale, niestety, odwet ich był okrutny.
— Jakto?
— A więc nie wiesz?
— Nie; przybywam prostą drogą z Montaigu. Cóż się stało?
— A no, stało się, że zabili w domu Paskala Picaut’a dzielnego młodzieńca, którego szanowałem, choć nie mam żadnego szacunku dla jemu równych.
— Kogo?
— Hrabiego Bonneville’a.
— A to kiedy?
— Dzisiaj, około drugiej po południu.
— W jaki sposób, u dyabła, mogliście, mój Jakóbie, dowiedzieć się o tem w waszej jamie?
— Czyż nie wiem wszystkiego, co może mi być użyteczne?
— W takim razie może niewarta wam wcale mówić o tem, co mnie tu sprowadza.
— Dlaczego?
— Bo prawdopodobnie już o tem wiecie.
— To możliwe.
— Chciałbym być pewien, albowiem oszczędziłoby mi to wypełnienia zlecenia niemiłego, którego podjąłem się z niechęcią.
— A! przychodzisz zatem ze strony tych panów.
Kmotr Jafcób wypowiedział dwa ostatnie wyrazy tonem, który wahał się między pogardą a groźbą.
— Tak, przedewszystkiem — odparł Aubin. — a potem dał mi też do was zlecenie Jan Oullier, którego spotkałem.
— Jau Oullier? A! skoro przychodzisz od niego, to rzecz inna! Lubię tego chłopia; zrobił w swojem życiu coś, czem zyskał sobie we mnie przyjaciela.
— Cóż takiego?
— To jego tajemnica, nie moja. Ale powiedz-no najpierw, czego ode mnie chcą wielcy panowie.
— To twój szef dywizyi przysyła mnie do ciebie.
— Margrabia Souday?
— Właśnie.
— Czegóż on ode mnie chce?
— Skarży się, że zbyt częstemi wycieczkami zwracasz uwagę żołnierzy rządowych; że grabieżą drażnisz ludność miejską i w ten sposób paraliżujesz z góry ruch wspólny, utrudniając go bardzo.
— A dlaczego oni wcześniej nie rozpoczęli tego swego ruchu, co? Dosyć długo już, Bogu dzięki, czekamy na ten ruch; ja, naprzykład, czekam od 30 lipca.
— Nadto...
— Jakto! to nie wszystko?
— Nie, rozkazuje ci...
— On rozkazuje mnie?
— Poczekajże! będziesz mu posłuszny, albo i nie; ale rozkazuje ci...
— Słuchaj-no dobrze, Aubin’ie, z góry składam przysięgę.
— Jaką?
— Że będę mu nieposłuszny. A teraz mów; słucham!
— Otóż, rozkazuje ci, żebyś się zachował spokojnie do 24-go, a zwłaszcza, żebyś nie zatrzymywał ani dyliżansu, ani podróżnego na drodze, jak czyniłeś w tych dniach.
— A więc przysięgam — odparł Jakób — że pierwszy, który dzisiaj wieczorem uda się z Légé do Saint-Etienne lub z Saint-Etienne do Légé, przejdzie przez moje ręce! Ty zaś, Aubin’ie, pozostaniesz tutaj i, w odpowiedzi, opowiesz mu jutro, co tutaj widziałeś.
— O, nie.
— Co, nie?
— Ty tego nie zrobisz, Jakóbie.
— Owszem, do licha, zrobię.
— Jakóbie! Jakóbie! — nalegał oberżysta — zechciej zrozumieć, że będzie to ciężkie skompromitowanie naszej sprawy.
— To możliwe; ale dowiodę temu staremu włóczędze, którego nie ja mianowałem, że chcę, żebym wraz z moimi ludźmi pozostał zupełnie poza jego dywizyą i że tutaj nigdy rozkazy jego nie będą wykonane. A teraz, skoro skończyłeś z rozkazami margrabiego Souday‘a, przejdźmy do polecenia Jana Oullier‘a.
— Niech i tak będzie! Spotkałem go nieopodal mostu Serviéres; zapytał mnie, dokąd idę, a gdy mu powiedziałem, że tutaj, rzekł: „Do licha! to doskonale się składa! zapytaj-no kmotra Jakóba, czy nie zechciałby się wyprowadzić na parę dni i oddać swojej jamy komuś do rozporządzenia“.
— A! a! czy ci wymienił tego kogoś?
— Nie.
— Mniejsza o to! kimkolwiek jest, jeżeli przychodzi w imieniu Jana Oullier’a, będzie mile widziany; jestem bowiem pewien, że Jan nie poruszałby mnie z miejsca, gdyby nie było warto. Kiedy przybędzie ten, którego on chce ukryć?
— Tej nocy.
— Po czem go poznam?
— Jan Oullier sam go przyprowadzi.
— Doskonale! I to wszystko, czego żąda?
— Nie; pragnie nadto, żebyście wydalili starannie z lasu tej nocy każdego człowieka podejrzanego, i żebyście kazali przeszukać całą okolice, głównie zaś ścieżkę do Grand-Lieu.
— A widzisz! dowódca dywizyi rozkazuje mi, żebym nie zatrzymywał nikogo, a Jan Oullier żąda ode mnie, żebym oczyścił drogę z czerwonych spodni i z wałkoniów; jeszcze jeden powód więcej, żebym dotrzymał słowa, jakie ci przed chwilą dałem. A w jaki sposób Jan Oullier dowie się, że czekam na niego?
— Jeśli będzie mógł przyjść, jeśli niema wojska w Touvois, mam go zawiadomić.
— Jak?
— Gałęzią ostrokrzewu, obarczoną piętnastu liśćmi, a złożoną w środku gościńca, na pół drogi do Machecoul’u, na rozdrożu Benaste, i zwróconą wierzchołkiem w stronę Touvois.
— Czy ci dano hasło? Jan Oullier z pewnością nie zapomniał o tem.
— Tak; powie się: Zwyciężyć, a odpowiedź będzie brzmiała: Wandea.
— Doskonale! — rzekł Jakób, wstając i kierując się ku środkowi polanki.
Gdy tu stanął, wezwał czterech swoich ludzi, powiedział im po cichu kilka słów i czterej ludzie, nie odpowiadając, wyruszyli w cztery różne strony. Po kilku chwilach, w ciągu których Jakób kazał przynieść z jamy dzbanek z wódką i poczęstował nią towarzysza — nadeszli czterej ludzie z tych samych czterech stron, w jakie pierwsi się udali. Była to warta, zluzowana przez kolegów.
— Czy jest co nowego? — zapytał Jakób.
— Nic — odpowiedziało trzech.
— Dobrze! A ty, nic nie mówisz? — spytał czwartego. — To ty przecież miałeś dobry posterunek.
— Dyliżans z Nantes eskortowany był przez czterech żandarmów.
— A!... dobry masz węch.
— A więc? — spytał Aubin.
— A więc ani jednej pary czerwonych spodni w okolicy. Powiedz Janowi Oullier’owi, że może sprowadzać swoich protegowanych.
— Dobrze! — odparł Krótka-Radość, który podczas biadania warty przyrządził gałąź ostrokrzewu, kształtu, umówionego z Janem Oullier’em — poślę Trigaud’a. — Poczem, zwracając się w stronę olbrzyma: — Pójdź tu, Robaczywy — rzekł.
Jakób powstrzymał go.
— Cóżeś ty zwaryował,’że chcesz się rozłączyć ze swojemi nogami? — spytał. — A gdybyś go tak potrzebował! Jakto! czyż nie mamy tutaj czterdziestu ludzi, którzy są spragnieni ruchu? Zobaczysz zaraz!... Hop! hop! Józefie Picaut! — krzyknął Jakób.
Na to wezwanie, nasz stary znajomy, śpiący na trawie snem, który był mu widocznie bardzo potrzebny, podniósł się i usiadł.
— Józefie Picaut! — powtórzył Jakób z niecierpliwością.
Picaut wstał, pomrukując, i podszedł do Jakóba.
— Masz tu gałąź ostrokrzewu — rzekł wódz królików — nie oberwiesz z niej ani jednego liścia, pójdziesz natychmiast, zaniesiesz ją na drogę do Machecoul’u, na rozdroże Benaste, nawprost Męki Pańskiej, i położysz zwróconą wierzchołkiem w stronę Touvois.
Wymawiając wyrazy Męka Pańska, Jakób się przeżegnał.
— Ale... — zaczął Picaut niechętnie.
— Jakto! ale?
— Bo po czterech godzinach takiego chodzenia mam nogi, jak połamane.
— Józefie Picaut — odparł kmotr Jakób głosem ostrym i przenikliwym, jak dźwięk trąby — rzuciłeś swoją parafię, żeby się zaciągnąć do mojego oddziału; przyszedłeś z własnej woli, ja cię nie szukałem. Zapamiętaj sobie dobrze jedno: za pierwszą uwagą biję, za pierwszem szemraniem zabijam.
To mówiąc, Jakób wydobył z pod kurtki pistolet, wziął go za lufę i rękojeścią wymierzył silny cios w głowę chłopa. Wstrząśnienie było takie gwałtowne, że Józef Picaut, oszołomiony, upadł na kolano. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, gdyby nie kapelusz z grubego filcu, pękłaby mu czaszka.
— A teraz idź! — rzekł Jakób, oglądając z największym spokojem, czy skutkiem wstrząśnienia proch nie wyleciał z panewki.
Józef Picaut, nie odpowiadając słowa, podniósł się, potrząsnął głową i ruszył w drogę. Aubin śledził go wzrokiem, dopóki nie znikł.
— Macie takiego w swoim oddziale? — spytał Jakóba.
— Tak; nie mów mi o tem.
— Od dawna?
— Od kilku godzin.
— Zły nabytek.
— Niezupełnie; chłop jest odważny, jak jego nieboszczyk ojciec, którego znałem; musi tylko poddać się temu samemu rygorowi, co moje króliki, i przywyknąć do jamy. To się zrobi! to się zrobi!
— O! nie wątpię. Mącie talent nielada do kształcenia ich.
— Nie od wczoraj się tem zajmuję. Ale trzeba wyruszyć rozejrzeć się po lesie, muszę cię opuścić, mój biedny Aubin’ie. A więc rzecz ułożona, przyjaciele Jana Oullier’a są tutaj u siebie; co zaś do dywizyjnego, będzie miał moją odpowiedź dzisiaj wieczorem. Czy to wszystko, co ci Oullier powiedział?
— Tak.
— Poszukaj w pamięci.
— To wszystko.
— A więc nie mówmy o tem więcej. Jeśli jama mu się spodoba, to mu się ją odstąpi. Z moimi zuchami kłopotu mieć nie będę: te króliki, to jak myszy, niejedną norę mają. Do widzenia zatem, Aubin’ie, a tymczasem posil się zupą. Patrzcie, zaczynają się zabierać do gotowania.
Jakób zeszedł do jamy, skąd po chwili wysunął się, uzbrojony w karabin, którego kurek obejrzał dokładnie. Poczem znikł między drzewami.
Polanka ożywiła się i przedstawiała w tej chwili widok niesłychanie malowniczy. Wielkie ognisko rozpalone zostało w jamie, odblask płomieni, wydostając się przez otwór, rzucał na krzaki fantastyczne światło.
Przy tym ogniu gotowała się wieczerza, buntowników, rozproszonych na polanie; jedni, klęcząc, odmawiali różaniec; inni, siedząc, nucili półgłosem pieśni narodowe, których żałosne, tęskne melodye odpowiadały doskonale charakterowi krajobrazu. Aubin, przyzwyczajony do scen tego rodzaju, nie zwracał na nich uwagi. Trigaud sporządził mu łoże z liści, Aubin usiadł na tym improwizowanym materacu i palił fajkę z takim spokojem, jak gdyby był w swej oberży, w Montaigu.
Nagle zdawało mu się, że słyszy w oddali sygnał alarmowy, krzyk puhacza, ale ponury i przeciągły, co oznajmiało niebezpieczeństwo. Aubin zagwizdał z cicha, żeby zniewolić buntowników do milczenia; poczem, prawie w tejże samej chwili, rozległ się strzał w odlegości tysiąca, mniej więcej, kroków.
W mgnieniu oka wiadra wody, w tym celu umyślnie przygotowane, wylano na ogień; otwór jamy zamknięto i króliki kmotra Jakóba, wraz z Aubin’em, którego Robaczywy wziął na ramiona, rozproszyli się we wszystkich kierunkach, czekając na sygnał wodza.




IV.
W którym jest mowa o niebezpieczeństwie, jakiem grozi przebywanie w lesie w złem towarzystwie.

Była, już blizko siódma godzina wieczorem, gdy Petit-Pierre, w towarzystwie barona Michel’a, który został jego przewodnikiem, na miejsce biednego Bonneville’a, opuszczał chatę, gdzie groziło mu takie wielkie niebezpieczeństwo.
Z głębokiem, a łatwo zrozumiałem wzruszeniem, Petit-Pierre przekroczył próg pokoju, gdzie pozostawił zimne zwłoki dzielnego młodzieńca, którego znał od dni kilku zaledwie, a którego już kochał, jak się kocha starych przyjaciół. Sprawa królewska straciła tylko jednego żołnierza, a jednakże Petit-Pierre’owi zdawało się, że utracił całą armię!
Było to pierwsze ziarno krwawego zasiewu, który padł raz jeszcze na ziemię Wandei, a Petit-Pierre zapytywał siebie z trwogą, czy tym razem przynajmniej z zasiewu tego wzejdzie, co innego niż żałoba i żal.
Gdy Michał przyprowadził konia swojego przede drzwi, przypomniał Petit-Pierre’owi, że chwile są drogie, i że przyjaciele czekają na nich; wówczas Petit-Pierre zwrócił się ku wdowie po Paskalu Picaut i, wyciągając do niej rękę, rzekł:
— Jakże wam podziękuję za to, co uczyniliście dla mnie?
— Nic dla piani nie uczyniłam; zapłaciłam dług, wywiązałam się z przysięgi, nic więcej.
— A więc — spytał Petit-Pierre ze łzami w oczach — nie chcecie nawet mojej wdzięczności?
— Jeśli pani chce koniecznie coś mi zawdzięczać — odparła wdowa — to proszę wzamian, gdy będzie się pani modliła za tych, którzy umrą za panią, by pani dorzuciła do modlitw swoich kilka słów za tych, którzy umrą przez panią.
— A więc sądzicie jednak, że mam pewne łaski u Boga? — spytał Petit-Pierre, który nie mógł powstrzymać się od uśmiechu przez łzy.
— Tak, bo zdaje mi się, że pani przeznaczona jest do cierpienia.
— Przyjmijcie przynajmniej to — rzekł Petit-Pierre, zdejmując z szyi medalik, zawieszony na czarnym sznureczku jedwabnym. — To tylko srebro, ale Ojciec Święty pobłogosławił ten medalik w mojej obecności i, wręczając mi go, powiedział, że Bóg wysłucha życzeń za pośrednictwem tego medalika złożonych, byleby były sprawiedliwe i pobożne.
Maryanna wzięła medalik, poczem rzekła:
— Dziękują. Będę tedy za pośrednictwem tego medalika błagała Boga, żeby usunął wojnę domową z naszego kraju i żeby nam zachował wielkość i wolność.
— Dobrze! — odparł Petit-Pierre — ostatnia część życzeń waszych będzie zupełnie zgodna z mojemi.
Po tych słowach, przy pomocy Michała, wsiadł na konia, którego młody baron wziął za uzdę. Poczem, rzuciwszy jeszcze ostatnie pożegnanie wdowie, obaj znikli za żywopłotem.
Petit-Pierre, z głową spuszczoną, kołysany chodem konia, jechał przez czas jakiś w milczeniu, zatopiony w głębokiej, bolesnej zadumie. Naraz podniósł głowę, wytężył słuch i rzekł do Michała:
— Jeśli się nie mylę, ktoś idzie ku nam; niech pan zobaczy.
Istotnie, rozległ się odgłos kroków męskich, jeszcze wprawdzie w pewnej odległości, ale coraz bliższych.
— Zdaje mi się, że ten człowiek jest sam — odezwał się znów Petit-Pierre.
— Tak, ale niemniej musimy się mieć na baczności — odparł baron — pozwoli pani zatem, że i ja wsiądę na konia.
— Chętnie; ale czyż pan już jest zmęczony?
— Nie, bynajmniej! tylko jestem bardzo znany w całej okolicy i, gdyby mnie spotkano obok chłopa na koniu, którego prowadzę z-a cugle, jak Arnan prowadził Mardocheusza, obudziłoby to z pewnością podejrzenia.
— Brawo! ma pan najzupełniejszą słuszność i zaczynam wierzyć, że doczekamy się jeszcze z pana pociechy.
Petit-Pierre zeszedł; Michał zaś wskoczył zwinnie na siodło, poczem Petit-Pierre usiadł skromnie za nim z tyłu. Zaledwie usadowili się na siodle, ujrzeli w odległości trzydziestu zaledwie kroków mężczyznę, który szedł ku nim i naraz się zatrzymał.
— Oho! — rzekł Petit-Pierre — zdaje się, że jeśli my boimy się przechodniów, to i ten przechodzień nas się obawia.
— Kto idzie? — spytał Michał grubym głosem.
— Ech! to pan baron!... — odparł mężczyzna, zbliżając się. — Niech mnie dyabli porwą, jeżeli spodziewałem się spotkać pana na gościńcu o tej godzinie!
— Mówił pan prawdę, twierdząc, że pan jest znany — odezwał się Petit-Pierre ze śmiechem.
— O! tak, na nieszczęście — odparł Michał tonem, którym dał Petit-Pierre’towi do zrozumienia, że grozi mu niebezpieczeństwo.
— Któż to jest? — spytał Petit-Pierre.
— Courtin, mój dzierżawca, ten, którego posądzamy o zdradzenie obecności pani u Maryanny Picaut’owej. — Poezem, śpiesznie, tonem rozkazującym, z którego towarzysz mógł najlepiej wywnioskować, że położenie jest groźne, dodał: — Proszę się schować za mnie.
— To wy, Courtin’ie? — spytał Michał, gdy Petit-Pierre ukrył się jak mógł najlepiej.
— Tak, to ja — odparł dzierżawca.
— A skądże to wracacie?
— Z Machecoul’u, dokąd poszedłem, żeby kupić wołu.
— Gdzież ten wół? Nie widzę go.
— Nie dobiłem targu; przez tę przeklętą politykę handel nie idzie i niema nic na rynkach — odparł Courtin, który, mówiąc, oglądał bacznie, o ile pozwalała ciemność, konia, na którym siedział młody baron.
Ponieważ Michał nie podejmował rozmowy nanowo, przeto Courtin ciągnął dalej:
— Ale co to, pan baron jeszcze odwraca się od Logerie?
— Nic dziwnego, jadę do Souday.
— Czy mogę zwrócić uwagę, że pan nie jest na właściwej drodze?
— O! wiem dobrze; ale obawiam się, że droga właściwa jest strzeżona, i dlatego wolę objechać.
— W takim razie, jeśli pan istotnie jedzie do Souday, uważam sobie za obowiązek ostrzedz pana, że pan znajdzie klatkę pustą.
— Ba!
— Tak; i jeśli pan baron chce znaleźć ptaka, za którym ugania się pan po polach, to nie do Souday jechać trzeba.
— Kto ci to powiedział, Courtin’ie? — spytał Michał, manewrując koniem tak, żeby być ciągle nawprost swego interlokutora i zakryć w ten sposób Petit-Pierre’a.
— Kto mi powiedział? — rzekł Courtin. — Ależ, do licha! moje oko! Widziałem, jak cała ta banda wyruszała; niech ją piekło pochłonie! Przedefilowała przede mną na drodze do Grandes-Landes.
— Czy żołnierze byli w tej stronie? — spytał baron.
Petit-Pierre pomyślał, że to pytanie było zbyteczne, i uszczypnął Michała w ramię
— Żołnierze? — powtórzył Courtin. — To i pan także boi się teraz żołnierzy! W takim razie nie radzę panu puszczać się tej nocy na równinę, bo pan nie ujedzie mili, żeby nie ujrzeć bagnetów. Niech pan lepiej powróci ze mną do Logerie; sprawi pan wielką radość matce, która martwi się srodze, że pan ją opuścił w takich złych zamiarach.
— Courtin’ie, i ja z kolei dam wam radę.
— Jaką, panie baronie?
— Żebyście milczeli.
— Nie, nie będę milczał — odparł dzierżawca, udając bolesne wzruszenie — nie, ja nie mogę patrzeć spokojnie, jak mój młody pan naraża się na tysiące niebezpieczeństw i to wszystko dla...
— Milcz, Courtin’ie!
— Dla jednej z tych przeklętych wilczyc, której nie chciałby nawet syn chłopa, jak ja!
— Nędzniku! będziesz ty milczał? zawołał młodzieniec, podnosząc na Courtin’a szpicrutę, którą trzymał w ręce.
Ten ruch, napewno umyślnie wywołany przez Courtin’a, sprawił, że koń Michała postąpił krok naprzód, tak, że wójt Logerie mógł już teraz widzieć obu jeźdźców.
— Niech mi pan baron przebaczy, jeśli go obrażam rzekł tonem płaczliwym — niech mi pan przebaczy; ale już dwie noce nie śpię, myśląc o tem wszystkiem.
Petit-Pierre zadrżał: w głosie wójta Logerie dosłyszał te same intonacye fałszywej pokory, które zauważył już w chacie wdowy Picaut’owej, gdzie, po wyjściu Courtin’a, rozegrały się takie smutne wypadki. Powtórnie tedy uszczypnął w bok Michała, co miało znaczyć: „Za jakąbądź cenę, skończmy rozmowę z tym człowiekiem“.
— Dobrze już, dobrze — rzekł Michał — idźcie swoją drogą i pozwólcie nam iść swoją.
Courtin udawał, że teraz dopiero spostrzegł, iż ktoś siedzi na siodle za baronem.
— Ach! Boże! — rzekł — to pan nie jest sam?... Rozumiem, panie baronie, że to, co powiedziałem, mogło pana dotknąć. Ktokolwiek pan jest — zwrócił się do Petit-Pierre’a — okaże się pan niewątpliwie rozumniejszy od swego młodego przyjaciela. Niech pan mnie poprze i powie mu także, że nie wyniknie dla niego nic dobrego z naigrawania się z praw i z siły, jaką rozporządza rząd, że dla przypodobania się tym wilczycom nie powinien narażać siebie.
— Jeszcze raz, Courtin’ie — rzekł Michał, tonem prawdziwej groźby — odejdź! Postępuję, jak mi się podoba, i uważam, że jesteś bardzo zuchwały, skoro pozwalasz sobie sądzić moje postępowanie.
Ale Courtin, którego wytrwałość znamy, postanowił widocznie, że nie oddali się, zanim nie ujrzy rysów tajemniczej osoby, siedzącej na siodle za jego młody panem i odwracającej się, o ile możności, plecami.
— Panie baronie — rzekł, usiłując nadać słowom swoim ton najzupełniejszej dobrej wiary — jutro uczyni pan, co się panu spodoba; ale niech pan tę noc przynajmniej spocznie we własnym folwarku z osobą, panem, czy panią, która panu towarzyszy. Przysięgam, panie baronie, że niebezpiecznie jest wędrować nocy dzisiejszej.
— Niebezpieczeństwo nie może istnieć ani dla mojego towarzysza, ani dla mnie, gdyż nie mieszamy się zupełnie do polityki... A to co, co wy tam majstrujecie przy mojem siodle, Courtin’ie? — dodał młodzieniec, zauważywszy u dzierżawcy swego ruch, którego nie umiał sobie wytłómaczyć.
— Nic, panie baronie, nic — odparł Courtin dobrodusznie. — A więc pan nie chce słuchać ani moich rad, ani próśb moich?
— Nie; idź swoją drogą i nie zatrzymuj mnie.
— A więc niech pan jedzie i niech piana Bóg ma w swojej opiece! — rzekł dzierżawca, tonem podstępnej życzliwości. — Ale niech pan pamięta, że pański biedny Courtin uczynił wszystko, co od niego zależało, żeby zapobiedz nieszczęściu, jakie mogłoby pana spotkać.
To mówiąc, Courtin nareszcie usunął się w bok, a Michał, spiąwszy konia ostrogą, ruszył w drogę.
— Galopem! galopem! — rzekł Petit-Pierre. — Tak, poznałem tego człowieka, który stał się przyczyną śmierci biednego Bonneville’a! Oddalmy się jak najprędzej; ten człowiek nieszczęście przynosi!
Młodzieniec spiął teraz konia obu ostrogami, ale zaledwie zwierzę przebiegło kawałek drogi, siodło nagle przekręciło się i obaj jeźdźcy spadli ciężko na kamienie. Petit-Pierre podniósł się pierwszy.
— Czy pan zraniony? — spytał Michała, który podnosił się z kolei.
— Nie — odparł — ale zastanawiam się w jaki sposób...
— W jaki sposób spadliśmy? Mniejsza o to. Spadliśmy i kwita. A teraz, niech pan co prędzej osiodła konia.
— Masz tobie! — zawołał Michał, zarzuciwszy siodło na grzbiet konia — oba popręgi pękły na tej samej wysokości.
— Powiedz pan raczej, że są poprzecinane — rzekł Petit-Pierre. — To sztuczka pańskiego szatańskiego Courtin’a i nie zapowiada nam nic dobrego. Poczekaj-no, baronie, i spojrzyj w tę stronę...
Michał, którego Petit-Pierre schwytał za ramię, zwrócił oczy w kierunku, wskazanym przez niego, i ujrzał w odległości ćwierć mili w dolinie trzy czy cztery ogniska, płonące śród ciemności.
— To biwak — rzekł Petit-Pierre. — Jeśli ten dureń ma podejrzenia, a ma je niewątpliwie, ponieważ droga jego prowadzi mimo tego biwaku, naśle na nas powtórnie czerwone spodnie.
— Czy pani sądzi, że, wiedząc, iż ja, pan jego, jestem z panią, będzie śmiał...
— Po tem, co zaszło, przypuszczam wszystko, panie Michale.
— Ma pani słuszność i nie należy liczyć na szczęśliwy przypadek.
— W takim razie dobrze byłoby zejść z drogi.
— Myślałem właśnie o tem.
— Ile czasu będzie trzeba, żebyśmy piechotą dotarli do miejsca, gdzie margrabia, czeka na nas?
— Godzinę co najmniej; to też nie mamy czasu do stracenia... Ale co pocznie, my z koniem margrabiego? Nie będzie przecież przesadzał żywopłotów.
— Zarzućmy mu cugle na szyję; powróci do swojej stajni, a jeśli nasi przyjaciele zatrzymają go w drodze, zrozumieją, że zdarzył nam się jakiś wypadek i wyruszą nas szukać... Ale cicho!
— Co?
— Czy pan nic nie słyszy? — zapytał Petit-Pierre.
— Owszem, odgłos kroków końskich w kierunku biwaku.
— Widzisz, baronie, twój zacny dzierżawca nie bez zamiaru poprzecinał popręgi naszego siodła! Zmykajmy, biedny baronie!
— Ale jeśli zostawimy konia tutaj, ci, którzy nas ścigają, znajdą go i domyślą się z łatwością, że jeźdźcy nie są daleko.
— Po czekaj-no, baronie — rzekł Petit-Pierre — przychodzi mi myśl...
— Skąd?
— Z Włoch... Wyścigi koni barberi...[2] tak, doskonale. Niech mi pan dopomoże.
— Jestem na rozkazy.
Petit-Pierre zabrał się do dzieła. Delikatnemi rękoma, nie bacząc, że może pokaleczyć palce, obłamywał gałęzie z płotu utworzonego z krzaków cierni i ostrokrzewu. Michał czynił to samo i niebawem mieli dwie spore wiązki.
— Co pani z tem zrobi? — zapytał Michał.
— Niech pan odedrze znak od chustki do nosa i da mi resztę.
Michał usłuchał, a Petit-Pierre rozdarł chustkę na dwa pasma, i związał niemi dwa pęki gałęzi, poczem przymocował jeden do grzywy konia, długiej i jedwabistej, drugi zaś do ogona. Biedne zwierzę, czując kolce, wbijające się w ciało, zaczęło rzucać się i wyrywać.
— Teraz — odezwał się Petit-Pierre — — niech mu pan zdejmie uzdę i cugle, żeby karku nie skręcił, i niech go pan puści.
Koń, zaledwie poczuł zupełną swobodę, zarżał, raz jeszcze wstrząsnął wściekle grzywą i ogonem, poczem popędził, jak wicher, pozostawiając za sobą smugę iskier.
— Brawo! — zawołał Petit-Pierre. — A teraz podnieś pan siodło i ukryjmy się, co tchu.
Przeszli przez żywopłot, Michał, ciągnąc za sobą siodło i cugle. Tu przykucnęli i wytężyli słuch. Słyszeli jeszcze odgłos kopyt konia galopującego po kamieniach.
— Czy pani słyszy? — zapytał banon zadowolony.

— Słyszę; ale nie sami słuchamy, panie baronie — odparł Petit-Pierre — a oto echo!


V.
W którym kmotr Jakób dotrzymuje przysięgi, złożonej Aubin’owi Krótka-Radość.

Istotnie, hałas, jaki baron Michel i Petit-Pierre usłyszeli od strony, w której znikł Courtin, zamieniał się w jakiś tłumny huk, który zbliżał się ustawicznie i w dwie minuty później kilkunastu strzelców, w pełnym galopie dążąc za odgłosem wściekłego rżenia uciekającego konia margrabiego Souday’a — przemknęło; jak burza, o dziesięć kroków od ukrytych za żywopłotem Petit-Pieire’a z towarzyszem.
W miarę, jak jeźdźcy się oddalali, Petit-Pierre i baron Michel wstawali i śledzili wzrokiem ich bieg szalony.
— Jadą doskonale — odezwał się Petit-Pierre, ale wątpię, czy dogonią konia... A teraz proszę mi powiedzieć, gdzie margrabia Souday przeznaczył mi schronienie?
— Na jednym z moich folwarków.
— Mam nadzieję, że nie na folwarku Courtin’a?
— Nie, na innym, zupełnie odosobnionym, ukrytym w lasach, za Légé.
Ruszyli w drogę, a niebawem okazało się, że Michał znakomicie sprawuje obowiązki przewodnika. Idąc równiną, znaleźli się nad strumieniem, płynącym między łąkami; po obu brzegach strumienia prowadziła droga pewna i wygodna zarazem. Michał szedł tą drogą czas pewien, niosąc Petit-Pierre‘a na ramionach, jak poprzednio biedny Bonneville. Poczem baron skręcił w lewo, wszedł na pagórek i pokazał Petit-Pierre’owi czarne masy lasu Touvois, które ciągnęły się u stóp pagórka.
— Czy to już pański folwark? — spytał Petit-Pierre.
— Nie; musimy jeszcze przejść przez las Touvois; ale po trzech kwadransach drogi będziemy na miejscu.
— A czy las Touvois jest bezpieczny?
— Prawdopodobnie; żołnierze wiedzą, że chodzenie po naszych lasach nocą nie może im przynieść nic dobrego.
— I nie boi się pan zabłąkać?
— Nie; bo nie pójdziemy przez gęstwinę; wejdziemy do lasu dopiero wtedy, gdy odnajdziemy drogę z Machecoul’u do Légé; idąc skrajem wschodnim, musimy na tę drogę natrafić.
— Mój panie przewodniku, wydam ci świadectwo jak najpochlebniejsze i, doprawdy, nie będzie to wina Petit-Pierre’a, jeśli nie otrzymasz nagrody, jakiej pragniesz tak gorąco. Ale oto droga niezgorsza; może to właśnie ta, której szukamy?
— Łatwo ją poznać; musi tam być słup po prawej stronie... O! jest! To właśnie ta sama droga. A teraz, śmiem panu, Petit-Pierre, obiecać dobrą noc.
— Tem lepiej! — odparł Petit-Pierre, wzdychając — nie mogę bowiem ukrywać przed panem, że straszne przejścia w ciągu dnia źle wynagrodziły zmęczenie nocy ubiegłej.
Petit-Pierre nie dokończył jeszcze tych słów, gdy czarna sylwetka powstała z rowu, skoczyła na drogę i mężczyzna schwycił go gwałtownie za kołnierz, krzycząc grzmiącym głosem:
— Stój, albo śmierć!
Michał rzucił się na pomoc młodemu towarzyszowi i, gałką ołowianą swojej szpicrózgi wymierzył napastnikowi silny cios w głowę. Ale omal nie opłacił drogo tej obrony. Mężczyzna, nie puszczając Petit-Pierre’a, którego trzymał lewą ręką, wydobył z pod kurtki pistolet i strzelił do młodego barona. Na szczęście dla biednego młodzieńca, jakkolwiek Petit-Pierre nie był zbyt silny, niemniej nie zachował się tak spokojnie, jak pragnąłby tego człowiek z pistoletem: zobaczył ruch i ruchem szybszym jeszcze potrącił rękę, która celowała zabójczą bronią, tak, że kula, zamiast przeszyć pierś barona Michel’a, drasnęła mu tylko ramię.
Powracał do ataku, a napastnik już wyjmował drugi pistolet z za pasa, gdy wypadli z za krzaków dwaj inni mężczyźni i schwycili Michała z tyłu. Wówczas napastnik, widząc, że Michał nie może już szkodzić, rzekł swoim dwom pomocnikom:
— Rozstrzelajcie mi tego chłopa! a jak skończycie z nim, uprzątniecie i tego.
— Ale — odważył się spytać Petit-Pierre — jakiem prawem zatrzymujecie nas w ten sposób?
— Prawem tego — odparł mężczyzna, wskazując karabin, który niósł na ramieniu. — Dlaczego? Dowiecie się za chwilę. Związać mi mocno tego jegomościa ze szpicrózgą, a tego — dodał z pogardą, wskazując Petit-Pierre’a — nie warto: zdaje mi się, że pójdzie za nami bez trudności.
— Ale wreszcie, dokąd nas prowadzicie? — zapytał Petit-Pierre.
— Oho! jesteś bardzo ciekawy, młody przyjacielu odparł mężczyzna.
— Ale jednak?...
— Do kroćset! ruszaj naprzód, jeżeli tak ci zależy na tem, żeby wiedzieć. Zobaczysz niebawem na własne oczy.
I mężczyzna, wziąwszy Petit-Pieire’a pod rękę, wciągnął go w gęstwinę, gdzie dwaj pomocnicy napastnika wepchnęli też opierającego się jeszcze Michała.
Szli tak przez dziesięć minut, poczem dotarli do polanki, którą znamy, jako siedzibę Jakóba, wodza królików; on to bowiem, chcąc święcie dotrzymać przyrzeczenia, danego Aubin’owi, zatrzymał dwóch pierwszych podróżnych, których mu zasłał przypadek, i jego to strzał z pistoletu wywołał popłoch w całym obozie buntowników, jak widzieliśmy przy końcu jednego z rozdziałów poprzednich.




VI.
W którym się okazuje, że nie wszyscy Żydzi są z Jerozolimy i nie wszyscy Turcy z Tunisu.

— Hola! króliki! — zawołał Jakób, przybywając na polankę.
Na dźwięk głosu wodza członkowie oddziału zaczęli się wysuwać z krzaków, z zarośli, z pod kęp ostrokrzewu, gdzie schronili się, za pierwszym krzykiem popłochu, i powrócili na polankę; tu, o ile pozwalały ciemności, przyglądali się ciekawie dwom jeńcom. Ponieważ jednak to oglądanie śród mroku nie wystarczyło im, przeto jeden z nich zeszedł do jamy, zapalił tam dwie drzazgi sosnowe, powrócił i podsunął je pod nos Petit-Pierre’owi, oraz jego towarzyszowi.
Jakób zaś powrócił na swoje zwykłe miejsce na pniu drzewa i rozmawiał spokojnie z Aubin’em Krótka-Radość, któremu opowiadał szczegóły pochwycenia dwóch podróżnych. Michał, rozdrażniony bardzo tem pierwszem zajściem i raną, jaką otrzymał, usiadł, a raczej położył się na trawie; Petit-Pierre, stojąc obok niego, przyglądał się, z niepozbawioną odrazy uwagą, twarzom bandytów; było to tem łatwiejsze, że, zadowoliwszy ciekawość, powrócili do zajęć przerwanych, do śpiewów, do gier, do snu i do czyszczenia broni. Wszelako, grając, pijąc, śpiewając, czyszcząc strzelby, karabiny i pistolety, nie tracili ani na chwilę z oczu dwóch jeńców, których umieszczono na środku polanki. Wtedy dopiero odwracając wzrok od bandytów i spoglądając na towarzysza, Petit-Pierre spostrzegł, że ten jest raniony.
— O! Boże! — zawołał, widząc krew, ściekającą z ramienia na dłoń — pan jest ranny?
— Zdaje mi się, księ... pa...
— Na miłość boską, do nowego rozkazu, Petit-Pierre, proszę pamiętać bardziej niż kiedykolwiek! Czy pan bardzo cierpi?
— Nie; zdawało mi się, że uderzono mnie kijem w ramię, a teraz mam rękę zupełnie zesztywniałą.
— Spróbuj pan ją poruszyć.
— W każdym razie niema nic złamanego. O... proszę spojrzeć!
Istotnie poruszył ręką dosyć łatwo.
— Tem lepiej! Dzięki temu zdobędzie pan szturmem serce ukochanej, a gdyby pańskie szlachetne postępowanie nie wystarczyło, przyrzekam poparcie i mam powody do przypuszczania, że będzie ono skuteczne.
— Cokolwiek Petit-Pierre rozkaże mi po takiem przyrzeczeniu, choćby chodziło o porwanie bateryi ze stu armat, rzuciłbym się na oślep na redutę. Ach! gdyby Petit-Pierre zechciał pomówić z margrabią Souday’em, byłbym najszczęśliwszy z ludzi!
— Proszę nie gestykulować tak zapamiętale; to przeszkodzi zatamowaniu krwi. Zdaje się tedy, że pan szczególniej obawia się margrabiego. Pomówię więc z tym strasznym margrabią, jakem... Petit-Pierre; a teraz pomówmy o naszych sprawach, dopóki zostawiają nas w spokoju. Gdzie jesteśmy i kto są ci ludzie?
— Wydaje mi się, że to szuanie — odparł Michał.
— Szuanie, którzy zatrzymują nieszkodliwych podróżnych. To niepodobna.
— A jednakże już nieraz tak bywało.
— Ale co oni z nami zrobią?
— Dowiemy się niebawem; bo poruszają się i to pewnie dlatego, że raczą łaskawie zająć się naszemi osobami.
— Ciekawe bałoby, doprawdy, gdyby niebezpieczeństwo groziło nam właśnie ze strony moich sprzymierzeńców. W każdym razie, cicho!
Jak słusznie zauważył młody baron, wódz Jakób, naradziwszy się z Aubin’em Krótka-Radość, oraz kilkoma ze swoich ludzi, wydał rozkaz, by mu przyprowadzono więźniów.
Gdy stanęli przed nim, spojrzał baczniej na Michała.
— Nie omyliłem się, — rzekł — wszak pan jest baronem Michel de la Logerie.
— Tak — brzmiała krótka odpowiedź.
— Dobrze! a co pan robił na drodze do Légé, w głębi lasu Touvois, śród nocy?
— Mógłbym odpowiedzieć, że nie mam potrzeby, tłómaczyć się wam z tego, co robię, i że drogi są wolne.
— Widocznie jednak pan winien mi się tłómaczyć, skoro go o to pytam, a drogi nie są wolne, skoro pan nie mógł iść dalej.
— Niech i tak będzie. Nie będę z wami dyskutował. Szedłem do folwarku swego w Banloeuvre, który, jak wam wiadomo, położony jest na jednym z krańców lasu Touvois, gdzie właśnie jesteśmy.
— Czem się to dzieje jednakże, iż pan baron de la Logerie, który ma tyle doskonałych koni w stajni, tyle świetnych pojazdów w wozowniach, podróżuje piechotą, jak prosty włóczęga, jak my naprzykład?
— Mieliśmy konia; ale spadliśmy z siodła, koń nam uciekł i nie zdołaliśmy go już dogonić.
— Doskonale. A teraz pan baron zechce udzielić nam pewnych wiadomości.
— Ja?
— Tak. Co się tam dzieje, panie baronie? Niech pan sobie dobrze przypomni, kogo pan spotkał na swojej drodze?
Michał, zakłopotany, spojrzał na Petit-Pierre’a. Wódz Jakób widział to spojrzenie; wezwał tedy Trigaud’a Robaczywego i rozkazał mu, żeby stanął między dwoma jeńcami, niby Mur w „Śnie nocy letniej“.
— A więc — odezwał się Michał — spotkaliśmy tych, których się spotyka od trzech dni o każdej godzinie i na każdej drodze w okolicach Machecoul’u: żołnierzy.
— I niewątpliwie rozmawiali z panem?
— Nie.
— Jakto! nie? Pozwolili wam przejść, nie zaczepiwszy was?
— Ukryliśmy się.
— Hm! — rzekł Jakób tonem powątpiewającym.
— Ponieważ podróżujemy w sprawach własnych, przeto nie chcieliśmy być wmieszani do spraw, które nas nie obchodzą.
— A kto jest młodzieniec, który panu towarzyszy?
Petit-Pierre ubiegł Michała w odpowiedzi.
— Jestem — rzekł — służącym pana barona.
— W takim razie, mój przyjacielu — odpowiedział wódz Jakób Petit-Pierre’owi — pozwólcie, że wam powiem, iż jesteście bardzo złym służącym; jakkolwiek jestem chłopem, przykro mi, że służący odpowiada zamiast pana, zwłaszcza, gdy nie, jego pytają. — Poczem, zwracając się do Michała, dodał: — A więc ten młody chłopiec to pański służący? Wcale ładny!
I wódz królików zaczął się przyglądać bacznie Petit-Pierre’owi, przy blasku pochodni, którą jeden z jego ludzi przesuwał przed twarzą młodzieńca.
— Powiedzcie wreszcie, czego chcecie? — spytał Michał. — Jeżeli wiam chodzi o moją sakiewkę, nie myślę jej bronić, weźcie ją; ale puśćcie nas.
— A! pfe! — odparł wódz Jakób — gdybym był szlachcicem, jak pan, panie Michel, zażądałbym satysfakcyi za taką obrazę. Co to, czy pan nas bierze za zwyczajnych bandytów? To wcale nie pochlebne, i, gdyby nie obawa, że sprawię pianu przykrość, ujawniłbym panu swój właściwy charakter; ale pan nie zajmuje się polityką... Ojciec pański wszelako, którego miałem zaszczyt znać, polityką się zajmował i nie stracił na niej majątku; wyznaję panu tedy, że mniemałem, iż znajdę w panu gorliwego sługę jego królewskiej mości Ludwika Filipa.
— I omyliłbyś się, kochany panie — wtrącił tonem lekceważącym Petit-Pierre — pan baron jest, przeciwnie, bardzo gorącym stronnikiem Henryka V.
— Doprawdy, młody przyjacielu? — zawołał wódz Jakób. — Poczerm, zwracając się do Michała, dodał: — Panie baronie, czy to, co powiedział przed chwilą pański towarzysz... nie, mylę się, pański służący, jest istotnie prawdą?
— Najistotniejszą — odparł Michał.
— Jakże mnie to cieszy! Nie posiadam się z radości! A ja myślałem, że mam do czynienia z błękitnymi! Mój Boże, jakże mi wstyd, że obszedłem się z panami w taki sposób i jakże za to przepraszam i pana barona i ciebie, młody przyjacielu; no, podajcie mi rękę, zarówno sługa jak i pan... Ja nie jestem dumny!
— Do licha! — zawołał Michał, podrażniony drwiącą grzecznością Jakóba — macie daleko prostszy sposób dania nam dowodu swego żalu: proszę nas odesłać tam, skąd nas pan wziął.
— O! nie — odparł Jakób.
— Jakto! nie?
— Nie, nie, nie; nie mogę pozwolić, żeby panowie opuścili nas w ten sposób; zresztą tacy dwaj legitymiści, jak my, panie baronie, powinni mieć niejedno do powiedzenia sobie o wielkiej sprawie powstania. Czy pan baron mego zdania nie podziela?
— Zapewne; ale właśnie ta sprawa wymaga, żebym wraz z towarzyszem schronił się co prędzej do Banloeuvre.
— Banie baronie, przysięgam, że żadne schronienie nie jest bezpieczniejsze od tego, jakie pan znajdzie śród nas; nadto nie ścierpię, żeby panowie nas opuścili, zanim nie złoże wam dowodu, jak dalece los wasz mnie zajmuje.
— Słucham — rzekł Michał.
— Jesteście oddani Henrykowi V?
— Tak.
— Bardzo gorąco oddani?
— Tak.
— Niesłychanie?
— Już powiedziałem.
— Powiedział pan, a ja nie wątpię. Otóż dostarczę panu sposobu złożenia niezbitych dowodów tych uczuć.
— Proszę.
— Widzi pan tych zuchów — rzekł wódz Jakób, wskazując Michałowi swoich towarzyszów — otóż pragną oni gorąco oddać życie za naszego młodego króla i jego bohaterską matkę; tylko brak im wszystkiego, żeby ten cel osiągnąć: broni do walki, odzieży przyzwoitej, pieniędzy, żeby ulżyć trudom życia obozowego. Przypuszczam, że pan nie ścierpi, panie baronie, by ci wszyscy zacni słudzy, spełniając to, co pan sam uważa za obowiązek, narażali się na wszystkie choroby, katary, zapalenia płuc, jakie wynikają z przeziębienia?
— Ale skądże, u dyabła — odparł Michał — mam wziąć broń i odzież dla waszych ludzi? Czyż rozporządzam magazynami?
— O! panie baronie — rzekł Jakób — czy pan przypuszcza, że ja nie wiem z kim mam do czynienia, i że zamierzałem pana obarczyć tymi wszystkimi szczegółami? Nie; mam tu sługę znakomitego (i wskazał Aubin’a), który oszczędzi panu wszelkiego mozołu; wystarczy dać mu pieniądze, a on załatwi wszystko doskonale, oszczędzając pańską sakiewkę.
— Jeżeli tylko o to chodzi — odparł Michał, z gotowością początkującego partyzanta — jak najchętniej! Ile wam trzeba?
— Doskonale! — rzekł Jakób, niepomału tą gotowością zdziwiony. — A więc, czy pan przypuszcza, że po pięćset franków na człowieka to będzie za dużo? Pięćset franków to mniej więcej połowa ceny, jaką Filip liczy Francyi za każdego człowieka, którego mu ona dostarcza, a każdy z moich ludzi wart jest dwóch żołnierzy Filipa. Jak pan widzi, jestem rozsądny.
— Proszę mi powiedzieć w dwóch słowach, jakiej sumy pan żąda, i skończmy.
Mam czterdziestu ludzi, łącznie z nieobecnymi, którzy są na urlopie, ale powrócą pod sztandar za pierwszym sygnałem; wypadnie zatem okrągłe dwadzieścia tysięcy franków, czyli drobnostka dla człowieka takiego bogatego, jak pan baron.
— Dobrze; za dwa dni będziecie mieli dwadzieścia tysięcy franków; daję na to słowo honoru.
— O! nie!... Chcemy oszczędzić panu baronowi wszelkiego mozołu. Pan baron ma niewątpliwie w okolicy przyjaciela, notaryusza, który tę sumę pożyczy; napisze pan do niego kilka słówek naglących, grzecznych, a jeden z moich ludzi podejmie się doręczyć pański bilecik.
— Zgoda! dajcie mi czem i na czem pisać i rozwiążcie mi ręce.
— Mój kum, Krótka-Radość, da panu pióro, atrament i papier.
Aubin istotnie zaczął wydobywać z kieszeni kałamarz. Ale w tejże chwili Petit-Pierre wysunął się krok naprzód.
— Chwilkę, panie Michel — rzekł stanowczo. — A wy, kumie Krótka-Radość, jak was nazywają, schowajcie wasze przybory. Z tego nic nie będzie.
— Doprawdy, panie lokaju? — spytał Jakób. — A dlaczegóż to nic nie będzie, proszę?
— Dlatego, że postępowanie podobne przypomina zanadto bandytów z Kalabryi i Estramadury i jest niedopuszczalne u ludzi, którzy mienią się żołnierzami króla Henryka V; dlatego, że jest to poprostu grabież i że ja jej nie ścierpię.
— Wy, młody przyjacielu?
— Tak, ja!
— Gdybym was uważał istotnie za tego, za kogo podaliście się, obszedłbym się z wami, jak z zuchwałym lokajem; ale zdaje mi się, że macie poniekąd prawo do szacunku należnego kobiecie, i nie chciałbym narazić na szwank swej sławy człowieka rycerskiego, obchodząc się z wami brutalnie. Ograniczę się tedy na razie poleceniem, żebyście się nie mieszali do sprawy, która was nie obchodzi.
— Przeciwnie, obchodzi mnie bardzo — odparł Petit-Pierre wyniośle — zależy mi bowiem na tem, żeby pan nie posługiwał się imieniem Henryka V, popełniając czyny rozbójnicze.
— Oho! widzę, młody przyjacielu, że troszczycie się wielce o sprawy jego królewskiej mości. Może zechcecie mi łaskawie powiedzieć, jakiem prawem, co?
— Niech pan oddali swoich ludzi, to powiem.
Wódz Jakób zwrócił się do swoich ludzi.
— Króliki, oddalcie się nieco — rzekł, poczem zwrócił się do Petit-Pierre’a: — To zupełnie zbyteczne, ponieważ nie mam tajemnic dla tych dzielnych zuchów; ale, jak widzicie, uczynię wszystko, by się wam przypodobać. Jesteśmy sami, słucham.
— Panie — odezwał się Petit-Pierre, postępując krok ku Jakóbowi — rozkazuję panu zwrócić wolność temu młodzieńcowi; chcę, żeby nam pan dał eskortę i kazał nas niezwłocznie zaprowadzić tam, dokąd iść chcemy, i żeby pan polecił odszukać przyjaciół, na których czekamy.
— Chcę! rozkazuję! Oho! turkaweczko, mówisz, jak król na tronie. A jeśli odmówię, co powiesz?
— Jeśli pan odmówi, to, zanim miną dwie doby, każę pana rozstrzelać.
— Patrzcie! A więc może mam honor rozmawiać z księżną regentką?
— Z nią samą, panie.
Tu Jakób wybuchnął konwulsyjnym śmiechem, a ludzie jego zbliżyli się, zaciekawieni, chcąc się dowiedzieć, jaki jest powód tej wesołości.
— Och! — wołał — nie wytrzymam. Moje biedne króliki, byliście pewnie bardzo zdziwieni przed chwilą, nieprawda? gdy pan baron de la Logerie, syn Michel’a, którego pamiętacie, oświadczył nam, że Henryk V niema lepszego przyjaciela, niż on; ale to, co się teraz dzieje, jest jeszcze stokroć nieprawdopodobniejsze, przekracza wszystko, co najbujniejsza wyobraźnia mogłaby wymyślić: czy wiecie, kto jest ten ładny mały wieśniak, który wam wydał się nie wiem kim, ale którego ja uważałem od początku poprostu za kochankę pana barona? Otóż, moje małe króliki, i wy myliliście się i ja się myliłem, myliliśmy się wszyscy: ten młodzieniec nieznany jest, ni mniej, ni więcej, tylko matką naszego króla!
Szept niedowierzania ironicznego przebiegł po szeregach buntowników.
— A ja wam przysięgam — zawołał Michał — że to prawda!
— Śliczne świadectwo, dalibóg! — roześmiał się Jakób.
— Zapewniam... — wtrącił Petit-Pierre.
— Nie przerwał Jakób — to ja was zapewniam, że, jeżeli za dziesięć minut, które daję do namysłu waszemu koniuszemu, piękna błędna damo, nie zdecyduje się na to, czego od niego zażądałem, a co jedynie może go ocalić, powędruje dotrzymać towarzystwa żołędziom, rosnącym nad naszemi głowami... Niech się śpieszy z wyborem: sakiewka, albo stryczek; jeśli ja nie dostanę pierwszej, jemu drugiego nie zabraknie.
— Ale to podłość! — zawołał Petit-Pierre w uniesieniu.
— Wziąć go! — rozkazał Jakób.
Czterech ludzi zbliżyło się, by rozkaz ten wykonać.
— Zobaczymy — rzekł Petit-Pierre — kto z was ośmieli się podnieść rękę na mnie! Ponieważ zaś Trigaud, niezbyt wrażliwy na majestat słowa i gestu, zbliżał się w dalszym ciągu, przeto Petit-Pierre, cofając się przed dotknięciem tej ręki cuchnącej i zdzierając kapelusz z peruką, zawołał: — Co to! co! czyż pomiędzy tymi bandytami nie znajdzie się ani jeden żołnierz któryby mnie poznał? co! czy Bóg pozostawi mnie bez pomocy, na łasce takich rozbójników?
— O! nie! — odezwał się głos za wodzem Jakóbem — oto przybył ktoś, który powie temu panu, że postępowanie jego jest niegodne człowieka, noszącego białą kokardę.
Jakób odwrócił się, szybki, jak błyskawica, mierząc już z pistoletu do nowego przybysza; wszyscy bandyci chwycili za broń i Berta, ona to była bowiem, weszła pod żelaznem sklepieniem do koła, otaczającego dwóch jeńców.
— Wilczyca! wilczyca! — szepnęło kilku ludzi wodza Jakóba, którzy znali pannę de Souday.
— Po co pani tu przychodzi? — zawołał wódz królików — czy pani nie wie, że nie uznaję w niczem władzy, jaką pan margrabia przywłaszcza sobie nad moim oddziałem, i że nie chcę należeć od jego dywizyi?
— Milcz, hultaju! — rzekła Berta — idąc prosto do Petit-Pierre’a i, przyklękając na jedno kolano przed nim, dodała: — Przepraszam księżnę panią za tych ludzi, którzy panią zelżyli i grozili pani, pani, która ma tyle praw do ich szacunku.
— Doprawdy, panno Berto — rzekł wesoło Petit-Pierre — przybywasz bardzo w piorę! Położenie stawało się bardzo niemiłe, a ten biedny chłopiec będzie ci winien życie; panowie ci bowiem zabierali się do powieszenia go i chcieli, bym mu dotrzymał towarzystwa. A, doprawdy, ten młodzieniec godzien jest, by taka dobra rojalistka, jak pani, interesowała się jego losem.
Berta uśmiechnęła, się i spuściła oczy.
— Pani zatem odwdzięczy mu się za mnie — ciągnął dalej Petit-Pierre — i nie weźmie mi pani za złe, nieprawda? jeśli, chcąc się wywiązać z danego mu przyrzeczenia, wspomnę kilka, słów o tem panu margrabiemu.
Berta schyliła się, by złożyć pocałunek na dłoni Petit-Pierre’a i ukryć rumieniec, który oblał jej lica.
Wódz Jakób, zawstydzony fatalną pomyłką, zbliżył się i urywanemi zdaniami jął przepraszać. Pomimo głębokiego wstrętu, jakim go przejmował ten człowiek, Petit-Pierre zrozumiał, że niepolitycznie byłoby okazywać mu tę odrazę.
— Zamiary pana są może jak najlepsze — rzekł — ale pańskie sposoby są ohydne i mogą sprawić, że wszyscy uważani będziemy za bandytów z gościńca, jakimi byli niegdyś panowie towarzysze Jehudy. Mam nadzieję, że na przyszłość powstrzyma się pan od takiego postępowania. A teraz może pan zechce dać mi przewodnika, który nas zaprowadzi do Banloeuvre, bo Berto, wyznaję, że umieram ze znużenia.
— Będę sam przewodnikiem — odezwał się z szacunkiem wódz Jakób.
Petit-Pierre skinął igłową na znak zgody. Wódz Jakób zaś kazał dziesięciu ludziom iść naprzód i oświetlać drogę, gdy on sam, wraz z dziesięciu innymi, stanowił eskortę Petit-Pierre’a. W dwie godziny później, w chwili, gdy Petit-Pierre, Berta i Michał kończyli wieczerzę, przybył margrabia z Maryą. Pan de Souday okazał wielką radość, widząc, że ten, którego nazywał swoim młodym przyjacielem, znajduje się w bezpiecznem schronieniu.
Winniśmy wszelako dodać, że margrabia, jako człowiek dawnej daty, radość swoją, żywą i szczerą, hamował oznakami najgłębszego szacunku.
W ciągu wieczora Petit-Pierre miał z margrabią Souday na uboczu długą rozmowę, którą Berta i Michał śledzili z żywem zajęciem, a zajęcie to wzrosło jeszcze, gdy Jan Oullier wszedł do pokoju. W tejże chwili pan de Souday zbliżył się do córki i barona, a biorąc rękę Berty, odezwał się do Michała w te słowa:
— Pan Petit-Pierre zapewnił mnie właśnie, że pan pragnie starać się o rękę panny Berty, mojej córki. Miałem może inne, co do jej zamążpójścia, zamiary, ale, wobec łaskawego nalegania pana Petit-Pierre’a, mogę tylko odpowiedzieć, że po skończonej kampanii moja córka zostanie pańską żoną.
Piorun, padający u stóp Michała, nie byłby go wprawił w większe zdumienie. Gdy margrabia składał dłoń Berty w jego dłoni, Michał zwrócił się do Maryi, jak gdyby błagając o pomoc. Ale jej głos szepnął mu do ucha te straszne słowa:
— Nie kocham pana!
Zgnębiony bólem, zmieszany zdumieniem, Michał wziął machinalnie dłoń, którą mu podawał margrabia.




VII.
Pan Marek.

Tego samego dnia, w którym rozegrywały się w domu wdowy Picaut, w zamku Souday, w lesie Touvois i na folwarku Banloeuvre wypadki, opisane w ostatnich naszych rozdziałach, drzwi domu, oznaczonego n-rem 17 przy ulicy du Château w Nantes, otwierały się około godziny piątej nad wieczorem przed dwoma mężczyznami. W jednym z nich można było poznać komisarza cywilnego Paskala, z którym czytelnicy nasi zawarli już znajomość w zamku Souday i który, opuściwszy zamek, dotarł w ciągu nocy, bez przeszkód, do swojej siedziby.
Drugi, to jest ten, którym chwilowo zajmować się będziemy, był to mężczyzna lat około czterdziestu, o oku żywem, inteligentnem, głębokiem, o nosie zgarbionym, o zębach białych, o wargach pełnych, zmysłowych, właściwych ludziom, obdarzonym bujną wyobraźnią; czarny frak biały krawat, wstążeczka Legii honorowej wskazywały o ile można sądzić z pozorów, że to człowiek, należący do ciała urzędniczego. Istotnie, był to jeden z najznakomitszych adwokatów paryskich, który przybył dnia poprzedniego do Nantes i zamieszkał u kolegi swego, komisarza cywilnego.
W słowniku rojalistycznyni nosił imię Marka, to jest jedno z imion Cycerona.
Gdy przybył przed drzwi domu, w towarzystwie, jak wspominaliśmy, komisarza cywilnego, zastał czekający kabryołet. Uścisnął dłoń swego gospodarza i wsiadł do wehikułu, stangret zaś, pochylając się ku komisarzowi cywilnemu, zapytał, jak gdyby znana mu była nieświadomość podróżnego w tym względzie:
— Dokąd zawieźć pana?
— Widzicie tego chłopa, siedzącego na koniu siwym, jabłkowitym, na końcu ulicy? — spytał komisarz cywilny.
— Widzę — odparł stangret.
— A więc trzeba, tylko jechać za nim.
Zaledwie objaśnienie to zostało udzielone, gdy człowiek na koniu siwym, jabłkowitym, jak gdyby mógł był usłyszeć słowa, wymawiane przez agenta legitymistycznego, ruszył w drogę, jadąc w dół ulicy du Château i skręcając na prawo, tak, by dążyć dalej wzdłóż rzeki, płynącej po jego stronie lewej. W chwili, gdy kaibryolet ze swej strony przybywał na róg ulicy du Château i skręcał w kierunku wskazanym, podróżny ujrzał znów jeźdźca, który, nie rzucając nawet jednego spojrzenia wstecz, wjeżdżał na most Rousseau, prowadzący przez Loarę do drogi ku Saint-Philbert-de-Grand-Lieu.
Podróżny przejechał przez, most i podążył tą samą drogą. Chłop jechał kłusem, ale umiarkowanym, tak, by podróżny mógł podążyć za nim. Jeździec nie odwracał wszakże głowy i był pozornie nietylko obojętny na wszystko, co się działo poza nim, ale i taki nieświadomy misyi, jaką spełniał, że były chwile, w których podróżny mniemał, iż padł ofiarą mistyfikacyi.
Po dwóch godzinach drogi jadący przybyli o zmierzchu do Saint-Philbert-de-Grand-Lieu. Człowiek na siwku zatrzymał się przed gospodą pod „Łabędziem“, zsiadł z konia; oddał go w ręce chłopca stajennego i wszedł do gospody. Podróżny przybył w pięć minut później i również wszedł do gospody. W kuchni minął go chłop, udając, że go nie zna, i wsunął mu tak, że nikt nie widział, bilecik w rękę.
Podróżny przeszedł do wspólnej izby, pustej w danej chwili, zażądał butelki wina i światła. Przyniesiono mu, czego żądał. Butelki nie tknął, ale otworzył bilecik, który zawierał te słowa:
„Będę na Pana czekał na wielkim gościńcu, idącym do Légé; proszę iść za mną, ale ani się do mnie nie zbliżać, ani do mnie nie mówić. Stangret pozostanie z kabryoletem w gospodzie“.
Podróżny spalił bilecik, nalał sobie kieliszek wina, w którem umoczył usta, zamówił stangreta na wieczór następny i wyszedł z gospody, nie zwróciwszy uwagi oberżysty, a przynajmniej zdawało się, że oberżysta uwagi nań nie zwraca. Gdy przybył na kraniec wioski, spostrzegł swego chłopa, który wycinał sobie kij z żywopłotu z tarniny, następnie ruszył w drogę, obcinając z kija gałęzie. Pan Marek szedł za nim przez jakie pół mili mniej więcej, poczem chłop wszedł do domu samotnego, położonego na prawo od drogi. Noc już zapadła zupełnie. Podróżny przyśpieszył kroku i wszedł do domu prawie jednocześnie z wieśniakiem.
W chwili, gdy stanął w progu, w izbie, wychodzącej na gościniec, była tylko kobieta. Chłop stal przed nią, zdawało się, że czeka przybycia podróżnego. Gdy ten się ukazał, chłop rzekł:
— Tego pana trzeba zaprowadzić.
Co powiedziawszy, wyszedł niezwłocznie, tak, że podróżny nie zdążył mu podziękować, ani słowem, ani pieniędzmi. Gdy zaś zwrócił zdumione spojrzenie na gospodynię domu, ta dała mu znak, żeby usiadł i, nie troszcząc się bynajmniej o jego obecność, nie mówiąc do niego słowa, powróciła do zajęć domowych. Minęło pół godziny w zupełnem milczeniu i podróżny zaczął się niecierpliwić, gdy wrócił gospodarz domu i, nie objawiając najmniejszego zdziwienia, ani zaciekawienia, powitał gościa. Spojrzał tylko na żonę, która powtórzyła dosłownie zdanie przewodnika:
— Tego pana trzeba zaprowadzić.
Wówczas gospodarz rzucił na obcego spojrzenie zaniepokojone, przebiegłe i szybkie, właściwe chłopom wandejskim; ale twarz jego błyskawicznie przybrała znów zwykły wyraz, t. j. dobroduszny i naiwny; zbliżył się do gościa, trzymając kapelusz w ręku.
— Pan pragnie podróżować po okolicy? — spytał.
— Tak, mój przyjacielu — odparł pan Marek — pragnąłbym pójść dalej w głąb.
— Pan ma niewątpliwie papiery?
— Oczywiście.
— W porządku?
— Jak najbardziej w porządku.
— Na przezwisko czy na nazwisko prawdziwe?
— Na — nazwisko prawdziwe.
— Jestem zmuszony, nie chcąc popełnić omyłki, prosić pana o pokazanie mi tych papierów.
— Czy to koniecznie potrzebne?
— O! tak; bo dopiero, gdy je przejrzę, będę mógł powiedzieć, czy pan może tutaj podróżować spokojnie.
Podróżny wydobył swój paszport, datowany 28 lutego.
— Proszę — rzekł.
Wieśniak wziął paszport, spojrzał, czy rysopis odpowiada twarzy i, oddając paszport, rzekł:
— Doskonale; może pan podróżować wszędzie, mając ten papier.
— I podejmujecie się dać mi przewodnika?
— Tak, panie.
— Radbym, żeby się to stało jak najspieszniej.
— Każę osiodłać konie.
Wieśniak wyszedł i w dziesięć minut wrócił.
— Konie gotowe — rzekł.
— A przewodnik?
— Czeka.
Pan Marek wyszedł i zastał przede drzwiami parobka folwarcznego, już na siodle, trzymającego drugiego konia za uzdę. Wskoczył na siodło, a parobek, nowy jego przewodnik, ruszył w drogę, równie milczący, jak jego poprzednik.
Była, godzina dziewiąta. Noc ciemna panowała dokoła.




VIII.
W jaki sposób podróżowano w departamencie Loary Dolnej, w miesiącu maju 1832.

Po godzinie przeszło jazdy, w ciągu której ani jedno słowo nie zostało zamienione między podróżnym a jego przewodnikiem, przybyli obaj przed jeden z budynków właściwych temu krajowi, które są nawpół folwarkiem, napoły zamkiem.
Przewodnik zatrzymał się, dał znak podróżnemu, żeby poszedł za jego przykładem, poczem zsiadł z konia i zapukał do drzwi. Po chwili otworzył służący.
— Tu jest pewien pan, który ma się rozmówić z panem — rzekł parobek.
— To niepodobna — odparł służący pan leży w łóżku.
— Już? — spytał podróżny.
Służący zbliżył się.
— Pan spędził ostatnią noc na schadzce, a znaczną część dnia na koniu.
— Mniejsza o to! — rzekł przewodnik — ten pan musi się z panem widzieć; przychodzi od pana Paskala, a idzie do Petit-Pierra’a.
— W takim razie, to co innego, idę obudzić pana.
Niebawem przybył młody człowiek.
— W każdej innej okoliczności — rzekł do podróżnego — nalegałbym, żeby pan raczył zatrzymać się pod moim dachem; ale pan jest niewątpliwie tym, na którego Petit-Pierre czeka a który przybywa z Paryża.
— Właśnie.
— Zatem pan Marek?
— Pan Marek.
— Nie traćmy tedy ani minuty, albowiem jest pan oczekiwany z niecierpliwością. — A zwracając się do parobka, dodał: — Czy twój koń nie zmęczony?
— Zrobił półtorej mili od rana.
— W takim razie biorę go; moje konie są zmordowane. Zostań tutaj i wypróżnij butelkę z Ludwikiem; za dwie godziny będę z powrotem. Ludwiku, rób honory domu temu koledze.
I młodzieniec wskoczył na siodło, a zwracając się do podróżnego, spytał:
— Czy pan gotów?
Na znak potwierdzający pana Marka, obaj ruszyli w drogę. Po kwadransie ciszy krzyk rozległ się, w oddaleniu stu kroków od jadących. Pan Marek drgnął i zapytał, co to za krzyk.
— To nasz wywiadowca — odparł wódz wandejski. — Pyta na swój sposób, czy droga wolna. Wnet usłyszy pan odpowiedź.
Wyciągnął rękę, położył dłoń na ramieniu podróżnego i zatrzymał konia, a pan Marek poszedł za jego przykładem. Istotnie, niebawem odezwał się krzyk drugi, z punktu odleglejszego; zdawało się, że jest echem pierwszego, taki był do niego podobny.
— Możemy jechać dalej; droga wolna — odezwał się wódz wandejski, popędzając konia.
— Wyprzedza nas tedy wywiadowca?
— Jeden nas wyprzedza, a drugi dąży za nami. Mamy o dwieście kroków przed sobą jednego człowieka, a o dwieście kroków za sobą drugiego.
— Ale któż to odpowiada naszemu wywiadowcy ze straży przedniej?
— Chłopi, których chaty ciągną się wzdłuż drogi. Niech pan uważa, gdy pan będzie przejeżdżał mimo jednej z tych chat; ujrzy pan otwierające się małe okienko, przez które wysunie się głowa mężczyzny i tak zostanie nieruchoma, jak z kamienia, a zniknie dopiero, gdy nas straci z oczu. Gdybyśmy byli żołnierzami z jakiej załogi okolicznej, człowiek, któryby patrzył na nas, przejeżdżających, wyszedłby niezwłocznie tylnemi drzwiami; następnie, gdyby było gdzie w okolicy jakie zebranie, zostałoby uprzedzone wczas o zbliżaniu się kolumny, która mogłaby je zaskoczyć. — Tu wódz wandejski uwiał. — Słuchaj pan — dodał.
Obaj jeźdźcy zatrzymali się.
— Zdaje mi się, że słyszałem tylko krzyk naszego wywiadowcy — rzekł podróżny.
— Właśnie; żaden krzyk mu nie odpowiedział.
— A to znaczy?...
— Że żołnierze są w pobliżu.
Na te słowa popędził konia kłusem, a podróżny za nim. Prawie w tej samej chwili usłyszeli odgłos przyśpieszonych kroków: człowiek, sprawujący straż za nimi, doganiał ich co sił starczyło. Na rozdrożu zastali tego, który ich wyprzedzał — stał nieruchomy i niepewny. Ponieważ nie odpowiedziano mu ani z jednej strony, ani z drugiej, przeto nie wiedział, którą ruszyć drogą. Obie zresztą prowadziły do tego samego celu — tylko lewa była nieco dłuższa od prawej.
Po krótkiej naradzie wodzą i przewodnika, ten ostatni wszedł na ścieżkę ze strony prawej, gdzie niebawem podążyli za nim: wódz wandejski i podróżny, pozostawiając na miejscu, które opuszczali, czwartego towarzysza; ten zaś w pięć minut później poszedł ich śladami. Ujechawszy ze trzysta kroków, dwaj rojaliści ujrzeli swego wywiadowcę, stojącego w miejscu i dającego im ręką znaki, które nakazywały milczenie. Poczem padło szeptem słowo:
— Patrol!
Istotnie, dobiegał teraz z dala odgłos regularnych kroków maszerującego wojska; to jedna z kolumn latających generała Dermoncourt’a sprawowała straż nocną. Nagle wywiadowca zwrócił uwagę wodza wandejskiego, dając mu’znak. Dzięki przelotnemu promieniowi księżyca, który już znikł za chmurami, chłop dostrzegł błysk bagnetów i palcem wskazywał wodzowi i podróżnemu kierunek, w którym mieli się udać. Droga, na której się znajdowali, ciągnęła się, jak przeważnie drogi ówczesne w Wandei, między dwoma wysokimi stokami. Żołnierze, chcąc uniknąć wody, płynącej zwykle na tych drogach po obfitych deszczach — zamiast maszerować ścieżką, weszli na jeden ze stoków i dążyli z drugiej strony naturalnego płotu, który się ciągnął po lewej stronie podróżnych.
Idąc tą drogą, musieli przejść o dziesięć kroków od dwóch jeźdźców i dwóch piechurów, ukrytych w głębiach ścieżki między stokami. Gdyby jeden z dwóch koni zarżał, podróżni zostaliby jeńcami, ale zwierzęta, jak gdyby zrozumiały niebezpieczeństwo, zachowały się równie cicho, jak ich panowie, a żołnierze poszli dalej, nie domyślając się, mimo kogo przechodzili. Gdy odgłos kroków żołnierzy zginął w dali, podróżni odetchnęli i ruszyli w drogę.
W kwadrans później skręcili z drogi i weszli do lasu Machecoul. Tu już byli swobodniejsi, trudno było bowiem przypuszczać, żeby żołnierze zagłębiali się w las. Wódz wandejski i podróżny zsiedli tedy z koni, powierzyli je pieczy jednego z wywiadowców, gdy drugi znikł w ciemnościach, skręciwszy na boczną ścieżkę. Zaledwie pan Marek i jego przewodnik, dążąc w tę samą stronę, uszli ze dwieście kroków, usłyszeli przeciągły, ponury krzyk puhacza. Wódz wandejski, w odpowiedzi, rzucił ostry krzyk puszczyka. Krzyk puhacza odezwał się ponownie i w kilka minut później ukazał się przewodnik w towarzystwie człowieka obcego.
Był te Jan Oullier, do którego wódz wandejski zwrócił się ze słowami:
— Mój przyjacielu, ten pan musi się widzieć a Petit-Pierre’m.
Na co Jan Oullier zadowolił się odpowiedzią:
— Niech idzie ze mną.
Podróżny wyciągnął do wodza wandejskiego rękę, który mu ją uścisnął serdecznie; w taki sam sposób pożegnał dwóch chłopów, poczem Jan Oullier wszedł na ścieżkę, którą przybył, mówiąc:
— Proszę iść za mną.
Podróżny, zaledwie widział, śród ciemności lasu, poruszającą się postać Jana Oullier’a. Wszelako, stopniowo postać ta, idąca naprzód, zwolniła kroku, tak, by znaleźć się obok pana Marka, który odczuł, że przewodnik ma mu coś powiedzieć; nastawił tedy ucha i istotnie usłyszał szept:
— Jesteśmy szpiegowani; człowiek jakiś nas śledzi. Niech się pan nie zaniepokoi, jeśli zniknę. Proszę czekać na mnie w miejscu, gdzie zniknę.
Podróżny odpowiedział skinieniem głowy. Uszli jeszcze z kilkadziesiąt kroków. Nagle Jan Oullier rzucił się w gęstwinę, skąd dobiegł szelest taki, jaki spowodowałby kozioł, zrywający się nagle w przerażeniu. Szelest ten oddalał się, a w tym samym kierunku odzywał się odgłos kroków Jana Oullier’a. Poczem szelest ucichł. Podróżny oparł się o dąb i czekał. Po dwudziestu minutach Jan Oullier powrócił — nie znalazł nikogo.
— Domyślam się jednak, kto to być może — rzekł — ten hultaj zna las równie dobrze, jak ja.
Ruszyli w drogę i niebawem znaleźli się na skraju lasu.
— Jesteśmy na miejscu — rzekł Jan Oullier.
Istotnie pan Marek ujrzał nieopodal folwark Banloeuvre. Jan Oullier rozejrzał się uważnie dokoła. Jak okiem sięgnął, droga była wolna. Przeszedł przez drogę sam, poczem otworzył kluczem drzwi i rzekł:
— Niech pan wejdzie!
Pan Marek przeszedł szybko przez gościniec i znikł w drzwiach otwartych. Drzwi zamknęły się za mężczyznami. W sieni ukazała się biała, postać.
— Kto tam? — spytał głos kobiecy, ale silny i rozkazujący.
— Ja, panno Berto — odparł Jan Oullier.
— Nie jesteście sami?
— Jestem z tym panem z Paryża, który chce się widzieć z Petit-Pierre’m.
Berta zbliżyła się do podróżnego.
— Proszę pana... za mną — rzekła i zaprowadziła pana Marka do salonu dosyć ubogo umeblowanego; posadzka wszakże była doskonale wywoskowana, a firanki nieposzlakowanej białości. Na kominku palił się ogień, a przy tym ogniu stał stolik z przygotowaną wieczerzą.
— Proszę, niech pan siada — odezwała, się znów Berta z ujmującą uprzejmością — pan pewnie głodny i spragniony; niechże się pan posili, Petit-Pierre śpi; ale wydał rozkaz, żeby go obudzić, jeśli kto przybędzie z Paryża. Pan przyjeżdża z Paryża?
— Tak jest.
— Wrócę za dziesięć minut.
I Berta znikła, jak widzenie.
Podróżny siedział przez kilka sekund nieruchomy ze zdumienia, Był bystrym obserwatorem, a nigdy nie zdarzyło mu się widzieć tyle wdzięku i uroku w połączeniu z taką energią. Rzekłbyś, młody Achilles, przebrany za kobietę, który nie widział jeszcze błysku miecza Ulisesa. Pogrążony w głębokiej zadumie, pan Marek nie myślał o jedzeniu, ani o piciu.
Berta, wróciła niebawem.
— Petit-Pierre gotów jest przyjąć pana — oznajmiła.
Podróżny wstał, Berta poszła naprzód. Trzymała w ręku krótką pochodnię, którą podnosiła, by oświetlać schody, a której blask padał jednocześnie na jej twarz. Podróżny z podziwem spoglądał na jej przepyszne włosy, na cudne oczy, na cerę matową, jaśniejącą młodością i zdrowiem, na ruchy energiczne, swobodne, na postać bogini.
Młoda, dziewczyna, zapukała do drzwi jednego z pokojów.
— Proszę — odpowiedział głos kobiecy.
Drzwi się otworzyły, młoda dziewczyna skłoniła lekko głowę, podróżny wszedł, drzwi zamknęły się za nim.




IX.
Nieco historyi nie zawadzi.

Złymi schodami, jakby przylepionymi do muru, zaprowadzono podróżnego na pierwsze piętro; tu otwarto przed nim drzwi do dużego pokoju, gdzie na łóżku sosnowem grubej roboty ujrzał kobietę, a w tej kobiecie poznał księżnę de Berry. Uwaga pana Marka skupiła się na niej. Bielizna nędznego łoża była z bardzo cienkiego batystu, a ten zbytek jedynie przypominał stanowisko, jakie księżna zajmowała w świecie. Szal w kraty czerwone i zielone służył za kołdrę.
Marny kominek gipsowy ogrzewał pokój; całe urządzenie stanowił stół, papierami zasłany, na których leżała para pistoletów, oraz dwa krzesła; na jednem, stojącem przy stole, spoczywała ciemna peruka, na drugiem, w nogach łóżka, złożony był strój młodego wieśniaka.
Księżna z widoczną niecierpliwością oczekiwała przybycia podróżnego; ujrzawszy go bowiem, wychyliła się z łóżka i wyciągnęła do pana Marka ręce. On zaś pochwycił je, złożył na nich pełen szacunku pocałunek i księżna uczula łzę, spadając z oczu wiernego stronnika na jedną z dłoni, którą w rękach swoich zatrzymał.
— Łza! — odezwała się — czy przynosi mi pan złe wieści?
— Ta łza wypływa z mego serca — odparł pan Marek — i wyraża moje przywiązanie i głęboki żal, jaki imnie przejmuje na widok księżnej pani takiej osamotnionej, opuszczonej na ubogim folwarku w Wandei, księżnej pani, którą widziałem...
Urwał, łzy nie pozwoliły mu mówić.
— Tak, w Tuileryach — dokończyła księżna — nieprawda, na stopniach tronu? Otóż, kochany panie, byłam tam, z pewnością gorzej strzeżona i mniej dobrze obsłużona, niż tutaj; tutaj bowiem strzeże mnie i obsługuje wierność, która się poświęca, gdy tam ludzie dokoła mnie kierowani byli interesem, który oblicza... Ale jakie są wieści z Paryża, prędko! Czy dobre?
— Księżna pani zechce uwierzyć — odparł pan Marek — że z głębokim żalem, ja, człowiek zapału, zmuszony jestem być wysłańcem rozwagi.
— A... a więc, gdy moi przyjaciele w Wandei idą na śmierć, moi przyjaciele w Paryżu są rozważni. Widzi pan, że miałam słuszność, mówiąc, iż jestem tutaj lepiej strzeżona, a zwłaszcza lepiej obsłużona, niż w Tuileryach.
— Lepiej strzeżona, może; ale lepiej obsłużona, nie! Bywają chwile, w których rozwaga jest warunkiem powodzenia.
— Ależ, panie — rzekła księżna niecierpliwie — wiem równie dobrze, jak pan, o tem, co się dzieje w Paryżu, wiem zatem, że wybuch rewolucyi jest naglący.
— Żyjemy od półtora roku odparł adwokat głosem stanowczym i dźwięcznym — śród rokoszów, a żaden z nich nie zdołał się podnieść do wysokości rewolucyi.
— Ludwik Filip jest niepopularny.
— Przyznaję; ale to jeszcze nie dowodzi, że Henryk V jest popularny.
— Henryk V! Henryk V!, mój syn, panie, nie nazywa się Henryk V, tylko Henryk IV drugi... A teraz, powiedz mi pian prawdę, szczerą prawdę! żądam tego, chcę wiedzieć wszystko!
— Skoro taka wola księżnej pani, nie będę nic ukrywał. Na nieszczęście wspomnienia ludów zanikają szybko, a widnokręg mają ciasny; dla ludu francuskiego, t. j. dla tej siły materyałnej i brutalnej, która jest sprawczynią rokoszów, a niekiedy nawet, gdy owionie ją tchnienie ze szczytów, rewolucyi, istnieją dwa wielkie wspomnienia: pierwsze z przed laty czterdziestu trzech, a drugie z przed laty siedemnastu; pierwsze, to wzięcie Bastylii, czyli zwycięstwo ludu nad rojalizmem, zwycięstwo, które dało narodowi sztandar trójkolorowy; drugie, to podwójna restauracya z r. 1814 i 1815, zwycięstwo rojalizmu nad ludem, zwycięstwo, które narzuciło krajowi sztandar biały. Otóż w wielkich ruchach społecznych wszystko jest symbolem; sztandar trójkolorowy to wolność; na wstędze nosi napis: Tym znakiem zwyciężysz! Sztandar biały to chorągiew despotyzmu; widnieje na niej z obu stron: Tym znakiem zostałeś zwyciężony!
— Panie!
— Księżna pani chce wiedzieć prawdę; niechże więc pozwoli, bym ją powiedział.
— Dobrze; ale, gdy pan skończy, odpowiem panu.
— Będę szczęśliwy, jeśli ta odpowiedź zdoła mnie przekonać.
— Niech pan mówi dalej.
— Księżna piani opuściła Paryż 28 lipca; nie widziała pani zatem, z jaką wściekłością lud poszarpał biały sztandar i podeptał lilie...
— Sztandar z pod Denain i Taillebourg! lilie św. Ludwika i Ludwika XIV!
— Na nieszczęście, lud pamięta tylko Waterloo; lud zna tylko Ludwika XVI: porażkę i egzekucyę... Otóż, czy księżna pani wie, jaką wielką przewiduję trudność dla jej syna, to jest dla ostatniego potomka św. Ludwika i Ludwika XIV? Właśnie ten sztandar z pod Denain i Taillebourg. Jeśli jego królewska mość, Henryk V, czyli Henryk IV drugi, jak go, tak inteligentnie, nazywa księżna pani, wróci do Parysa z białym sztandarem, nie przejdzie przez przedmieście Saint-Antoine; zanim przybędzie do Bastylii, zginie.
— A... jeśli wróci ze sztandarem trójkolorowym?
— Będzie jeszcze gorzej! zanim dotrze do Tuileryów, zostanie znieważony.
Księżna drgnęła gwałtownie, ale milczała.
— Może to prawda — odezwała się po chwili — ale ostra!
Przyrzekłem, że nic przed księżną panią nie ukryję i dotrzymuję słowa.
— Ale, jeśli takie jest przekonanie pana — spytała księżna — dlaczego pozostaje pan w stronnictwie nie mającem żadnych widoków powodzenia?\
— Dlatego, że ustami i sercem złożyłem przysięgę temu białemu sztandarowi, bez którego i z którym syn księżnej pani powrócić nie może, i że wolę być zabity, niż zelżony.
Księżna umilkła znów na chwilę.
— Nie tak brzmiały wiadomości, które otrzymałam i które zniewoliły mnie do powrotu do Francyi — rzekła wreszcie.
— Nie, zapewne; ale trzeba pamiętać o tem, że, jeśli prawda dochodzi niekiedy do władców panujących, nie dobiegła nigdy do uszu władców zdetronizowanych.
— Jeśli pan mówi „nigdy“, w takim razie mylił się pan przed chwilą, albo pan mnie teraz w błąd wprowadza.
Adwokat zagryzł wargi; został pobity własną bronią.
— Czyż powiedziałem nigdy?
— Tak jest, powiedział pan nigdy.
— W takim razie przypuśćmy, że jest wyjątek i że Bóg dozwolił, bym ja był przedstawicielem tego wyjątku.
— Przypuszczani i pytam pana: dlaczego prawda nie dobiega nigdy uszu władców zdetronizowanych?
— Dlatego, że władcy na tronie mogą, ostatecznie, być otoczeni ambicyami zadowolonymi, ale władcy zdetronizowani żyją, z konieczności, w otoczeniu ambicyi, które dopiero trzeba zadowolić. Niewątpliwie w otoczeniu księżnej pani jest kilka serc wspaniałomyślnych, które się poświęcają z całem zaparciem się siebie, ale, niemało jest też ludzi, widzących w powrocie księżnej pani do Francyi drogę utorowaną, którą będą mogli wznieść się do sławy, do majątków, do zaszczytów; są też niezadowoleni, którzy utracili stanowisko i pragną jednocześnie odzyskać je i zemścić się na tych, co im stanowisko to zabrali. Otóż wszyscy ci ludzie w złem świetle widzą fakty, źle oceniają położenie; pragnienie ich rodzi nadzieje, ich nadzieje zamieniają się w pewność; myślą ustawicznie o rewolucyi, która może nadejdzie, ale z pewnością nie wtedy, kiedy jej oczekują. Oszukują siebie i księżnę panią w błąd wprowadzają; zaczynają okłamywać siebie, a potem i panią okłamują; wciągają panią w niebezpieczeństwo, w które sami rzucić się gotowi; stąd pomyłka! pomyłka fatalna, która stała się też udziałem księżnej pani. Trzeba, żeby wasza wysokość, wobec prawdy niezaprzeczonej, jaką przed jej oczami odsłaniam, brutalnie może, ale wiernie, uznała, że to jest omyłka, istotnie.
— Słowem, — rzekła księżna, tembardziej zniecierpliwiona, że słowa te były potwierdzeniem tych, jakie już słyszała w zamku Souday — co przynosisz w fałdach togi swojej, mistrzu Cyceronie? wojnę? czy też pokój?
— Ponieważ porozumieliśmy się, że pozostaniemy w granicach tradycyi królestwa konstytucyjnego, przeto odpowiem jej królewskiej wysokości, że ona, jako regentka, winna postanowić.
— Tak, nieprawda? a moje izby odmówią mi subsydyów, jeśli nie postanowię według ich życzenia. O! znam dobrze wszystkie fikcye waszego rządu konstytucyjnego, którego główną niedogodnością jest, mojem zdaniem, to, że popiera przeważnie sprawy nie tych, którzy mówią najlepiej, ale tych, którzy mówią najwięcej... Ale, jakże zapatrują się moi wierni i moi doradcy na sprawę powstania? wszak mówił pan z nimi? jakie jest zdanie pana? Mówiliśmy dużo o prawdzie; to niekiedy straszne widmo. Nie boję się! jakkolwiek jestem kobietą, niemniej nie waham się wyzwać to widmo.
— Dlatego właśnie, że jestem przekonany, iż w głowie i w sercu księżnej pani jest materyał na dwudziestu królów, nie zawahałam się spełnić misyi, którą uważam za bolesną.
— Nareszcie!... Prędzej, prędzej, mniej dyplomacyi, panie Marku; mów głośno i stanowczo, jak przystoi przemawiać do takich, jak ja, to jest do żołnierzy.
A spostrzegając, że pan Marek, rozwiązawszy krawat, usiłuje go rozpruć, by wydobyć z niego papier, księżna dodała niecierpliwie:
— Niech pan da, niech pan da; uporam się z tem prędzej od pana.
Był to list, napisany alfabetem kluczowym. Księżna rzuciła wzrokiem na papier, poczem oddała go panu Markowi, mówiąc:
— Straciłabym czas na sylabizowanie; niech pan przeczyta, panu będzie łatwo, bo pan wie prawdopodobnie, co ten list zawiera.
Pan Marek wziął papier z rąk księżnej i odczytał, istotnie bez zająknienia list, napisany przez „rozważnych przyjaciół legitymizmu“, którzy wykazywali bezcelowość powstania, wobec zmiany nastroju w Paryżu, a nawet w Wandei i zrzucali z siebie odpowiedzialność za czyny, popełnione przez awanturnicze stronnictwo, bez ich wiedzy i rady.
„Myślimy“ — pisali — „że, gdyby matka Henryka V była we Francyi, powinnaby opuścić ją co prędzej, nakazawszy spokój wszystkim wodzom. W ten sposób, zamiast organizować wojnę domową, przybyłaby żądać pokoju; zdobyłaby podwójną chwałę, albowiem dokonałaby czynu wielkiej odwagi i powstrzymałaby rozlew krwi francuskiej“.
Podczas czytania tego listu, księżnę ogarnęło wielki© wzburzenie; twarz jej, bladą zazwyczaj, okrył żywy rumieniec; drżącą ręką odgarniała włosy z czoła. Nie przemówiła słowa, nie przerwała czytającemu, ale widoczne było, iż ten spokój poprzedza burzę. Pragnąc ją odwrócić, pan Marek, oddał księżnej list i rzekł skwapliwie:
— Nie ja ten list pisałem.
— Nie odparła księżna, nie zdolna hamować się dłużej ale ten, kto go przyniósł, byłby też zdolny go napisać.
Podróżny zrozumiał, że, wobec tej natury popędliwej i wrażliwej, nie zyska nic, uginając karku; wyprostował się tedy i rzekł:
— Tak; i rumieni się za chwilę słabości i oświadcza waszej królewskiej wysokości, iż, jeśli nie zgadza się na pewne wyrażenia tego listu, podziela najzupełniej uczucie, które go podyktowało.
— Uczucie! powtórzyła księżna — nazwij pan to uczucie egoizmem, nazwij rozwagą, która jest bardzo podobna do...
— Nikczemności, nieprawda!? Istotnie nikczemne jest serce, które porzuciło wszystko, by dzielić skutki położenia, wytworzonego wbrew jego woli! Samolubem istotnie jest ten, kto przyszedł powiedzieć księżnej pani: „Księżna chce prawdy, oto jest! ale, jeśli wasza królewska wysokość zechce iść na śmierć, równie niepotrzebną, jak pewną, ujrzy mnie idącego przy swoim boku!“
Księżna milczała przez chwilę, poczem odezwała się łagodniej:
— Uznaję pańskie poświęcenie; ale nie zna pan nastroju Wandei; informowali pana o nim tylko ci, którzy są przeciwni ruchowi.
— Niech i tak będzie; przypuśćmy, chociaż tak nie jest, że Wandea powstanie, jak jeden mąż; przypuśćmy, że otoczy księżnę panią swymi batalionami, przypuśćmy, że nie będzie targowała się z panią ani o krew, ani o ofiary, ale Wandea to jeszcze nie Francya!
— Powiedziawszy mi już, że lud Paryża nienawidzi lilii i pogardza białym sztandarem, zechce pan może wmówić we mnie, że cała Francya podziela uczucia ludu Paryża?
— Niestety! Francya jest logiczna, a to my ścigamy urojenie, marząc o przymierzu między prawem boskiem a zwierzchnictwem ludu. Prawo boskie prowadzi nieuchronnie do absolutyzmu, a Francya absolutyzmu już nie chce.
— Absolutyzm! absolutyzm! wielkie słowo dla nastraszenia małych dzieci.
— Nie, to bynajmniej nie wielkie słowo; to poprostu słowo straszne. Może jesteśmy bliżsi rzeczy samej, niż mniemamy; jednakże z przykrością wyznać muszę, iż nie sądzę, żeby to dla królewskiego syna księżnej pani Bóg zachował niebezpieczny zaszczyt okiełznania lwa-ludu.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że jemu przedewszystkiem lew-lud nie dowierza, dlatego, że skoro tylko ujrzy go, zbliżającego się z dala, lew potrząśnie grzywą, naostrzy szpony i zęby, i pozwoli mu się zbliżyć jedynie po to, by rzucić się na niego. O! nie można być bezkarnie wnukiem Ludwika XIV.
— A zatem, zdaniem pana, wszystko przemawia na rzecz dynastyi burbońskiej?
— Niechaj mnie Bóg uchowa, od myśli podobnych! Wydaje mi się tylko, że rewolucyi zawracać z drogi nie można; wydaje mi się, że, skoro zostały zapłodnione, nie należy ich powstrzymywać w rozwoju; to byłoby porywać się z motyką na słońce, chcieć zawrócić potok do źródła. Albo rewolucya obecna będzie płodna, a w takim razie znam o tyle patryotyzm uczuć księżnej pani, że wierzę, iż księżna, jej przebaczy; albo będzie jałowa, a w takim razie błędy tych, którzy zagarną władzę, przysłużą się synowi księżnej pani lepiej, niż wszystkie jego własne wysiłki.
— Ależ, panie, to może tak trwać wieki całe!
— Jego królewska mość Henryk V jest zasadą, a zasady dzielą z Bogiem przywilej posiadania wieczności.
— A więc, zdaniem pana, mam się wyrzec wszystkich nadziei, opuścić skompromitowanych przyjaciół i dopuścić, by za trzy dni, gdy chwycą za broń, szukali mnie daremnie w swoich szeregach i kazać im powiedzieć przez człowieka obcego: „Marya Karolina, dla której byliście gotowi walczyć, dla której byliście gotowi umrzeć, zrozpaczyła o swojem powodzeniu i cofnęła się przed przeznaczeniem; Marya Karolina zlękła się... O! nie, nigdy, nigdy, mój panie!
— Przyjaciele księżnej pani nie będą mieli sposobności uczynienia jej tego wyrzutu; albowiem za trzy dni, przyjaciele waszej książęcej wysokości nie zgromadzą się.
— A więc pan nie wie, że wybuch powstania wyznaczony jest na 24-go?
— Przyjaciele księżnej pani otrzymali rozkaz przeciwny.
— Kiedy?
— Dzisiaj.
— Dzisiaj? — krzyknęła księżna, marszcząc brwi i unosząc się na pięściach. A skądże przyszedł ten rozkaz?
— Z Nantes.
— Kto go wydał?
— Ten, dla kogo księżna pani nakazała im posłuszeństwo.
— Marszałek?
— Marszałek był tylko posłuszny komitetowi paryskiemu.
— A więc ja — krzyknęła księżna — ja nie jestem już niczem?
— Księżna pani, przeciwnie, jest wszystkiem i dlatego ocalamy waszą wysokość — zawołał pan Marek, padając na kolano i składając dłonie — dlatego nie chcemy nadużywać imienia księżnej pani w ruchu niepotrzebnym; dlatego drżymy, żeby to imię nie utraciło popularności z powodu porażki!
— Panie, panie — rzekła księżna — gdyby Marya Teresa miała doradców takich nieśmiałych, jak moi doradcy, nie byłaby odzyskała tronu dla swego syna.
— Przeciwnie, przecież to dla zapewnienia później tronu synowi waszej wysokości, mówimy: „Niech księżna pani opuści Francyę i pozwoli, byśmy z niej, zamiast szatana wojny, uczynili anioła pokoju!“
— Och! — rzekła księżna, zasłaniając oczy nie dłońmi, lecz pięściami — co za wstyd! jaka podłość!
Pan Marek mówił dalej, jak gdyby słów tych nie słyszał, albo raczej, jak gdyby postanowienie, które mu polecono oznajmić księżnej, było takie niezłomne, że nic nie zdołałoby go zmienić:
— Wszelkie środki zostały przedsięwzięte, żeby księżna pani mogła opuścić Francyę bezpiecznie: statek krąży w zatoce Bourgneuf; wasza wysokość może tam być w ciągu trzech godzin.
— O, szlachetna ziemio, wandejska! — zawołała księżna — kto byłby mi powiedział, że mnie odtrącisz, że mnie wypędzisz, gdy przybędę w imieniu twego Boga i twego króla! Ach! mniemałam, że to tylko Paryż jest niewierny i niewdzięczny; ale ty, ty, do której przybywam żądać zwrotu tronu, ty odmawiasz mi grobu? O! nie, nie, nie przypuszczałabym tego nigdy!
— Księżna pani odjedzie, nieprawda? — rzekł poseł, ciągle jeszcze klęcząc ze złożonemi dłońmi.
— Tak, odjadę — odparła księżna — tak, opuszczę, Francyę; ale strzeżcie się, już nie powrócę; bo nie chcę powrócić do ojczyzny z obcymi. Czekają tylko na odpowiednią chwilę, by utworzyć przymierze przeciw Filipowi, pan wie o tem dobrze, a gdy chwila ta nadejdzie, zwrócą się do mnie i zażądają mego syna; nie dlatego, żeby troszczyli się o niego istotnie więcej, niż się troszczyli o Ludwika XVI w 1792 i o Ludwika XVIII w r. 1813, ale będzie to dla nich sposób stworzenia sobie stronnictwa w Paryżu. Otóż wtedy nie, nie będą mieli mego syna; nie dam im go za nic w świecie! raczej i uprowadzę go w góry Kalabryi. Widzi pan, jeśli trzeba, żeby okupił tron Francyi ustąpieniem jednej prowincyi, jednego miasta, jednej fortecy, jednego domu, jednej chaty, jak ta, w której obecnie przebywam, daję panu słowo regentki i matki, że nigdy królem nie będzie! a teraz, nie mam panu już nic do powiedzenia. Niech pan idzie i powtórzy moje słowa tym, którzy pana wysłali.
Pan Marek powstał z kolan i złożył księżnej głęboki ukłon, czekając, żeby w chwili odejścia podała mu jedną rękę, jak wyciągnęła doń obie, gdy przybył; ale księżna nie poruszyła się, siedziała groźna, z zaciśniętemi pięściami, z brwiami zmarszczonemi.
— Niechaj Bóg ma waszą wysokość w swojej opiece! — rzekł poseł, uważając, iż nie powinien czekać dłużej, i mniemając słusznie, że, dopóki się nie usunie, ta szlachetna dusza nie okaże cienia słabości.
Nie mylił się; ale, zaledwie drzwi zamknęły się za nim, księżna pani, złamana takim długim wysiłkiem, opadła na łóżko, wybuchając łkaniem i szepcąc: \
— Och! Bonneville’u! mój biedny Bonneviłle‘u!




X.
Jak Jan Oullier dowiódł, że, skoro piwo jest nawarzone, należy je wypić.

Niezwłocznie po rozmowie, którą tylko co opowiedzieliśmy, podróżny opuścił folwark Banloeuvre; zależało mu na tem, żeby być z powrotem w Nantes przed południem.
W kilka minut po jego odejściu Petit-Pierre, jakkolwiek’dzień świtał zaledwie, przywdział swój strój wieśniaczy i zeszedł do izby parterowej. Izba to była obszerna, a umeblowanie jej stanowiła wielka szafa dę;bowa, dwa łóżka, osłonięte firankami z zielonawej serży, dwa zwyczajne dzbany i zegar, zamknięty w wysokiej skrzyni z drzewa rzeźbionego; chód tego zegara sam tylko przypominał życie śród ciszy nocnej.
W wysokim i szerokim kominku płonął ogień. Gdy Petit-Pierre otworzył drzwi, mężczyzna jakiś, który grzał się przy tym ogniu, wstał i oddalił się z szacunkiem, ustępując miejsca przybyszowi. Ale Petit-Pierre dał mu znak ręką, żeby powrócił na swoje krzesło, naprzeciwko tego mężczyzny. Był to Jan Oullier.
Petit-Pierre oparł głowę na dłoni, a rękę na kolanie i pogrążył się w zadumie. Nogą zaś poruszał gorączkowo, tak, że drżenie udzielało się całej postaci, co świadczyło, że Petit-Pierre był gniewnie wzburzony.
Jan Oullier, który miał też swoje troski i zgryzoty, siedział ponury i milczący; kręcił machinalnie w palcach fajkę, którą wyjął z ust, za wejściem Petit-Pierre’a, i od czasu do czasu z piersi jego wydobywało się westchnienie, do groźby podobne.
Petit-Pierre odezwał się pierwszy.
— Która godzina? — zapytał.
— Pół do piątej.
— Idźcie obudzić naszych przyjaciół; im polityka spać pozwala; ale jabym nie mogła; bo moja polityka to miłość macierzyńska, Idźcie, mój przyjacielu!
Jan Oullier wyszedł. Petit-Pierre, ze schyloną głową, przeszedł kilka razy przez izbę; tupał nogą niecierpliwie, załamywał rozpaczliwie ręce, a gdy powrócił przed ognisko, dwie wielkie łzy staczały się po jego policzkach, pierś podnosiła się ciężkim oddechem. Padł tedy na kolana i, składając dłonie, zaniósł modlitwę do Boga, by go oświecił, co czynić powinien, by mu dał siłę niepokonaną do spełnienia zadania, albo natchnął go rezygnacyą, pozwalającą znieść z poddaniem nieszczęście.
W kilka, chwil później Gaspard, Ludwik Renaud i margrabia Souday weszli do izby.
Na widok Petit-Pierre’a, pogrążonego w zadumie i w modlitwie, zatrzymali się w progu. Ale Petit-Pierre usłyszał skrzypnięcie drzwi; wstał i, zwracając się do przybyszów, rzekł:
— Zbliżcie się, panowie, i zechciejcie wybaczyć, że przerwałem wam sen; ale muszę was zawiadomić o postanowieniach niesłychanej wagi.
— To my powinniśmy prosić waszą wysokość o przebaczenie za to, że nie uprzedziliśmy jej woli, żeśmy spali, gdy mogliśmy być jej potrzebni — rzekł Ludwik Renaud.
— Dajmy pokój komplimentom — przerwał Petit-Pierre, stając plecami do kominka, gdy Wandejczycy ustawili się w półkole — wezwałam was, dobrzy i kochani przyjaciele, by wam zwrócić wasze słowo i pożegnać was.
— Zwrócić nam nasze słowo! pożegnać nas! — zawołali młodzi stronnicy ze zdumieniem. — Czyżby wasza królewska wysokość zamierzała nas spuścić? To niepodobna.
— A jednak trzeba.
— Dlaczego?
— Dlatego, że tak mi radzą, dlatego, że mnie o to błagają.
— Ale kto?
— Ludzie, których przenikliwości, rozumu, poświęcenia, wierności podejrzewać nie mogę.
— Ale pod jakim pozorem? z jakich powodów?
— Zdaje się, że sprawa rojalistów jest stracona, nawet w Wandei; że biały sztandar jest tylko łachmanem, którym Francya pogardza; że w Paryżu nie znalazłoby się tysiąca dwustu ludzi, którzy, za kilka dukatów, wszczynaliby w naszem imieniu hałas na ulicy; że fałszem jest, iż mamy sympatye w armii, fałszem, że posiadamy zwolenników w administracyi, fałszem, że Bocage gotów jest po raz drugi powstać, jak jeden mąż, by bronić praw Henryka V!
— Ale raz jeszcze pytam — przerwał szlachcic wandejski, który chwilowo zamienił nazwisko, okryte chwałą w pierwszej wojnie, na nazwisko Gaspard’a i który nie mógł już dłużej się hamować — skąd te rady? kto mówi o Wandei z taką pewnością? kto mierzy nasze poświęcenie w ten sposób, mówiąc: „Pójdą dotąd, ale nie dalej“?
— Różne komitety rojalistyczne, których wymieniać nie mam potrzeby, ale z których zdaniem liczyć się musimy.
— Komitety rojalistyczne! — zawołał margrabia Souday. — A! do kroćset! znam ja to dobrze, a jeśli księżna pani zechce mnie posłuchać, uczynimy z ich poleceń i rad to, co czynił nieboszczyk pan margrabia Charette z poleceniami ówczesnych komitetów rojalistycznych.
— Cóż to było takiego, kochany margrabio? — spytał Petit-Pierre.
— Szacunek głęboki, jaki żywię dla waszej królewskie i wysokości — odparł margrabia z przepyszną zimną krwią — nie pozwala mi wdawać się w bliższe określenie.
Petit-Pierre nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
— Tak — rzekł — ale nie żyjemy już w tych dawnych dobrych czasach, kochany margrabio. Pan de Charette był monarchą absolutnym w swoim obozie, a regentka Marya Karolina będzie zawsze tylko regentką bardzo konstytucyjną. Ruch projektowany może liczyć na powodzenie tylko pod warunkiem zupełnego porozumienia wszystkich, którzy mogą pragnąć, by został uwieńczony pomyślnym skutkiem; otóż, pytam was, czy to porozumienie istnieje, skoro w przededniu walki generał otrzymuje zawiadomienie, że trzy czwarte tych, na których liczył, nie stawi się na miejscu spotkania?
— Wasza wysokości — rzekł poważnie Gaspard do Petit-Pierre’a — zwrócono się do ciebie i powiedziano, gdy może księżna pani nie myślała o powrocie do Francyi: „Ludzie, którzy obalili króla Karola X, zostali przez nowy rząd usunięci i są bezsilni; skład ministeryum jest taki, że wasza wysokość niewielkie będzie musiała wprowadzać zmiany, a może nawet żadne; duchowieństwo, potęga niewzruszona i trwała, całym wpływem swoim popierać będzie przywrócenie królestwa z łaski bożej; trybunały zapełnione są jeszcze ludźmi, którzy zawdzięczają wszystko Restauracyi; armia, posłuszna bezwzględnie, ma za wodza człowieka, który powiedział, że w polityce niejeden sztandar mieć trzeba; lud, ogłoszony panem w r. 1830, wpadł pod jarzmo najgłupszej i najnieudolniejszej arystokraty i... Niech księżna pani przyjeżdżą! dodano; przyjazd jej do Francyi będzie prawdziwym powrotem z Elby; ludność śpieszyć będzie na powitanie potomka naszych królów, którego kraj pragnie ujrzeć! Wierząc tym słowom, wasza wysokość wróciła; a gdy księżna pani ukazała się śród nas, powstaliśmy. Teraz uważam, że nieszczęściem dla naszej sprawy i wstydem dla nas byłby ten odwrót, który jednocześnie skompromitowałby rozum polityczny księżnej pani i wykazałby naszą osobistą bezsilność.
— Talk — odparł Petit-Pierre, jakby pod wpływem przekory, broniąc teraz zapatrywania, które mu serce — rozdzierało — tak, wszystko, co pan powiedział, jest prawda; tak, przyrzekano mi to wszystko; ale nie będzie to wasza wina, ani moja, dzielni przyjaciele, jeżeli szaleńcy wzięli złudne nadzieje za rzeczywistość; historya bezstronna powie, że w dniu, w którym oskarżono mnie, iż jestem złą matką, odpowiedziałam, jak byłam powinna: „Jestem gotowa do spełnienia ofiary!“ Powie, że wy, wierni moi, im bardziej moja sprawa wydała się wam stracona, tem mniej skąpiliście mi poświęcenia; ale to kwestya honoru dla mnie, żeby go niepotrzebnie nie wystawiać na próbę. Pomówmy rozsądnie, przyjaciele; rozejrzyjmy się w cyfrach, to zawsze najrzeczywistsza wskazówka. Jak sądzicie, ilu ludźmi możemy rozporządzać w danej chwili?
— Dziesięciu tysiącami na pierwszy sygnał.
— Niestety! — rzekł Petit-Pierre — to wiele, ale bynajmniej nie dosyć: król Ludwik Filip, oprócz gwardyi narodowej, rozporządza czterystu osiemdziesięciu tysiącami żołnierzy. A więc — ciągnął dalej Petit-Pierre, zwracając się do Gaspard’a — w pańskie ręce składam los mój i mego syna. Niech mi pan powie, niech mnie pan zapewni, na swój honor szlachecki, że na dziesięć szans wrogich mamy dwie pomyślne, a nietylko nie rozkażę wam złożyć broni, ale pozostanę śród was i dzielić z wami będę trudy i niebezpieczeństwa.
Na tę odezwę bezpośrednią, już nie do jego uczuć, ale do jego przekonania, Gaspard pochylił głowę i milczał.
— Widzi pan — odezwał się znów Petit-Pierre — rozsądek pański jest w niezgodzie z pańskiem sercem i — zbrodnią niemal byłoby korzystać z porywów rycerskich, które zdrowy rozsądek potępia. Nie rozprawiajmy tedy już nad tem, co zostało postanowione i może słusznie; prośmy Boga, żeby mi pozwolił wrócić do was w chwili i warunkach lepszych i myślmy już tylko o odjeździe. Jedni powiedzieli — ciągnął dalej Petit-Pierre z goryczą — jak Piłat: „Umywam ręce“, i serce moje, takie silne wobec niebezpieczeństwa, uległo. Nie zdołałoby bowiem z zimną krwią wziąć na siebie odpowiedzialności za niepowodzenie i za krew niepotrzebnie przelaną, którą z góry mnie obarczają; inni...
— Krew, płynąca za wiarę, nie będzie nigdy krwią straconą! — odezwał się głos z głębi izby. — Bóg to powiedział; każdy człowiek, który wierzy i umiera, to męczennik; krew jego użyźnia glebę, na którą pada i przyśpiesza dzień żniwa.
— Kto to mówi? — zawołał żywo Petit-Pierre, wspinając się na palcach.
— Ja — odparł Jan Oullier, z prostotą, wstając ze stołka, na którym siedział w kącie, przy kominku i, wchodząc między wodzów.
— Ty, mój poczciwcze? — zawołał Petit-Pierre, uradowany tą pomocą w chwili, gdy mniemał, że opuścili go wszyscy. — A więc nie podzielasz zdania tych panów z Paryża? Zbliż się i mów.
— Jestem taki przeciwny wyjazdowi księżnej pani z Francyi rzekł Jan Oullier — że, gdybym miał zaszczyt być szlachcicem, jak ci panowie, byłbym już zamknął drzwi i, stając na drodze, powiedziałbym już: „Wasza wysokość stąd nie wyjdzie!“
— A co cię do tego zniewala? Pilno mi usłyszeć. Mów, mów, Janie!
— Co mnie zniewala! to, że księżna pani jest naszym sztandarem, i że, dopóki żołnierz może utrzymać się na nogach, choćby był ostatnim z armii, ma obowiązek trzymać sztandar wysoko i silnie, aż śmierć zamieni go dlań na całun pogrzebowy. Co mnie zniewala! to, że księżna pani pierwsza z rodu swego przybyła walczyć śród tych, którzy walczyli za nią, i że źle byłoby, gdyby się wycofała, nie dobywszy szpady. Co mnie zniewala! to wreszcie, że odwrót księżnej pani przed bitwą podobny jest do ucieczki i że my na tę ucieczkę zezwolić nie możemy!
— Ale — wtrącił Ludwik Renaud, zaniepokojony uwagą, z jaką Petit-Pierre słuchał Jana Oullier’a — jeśli wiadomości, jakie otrzymaliśmy, są prawdziwe, cały ruch będzie pozbawiony doniosłości i stanie się tylko awanturniczą zawieruchą.
— Nie, nie, ten człowiek ma słuszność! — zawołał Gaspard, który z wielkim żalem ustąpił wobec dowodzeń Petit-Pierre’a. — Lepsza zawierucha, niż nicość, w jaką znów zapadniemy; zawierucha zawsze stanowi datę, świadectwo w historyi i nadchodzi dzień, kiedy lud zapomina o wszystkiem a pamięta tylko o odwadze tych, którzy zawieruchę przeprowadzili; jeśli nie zostawia ona śladów na tronie, zostawia je we wspomnieniach. Kto pamiętałby dzisiaj imię Karola Edwarda, gdyby nie zawieruchy w Preston-Pans i Culloden. Wasza wysokości! wyznaję szczerze, iż mam wielką ochotę uczynić to, co nam poradził ten dzielny wieśniak.
— I pan hrabia będzie miał tem większą słuszność — odezwał się Jan Oullier z pewnością siebie, która dowodziła, że, jakkolwiek zdawiaćby się mogło, iż zrozumienie tych spraw przekracza jego inteligencyę, niemniej są mu dobrze znane — że główny cel jej królewskiej wysokości, ten, dla którego chce poświęcić przyszłość monarchii jej opiece powierzonej, będzie chybiony.
— Jakto? — spytał Petit-Pierre.
— Skoro tylko księżna pani się cofnie, skoro tylko rząd dowie się, iż opuściła nasze wybrzeża, zaczną się prześladowania, a będą tem usilniejsze, tem gwałtowniejsze, im mniej okażemy się groźni. Panowie są bogaci, panowie będą mogli ratować się ucieczką, okręty będą czekały na panów u ujścia Loary i Charente’y; ojczyzna panów jest potrosze wszędzie; ale my, biedni chłopi, my jesteśmy, jak koza, przywiązana do ziemi, która nas karmi, i przenosimy zgon nad wygnanie.
— I jakiż stąd wniosek, zacny Janie Oullier?
— Według mnie, panie Petit-Pierre, wniosek jest taki — odparł Wandęjczyk — że, gdy piwo jest nawarzone, trzeba je wypić; że chwyciliśmy za broń i że skoro tak się stało, trzeba się bić, nie tracąc czasu na rozprawy.
— Bijmy się zatem! — zawołał Petit-Pierre z uniesieniem. — Głos ludu jest głosem Boga! ufam głosowi Jana Oullier’a.
— Bijmy się! — powtórzył margrabia.
— Bijmy się! — rzekł Ludwik Renaud.
— A zatem — spytał Petit-Pierre — na kiedy oznaczamy wybuch powstania?
— Ale — zauważył Gaspard — czyż nie było postanowione, że nastąpi 24-go?
— Tak; ale ci panowie wysłali rozkaz odwołujący.
— Jacy panowie?
— Ci panowie z Paryża.
— Nie uprzedzając o tem księżnej pani? — zawołał margrabia. — Za mniejsze przewinienia ludzie bywają skazywani na rozstrzelanie.
— Przebaczyłem — rzekł Petit-Pierre, wyciągając rękę. — Zresztą ci, którzy to uczynili, nie są wojownikami.
— To odroczenie jest poprostu katastrofą! — rzekł Gaspard półgłosem — i gdybym był o niem wiedział...
— To co? — spytał Petit-Pierre.
— Może nie byłbym podzielał zdania wieśniaka.
— Trudno — rzekł Petit-Pierre — słyszałeś, kochany panie Gaspard: piwo nawarzone, trzeba je wypić! Wypijmy je zatem wesoło! Margrabio Souday, postaraj się znaleźć pióro, atrament i papier na tym folwarku, gdzie twój przyszły zięć ofiarował mi uprzejmie schronienie.

Niebawem margrabia wypełnił żądanie Petit-Pierre’a, który charakterem wyraźnym i śmiałym napisał, co następuje:
„Kochany Marszałku!

„Zostaję śród Was!
„Zechciej przybyć do mnie.
„Zostaję, gdyż wobec tego, że moja obecność skompromitowała znaczną liczbę moich wiernych, nikczemnością z mojej strony byłoby opuszczać ich w takich okolicznościach. Zresztą, mam nadzieję, że, pomimo tego nieszczęśliwego rozkazu odwołującego, Bóg pozwoli nam zwyciężyć.
„Żegnaj, Panie Marszałku; nie podawaj się do dymisyi, skoro Petit-Pierre zostaje na stanowisku.

Petit — Pierre“.

— A teraz — spytał Petit-Pierre, składając list — jaki dzień obieramy?
— Czwartek, 31 maja — rzekł margrabia Souday, myśląc, że termin najbliższy będzie najlepszy — o ile, oczywiście, księżna, pani na to się zgodzi.
— Nie, nie — wtrącił Gaspard. — Pan margrabia wybaczy, ale wydaje mi się, że lepiej wybrać noc z niedzieli na poniedziałek, 4 czerwca. W niedzielę, po sumie, chłopi we wszystkich parafiach zgromadzą się w krużgankach kościelnych i kapitanowie, bez obudzenia podejrzeń, będą mogli z całą swobodą zawiadomić ich o rozkazie.
— Podzielam najzupełniej pańskie zdanie — rzekł Petit-Pierre. — A więc niech będzie noc z 3 na 4 czerwca.
I niezwłocznie zredagował następujący rozkaz dzienny:
„Postanowiwszy nie opuszczać prowincyi Zachodu i powierzyć się ich wierności tylokrotnie wypróbowanej, liczę na Pana, że wszelkie kroki potrzebne zostaną przedsięwzięte i, że powstanie wybuchnie w nocy z 3 na 4 czerwca.
„Wzywam do siebie wszystkich ludzi serca. Bóg nam dopomoże do ocalenia ojczyzny; żadne niebezpieczeństwo, żadne trudy mnie nie zniechęcą; ukażę się na miejscu pierwszego zgromadzenia“.
Tym razem Petit-Pierre podpisał: „Marya Karolina, Regentka Francyi“.
Los rzucony! — zawołał Petit-Pierre. — Teraz trzeba zwyciężyć, albo umrzeć! Przedewszystkiem zaś — dodał, wskazując swój rozkaz — rzecz najważniejsza, żeby to dostało się niezwłocznie do rąk wodzów dywizyi, trzeba tem zniweczyć złe wrażenie, jakie wywarły polecenia z Nantes.
— Niestety! — rzekł Gaspard — dałby Bóg, żeby ten nieszczęsny rozkaz dotarł do wsi w porę, by pohamować pierwszy ruch tak, żeby cała siła ześrodkowała się w drugim! Obawiam się, że będzie inaczej, boję się, że wielu dzielnych padnie ofiarą swojej odwagi i swego odosobnienia.
— Dlatego też, panowie, nie należy tracić jednej minuty napróżno — rzekł Petit-Pierre — i posługiwać się nogami, zanim uciekniemy się do pomocy rąk. Pan Gaspard uprzedzi wodzów dywizyi w górnem i dołnem Poitou. Pan margrabia Souday uczyni to samo w kraju Retz i Mauges. Pan, kochany Ludwiku Renaud, porozumie się ze swoimi Bretończykami. A!... ale kto podejmie się teraz zanieść moją depeszę do marszałka? Jest w Nantes, a wasze twarze, panowie, są tam tak dobrze znane, że nie mogę żadnemu z was powierzyć tej misyi.
— Ja — oddawała się Berta, która usłyszała w alkowie, gdzie spoczywała z siostrą, szmer głosów i wstała — czy nie jest bo jeden z przywilejów mego stanowiska adjutanta?
— Tak, zapewne; ale twój strój, kochane dziecko — odparł Petit-Pierre — nie przypadnie może do smaku panom Nantejczykom, jakkolwiek, mojem zdaniem, jest śliczny.
— To też nie moja siostra pójdzie do Nantes — rzekła Marya, zbliżając się z kolei — tylko ja, jeśli księżna pani pozwoli. Przywdzieję strój chłopski i zostawię waszej królewskiej wysokości jej pierwszego adjutanta.
Berta chciała się sprzeciwić, ale Petit-Pierre, pochylając się do jej ucha, szepnął:
— Zostań, droga Berto! pomówimy o panie baronie Michel i snuć będziemy piękne projekty, którym on sprzeciwiać się nie będzie, jestem pewien.
Berta oblała się rumieńcem, spuściła głowę i pozwoliła siostrze zabrać list, przeznaczony dla marszałka.




XI.
Który wyjaśnia, w jaki sposób i dlaczego baron Michel postanowił udać się do Nantes.

Baron Michel de la Logerie, pod wrażeniem słów Petit-Pierre’a i niespodziewanego oświadczenia Maryi, które niweczyło najdroższe jego nadzieje, wpadł w rozpacz.
Rozumiał, że uczucie, jakie Berta okazywała mu z taką swobodą, rozłączało go z Maryą skuteczniej, niż uczyniłaby odraza tej ostatniej. Wyrzucał sobie, że zachęcał Bertę milczeniem i tą swoją głupią nieśmiałością; ale daremnie się łajał, nie posiadał potrzebnej siły ducha, by sprostować pomyłkę, która godziła w uczucie, droższe dlań niż życie. Nie miał dostatecznej stanowczości, by doprowadzić do wyjaśnienia szczerego i kategorycznego, i uważał za rzecz zupełnie niemożliwą powiedzenie tej pięknej pannie, której może zawdzięczał ocalenie życia: „Panno Berto, ja nie panią kocham“.
Przez cały wieczór szukał sposobności, by pomówić z Maryą; ale Marya unikała go z taką samą gorliwością, z jaką on usiłował się do niej zbliżyć, tak, że w końcu musiał zaniechać myśli zwrócenia się do niej z prośbą o pośrednictwo, jak to był zamierzył.
Zresztą straszne słowa: „Nie kocham pana! dźwięczały mu nieustannie w uszach, jak dzwon żałobny. Skorzystał zatem z chwili, w której nikt, nawet Berta, nie zwracał na niego uwagi i udał się, a raczej uciekł, do swego pokoju. Tu rzucił się na wiązkę słomy, którą Berta przygotowała dla niego swemi białemi rękami, ale głowę miał w ogniu, a serce takie wzburzone, że niebawem wstał i, korzystając z bezsenności, zaczął szukać pomysłu. Po trzech kwadransach usilnej pracy wyobraźni, nareszcie pomysł znalazł.
A polegał on na tem, że to, co nie dało się powiedzieć, można było napisać. Ale, chcąc stąd wyciągnąć jakąś korzyść, Michał nie powinienby być przy odczytaniu przez Bertę listu, który odsłoni jej tajemnicę jego serca. Ludzie natury nieśmiałej nietylko sami nie lubią się rumienić, ale nadto obawiają się wywołać rumieniec na twarzy innych.
Z tych refleksyi wysnuł Michał taki wniosek, że powinien opuścić Banloeuvre, chwilowo oczywiście, albowiem, skoro położenie zostanie należycie wyjaśnione, nic mu nie przeszkodzi powrócić, by zająć miejsce obok tej, którą kocha. Margrabia Souday, zezwoliwszy na jego związek z Bertą, nie może mu odmówić ręki Maryi, skoro się dowie, że to ją, nie zaś Bertę kocha protegowany Petit-Pierre’a. Nie było żadnego powodu do odmowy.
Nabrawszy otuchy po takiem rozumowaniu, Michał wyszedł na dziedziniec i zabrał się do zdejmowania drągów, zamykających bramę wjazdową. W chwili, gdy zdjął jeden i miał już zdejmować drugi, spostrzegł pod szopą, z prawej strony bramy, stóg słomy, który się poruszał, a z tej słomy wysunęła się głowa Jana Oullier’a.
— Do kroćset! — mruknął niechętnie — ranny ptaszek z pana, panie Michel!
Istotnie, w tejże chwili zegar na wieży kościelnej w poblizkiej wiosce wydzwonił drugą.
— Czy pan ma jakie polecenie do spełnienia? — pytał dalej Jan Oullier.
— Nie odparł młody baron, albowiem zdawało mu się, że oko Wandejczyka przenika do najgłębszych tajników jego duszy — nie, ale mam silny ból głowy i i chciałem spróbować, czy powietrze nocne mnie nie orzeźwi.
— Uprzedzam pana jednak, że mamy dokoła wartę, i że, jeśli pan nie zna hasła, mogłoby pana spotkać nieszczęście.
— Mnie?
— Zarówno pana, jak każdego innego: z odległości dziesięciu kroków można nie poznać, że pan jest tutaj gospodarzem domu.
— Ale pan zna to hasło?
— Oczywiście.
— Niechże pan zatem mi je powie.
Jan Oullier potrząsnął głową.
— To rzecz margrabiego Souday’a; niech pan idzie do niego, niech mu pan oznajmi, że pan chce wyjść i że w tym celu potrzebne jest panu hasło, a on je panu powie... o ile uzna za stosowne.
Michał, oczywiście, nie poszedł za tą radą i, zbity z tropu, usiadł na przewróconem do góry dnem korycie, które zastępowało ławkę przy bramie wewnętrznej dziedzińca. Pogrążył się ponownie w zadumie — przemyśliwał nad wynalezieniem wiarogodnej wymówki do opuszczenia Banloeuvre. Jan Oullier wsunął się ponownie w swoja słomę, ale, jakkolwiek słoma się nie poruszała, Michał dostrzegł w stogu otwór, w którym błyszczało coś, co było niewątpliwie okiem Jana Oullier’a. Młodzieniec nie mógł się nawet łudzić, że zdoła oszukać oko tego czujnego stróża.
Michał szukał jeszcze upragnionej wymówki, gdy rozpaliły się na widnokręgu pierwsze promienie jutrzenki, ozłociły dach słomiany budynku i zabarwiły blaskami opalowymi szyby wązkich okien.
Stopniowo, dokoła Michała budziło się życie; rozległ się ryk wołów, dopominających się o paszę; owce beczały niecierpliwie i wysuwały szare pyski poprzez kraty drzwi owczarni, wyrywając się w pole; kury zeskakiwały z grzędy i przeciągały się, gdacząc, na gnojowisku; gołębie wychodziły z gołębnika i siadały na dachu, gruchając odwieczny hymn miłości, kaczki wreszcie, prozaiczniejsze, uszykowały się długim rzędem przed bramą wjazdową, przepełniając powietrze przeraźliwym wrzaskiem, mającym niewątpliwie wyrazić zdumienie, na widok bramy tak mocno zamkniętej, skoro im było tak pilno lecieć unurzać się w kałuży.
Na te różne odgłosy, tworzące koncert poranny dobrze zorganizowanego folwarku, otworzyło się z cicha okno tuż nad głową Michała, i w oknie tem ukazało się oblicze Petit-Pierre’a. Ale nie dostrzegł młodego barona; wzniósł oczy w niebo i stał pogrążony bądź w myślach swoich, bądź we wspaniałości widowiska, jakie roztaczało się przed jego oczyma na widnokręgu.
Oczy każdego, a zwłaszcza księżnej, nieprzyzwyczajonej do widoku wschodzącego słońca, byłyby olśnione płomienistemi smugami, jakie król dnia zsyłał na równinę; a w blasku tych płomieni iskrzyły się, niby tysiące drogich kamieni, osypane kroplami rosy, drżące liście na drzewach w lesie; niewidzialna ręka podnosiła z lekka zasłonę oparów, rozpostartą nad doliną, odsłaniając stopniowo, jak wstydliwa dziewica, jej piękności, jej wdzięki, jej przepych.
Petit-Pierre przez czas jakiś wpatrywał się z zachwytem w czarodziejski obraz, poczem, opierając głowę na dłoni, szepnął ze smutkiem:
— Niestety! ci, którzy mieszkają w tym ubogim, pozbawionym wszelkich wygód, domu, są jednakże szczęśliwsi ode mnie!
Pod wpływem tego zdania, niby pod uderzeniem różdżki czarodziejskiej, rozjaśniło się w mózgu młodzieńca i zabłysła w nim myśl a raczej wymówka, której daremnie szukał od dwóch godzin. Siedział cicho przytulony do muru i wstał dopiero wtedy, gdy okno zamknęło się i mógł być pewien, że nie będzie widziany.
— Panie — rzekł do Jana Oullier’a, idąc prosto do szopy — Petit-Pierre wyglądał oknem.
— Widziałem go — odparł Wandejczyk.
— Mówił do siebie; czy pa,n słyszał, co powiedział?
— Nic mnie to nie obchodziło i dlatego nie słuchałem.
— A ja, siedząc bliżej, słyszałem mimowoli.
— I cóż?
— Otóż nasz gość uważa, że ma mieszkanie niemiłe i niewygodne; istotnie, brak tu wszystkiego, co, skutkiem przyzwyczajeń arystokratycznych, stanowi dlań przedmioty pierwszej potrzeby. Czy nie mógłby pan, za moje pieniądze, oczywiście, dostarczyć Petit-Pierro’owi tych przedmiotów?
— A to skąd, proszę ja pana?
— A no, z najbliższego miasteczka, z Légé, albo z Machecoul’u.
Jan Oullier potrząsnął głową.
— Niepodobna — odparł.
— A to dlaczego? — spytał Michał.
— Dlatego, że zakupywanie w tej chwili przedmiotów zbytku w miejscach, które mi pan wskazuje, gdzie ani jeden czyn, ani jeden giest pewnych ludzi nie ujdzie uwagi, obudziłoby niebezpieczne podejrzenia.
— Nie mógłby pan zatem udać się do Nantes? — zapytał Michał.
— Nie odparł sucho Jan Oullier — po nauczce, jaką otrzymałem w Montaigu, stałem się ostrożny, nie opuszczę swego stanowiska; ale — dodał z lekką ironią — skoro panu potrzebne świeże powietrze na wyleczenie się z bólu głowy, dlaczego pan nie wybierze się do Nantes?
Wobec takiego pomyślnego obrotu sprawy Michał zarumienił się po uszy; niemniej jednak drżały obawy, że w ostatniej chwili wybieg może się nie udać.
— Może pan ma słuszność — wyjąkał — ale i ja się boję.
— Co? taki zuch, jak pan, nie powinien obławiać:się niczego — rzekł Jan Oullier, który wstał z legowiska i, otrząsając się ze słomy, skierował się ku bramie, jak gdyby nie chcąc dać młodzieńcowi czasu do namysłu.
— W takim razie... — zaczął Michał.
— No, co tam jeszcze? — spytał Jan Oullier, zniecierpliwiony.
— Pan wyjaśni przyczyny mego wyjazdu panu margrabiemu i przeprosi w mojem imieniu...
— Pannę Bertę? — rzekł Jan Oullier szyderczo. — Niech pan będzie spokojny.
— Powrócę jutro — rzekł Michał, wychodząc za bramę.
— O! niech się pan baron nie śpieszy. Jeśli nie jutro, to pojutrze — ciągnął dalej Jan Oullier, zamykając ciężką bramę za młodzieńcem.
Odgłos tej zamykającej się za nim bramy odbił się bolesnem echem w sercu Michała; myślał w tej chwili nietyle o trudnościach położenia, z którego pragnął się wydostać, ile o rozłące z tą, którą kochał. Zdawało mu się, że ta brama nawpół spróchniała, jest z bronzu i że w przyszłości spotka ją zawsze między słodkiem obliczem Maryi a sobą. I, gdyby się nie obawiał drwin Jana Oullier’a — nie miał już teraz żadnych wątpliwości, że stary gajowy jest mu bardzo nieżyczliwy — byłby zapukał do tej bramy i powrócił, by przynajmniej raz jeszcze ujrzeć swoją słodką Maryę.
Oddalił się tedy, niebardzo wiedząc, w jaką stronę kieruje swe kroki. Stało się, że wszedł na drogę, wiodącą do Légé, i naraz rozległ się turkot kół; Michał odwrócił głowę i ujrzał dyliżans, który jechał z Sables d’Olonne do Nantes. Widok wehikułu położył koniec jego wahaniom — zatrzymał dyliżans, wsiadł i w kilka godzin później był w Nantes. Tu pośpieszył do oberży, zamknął się we wskazanym przez gospodarza pokoju i oddał się zupełnej rozpaczy. Płacząc rzewnie, zastanawiał się, czy nie najlepiej byłoby powrócić niezwłocznie do Banloeuvre, rzucić się do nóg Petit-Pierre’a i prosić, by zechciał być jego pośrednikiem i wyjaśnić wszystko.
Wyrzucał sobie, że nie uczynił tego rano i że kierował się obawą zranienia dumy Berty. Ten bieg myśli przypomniał mu, z natury rzeczy, cel, a raczej pretekst podjętej podróży; należało zakupić niektóre przedmioty zbytku wiejskiego, mające dla obojętnych usprawiedliwić jego nieobecność; po załatwieniu zaś tych sprawunków trzeba było napisać straszny list, który był jedynym, prawdziwym powodem jego podróży do Nantes. Michał uznał nawet, że od tego listu powinien zacząć. Powziąwszy to postanowienie, usiadł przy stole bez straty czasu i napisał list następujący, na który padało z pod powiek tyle łez, ile wybiegało z pod pióra wyrazów:

„Szanowna Pani!

„Powinienem być najszczęśliwszym człowiekiem, a jednakże serce moje jest rozdarte! a jednakże zapytuję siebie, czy nie lepiej byłoby umrzeć, aniżeli znosić cierpienia, przez jakie przechodzę!
„Co Pani pomyśli, co powie, gdy list ten oznajmi Pani to, czego przed Nią dłużej ukrywać nie mogę, i okazując się zupełnie niegodnym Jej dobroci dla mnie? Muszę być uzbrojony we wspomnienie Jej życzliwości, w świadomość wspaniałomyślności i szlachetności Jej duszy, zwłaszcza zaś w myśl, że właśnie istota, która jest Pani najdroższa na świecie, nas rozłącza, bym miał odwagę uczynić to wyznanie.
„Panno Berto, kocham Maryę; kocham ją całą mocą serca swego! kocham ją tak, że bez niej już żyć nie mogę! Kocham ją tak, że w chwili, kiedy dopuszczam się względem Pani winy, którą charakter mniej podniosły uważałby może za krwawą obelgę, wznoszę ku Pani błagalnie ręce i mówię: Niech mi Pani pozwoli mieć nadzieję, że zdołam, zdobyć prawo kochania Pani, jak brat kocha siostrę!“
Gdy Michał złożył i zapieczętował list powyższy, zastanowił się dopiero, w jaki sposób mógłby go przesłać Bercie. Nie można było nawet myśleć o powierzeniu go komukolwiek w Nantes; stałoby się to albo zbyt niebezpieczne dla posłańca, gdyby był wierny, albo dla tego, który go wysyłał, gdyby posłaniec byt zdrajcą; Michał mógł tylko powrócić na wieś, znaleźć w okolicach Machecoul’u chłopa, na którego dyskrecyę mógłby liczyć, i czekać w lesie na odpowiedź, stanowiącą o jego przyszłości.
Tak też postanowił uczynić. Resztę wieczoru spędził na załatwianiu sprawunków, ułożył wszystkie zakupy w walizie, a do następnego ranka odłożył nabycie konia, który mu był potrzebny do dalszej kampanii, jaką rozpoczął.
Nazajutrz, istotnie, około godziny dziewiątej rano, Michał, na doskonałym normandczyku, z walizką przed sobą na siodle, wyruszał z powrotem do kraju Retz.




XII.
W którym owieczka, mniemając, że wraca do owczarni, wpada w zatrzask.

Był to dzień jarmarku, a napływ wieśniaków na ulicach i bulwarkach w Nantes był wielki; w chwili, gdy Michał stanął na moście Rousseau, przejście było literalnie zatarasowane szeregiem wozów ze zbożem, wózków z jarzynami, koni, mułów, chłopów, chłopek, a wszyscy mieli w koszykach, w workach, do siodła przytwierdzonych, w blaszankach artykuły spożywcze, które znosili dla zaopatrzenia miasta.
Niecierpliwość Michała była taka wielka, że nie zawahał się wjechać w ten tłum; wtem ujrzał wychodzącą z tłoku w stronę przeciwną młodą dziewczynę, na której widok drgnął. Ubrana, jak inne wieśniaczki w strój prosty, taka była podobna do Maryi, że młody baron nie mógł powstrzymać okrzyku zdumienia. Chciał niezwłocznie zawrócić; ale, na nieszczęście, ruch, jaki powstał w tłumie, gdy zatrzymał konia, wywołał taką burzę przekleństw i wrzasków, że Michał nie miał odwagi stawić im czoła; pozwolił tedy koniowi swemu iść naprzód, złorzecząc w duchu przeszkodom, które tamowały mu drogę; skoro tylko jednak przebył most, zeskoczył z konia i zaczął szukać wzrokiem, komu mógłby go powierzyć, sam bowiem postanowił powrócić, by się upewnić, że Wzrok go nie mylił, i dowiedzieć, po co też Marya przybyła do Nantes.
Nagle, głos nosowy, właściwy żebrakom we wszystkich krajach, poprosił go o jałmużnę. Michał odwrócił się żywo, albowiem wydało mu się, że głos ten nie jest mu nieznany. Jakoż ujrzał, opartych o ostatni słup mostu Rousseau, dwóch ludzi, o postaci takiej charakterystycznej, że nie mogli nie wyryć się w jego pamięci: byli to Aubin Krótka-Radość i Trigaud Robaczywy, którzy na razie mieli, jak się zdawało, na celu, tylko wyzyskiwanie litości przechodniów, ale, według wszelkiego prawdopodobieństwa, znaleźli się tam też w celu, nie obcym interesom politycznym, a nawet handlowym kmotra Jakóba.
Michał zbliżył się do nich żywo.
— Poznajecie mnie? — spytał.
Aubin mrugnął okiem.
— Dobry panie — rzekł — ulituj się nad biednym woźnicą, któremu koła własnego wozu odcięły nogi na stoku do kaskady Baulgé.
— Dobrze, dobrze, poczciwy nieboraku — odparł Michał zrozumiawszy, i wsunął do szerokiej łapy Trigaud’a złotą monetę.
— Jestem tutaj z rozkazu Petit-Pierre’a — szepnął — pilnujcie mi konia przez kilka minut; muszę załatwić coś bardzo ważnego.
Aubin skinął głową na znak zgody, a baron Michel rzucił mu na ręce cugle swego konia i zawrócił do miasta.
Na nieszczęście, jeśli droga śród tłumu była trudna dla jeźdźca, nie była bynajmniej łatwiejsza dla piechura. Michał napróżno rozpychał się łokciami, wsuwał się między ludzi, narażał się dziesięć razy na przejechanie przez wozy z sianem i z kapustą; musiał w końcu zrezygnować i iść wraz z prądem, tak, że gdy dotarł do miejsca, gdzie ujrzał młodą wieśniaczkę, już jej tam, oczywiście, nie było. Domyślając się, że podobnie, jak towarzyszki, skierowała się ku targowi jarmarcznemu, udał się również w tamtą stronę, przyglądając się wszystkim mijającym go wieśniaczkom z taką baczną ciekawością, że narażał się na drwinki, a nawet omal nie na kłótnie. Wszelako ani jedna ze spotykanych wieśniaczek nie była tą, której szukał. Przebiegł przez cały plac targowy i ulice przylegające i nie dostrzegł nikogo, przypominającego urocze zjawisko z mostu Rousseau...
Zniechęcony, myślał już o powrocie do swego konia, gdy na rogu ulicy du Château, w odległości jakich dwudziestu kroków, ujrzał spódnicę w czerwone pasy i kwiaty, i pelerynkę z wełny popielatej, która pobudziła tak bardzo jego ciekawość. Chód młodej dziewczyny w stroju prosta, czym był to niewątpliwie wytworny chód Maryi; jej to kibić, smukła i gibka, zarysowywała się pod fałdami grubego materyału; jej włosy jasne wydobywały się bujną falą z pod czepeczka, te włosy, które, splecione w grube warkocze, tylokrotnie budziły podziw Michała.
Niepodobna było się omylić, młoda wieśniaczka i Marya stanowiły jedną i tę samą osobę, a Michał był tak silnie o tem przekonany, że nie śmiał wyprzedzić chłopki, by jej się przyjrzeć z blizka, i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Ten manewr strategiczny wystarczył, by mu dowieść, że się nie omylił. Po co Marya przybyła do Nantes? Dlaczego przybyła w tem przebraniu? Oto pytania, które Michał sobie zadawał, nie mogąc ich rozstrzygnąć; zebrał się na odwagę, i miał już zaczepić młodą dziewczynę, gdy ujrzał, że, przybywszy przed dom pod nr. 17 na ulicy du Château, pchnęła drzwi tego domu, nie zamknięte widocznie, i znikła w nich.
Michał pobiegł do tych drzwi, ale tym razem były zamknięte. Młody baron stanął w progu w bolesnem osłupieniu, nie wiedząc, co począć i mniemając, że śnił. Nagle uczuł, że ktoś uderzył go z lekka w ramię; drgnął, odwrócił się i ujrzał notaryusza Loriota.
— Jakto! pan tutaj? — zapytał ten tonem najwyższego zdumienia.
— I cóż w tem takiego dziwnego, że ja jestem w Nantes, panie Loriot? — zapytiał Michał.
— Niech pan mówi ciszej i niech pan nie stoi przed temi drzwiami, jak gdyby pan chciał tu wrosnąć; radzę uczciwie.
— Ależ, panie Loriot, jakaż mucha cię ukąsiła? Wiedziałem, że jesteś ostrożny, ale nie miałem pojęcia, że aż do tego stopnia.
— Nigdy nie można być dosyć ostrożnym, Przechadzajmy się, rozmawiając, to jedyny sposób, żeby na nas nie zwrócono uwagi. — Poczem, ocierając chustką w kraty potem oblane czoło, dodał: — Jak ja się znów strasznie kompromituję!
— Przysięgam, panie Loriot, że nie rozumiem ani słowa z tego, co pan chce mi powiedzieć — odparł Michał.
— Nie rozumiesz, co chcę ci powiedzieć, nieszczęśliwy młodzieńcze? Nie wiesz zatem, że jesteś w spisie osób podejrzanych i że wydano rozkaz zaaresztowania ciebie?
— A więc niechże mnie aresztują! — rzekł Michał niecierpliwie, usiłując sprowadzić znów notaryusza naprzeciwko domu, w którym znikła Marya.
— A! niech pana zaaresztują? Przyjmuje pan tę nowinę wesoło! Ale może pan jest filozofem. Muszę jednak oznajmić panu, że ta sama nowina, która panu wydaje się taka obojętna, wywarła na pani baronowej takie wrażenie, iż, gdyby nie to nasze przypadkowe spotkanie, niezwłocznie po powrocie do Légé wyruszyłbym szukać pana. Nie mogę bowiem ukryć przed panem, że duszę pani baronowej szarpie zgryzota, a serce jej trawi niepokój.
— O Boże! co pan mówi! — westchnął boleśnie Michał, którego notaryusz ugodził w najsłabszą stronę serca.
— Wszak pan wie dobrze, czem pan jest dla matki, nie zapomniał pan, sądzę, jaką pieczołowitą miłością otaczała pana zawsze. Niechże pan zatem sam osądzi, jakie pani baronowa znosi męczarnie, wiedząc, że pan codziennie naraża się na straszne niebezpieczeństwa! Nie mogę bowiem ukryć przed panem, że uważałem sobie za obowiązek uprzedzić matkę o pańskich zamiarach i powiedziałem jej wyraźnie, że wydaje mi się, iż pan jest bardzo rozkochany w pannie Bercie de Souday i zamierza ją poślubić...
— Masz tobie, i ten także! — mruknął Michał, a głośniej dodał z widocznem zaniepokojeniem: I cóż moja matka odpowiedziała?
— A no, to, co odpowiadają wszystkie matki, gdy jest mowa o małżeństwie, którego nie chcą... Ale czy pan rozważył dobrze to, co pan zamierza uczynić?
— Czyżby pan podzielał uprzedzenia mojej matki, a może pan wie coś niemiłego o pannach de Souday?
— Bynajmniej! bynajmniej! Przeciwnie, uważam te panny, które znam od dzieciństwa, za najcnotliwsze, najgodniejsze szacunku z całej okolicy, i to, pomimo obmowy złych języków, pomimo śmiesznego przezwiska, jakie im nadano... Tylko winienem, jako notaryusz obu rodzin, upomnieć pana, żeby pan był rozważny, żeby się pan dobrze namyślił...
— Kochany panie Loriot przerwał Michał — margrabia Souday oddał mi rękę swojej córki, sprawa zatem skończona.
— O! w takim razie rzecz inna — rzekł pan Loriot. — Wobec tego mogę dać panu już tylko jedną radę: małżeństwo, zawarte wbrew woli rodziców, jest zawsze czynem doniosłości niemałej. Niech pan trwa w powziętym zamiarze, ale niech pan pojedzie do matki. Nie należy dawać jej powodu do użalania się na niewdzięczność, trzeba wpłynąć na nią, żeby się pozbyła niesłusznych uprzedzeń... Czy pan mi przyrzeknie, że pan to uczyni?
— Przyrzekam, przyrzekam — odparł młodzieniec, który czuł wprawdzie całą słuszność słów notaryuszia, ale któremu pilno było pozbyć się go, albowiem obawiał się, że Marya wyjdzie z domu, gdy on będzie rozmawiał z Loriot’em.
— Dobrze — rzekł notaryusz — zresztą jedynie w Logerie będzie pan bezpieczny; tylko opinia, jaką cieszy się pani baronowa, może pana uchronić od skutków pańskiego postępowania. Od pewnego czasu popełnia pan szaleństwa, o które niktby pana nie posądzał; musi pan sam to przyznać.
— Przyznaję — odpowiedział Michał zniecierpliwiony.
— Tego tylko chciałem. Grzesznik, spowiadający się, jest już w połowie nawrócony. A teraz żegnam pana; muszę jechać o jedenastej.
— Pan wraca do Légé?
— Tak, z młodą damą, którą mają niebawem przyprowadzić do mnie do hotelu, inaczej byłbym najchętniej panu ofiarował miejsce w swoim kabryolecie.
— Ale nadłoży pan jakie pół mili drogi, żeby mi oddać przysługę, nieprawda?
— Oczywiście i to z największą przyjemnością, kochany panie Michale odparł notaryusz.
— W takim razie, błagam pana, niech pan wstąpi do Banloeuvre i odda ten list pannie Bercie.
— Dobrze; ale, na Boga — rzekł notaryusz z przerażeniem — niech mi go pan wręczy ostrożnie! Zapomina pan ciągle, w jakich jesteśmy okolicznościach, a ja konam ze strachu.
— Istotnie, widzę, kochany panie Loriot, że pan nie może ustać na miejscu; na widok nadchodzących ku nam ludzi, zeskakuje pan z chodnika, jak gdyby nieśli w zanadrzu dżumę. Co panu jest?
— Co mi jest? — odparł notaryusz, zniżając głos. — Wpakowali mi, wbrew mojej woli, cztery funty prochu do kieszeni! Chodzę po bruku cały drżący; na widok zapalonego cygara dostaję gorączki! A teraz do widzenia! Niech mnie pan usłucha i powróci do Logerie.
Michał, pewny, że list jego będzie doręczony do Banloeuvre, pożegnał notaryusza z zadowoleniem i wpatrzył się bacznie w dom, z którego, po kilku chwilach, wyszła młoda chłopka. Tylko — nie była sama. Towarzyszył jej młodzieniec w długiej bluzie, silący się na ruchy wieśniacze. Jakkolwiek szybko minęli Michała, nie zwracając na niego uwagi, niemniej dostrzegł, że arystokratyczna twarz tego młodzieńca stanowiła osobliwą sprzeczność z jego strojem; dostrzegł też, że Marya śmiała się i nie chciała mu oddać koszyka, który niosła na ręku, a o który on prawdopodobnie prosił, chcąc jej ulżyć ciężaru.
Hydra zazdrości wgryzła się w serce Michała i nieborak, przekonany, zwłaszcza po okrutnych słowach, jakie mu szepnęła Marya, że pod osłoną tego przebrania mogła się ukrywać równie dobrze intryga miłosna, jak intryga polityczna — oddalił się spiesznie w stronę mostu Rousseau, to jest w kierunku zupełnie przeciwnym temu, w jakim udała się Marya z towarzyszem. Tłum już się był rozproszył, Michał przeto z łatwością dotarł do krańca bulwarku, ale tu daremnie szukał wzrokiem Aubin’a, Trigaud’a i swego konia: wszyscy trzej znikli.
Michał był taki wzburzony, że nie pomyślał przez chwilę nawet szukać ich w okolicy; postanowił iść piechotą i skierował się w stronę Saint-Philbert-de-GrandLieu. Złorzecząc Maryi, bolejąc nad zdradą, której padł ofiarą, zdecydował się usłuchać rady pana Loriot’a, to jest, powrócić do Logerie i rzucić się w objęcia matki, zwracając ku niej serce, nietyle na skutek napomnień notaryusza, ile pod wpływem tego, co widział.
Dotarł do wzgórza Saint-Colombin i nie słyszał, że dwaj żandarmi szli za nim od pewnego czasu.
— Proszę o papiery legitymacyjne! — odezwał się brygadyer, minąwszy go i obejrzawszy od stóp do głowy.
— Papiery legitymacyjne? — powtórzył ze zdumieniem Michał, do którego po raz pierwszy w życiu zwrócono się z żądaniem podobnem. — Ależ ja nie mam przy sobie żadnych papierów.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że nie przypuszczałem, iż w drodze z zamku mego do Nantes mogę potrzebować paszportu.
— A jak się nazywa pański zamek?
— La Logerie.
— Nazwisko pańskie?
— Baron Michel.
— Baron Michel de la Logerie?
— Tak jest.
— W takim razie, jeśli pan jest baronem Michel’em de la Logerie, aresztuję pana — rzekł brygadyer.
I, zanim młodzieniec pomyślał o ucieczce — co byłoby może możliwe z uwagi na położenie górzyste — brygadyer pochwycił go za kołnierz, a żandarm, stronnik równości wobec prawa, zabrał się do zakładania mu ręcznych kajdanków.
Operacya ta trwała zaledwie kilka sekund, dzięki osłupieniu jeńca i sprawności żandarma, poczem dwaj przedstawiciele siły zbrojnej zaprowadzili barona Michl’ra do Saint-Colombin, gdzie zamknęli go w lochu, przylegającym do koszar stojącego tam załogą wojska, a służącym za więzienie tymczasowo.




XIII.
W którym Trigaud wykazuje, że, gdyby był na miejscu Herkulesa, dokonałby prawdopodobnie prac dwadzieścia cztery, zamiast dwudziestu.

Godzina była mniej więcej czwarta po południu, gdy Michał, wprowadzony do aresztu załogi Saint-Colombin, zaczął się rozglądać i mógł należycie ocenić przyjemności lokalu, jaki mu przeznaczono. Wchodząc do lochu, zrazu nie widział nic — oczy jego, przyzwyczajone do olśniewającego światła na dworze, nie mogły na razie nic rozróżnić dokoła; stopniowo dopiero przywykały do ciemności.
Wówczas to więzień przekonał się, że przebywał w miejscu, które niegdyś służyło za tłocznię, gdzie wyrabiano jabłecznik, a miało dwanaście stóp kwadratowych obszaru. Loch, położony w połowie nad, a w połowie pod ziemią, otoczony był grubymi, mocnymi murami; miejsce podłogi zastępowało gliniaste błoto, sufit składał się z belek, bardzo blizko jedna drugiej ułożonych.
Zazwyczaj światło dzienne wpadało do tego schronienia przez duże owalne okno, znajdujące się na poziomie ziemi; wszelako, stosownie do potrzeb okolicznościowego przeznaczenia dawnej tłoczni, okno to zostało od wewnątrz zabite mocnemi deskami, a od zewnątrz zasłonięte olbrzymim kamieniem młyńskim, umieszczonym pionowo. Przez otwór, znajdujący się na środku kamienia, a odpowiadający wyższej części okna, wpadał do wnętrza lochu słaby promień światła, którego jeszcze dwie trzecie pochłaniała barykada z desek, tak, że blady blask oświetlał tylko środek lochu.
Na tym środku właśnie znajdowały się resztki przyrządu do wytłaczania jabłecznika, a Michał, usiadłszy na kamiennem korycie, zaczął rozmyśliwać nie nad losem, jaki go tak niespodziewanie spotkał, ale nad tem, kim mógł być ów młodzieniec w bluzie, który towarzyszył Maryi.
Pozostawmy młodego barona udręczeniom zazdrości, a zobaczmy, co działo się w innych częściach koszar załogi Saint-Colombin.
Załoga, złożona z oddziału piechoty, stała tam dopiero, co prawda, od dni kilku. Generał Dermoncourt, powróciwszy z wyprawy do lasu Machecoul’u, uznał budynek w Saint-Colombin za bardzo dogodny dla pomieszczenia załogi, albowiem położony był na drodze, wiodącej z Saint-Colombin do Saint-Philibert-do-Grand-Lieu i o dwieście kroków od drogi z Nantes do Sables-d’Olonne. Nadto zaś, wzniesiony na ruinach ze szczątków fortecy z czasów feodalnych, stał na wyniosłości, z której roztaczał się widok na całą okolicę. Generał pozostawił tam dwudziestu żołnierzy, a ci mieścili się w wielkiej izbie i w stodole, z których składał się budynek. Izba położona była tuż nad lochem, gdzie umieszczono Michała.
Około godziny szóstej wieczorem, żołnierze, którzy stanowili niewielką załogę, siadywali zwykle przed domem, na stęporach do ubijania ziemi, pozostawionych pod ścianami. Było to ulubione miejsce ich siesty, gdzie rozkoszowali się dobroczynnem ciepłem, jakie zsyła zachodzące słońce, i wspaniałemi perspektywami iskrzącego się w dali jeziora Grand-Lieu, którego powierzchnia, zabarwiona promieniami słonecznymi, podobna bywała o tej porze do olbrzymiego zaróżowionego całunu. U stóp żołnierzy wiła się droga do Nantes, podobna do szerokiej wstęgi śród zieleni, która, o tej porze roku zaścielała równinę. Musimy wyznać, że nasi bohaterowie w czerwonych spodniach stokroć więcej uwagi zwracali na to, co się działo na tej drodze, niż na przepych widowiska, jakie przed nimi roztaczała przyroda.
— Patrzcie! — odezwał się naraz jeden z żołnierzy — a to co tam idzie?
— Dudarz i zmierza, do nas — rzekł inny.
— Co, to dudarz? — wtrącił trzeci. — Tobie — zdaje się chybia, że jesteś jeszcze w Bretanii? Dowiedz-że się, że tutaj niema dudarzy.
— A więc cóż on niesie na plecach, jeśli nie swój instrument?
— Istotnie, to jest, jego instrument — zapewnił czwarty żołnierz — ale tym instrumentem jest katarynka.
— Dziwna katarynka! — odparł pierwszy. — A ja ci mówię, że to jego sakwa; przecież po mundurze widzisz, że to żebrak.
— Aha! sakwa, która ma oczy i nos, jak ty! Przypatrz-że się!
— To poprostu człowiek, który niesie drugiego człowieka na ramionach — odezwał się teraz kapral.
— Kapral ma słuszność — oświadczyli chórem żołnierze.
— Ja mam zawsze słuszność; najpierw, jako wasz kapral, a potem, jako wasz zwierzchnik; a jeśli kto ma jeszcze jakie wątpliwości, to przekona się niebawem o prawdzie słów moich, bo oto nasi ludzie nadchodzą tutaj.
Istotnie, żebrak, który stał się powodem powyższej wymiany zdań, a w którym czytelnicy nasi poznali już Trigaud’a, podobnie, jak w dudach, katarynce i sakwie poznali jego przewodnika Aubin’a, skręcił na lewo i zmierzał ku żołnierzom. Niebawem też stanął przed nimi i wyciągnął rękę.
— Kapralu, powiedzieliście słusznie, że to człowiek, który niesie drugiego człowieka na ramionach.
— Nie, omyliłem się — odparł kapral.
— Jakto?
— Bo niesie tylko połowę człowieka.
Żołnierze roześmieli się chórem z tego dowcipu kaprala.
— Ten się nie rujnuje na spodnie, co?
— A jeszcze mniej na buty! — wtrącił kapral, wywołując nowy wybuch wesołości żołnierzy.
— Jacy oni szpetni! — zauważył jeden z żołnierzy. — Możnaby pomyśleć, słowo honoru, że to małpa siedzi na niedźwiedziu.
Podczas tych żartów Trigaud stał bez ruchu, z ręką wyciągniętą, nadając twarzy wyraz, który miał budzić współczucia. Krótka-Radość natomiast, w charakterze mówcy spółki, powtarzał swoim głosem nosowym:
— Bądźcie miłosierni, litościwi panowie, bądźcie miłosierni dla biednego woźnicy, któremu własny wóz obciął nogi! Może chociaż kawałek chleba!
— Dobrze, dostaniesz chleba, nieboraku — odparł kapral — zupy, a z zupą, jeśli starczy, i kawałek mięsa. A ty, co nam dasz wzamian, hę?
— Litościwi panowie, będę się za was modlił — odpowiedział Krótka-Radość.
— To nie może zaszkodzić — rzekł kapral — zapewne, to nie może zaszkodzić; ale to nie wystarczy. Słuchaj, nie masz tam jakiej facecyi w zanadrzu?
— Co pan chce przez to powiedzieć? — spytał Krótka-Radość, udając niewiniątko.
— Chcę powiedzie, że, jakkolwiek szpetne z was szpaki, niemniej umiecie może gwizdać jakie ładne melodye. W takim razie, muzyką zapłacicie za chleb, za zupę i za mięso.
— Aha! rozumiem. Tego się nie odmawia, panie oficerze! — rzekł Aubin, pochlebiając swemu interlokutorowi. — Jeśli pan będzie dla nas litościwy, czyż to nie słuszne, że my, odwdzięczając się, będziemy się starali zabawić nieco pana i pańskie towarzystwo?
— Zabaw nas tedy, bo nudzimy się dyabelnie w tym twoim łajdackim kraju!
— A więc, postaramy się pokazać coś, czego panowie nigdy jeszcze nie widzieli.
Żołnierze, zaciekawieni, otoczyli żebraków w milczeniu, a Krótka-Radość, który dotychczas siedział na ramionach Trigaud’a, poruszył nogami, na znak, że chce być złożony na ziemi; Trigaud zaś, ze zwykłem biernem posłuszeństwem dla woli swego pana, posadził go na kawałku muru, nawpół zarośniętym pokrzywami.
Tak siedząc, Krótka-Radość podniósł z ziemi kamień i podał go Trigaud’owi. Ten zaś, nie czekając na dalsze polecenia, ścisnął kamień w palcach, poczem otworzył dłoń na które, ukazał się kamień na proch zamieniony.
— A to, ci Herkules! — zawołał kapral.
Trigaud, z całym spokoje, popisywał się w dalszym ciągu swoją siłą. Pochwycił dwóch żołnierzy za pasy ładownicy, podniósł ich powoli, potrzymał przez kilka minut w powietrzu, poczem postawił na ziemi, z zupełną swobodą. Żołnierze wynagrodzili go grzmiącymi oklaskami. Następnie Trigaud poprosił dwóch innych żołnierzy, żeby siedli okrakiem na ramionach pierwszych i podniósł wszystkich czterech z mało co większym wysiłkiem niż poprzednio dwóch. Dalej, wydobywszy z kieszeni podkowę, Trigaud zgiął ją we dwoje, jak człowiek zwykły złożyłby pas rzemienny. Po każdej takiej sztuce Trigaud zwracał na Aubin’a oczy, które żebrały o uśmiech, a Krótka-Radość, skinieniem głowy dawał znak, że jest zadowolony.
— Dotąd zarobiłeś, tylko zupę — rzekł wreszcie — teraz trzeba zasłużyć na nocleg. Bo, nieprawda, litościwi panowie, że, jeżeli mój kolegia dokaże jeszcze większego cudu, dacie nam wiązkę słomy i kącik w stajni, żebyśmy mogli spocząć?
— Najpierw, niech pokaże sztukę, a potem pogadamy! — zawołali chórem żołnierze.
— Czy macie tutaj, pano wie, wielki kamień, a może tarcicę dębową, coś, co waży tysiąc dwieście, albo tysiąc pięćset?
— Jest kamień młyński, który umieściliśmy przed oknem lochu — odezwał się jeden z żołnierzy.
— Dlaczego odrazu nie dom? — spytał kapral. Nie pamiętacie, że ledwie mogliście go poruszyć w sześciu i to z pomocą lewara?
— Zresztą tego kamienia ruszać nie wolno — odezwał się sierżant — zwłaszcza, że w lochu jest więzień.
Krótka-Radość mrugnął na, Trigaud’a, a ten, nie troszcząc się o to, co mu powiedział sierżant, skierował się do olbrzymiego kamienia.
— Nie słyszeliście, co wam powiedziałem? — zawołał sierżant, podnosząc głos i zatrzymując Trigaud’a za rękę. — Nie wolno tego ruszać!
— Dlaczego? — odezwał się Aubin. — Jeśli poruszy kamień z miejsca, to go znów na miejsce położy, niech pan będzie spokojny.
— A, no, ostatecznie — rzekł sierżant, niewątpliwie niemniej od innych ciekawy widzieć, w jaki sposób żebrak upora się z tem zadaniem herkulesowem — pozwalam na swoją odpowiedzialność.
Trigaud skorzystał z pozwolenia; zbliżył się do kamienia, a pochwyciwszy go rękoma u podstawy, oparł ramię na środku i potężnym wysiłkiem próbował go podnieść. Ale olbrzymi głaz ciężarem swoim wyżłobił ziemię, na której spoczywał, wrył się na jakie pięć cali, i to koryto, które sobie w ten sposób wytworzył, a do którego przyległ, paraliżowało wysiłki Trigaud’a. Aubin, który, czołgając się na pękach i na kolanach, zbliżył się do koła, utworzonego przez żołnierzy, zwrócił ich uwagę na przeszkodę, tamującą skuteczność wysiłków olbrzyma, wyszukał płaski kamień i przy jego pomocy usunął ziemię, otaczającą wielki głaz. Poczem Trigaud zabrał się nanowo do dzieła, a szczęśliwszy tym razem, podniósł kamień i trzymał go przez kilka sekund na ramieniu, oparłszy go o mur.
Zapał żołnierzy nie miał granic, wydawali okrzyki podziwu, tłoczyli się dokoła Trigaud’a, winszowali mu; ale odniesiony tryumf nie wbił bynajmniej w pychę olbrzyma; pozostał obojętny, jak wół, któremu pozwalają zaczerpnąć oddechu po dokonanej pracy; oczy jego tylko, wpatrzone w oczy Aubin’a, pytały: „Panie, czy jesteś zadowolony?“
Ten zaś, w przeciwieństwie do Trigaud’a, promieniał; niewątpliwie z powodu wrażenia, jakie wywarły na widzach dowody jego siły, a może poprostu dlatego, że udało mu się wykonać bardzo sprytnie obmyślany manewr, gdy cała uwaga obecnych skupiona była na jego towarzyszu. Manewr ten zaś polegał na tem, że Aubin podsunął pod olbrzymi głaz szeroki płaski kamień, który trzymał w ręku, i umieścił go w taki sposób, że głaz, zasłaniający okno więzienia, spoczywał samym środkiem, a więc utrzymując się w równowadze, na płaskiej powierzchni, i że teraz wystarczyłoby wysiłku dziecka, by go z miejsca poruszyć.
Zaprowadzono obu żebraków do kantyny i tu Trigaud obudził ponownie podziw i wesołość żołnierzy; połknąwszy bowiem olbrzymią misę zupy, zjadł, a raczej pożarł z niesłabnącym apetytem cztery porcye wołowiny i trzy wielkie bochenki chleba.
Aubin Krótka-Radoiść siedział tymczasem pogrążony w zadumie, co zwróciło uwagę żołnierzy.
— Słuchaj-no — zwrócił się do niego kapral — jesz i pijesz kosztem swego towarzysza; to niesprawiedliwie i zdaje mi się, że winieneś nam jaką śpiewkę, choćby jako zapłatę za tę ucztę.
— Niewątpliwie! — potwierdził sierżant.
— Śpiewkę! śpiewkę! — zawołali żołnierze — na zakończenie zabawy.
— Hm! — odezwał się Krótka-Radość — umiem ja śpiewek niemało.
— A więc tem lepiej!
— Tak; ale może nie przypadną panom do smaku.
— Byleby nie kantyczki, wyklinające dyabła; każda inna nas ubawi; nie jesteśmy wybredni w Saint-Colombin.
— Im śpiewka będzie pocieszniejsza, tem będzie przecież zabawniejsza — zauważył filozoficznie jeden z żołnierzy.
— Skoro jadłem wasz chleb i piłem wasze wino, odezwał się Krótka-Radość — nie mam prawa wam odmówić; ale, powtarzam, zdaje mi się, że moje, piosenki nie przypadną wiam do smaku.
I zaczął:

Do broni hej! Na widnokręgu tam
Złowrogą wartę czy widzicie?
Zwycięski bój godami będzie wam,
Więc z pieśnią na śmierć lub na życie!
Zwycięski bój godami będzie wam!

Zbliżają się błękitne bataliony...
Wesoło, bracia! Niech podejdzie wróg!
Rozpoczniem wnet bojowy tan szalony,
Pokotem legną, tu, u naszych nóg!
My z królem, chłopcy, a zaś z nami Bóg!

Krótka-Radość skończył na tem. Po zdumieniu, jakie wywołały pierwsze jego słowa, nastąpiły okrzyki oburzenia; dziesięciu żołnierzy rzuciło się na niego, a sierżant, pochwyciwszy go za gardło, przewrócił go na podłogę.
— Ach! ty kanalio! — krzyknął — nauczę ja ciebie przychodzić do nas i wyśpiewywać pochwały na cześć zbójów!...
Ale, zanim podoficer dokończył zdania, Trigaud, z okiem roziskrzonem gniewem, utorował sobie drogę śród napastników, odepchnął podoficera i stanął przed towarzyszem w postawie takiej groźnej, że żołnierze zawahali się i przez kilka chwil stali w milczeniu. Ale wnet, rumieniąc się, że trzyma ich w szachu człowiek nieuzbrojony, dobyli szabel i rzucili się na żebraków.
— Zabijmy ich! zabijmy! — krzyczeli — to szuanie.
— Żądaliście ode mnie piosenki; uprzedziłem was, że moje piosenki mogą wam się nie podobać! — krzyczał Krótka-Radość głosem, który panował nad wrzawą. — Nie trzeba było nalegać. Czego się oburzacie?
— Jeśli umiesz tylko takie piosenki, jakiej nam tu dałes próbkę — rzekł sierżant — w takim razie jesteś buntownikiem i aresztuję ciebie.
— Umiem piosenki, przypadające do smaku ludziom wioskowym, z których jałmużny żyję. Nie taki biedny kaleka, jak ja, i taki idyota, jak mój towarzysz, są niebezpieczni. Niech nas pan aresztuje, skoro taka pańska wola, ale tacy jeńcy, jak my, zaszczytu panom nie przynoszą.
— Dobrze, dobrze; ale tymczasem prześpicie się w ciupie! Kłopotaliście się o przytułek na noc, chłopczyki, będziecie go mieli z mojej łaski! Dalej, wziąć ich, zrewidować i do klatki!
Ale, ponieważ Trigaud zachował groźną postawę; przeto nikt nie śpieszył się z wykonaniem rozkazu podoficera.
— Jeśli się nie poddacie dobrowolnie — odezwał się widząc to, sierżant — poślę po parę nabitych karabinów i zobaczymy, czy wasza skóra jest niedostępna dla kul.
— Słuchaj, Trigaud, widzisz, chłopcze — rzekł Krotka-Radość — trzeba się poddać; zresztą, bądź spokojny! nasze uwięzienie nie będzie długie; nie dla takich nędzarzy, jak my, budowane są takie piękne więzienia.
— Doskonale! — zawołał sierżant, bardzo zadowolony z pokojowego obrotu sprawy — zrewidują was, a jeśli nie znajdą nic podejrzanego, jeśli zachowacie się grzecznie przez całą noc, może was uwolnimy jutro rano.
Zrewidowano tedy obu żebraków i znaleziono przy nich tylko kilka sztuk drobnej monety, co umocniło sierżanta w nastroju pobłażliwym.
— Faktycznie — odezwał się, wskazując Trigaud’a ten bałwan jest niewinny i nie widzę, dlaczego miałbym go pakować do aresztu.
— Nie licząc — wtrącił żołnierz Pinguet — że, jeśli go weźmie chętka, jak jego prapradziada Samsona, potrząśnięcia murami, runą na nasze głowy.
— Masz słuszność, Pinguet — odparł — sierżant tembardziej, że jesteś tego samego zdania, co ja. No, przyjacielu, zabieraj się, a żwawo!
— O! litościwy panie, niech nas pan nie rozłącza — odezwał się Krótka-Radość płaczliwym głosem — nie możemy się obejść wzajemnie bez siebie, on chodzi za mnie, ja widzę za niego.
— Patrzcie — ich! — zauważył jeden z żołnierzy — niczem kochankowie.
— Nie — odparł sierżant Aubin’owi — spędzisz noc w ciupie za karę, a jutro oficer dyżurny postanowi co z twoim kadłubem zrobić. Dalej, w drogę, a żwawo!
Dwaj żołnierze zbliżyli się, żeby schwycić Aubin’a, lecz ten, ze zwinnością, o którą nikt nie posądzałby tego kaleki, wskoczył na ramiona Trigaud’a, który ruszył spokojnie w stronę lochu, pod eskortą żołnierzy. Po drodze Aubin przyłożył usta do ucha towarzysza i szepnął mu kilka, słów. Trigaud złożył go przede drzwiami lochu, sierżant pchnął kalekę i Aubin wleciał do więzienia, tocząc się, niby wielka kula.
Poczem żołnierze wyprowadzili Trigaud’a poza bramę wjazdową i zamknęli ją za nim.
Trigaud — stał przez kilka chwil, bez ruchu, oszołomiony, jak gdyby nie wiedząc, co ze sobą począć. W końcu ruszył w stronę wioski Saint-Colombin.




XIV.
Klucz od pól.

W jakie dwie godziny po uwięzieniu Aubin’a, żołnierz, stojący na warcie na wzgórzu Saint-Colombin, usłyszał turkot kół wozu, wjeżdżającego drogą pod górę; stosownie do rozkazu, krzyknął: „Kto tam?“ gdy zaś wóz zbliżył się, żołnierz kazał mu stanąć.
Wóz, a raczej woźnica, usłuchał. Kapral i czterej żołnierze wyszli z koszar, by obejrzeć i wóz i woźnicę. Wóz, naładowany sianem, podobny był do wszystkich wozów, jakie przejeżdżały drogą do Nantes; woźnica objaśnił, że jedzie do Saint-Philbert z sianem dla swego pana; dodał, że jedzie nocą, żeby nie tracić czasu, takiego cennego w tej porze roku, i podoficer kazał go przepuścić.
Ale wóz, zaprzężony w jednego konia, zatrzymał się w punkcie takim prostopadłym, że wszelkie wysiłki konia i woźnicy nie zdołały ruszyć wozu z miejsca.
— Czy to ma sens obarczać tak biedne zwierzę! — rzekł kapral. — Widzicie przecież, że wasz koń ma ciężar dwa razy większy, niż zdolny jest unieść.
— Jaka szkoda — odezwał się jeden z żołnierzy — że sierżant wygnał tego byka, którego mieliśmy tutaj! zaprzęglibyśmy go obok konia, a poruszyłby wóz z pewnością.
— O ile pozwoliłby się zaprzęgnąć — wtrącił inny żołnierz.
Gdyby ten, który powiedział te słowa, mógł widzieć, co się działo z tyłu, za wozem, zrozumiałby niezwłocznie, że, istotnie, Triagud, nie pozwoliłby się zaprzęgnąć, gdyby chciano, żeby, ciągnął wóz naprzód. Nadto zaś żołnierz zdałby sobie sprawę z trudności, z którą walczył koń, nie mogąc pociągnąć wozu; trudność ta bowiem polegała przeważnie na tem, że Trigaud, osłonięty zupełnie ciemnościami, uczepił się drąga drewnianego, przytrzymującego siano, przechylił się w tył i nader skutecznie przeciwstawiał swoją siłę sile konia.
— Czy chcecie, żebyśmy wam dopomogli? — spytał kapral wieśniaka.
— Niech-no pan poczeka, spróbuję jeszcze sam — odparł woźnica, który skierował wóz nieco w bok, tak, że stanął w miejscu mniej spadzistem, poczem wziął konia za uzdę i zaciął go potężnie batem, zachęcając przytem zwierzę głosem; żołnierze wtórowali woźnicy okrzykami. Koń wyprężył wszystkie cztery nogi, krzesząc z kamieni tysiące iskier, poczem upadł, a w tejże chwili, jak gdyby koła natrafiły na przeszkodę, która zachwiała ich równowagą, wóz pochylił się w lewo i runął wzdłuż budynku.
Żołnierze rzucili się ku przodowi wozu, śpiesząc oswobodzić konia od zaprzęgu. Stąd wynikło, że nie spostrzegli Trigaud’a, który, zadowolony z wyniku, do jakiego przyczynił się potężnie, włażąc pod wóz i unosząc go swemi herkulesowemu ramionami, odchodził spokojnie i znikł za płotem.
— Czy chcesz, żebyśmy ci dopomogli podnieść wóz? spytał kapral chłopa. — Tylko trzeba będzie, żebyś poszedł po drugiego konia.
— O! nie — odparł woźnica. — Dosyć czasu będzie jutro! To widocznie Pan Bóg nie chce, żebym jechał dalej; nie trzeba się sprzeciwiać Jego woli.
Co rzekłszy, chłop zarzucił lejce na grzbiet konia, wsiadł na oklep i odjechał, pożegnawszy żołnierzy przyjaznem „dobranoc“.
W oddaleniu dwustu kroków od tych koszar tymczasowych przyłączył się do niego Trigaud.
— No, co — zapytał chłop — dobrze urządziłem, jesteś zadowolony?
— Tak — odparł Trigaud — tak właśnie kazał kum Aubin Krótka-Radość.
— A więc szczęść Boże! Ja odprowadzę konia tam, skąd go wziąłem. Ale, skoro woźnica obudzi się jutro i zacznie szukać swego siana, toż się zdziwi, gdy je znajdzie tam, na górze!
— Powiesz mu, że to dla dobra sprawy — odpowiedział Trigaud — i zmilknie.
Pożegnali się. Ale Trigaud nie oddalił się; wałęsał się w dalszym ciągu w okolicy, dopóki zegar w Saint-Colombin nie wybił jedenastej; wówczas powrócił na wzgórze, trzymając chodaki w ręku i, po cichutku, nie zwracając uwagi warty, zdołał podejść do okna więzienia. Tu wyciągnął powoli siano z wozu i rozesłał je na ziemi, tak, że utworzyła się warstwa bardzo gruba; poczem opuścił ostrożnie na tę warstwę kamień młyński, zasłaniający okno, pochylił się do tego okna, połamał deski, które je zamykały od wewnątrz, wyciągnął Aubin’a, popychanego z tyłu przez Michała, a następnie i jego samego. Poczem, umieściwszy obu na swoich ramionach, Trigaud, ciągle boso, pomimo olbrzymiej postaci swojej i podwójnego ciężaru, jakim był obarczony, oddalił się cicho, jak kot, chodzący po kobiercu. Gdy uszedł z jakie pięćset kroków, przystanął, nie dlatego, żeby był zmęczony, ale dlatego, że tak chciał Aubin Krótka-Radość.
Michał zsunął się na ziemię, wydobył z kieszeni garść pieniędzy, między którymi były i sztuki złota, i złożył je na szerokiej dłoni Trigaud’a. Trigaud zamierzał zsypać pieniądze do kieszeni dwa razy szerszej, niż jego dłoń, ale Aubin go powstrzymał.
— Oddaj to panu rzekł — my nie bierzemy z dwóch rąk.
— Jakto! z dwóch rąk? — zapytał Michał.
— Tak; nie zobowiązaliśmy pana osobiście tak bardzo, jak pan może przypuszcza — rzekł Aubin.
— Nie rozumiem was, mój przyjacielu.
— Paniczu młody — zaczął znów kaleka — teraz, kiedy jesteśmy już na wolności, wyznam szczerze, że okłamałem pana nieco przed chwilą, gdym panu powiedział, że pozwoliłem się wsadzić do ciupy jedynie dlatego, żeby pana z niej wydobyć; ale trzeba mi było pomocy pana, inaczej nie byłbym mógł wznieść się do okna, a potem wydobyć z lochu pana! Skoro zaś, dzięki pańskiej dobrej woli i silnym łapom mego przyjaciela Trigaud’a, nasza ucieczka dokonała się bez przeszkód, muszę panu wyznać, że pan tylko zamienił jedną niewolę na inną.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że przed chwilą był pan w więzieniu wilgotnem i niezdrowem, że teraz jest pan śród pól, pod niebem pogodnem i spokojnem, ale że niemniej jest pan w więzieniu.
— W więzieniu?
— A przynajmniej więźniem.
— Więźniem czyim?
— Moim, do licha!
— Waszym? — roześmiał się Michał.
— Tak, na razie. Niech się pan śmieje, ale jest pan więźniem, dopóki pana nie oddam w ręce, które się o pana dopominają.
— A jakież to ręce?
— Co do tego, to pan już zobaczy sam... Spełniam tylko zlecenie, ani mniej, ani więcej. Nie trzeba rozpaczać, tyle tylko mogę panu powiedzieć; można było wpaść gorzej, niż pan.
— Ależ nareszcie...?
— A więc, w imię przysług, jakie mi wyświadczono i opłacając suto mego nieboraka Trigaud’a, powiedziano mi: „Uwolnijcie pana barona Michel’a i przyprowadźcie go do mnie“. Uwolniłem pana, panie baronie, i prowadzę pana.
— Słuchajcie — rzekł młodzieniec, który nie rozumiał nic z tego, co mu mówił oberżysta z Montaigu — tym razem macie całą moją sakiewkę, ale w zamian zaprowadźcie mnie na drogę do Logerie, gdzie chcę być jeszcze dzisiaj.
Michał mniemał, że jego dwaj wybawcy uznali, iż nagroda nie była na wysokości przysługi, jaką mu oddali.
— Panie — odpowiedział Aubin, z całą godnością, na jaką mógł się zdobyć — mój kum Trigaud nie może przyjąć od pana tej nagrody, skoro został zapłacony, żeby spełnił coś wprost przeciwnego temu, czego pan od niego żąda. Co zaś do mnie, nie wiem, czy pan mnie zna, ale w każdym razie dam się poznać. Jestem uczciwym kupcem, który, skutkiem pewnych różnic w zapatrywaniach, naraził się rządowi i został zmuszony do porzucenia swego interesu. Ale, jakkolwiek nędzna jest w tej chwili moja powierzchowność, niemniej niech pan sobie zapamięta, że ja wyświadczam przysługi ale ich nie sprzedaję.
— Ale dokądże, u dyabła, będziecie mnie prowadzili? — zapytał Michał, zdumiony taką wygórowaną drażliwością oberżysty z Montaigu.
— Niech pan zechce iść z nami, a przyrzekam, że, zanim godzina upłynie, będzie pan wiedział.
— Jesteście silniejsi, nie posiadam broni odparł młody baron — muszę zatem być posłuszny... Ale powiedzcie mi przynajmniej nazwisko osoby, która wam poleciła zająć się mną i przyprowadzić mnie do niej.
— Zabroniono mi stanowczo — odpowiedział Aubin Krótka-Radość — ale, nie przekraczając rozkazów, jakie otrzymałem, mogę panu powiedzieć, że ta osoba jest dla pana zupełnie przyjaźnie usposobiona.
Krew ścięła się lodem w sercu Michała. Przyszła mu na myśl Berta. Biedny chłopiec przypuszczał, że panna de Souday odebrała już jego list, że do żywego dotknięta, zraniona wilczyca czeka na niego, a jakkolwiek wyjaśnienia, jakie musiały, za widzeniem się z nią, nastąpić, były mu przykre, niemniej czuł, że odmówić ich nie mógł.
— Dobrze — rzekł już, wiem, kto na mnie czeka.
— Pan wie?
— Tak: panna, de Souday.
Aubin Krótka-Radość nie odpowiedział, ale spojrzał na Trigaud’a wzrokiem, który mówił: „Zgadł, dalibóg!“ Michał podchwycił i zrozumiał to spojrzenie.
— A teraz dalej w drogę — rzekł.
— Postaramy się, żeby pan nie kaleczył sobie nóg o ciernie i nie zatapiał ich w tej przeklętej glinie, która funtami obciąża nasze buty.
Przeszedłszy przez drogę, zagłębili się w las, a zaledwie uszli sto kroków, Michał usłyszał rżenie konia teraz zrozumiał ostatnie słowa Aubin’a.
— Mój koń! — zawołał młodzieniec, nie usiłując nawet ukryć radosnego zdumienia.
— Czy pan przypuszczał, żeśmy go panu ukradli? — zapytał Aubin.
— Jakże więc się stało, że nie znalazłem was w miejscu, gdzie wam konia powierzyłem?
— A no, — odparł Aubin — opowiem panu: dokoła nas zaczęli wałęsać się ludzie, którzy przypatrywali nam się z zajęciem takiem wielkiem, że nas zaniepokoiło; a ponieważ ludzie ciekawi nie przypadają nam do smaku, godziny zaś mijały, a pan nie wracał, przeto postanowiliśmy odprowadzić konia do Banloeuvre, gdzie przypuszczaliśmy, że pan powróci, jeśli pana nie zaaresztują... Po drodze zaś, ukryci w poblizkim lesie, widzieliśmy, jak pan się dostał w ręce żandarmów.
Michał dosiadł konia, poczem wrócili na gościniec — Trigaud, niosąc, jak zwykle, Aubin’a na ramionach — i niebawem znaleźli się na rozdrożu, na którego widok młody baron drgnął: przez to rozdroże przechodził owego wieczora, kiedy po raz pierwszy odprowadzał Bertę. W chwili, gdy, minąwszy rozdroże, podróżni skręcali na ścieżkę, prowadzącą do chaty Tiniguy’ego, gdzie, mimo późnej godziny nocnej, błyszczało światło, z za płotu, ciągnącego się wzdłuż ścieżki, wybiegło stłumione wołanie.
Aubin odpowiedział niezwłocznie przyciszonym krzykiem.
— To wy, gospodarzu Aubin? — spytał głos kobiecy, a jednocześnie biała postać ukazała się nad płotem.
— Tak, ale kto wy jesteście?
— BRzyna, córka Tinguy’ego; nie poznajecie mnie?
— Rozyna! — zawołał Michał, a obecność młodej dziewczyny utwierdziła go w mniemaniu, że był oczekiwany przez Bertę.
Krótka-Radość zsunął się ze zwinnością małpy z ramion Trigaud’a i zbliżył się do płotu ruchami skaczącej ropuchy, Trigaud zaś pozostał na straży Michała.
— Widzisz, moja mała — rzekł Aubin — w nocy wszystkie koty szare. Ale — ciągnął dalej, zniżając głos — dlaczego nie jesteś u siebie, gdzie miałaś na nas czekać?
— Dlatego, że w domu są ludzie, i że nie możecie zaprowadzić tam, piana Michel’a.
— Ludzie? Co? to ci przeklęci błękitni wszędzie włażą załogą?
— To nie żołnierze są u nas, tylko Jan Oullier, który przez cały dzień chodził po okolicy i siedzi teraz w chacie z ludźmi z Montaigu.
— A co oni robią?
— Gawędzą. Idźcie do nich; wypijcie kieliszek z nimi i rozgrzejcie się trochę.
To rzekłszy, skierowała się w stronę, gdzie czekał Michał, strzeżony przez Trigaud’a.
— To ty, Rozyno! to ty! — zawołał Michał, podnosząc głos, skoro tylko spostrzegł siostrę mleczną, idącą ku niemu śród ciemności. A gdzie panna Berta?
— Panna, Berta?
— Tak.
— Nie wiem — odparła Rozyna z prostotą, która nie pozwoliła wątpić o szczerości tych słów.
— Jakto! nie wiesz? — powtórzył młodzieniec.
— Zdaje mi się, że jest w Souday.
— A więc nie widziałaś jej dzisiaj?
— Co to, to nie, panie Michale! Wiem tylko, że miała iść dzisiaj do zamku z panem margrabią; ale ja byłam przez ten czas w Nantes.
— W Nantes! — zawołał młodzieniec — byłaś w Nanieś, dzisiaj?
— Tak. O dziewiątej rano przechodziłyśmy przez most Rousseau.
— Mówisz my?
— Naturalnie, skoro towarzyszyłam pannie Maryi.
— A gdzież jest panna Marya?
— Na wysepce Jonchére, dokąd mam pana zaprowadzić.
— Masz mnie zaprowadzić do niej? — zawołał Michał, nie posiadając się z radości. — Prędzej, prędzej, Rozyno, na miłość boską, nie traćmy czasu.
— Ależ i owszem; ale, żeby właśnie było prędzej, czy nie zechciałby pan wziąć mnie na konia?
— Z całą chęcią! — odparł Michał. — Wsiadaj, a żywio!
— Już Wsiadam! Tylko niech mi pan poda rękę — odparła Rozyna, opierając stopę w chodaku na nodze młodzieńca, a wskoczywszy lekko na siodło, dodała: No, jestem. A teraz na prawo.
Michał usłuchał, nie troszcząc się już o Aubin’a i Trigaud’a. Dla niego istniała już teraz na świecie tylko Marya.
— Ale — rzekł, ujechawszy kawałek drogi w milczeniu — w jaki sposób panna Marya dowiedziała się, że zostałem zaaresztowany przez żandarmów?
— A, ba! to trzeba opowiedzieć wszystko od początku... Więc, dzisiaj rano, o świcie, panna Marya przybyła do Souday, pożyczyła ode mnie sukni świątecznych i powiedziała: „Rozyno, pójdziesz ze mną...“ I poszłyśmy, niosąc koszyki z jajkami, jak prawdziwe chłopki. W Nantes, gdy ja sprzedawałam jajka, panienka załatwiała swoje interesy.
— A cóż to były za interesy? spytał Michał, a przed jego oczyma przesunęła się, jak widmo, twarz młodzieńca, przebranego za wieśniaka.
— O! tego to nie wiem, panie Michale... Później, ponieważ panienka była zmęczona, więc poprosiłyśmy pana Lorio’a, notaryusza z Légé, żeby nas odwiózł w swoim kabryolecie. Po drodze, zatrzymaliśmy się, żeby dać koniowi owsa, gdy notaryusz gawędził z notaryuszem, my poszłyśmy do ogrodu, bo wszyscy przechodnie bardzo się przyglądali panience, która naprawdę jest przecież za ładna na chłopkę. W ogrodzie panienka zaczęła czytać list, nad którym płakała gorącem i łzami..
— List? — spytał Michał.
— Tak, list, który pan Loriot wręczył jej w drodze.
— Mój list! — szepnął Michał — przeczytała mój list do jej siostry!... Boże! Boże!
I osadził konia na miejscu, nie wiedział bowiem, czy ma się cieszyć, czy martwić z takiego obrotu rzeczy.
— No, co pan robi? — spytała Rozyna, nie rozumiejąc przyczyny przystanku.
— Nic, nic — odparł Michał, puszczając cugle koniowi.
Koń ruszył kłusem, a Rozyna opowiadała dalej:
— Płakała tedy nad tym listem, aż tu naraz wołają nas z za płotu; patrzymy, a to Krótka-Radość i Trigaud; opowiadają nam, co się panu przytrafiło, i pytają panieńki, co zrobić z koniem, którego im pan zostawił. Co się stało wtedy z panienką, aż strach! Rozpłakała się jeszcze bardziej, niż kiedy czytała list, była, jak nieprzytomna, i tyle nagadała Aubin’owi... a on przecież niemało zawdzięcza panu margrabiemu... że, nakłoniła go, by spróbował wydobyć pana z rąk żołnierzy. Ale ma też pan przyjaciółkę w panience, panie Michale, aż miło!
Michał nie posiadał się z radości; serce biło mu, jak młotem.
— Ale — spytał — dlaczego panna Marya nie czeka na mnie w domu twego ojca, Rozyno?
— Taki miałyśmy zamiar, panie baronie, i wysiadłyśmy też przed naszą chatą, a panienka powiedziała, że pójdziemy do Souday piechotą; kazała też panienka Aubin’owi, żeby pana koniecznie do nas przyprowadził i nie pozwolił panu iść do Banloeuvre, zanim się pan ze mną nie zobaczy. Ale, jak na złość! nasza chata, taka pusta od śmierci biednego ojca, była przez cały wieczór pełna, jak oberża. Najpierw pan margrabia i panna Berta zatrzymali się u nas, wracając do Souday; potem Jan Oullier zwołał wodzów z całej parafii! To też o zmierzchu, panna Marya, która się ukryła na strychu, poprosiła mnie, żebym ją zaprowadziła do jakiego miejsca, gdzie mogłaby rozmówić się z panem bez świadków, jeśli Aubin zdoła pana uwolnić. Ale wnet staniemy nieopodal młyna w Saint-Philbert i zobaczymy jezioro Grand-Lieu.
Michał uprzytomnił sobie teraz jasno, że zbliża się wyjaśnienie położenia, w jakie się mimowoli wplątał. Marya wiedziała już, że miłość jego dla niej jest taka potężna, iż dla niej nie cofnął się przed odrzuceniem związku z jej siostrą; nie obraziła się, skoro oddala mu taką przysługę, narażając nawet swoją dobrą sławę. Jakkolwiek nieśmiały, powściągliwy i wcale nie zarozumiały był Michał, niemniej wydało mu się niemożliwe, iżby Marya, wyzywając tak opinię publiczną, narażając się na gniew ojca, na wyrzuty siostry, by uwolnić człowieka, którego miłość i nadzieje znała, mogła odmówić pożądaniom tej miłości i urzeczywistnieniu tych nadziei. Widział przyszłość swoją zasnutą jeszcze chmurami, ale chmurami barwy różowiej.
Naraz koń zaczął schodzić z pagórka, wznoszącego się od strony południowo-wschodniej jeziora Grand-Lieu, którego powierzchnia lśniła się jak zwierciadło ze stali.
— Jesteśmy na miejscu? — spytał Michał Rozyny.
— Tak — odparła, zsuwając się z konia. — A teraz, niech pan idzie za mną.
Michał z kolei zsiadł z konia i weszli oboje w łozinę, gdzie baron przywiązał wierzchowca do pnia wierzby; następnie uszli jeszcze ze sto kroków przez gąszcz giętkich gałęzi i znaleźli się w przystani jeziora, Rozyna wskoczyła do niewielkiej łódki o plaskiem dnie, Michał wszedł za nią i niebawem odbili od brzegu.
— Ale, słuchaj — spytał Michał — czy znajdziesz śród tej ciemności wysepkę Jonehére?
— Niech pan spojrzy — odparła Rozyna — czy pan nic nie widzi na wodzie?
— Owszem — odparł młodzieniec — widzę, jakby gwiazdę.
— A więc to panna Marya trzyma tę gwiazdę w ręku; usłyszała nas pewnie i idzie ku nam.
Michał byłby pragnął wskoczyć do wody i przebyć wpław jezioro, zdawało mu się bowiem, że na łódce nie przepłynie nigdy odległości, która go oddziela od światła, jakkolwiek to światło z każdą minutą stawało się większe i jaśniejsze. Ale, gdy zbliżyli się do wysepki już tak, że mogli odróżnić jedyną wierzbę, która stanowiła jej ozdobę, Michał nie ujrzał Maryi na brzegu: światło rzucały, zapalone przez nią niewątpliwie, kiście trzcinowe.
— Rozyno! — zawołał Michał przerażony, zrywając się w łódce, tak, że omal jej nie przewrócił — nie widzę panny Maryi.
— Bo jest pewnie w szałasie — odparła młoda dziewczyna, przybijając do brzegu. — Niech pan weźmie jedną z tych płonących trzcin, a znajdzie pan szałas na przeciwnym brzegu.
Michał wyskoczył lekko na ziemię, uczynił, jak mu wskazała siostra mleczna, i skierował się śpiesznie w stronę szałasu.
Wysepka Jonchére mogła mieć dwieście lubi trzysta metrów kwadratowych; pokryta była sitowiem w części dolnej, zalanej zawsze, gdy, skutkiem ulewnych deszczów zimowych, podnosił się poziom wód na jeziorze; jedynie przestrzeń, obejmująca z pięćdziesiąt stóp, nieco wzniesiona, wolna była od powodzi. Na tej to przestrzeni stary Tinguy sklecił niewielki szałas, gdzie w długie noce zimowe czyhał na dzikie kaczki.
Do tego to szałasu Rozyna zaprowadziła Maryę. Serce Michała biło tak silnie, że omal mu piersi nie rozsadziło, gdy zbliżał się do szałasu. W chwili, gdy zamierzał położyć rękę na klamce drewnianej, by drzwi otworzyć, zabrakło mu tchu i zawahał się. Podniósł wzrok na kawałek szyby, wprawiony w górną część tych drzwi, a przez tę szybę ujrzał Maryę, siedzącą na wiązce sitowia. Głowę miała spuszczoną na piersi, a Michałowi zdawało się, że w blasku nędznej latarni, palącej się na stołku, widzi dwie łzy iskrzące się na długich rzęsach młodej dziewczyny.
Na myśl, że on to był przyczyną tych dwóch łez, opuściła go zupełnie nieśmiałość, otworzył drzwi i rzucił się do stóp młodej dziewczyny, wołając:
— Maryo, Maryo, ja cię kocham!




XV.
W którym Marya odnosi Pyrrusowe zwycięstwo.

Jakkolwiek Marya postanowiła zapanować nad sobą całą siłą, niemniej wejście Michała było takie nagłe, w głosie jego drgało tyle szczerości, w pierwszym okrzyku tyle miłości błagalnej, że młoda dziewczyna nie mogła oprzeć się wzruszeniu; pierś jej falowała, palce drżały, a łzy, które barom widział zawieszone na rzęsach, spadały po kropli, jak perły na ręce Michała, które ściskały jej dłonie. Na szczęście, rozkochany młodzieniec był sam zanadto wzburzony, by zauważyć to wzruszenie, i Marya zdążyła się opanować, zanim się odezwała.
Odsunęła go łagodnie i powiodła wzrokiem dokoła. Spojrzenie Michała poszło śladem wzroku Maryi, poczem spoczęło ma niej zaniepokojone i pytające.
— Czem się to dzieje, że pan jest sam? — spytała gdzie Rozyna?
— A czem się to dzieje, panno Maryo — rzekł młodzieniec głosem, smutkiem wezbranym — że pani nie raduje się, jak ja, tem naszem spotkaniem?
— O, mój przyjacielu — odparła Marya, kładąc nacisk na ten wyraz — nie masz prawa, zwłaszcza w tej chwili, wątpić, że los twój zajmuje mnie bardzo gorąco.
— Nie! — zawołał Michał, usiłując pochwycić dłonie Maryi, które mu cofnęła — nie, skoro pani zawdzięczam wolność, a według wszelkiego prawdopodobieństwa i życie!
— Ale — przerwała Marya, siląc się na uśmiech — pomimo tego wszystkiego nie powinnam zapominać o naszej samotności; jakkolwiek jestem wilczycą, kochany panie Michale, są pewne konwenanse, z których nigdy wyzwolić się nie należy. Niechże więc pan zechce łaskawie zawołać Rozyny.
Michał westchnął głęboko, lecz nie powstał z klęczek i wielkie łzy stoczyły się po jego policzkach. Marya odwróciła oczy, by łez tych nie widzieć, poczem poruszyła się, jak gdyby chcąc wstać. Ale Michał, zrozpaczony jej chłodem i obojętnością, powstrzymał ją.
— Po co było wyrywać mnie z rąk żołnierzy? — zawołał tonem bolesnego wyrzutu. —Rozstrzelaliby mnie może, co byłoby stokroć lepsze od losu, jaki mnie czeka, jeśli mnie piani nie kocha!
— Michale! Michale! — krzyknęła Marya, a przybierając ton macierzyński, dodała: — Nie mów tak, niedobry dzieciaku. Czy nie widzisz, że doprowadzasz mnie do rozpaczy?
— O, co to panią obchodzi! — rzekł Michał.
— Jakto, więc pan wątpi, że mam dla pana przyjaźń prawdziwą i szczerą?
— Niestety! panno Maryo — odparł młodzieniec ze smutkiem — widocznie uczucie, o któremi mi pani mówi, nie może zadowolić uczucia, jakie pożera moje serce od chwili, kiedy panią ujrzałem, skoro, jakkolwiek pewien jestem tej przyjaźni, moje serce domaga się od pani czegoś więcej.
— To, czego pan żąda ode mnie — odparła Marya z najwyższym wysiłkiem, daje panu Berta; kocha pan tak, jak pan chce być kochany, miłością, na jaką pan zasługuje — mówiła biedna dziewczyna drżącym głosem, stawiając imię siostry, jak ochronę między sobą a tym, którego kochała.
Michał potrząsnął głową i westchnął.
— Och! to nie ona, to nie ona — rzekł.
— Dlaczego — zaczęła znów żywo Marya, jak gdyby nie widziała tego giestu przeczącego, jak gdyby nie słyszała tego krzyku, idącego z serca — dlaczego było pisać do niej ten list, który doprowadziłby ją do rozpaczy, gdyby doszedł jej rąk?
— A więc to pani otrzymała ten list?
— Niestety! tak — odparła Marya — a pomimo wielkiego bólu, jaki mi sprawił, uważam ten zbieg okoliczności za wielkie szczęście!
— Czy pani przeczytała cały? — spytał Michał.
Tak — odparła młoda dziewczyna, spuszczając oczy wobec błagalnego spojrzenia, jakiem obejmował ją Michał — tak, czytałam i dlatego właśnie chciałam z panem pomówić, zanim pan zobaczy się z Bertą.
— Ale czy pani nie zrozumiała z tego listu, że, jeśli kocham Bertę, mogę mieć dla niej tylko uczucie brata?
— Nie, nie — rzekła Marya — zrozumiałam tylko, że mój los byłby straszny, gdybym miała się stać przyczyną nieszczęścia ukochanej siostry!
— A więc! zawołał Michał — czego pani żąda ode mnie?
— Żądam — odparła Marya, składając dłonie — żeby pan poświęcił uczucie, które nie miało czasu zakorzenić się głęboko w duszy pana; żądam, żeby pan się wyrzekł upodobania, którego nic nie usprawiedliwia, żeby pan zapomniał o przywiązaniu, które będzie dla pana daremne, a byłoby fatalne dla nas wszystkich trojga...
— Maryo, żądaj mego życia: mogę się zabić, lub kazać się zabić, nic łatwiejszego, mój Boże! lale nie żądaj, bym cię przestał kochać... Cóż dam swemu biednemu sercu w miejsce miłości, jaką żywi dla pani?
— Tak jednak stać się musi, drogi panie Michale — rzekła Marya słodkim głosem — nigdy bowiem, nie, nigdy nie otrzyma pan ode mnie najlżejszej zachęty do tej miłości, o której pan mówi w liście; przysięgłam.
— Komu?
— Bogu i sobie.
— Och! — zawołał Michał, wybuchając łkaniem — a ja marzyłem, że ona mnie kocha!
Marya mniemała, że, im większe będzie uniesienie Michała, tem ona powinna okazywać więcej chłodu.
— Wszystko, co panu tu mówię — rzekła — nakazuje mi nietylko rozum, ale także szczera życzliwość, jaką mam dla pana. Przychodzę do pana tedy, jak przyjaciółka, i mówię: Zapomnij o tej, która twoją być nie może, Michale, i kochaj tę, która ciebie kocha, tę, której jesteś niejako narzeczonym.
— Przecież pani wie, że te zaręczyny były zupełną niespodzianką; przecież pani wie, że Petit-Pierre pomylił się najzupełniej co do moich uczuć. A pani znała dobrze te uczucia, wypowiedziałem je pani owej nocy, kiedy żołnierze zajęli zamek; byłem u stóp twoich, Maryo! jak teraz; twoja głowa pochyliła się ku mnie; twoje włosy, twoje cudne włosy, twoje włosy ubóstwiane musnęły moje czoło! Źle postąpiłem, że nie powiedziałem Petit-Pierre’owi, kogo kocham. To wina mojej nieśmiałości, którą przeklinam! ale, ostatecznie, nie jest to błąd taki karygodny, żeby mnie miał rozłączyć nazawsze z kobietą, którą kocham, i przykuć do życia tej, której nie kocham!
— Ale dla mnie ten błąd jest nieodwołalny. Cokolwiek nastąpi, choćby pan nawet wyparł się przyrzeczenia, danego w pańskiem imieniu, a potwierdzonego przez pana milczeniem, powinien pan zrozumieć, że nie mogę należeć do pana, i że nigdy nie zdołam rozedrzeć serca ukochanej siostry widokiem mego szczęścia.
— Boże! Boże! jaki ja jestem nieszczęśliwy! — zawołał Michał, ukrył twarz w dłonie i zalał się łzami.
— Tak — mówiła znów Marya — pan cierpi w tej chwili, wierzę; ale trochę dobrej woli, trochę energii, odwagi, przyjacielu! Usłuchaj moich rad, a jestem pewna, że to uczucie stopniowo zgaśnie w sercu twojem. Jeśli trzeba, dla przyśpieszenia wyzdrowienia pańskiego, oddalę się.
— Co? pani się oddali! mam się rozłączyć z panią! Nie, nie, nigdy! Niech mnie pani nie opuszcza, bo, przysięgam, w dniu, w którym pani odjedzie, i ja odjadę również; gdziekolwiek pani się uda, pojadę za panią. Cóżby się ze mną stało, gdybym został pozbawiony widoku pani? Nie, nie, nie, nie oddalaj się, błagam cię, panno Maryo!
— A więc zostanę, ale po to, żeby panu dopomódz do spełnienia obowiązku, a potem, gdy pan będzie szczęśliwy, gdy pan zostanie mężem Berty...
— Nigdy! nigdy! — szepnął Michał.
— Owszem, mój przyjacielu; Berta, bowiem jest daleko odpowiedniejszą ode mnie żoną dla pana; jej uczucie dla pana, wiem o tem dobrze, jest o wiele silniejsze, niż pan może przypuszczać; to uczucie zadowoli, jestem pewna, trawiącą pana potrzebę kochania, a siła i energia, jaką moja siostra jest obdarzona, a jakiej ja nie posiadam, usunie z drogi pana ciernie, których pan sam może nie umiałby usunąć. Jeśli zatem spełni pan ofiarę, będzie ona, niech mi pan wierzy, sowicie wynagrodzona.
Mówiąc to, Marya siliła się na spokój pozorny, a tylko bladość twarzy i gorączkowy blask oczu zdradzały istotny stan jej serca.
— Niech pani tak nie mówi — zawołał Michał, gdy umilkła. — Czy pani przypuszcza, że człowiek może stanowić o biegu uczuć, że można dowolnie niemi kierować, jak rzeką, którą inżynier zmusza do wtłoczenia się w koryto kanału, jak winną latoroślą, którą ogrodnik rozpina, według własnego upodobania na murze? Nie, nie; powtarzam i powtarzać będę setki razy, że ciebie, ciebie jedną tylko kocham, Maryo! Serce moje przepełnione twoim obrazem, już tam dla nikogo innego miejsca niema, choćbym nawet chciał, a ja nie chcę! Boże, Boże! — wołał, wznosząc ręce ku niebu w ostatecznej rozpaczy — co się ze mną stanie, gdy ujrzę panią żoną innego?
— Michale — odparła Marya tonem uroczystym — jeżeli uczynisz to, czego od ciebie żądam, przysięgam ci na wszystko, co mam najświętszego, że, skoro nie mogłam być twoją, nie będę niczyją, poświęcę się Bogu! nie wyjdę zamąż nigdy; całe moje przywiązanie, cała moja tkliwość pozostanie przy tobie; a nie będzie to przywiązanie, zrodzone z miłości pospolitej którą lata mogą zniweczyć, którą przypadek może zabić, ale głębokie, niezmienne przywiązanie siostry do brata, wdzięczność przykuje mnie do ciebie nazawsze; zawdzięczać ci będę szczęście siostry i całe życie będę cię błogosławiła!
— Maryo, miłość dla Berty w obłęd cię wprawia — odparł Michał — zajmujesz się nią tylko; nie myslisz o mnie, chcąc mnie przykuć na całe życie do kobiety, której nie kocham, i stąd skazać na straszne męki. Chcesz mnie nakłonić, bym się ciebie wyrzekł? Ale pomyśl, że jesteś mojem sercem, duszą moją, mojem życiem, ze równie dobrze możesz żądać, bym wyrwał serce a piersi wyparł się duszy własnej; że wyrzec się ciebie, to zgasić szczęście całego życia, zniweczyć istnienie moje u źródła. Jesteś światłem, którego blask sprawia, że, świat jest w oczach moich światem, a gdy przestaniesz świecić nade mną, wpadnę w przepaść, której mrok przejmuję mnie grozą! Przysięgłam ci, Maryo, że od chwili kiedy cię poznałem, kiedy uczułem twoje dłonie orzeźwiające mi czoło pokrwawione, zespoliłaś się ze mną do tego stopnia, że niema we mnie myśli, która nie należałaby do ciebie, że wszystko we mnie do ciebie się zwraca, że, gdyby to serce utraciło twj obraz, przestałoby bić, jak gdyby usunęła się z niego podstawa jego życia... Widzi pani zatem, że me mogę spełnić tego, czego pani ode mnie żąda!
— A jednakże — zawołała Marya, w przystępie ostatecznej rozpaczy — to Berta pana kocha nie ja!
— Jeżeli mnie pani nie kocha, jeżeli oko w oko, dłoń w dłoni będzie pani miała odwagę powiedzieć mi: „Nie kocham pana“, w takim razie wszystko się skończy!
— Co pan przez to rozumie?
— Rzecz bardzo prostą. Zaklinam się na te gwiazdy, błyszczące na niebie, które widzą czystość mojej miłości dla pani, na Boga, który jest ponad temi gwiazdami i wie, że moja miłość dla ciebie jest nieśmiertelna, zaklinam się, że ani ty Maryo, ani siostra twoja nie zobaczycie mnie już nigdy.
— Co mówisz, nieszczęśliwy!
— Mówię, że wystarczy przeprawić się przez jezioro, co jest sprawą dziesięciu minut, wsiąść na konia, stojącego w łozinie i popędzić galopem do pierwszej załogi, co jest sprawą dalszych dziesięciu minut; że wystarczy powiedzieć tej załodze: „Jestem baronem Michel de la Logerie“, a za trzy dni zostanę rozstrzelany.
Z piersi Maryi wyrwał się okrzyk.
— A ja to uczynię — dodał Michał — zaklinam się na te gwiazdy, które patrzą na nas z pod stóp Pana Boga.
I młodzieniec zwrócił się do wyjścia. Marya rzuciła się ku niemu, chwyciła go wpół ramionami, ale sił jej zabrakło, osunęła się do jego kolan.
— Michale — szepnęła — jeśli mnie kochasz tak bardzo, jak mówisz, nie odrzucisz mojej prośby. W imię tej twojej miłości, ja, którą kochasz, błagam cię, nie zabijaj mojej siostry! Bóg ześle na ciebie błogosławieństwo, bo codziennie serce moje wznosić się będzie ku Niemu z prośbą o szczęście dla człowieka, który mi dopomógł uratować istotę najbardziej przeze mnie ukochaną! Michale, zapomnij o mnie, błagam cię, jak o łaskę największą, nie doprowadzaj Berty do rozpaczy!
— Och! Maryo, Maryo! jakaś ty okrutna! — zawołał młodzieniec, chwytając się za włosy — czego o żądasz ode mnie... to będzie moja śmierć!
— Michale, przyjacielu, uczynisz to, o co proszę. — szepnęła Marya głosem łzami zdławionym.
— A więc — chciał powiedzieć „tak“, ale się powstrzymał. — Ach! gdybyś ty przynajmniej cierpiała tak, jak ja cierpię! — zawołał.
Na ten okrzyk najwyższego egoizmu, ale też najwyższej miłości, Marya, oddychając ciężko, nawpół przytomna, pochwyciła Michała oburącz konwulsyjnym uciskiem i głosem urywanym mówiła:
— Powiadasz, że świadomość, iż mam serce rozdarte, jak twoje, byłaby dla ciebie pociechą?
— Tak, tak, och! tak!
— Sądzisz, że piekło stałoby się dla ciebie rajem, gdybyś mnie tam ujrzał przy swoim boku?
— Przyjmuję bez wahania męki wieczne wraz z tobą.
— A więc bądź zadowolony, okrutny dzieciaku! odczuwam wszystkie twoje cierpienia, wszystkie twoje trwogi! jak ty, umieram z rozpaczy na mysl o ofierze, jaką nam nakazuje obowiązek!
— Kochasz mnie zatem, Maryo?
— Och! niewdzięczniku! widzisz moje prośby, moje łzy, męki moje, a miłości mojej nie widzisz!
— Maryo, Maryo! — zawołał Michał, chwiejąc się, bez tchu, nawpół oszalały — zadałaś mi cios śmiertelny cierpieniem, a teraz chcesz, żebym skonał z radości.
— Tak, tak, kocham cię! — powtórzyła Marya — kocham cię! muszę ci powiedzieć te dwa wyrazy, które mnie dławią od tak dawna; kocham cię tak, jak ty mnie kochać możesz; kocham cię tak bardzo, że na myśl o ofierze, jaką spełnić musimy, śmierć wydałaby mi się słodką, gdyby mnie zaskoczyła w chwili, w której ci składam to wyznanie.
I, mówiąc te słowa, Marya mimowoli, jakby przyciągnięta magnetyczną siłą, zbliżyła twarz swoją do twarzy Michała, który patrzył na nią oczyma człowieka w ekstazie, pod wpływem halucynacyi. Jasne włosy dziewczęcia muskały czoło młodzieńca; oddech ich zlewał się w jedno tchnienie i upajał oboje; Michał tracił przytomność, zamknął oczy, usta jego spotkały się z ustami Maryi, a ona, wyczerpana długą walką, w jakiej zmagała się z sobą, uległa porywowi, który ją unosił... Usta ich złączyły się i przez kilka chwil stali pogrążeni w szczęściu bezbrzeżnem...
Marya oprzytomniała pierwsza. Wyprostowała się, odtrąciła Michała i zalała się łzami.
W tej chwili Rozyna weszła do szałasu.




XVI.
W którym baron Michel znajduje, jako podporę, dąb, zamiast trzciny.

Marya zrozumiała, że to Pan zsyła jej pomoc. Czuła bowiem, że teraz, zdradziwszy się, była już, gdyby pozostała sama, na łasce ukochanego. Pobiegła zatem do Rozyny, pochwyciła ją za rękę i spytała:
Co się stało, moje dziecko? co cię sprowadza? Przesunęła dłonie po czole i po oczach: po oczach, żeby zetrzeć łzy, po czole, żeby zetrzeć rumieniec.
— Panienko — rzekła Rozyna — zdaje mi się, że słyszę plusk łódki.
— Z której strony?
— Od strony Saint-Philbert.
— Zdawało mi się, że na całem jeziorze jest tylko łódka twego ojca.
— Nie, panienko; jest jeszcze łódka młynarza z Grand-Lieu; nawpół przegniła wprawdzie, ale to pewnie tą łódką ktoś tu do nas jedzie.
— Dobrze, dobrze — odparła Marya — idę z tobą, Rozyno.
I, nie zwracając uwagi na młodzieńca, który wyciągał ku niej błagalne ręce, Marya, rada, że może oddalić się od Michała, by zebrać myśli i odwagę, wybiegła z szałasu. Rozyna udała się za nią.
Michał pozostał sam, w zgnębieniu bezbrzeżnem; czuł, że szczęście go opuszcza i rozumiał całą niemożliwość zatrzymania go. Nigdy już nie powróci chwila takiego upojenia i takiego wyznania!
Gdy Marya powróciła, wytężywszy słuch we wszystkich kierunkach i nie usłyszawszy nic, oprócz plusku fali, odbijającej się od brzegu, zastała Michała siedzącego na pęku sitowia, z głowią na dłoniach opartą. Na odgłos jej kroków podniósł głowę, a widząc ją równie spokojną za powrotem, jak była wzruszona odchodząc, wyciągnął do niej rękę i rzekł głosem błagalnym:
— Maryo, Maryo, powiedz mi raz jeszcze, że mnie kochasz!
— Powtórzę ci to, mój przyjacielu — odparła Marya ze smutkiem — ilekroć zażądasz, jeśli przekonanie, że moja tkliwość współczuje twoim cierpieniom i śledzi bacznie twoje wysiłki, może ci dodać odwagi i energii.
— Jakto! — rzekł Michał, załamując ręce — więc ciągle jeszcze myślisz o tej okrutnej rozłące? chcesz, żebym, mając świadomość swojej miłości dla ciebie, i pewność twojej miłości dla mnie, związał się z inną? Berta, prędzej, czy później, spostrzeże, że jej nie kocham, a wtedy...
— Słuchaj, Michale; godziny biegną, noc mija, niebawem dzień zaświta, trzeba się będzie rozstać; postanowienie moje jest nieodwołalne: to był cudny sen, o którym musimy zapomnieć. Powiedziałam ci, czem możesz zasłużyć nie na moją miłość, bo tę posiadasz, ale na wieczną wdzięczność biednej Maryi. Jeśli odmówisz błagalnej prośbie mojej, musisz się wyrzec widywania mnie; bo, powtarzam ci, przysięgłam ci wobec Boga, że nigdy twoją nie będę!
— Maryo, Maryo, nie składaj tej przysięgi! pozostaw mi przynajmniej nadzieję. Przeszkody, które nas rozłączają, mogą być usunięte.
— Pozostawić ci nadzieję, Michale, byłoby błędem nie do darowania... Nie — rzekła Marya, przesuwając ręką po czole — nie łudźmy się temi marzeniami, są zbyt niebezpieczne. Skoro pozostajesz nieczuły na moje prośby, pozostaje mi tylko pożegnać cię na wieki.
— Miałżebym cię już nie widywać, Maryo!... Och! raczej śmierć. Będę ci posłuszny... — umilkł, nie mając siły mówić więcej.
— Dzięki ci, przyjacielu! dzięki! Żądałam od ciebie tej ofiary i przyjmuję ją w przekonaniu, że nie będzie stracona zarówno dla twego szczęścia, jak i dla szczęścia Berty.
— Ale ty, ty? zawołał młodzieniec.
— Nie myśl o mnie, Michale. Bóg dał w poświęceniu źródło pociechy, którego głębi człowiek zmierzyć nie zdoła. Ja... — tu Marya przysłoniła oczy dłońmi, jak gdyby obawiając się, żeby nie zadały kłamu jej słowom — ja się postaram, żeby widok waszego szczęścia mi wystarczył.
— Och! Boże! Boże! — zawołał Michał, załamując ręce — a więc wszystko skończone, jestem skazany!
I rzucił się twarzą na ścianę szałasu.
W tej chwili weszła Rozyna.
— Panienko — rzekła — dzień świta.
— Co ci jest, Rozyno? — spytała Marya. — Zdaje mi się, że drżysz cała.
— Bo tak samo, jak zdawało mi się, że słyszałam plusk wioseł na jeziorze, tak samo przed chwilą zdawało mi się, że ktoś idzie za mną.
— Że ktoś idzie za tobą na tej samotnej wysepce na jeziorze? śniłaś chyba, moje dziecko!
— I ja tak myślę, bo rozglądałam się na wszystkie strony i nie widziałam nikogo.
— A więc idźmy! — rzekła Marya. — Pójdziemy same — dodała, zwracając się do Michała — a za godzinę Rozyna wróci łódką po pana. Nie zapominaj, drogi przyjacielu, obietnicy, jaką mi dałeś; liczę na twoją odwagę, panie Michale.
— Licz na moją miłość, Maryo; dowód, jakiego żądasz ode mnie jest okrutny, zadanie, jakie mi narzucasz, jest przerażające; dałby Bóg, żebym nie upadł pod tym ciężarem!
— Pomyśl, panie Michale, że Berta cię kocha; pomyśl, że śledzi każde twoje spojrzenie; pomyśl wreszcie, że wolałabym umrzeć, niż doczekać się chwili, w której poznałaby stan twego serca. Odwagi! żegnaj, drogi przyjacielu!
I, korzystając z chwili, w której Rozyna otwierała drzwi, Marya pochyliła się i złożyła pocałunek na czole Michała.
Jakże różny był ten pocałunek od tego, jaki pozwoliła wziąć z ust, swoich przed pół godziną! Tamten był płomiennym żarem, który, idąc z serca kochanka, obejmuje serce kochanki; ten zaś był dziewiczem pożegnaniem siostry.
Michał zrozumiał dobrze tę różnicę — serce szarpnęło się w nim boleśnie. Odprowadził dziewczęta na brzeg, poczem, gdy odpłynęły w łódce, usiadł na kamieniu i patrzył, jak się oddalały, dopóki nie znikły we mgle porannej, unoszącej się nad jeziorem. Plusk wioseł dobiegał jeszcze jego uszu; wsłuchiwał się w ten odgłos, jak w dźwięki dzwonu żałobnego, który zwiastował, że marzenia ukochane rozwiały się, jak widma.
Naraz ktoś dotknął z lekka jego ramienia, Michał odwrócił się i ujrzał za sobą Jana Oullier’a.
Twarz Wandejczyka była jeszcze smutniejsza, niż zazwyczaj, ale przynajmniej utraciła wyraz nienawiści, który Michał zawsze w niej widział. Powieki Jana były wilgotne, a wielkie krople wody lśniły się na zaroście, okalającym twarz jego. Byłaż to rosa nocna? byłyż to łzy, wylane przez starego żołnierza Charette’a,? Wyciągnął rękę do Michała, czego dotychczas nigdy jeszcze nie uczynił. Młodzieniec spojrzał na niego zdumiony i z wahaniem ujął dłoń podaną.
— Słyszałem wszystko — rzekł Jan Oullier.
Michał westchnął boleśnie i schylił głowę.
— Dzielne macie serca! — dodał Wandejczyk. — Ale miał pan słuszność, to młode dziewczę kazało panu podjąć zadanie straszne. Niechaj Bóg jej wynagrodzi to poświęcenie! Gdyby zaś pan, panie de la Logerie, czuł, że go siły opuszczają, niech mnie pan uprzedzi, a przekona się pan, że, jeśli Jan Oullier umie nienawidzieć wrogów, potrafi należycie kochać tych, którzy mu są drodzy.
— Dziękuję — odparł Michał.
— No, no, niech pan nie płacze odezwał się znów Jan Oullier — płacz nie przystoi mężczyźnie! a jeśli będzie trzeba, postaram się przemówić do rozumu temu upartemu kozłowi, któremu na imię Berta, jakkolwiek, oświadczam panu z góry, że to rzecz niełatwa.
— Ale, w razie, gdyby ona nie chciała usłuchać głosu rozsądku, pozostanie mi zadanie bardzo łatwe, zwłaszcza, jeżeli pan zechce mi dopomódz...
— Jakie mianowicie? — spytał Jan Oullier.
— Dać się zabić — odrzekł Michał, a powiedział to z taką prostotą, że czuć było, iż wyraża szczery zamiar.
— Hoho! — mruknął Jan Oullier — tak mi to coś wygląda, że gotów jest zrobić, jak mówi. — Poczem, zwracając się do młodzieńca, dodał głośno: — A no, jak do tego dojdzie, zobaczymy!
To przyrzeczenie, jakkolwiek smutne, dodało nieco otuchy Michałowi.
— A teraz, w drogę — odezwał się po chwili stary gajowy — nie może pan pozostać tutaj. Mam wprawdzie łódkę nędzną, wszelako, płynąc ostrożnie, dobijemy w niej do lądu.
— Ale Rozyna ma tu wrócić po mnie za godzinę — rzekł Michał.
— W takim razie przejedzie się napróżno — odparł Jan Oullier — będzie miała nauczkę, za opowiadanie na gościńcach spraw cudzych, jak opowiadała dzisiaj w nocy panu.
Po tych słowach, które wyjaśniły, co sprowadziło Jana Oullier’a na wysepkę Jonchére, Michał udał się z nim do łódki i niebawem, oddalając się od strony, w jaką popłynęły Marya i Rozyna, pojechali w kierunku Saint-Philbert




XVII.
Ostatni rycerze królestwa z Bożej łaski.

Jak słusznie przewidział i powiedział Petit-Pierre’owi Gaspard, odroczenie wybuchu powstania do 4-go czerwca zadało cios fatalny całemu ruchowi. Pomimo usilnej działalności wodzów partyi legitymistycznej, którzy podobnie, jak margrabia Souday, jego córki i członkowie stronnictwa obecni na zebraniu w Banloeuvre, udawali się osobiście do wiosek swoich dywizyi, niosąc rozkaz ostateczny — za późno już było, aby rozkaz tem doszedł w porę do wszystkich miejscowości, jakie ruch miał objąć.
Rojaliści zgromadzili się w stronie Niort, Fontenay i Luçon; Diot i Robert, na czele swoich oddziałów zorganizowanych, wyszli z lasów Deux-Sévres, mając stanowić ognisko powstania,. Zawiadomieni o tem wodzowie załóg wojskowych zebrali się i wyruszyli na parafię Amailloux, pobili chłopów i zaaresztowali mnóstwo szlachty, oraz dymisyowanych oficerów, którzy wyznaczyli sobie spotkanie w tej parafii i podążyli tam na odgłos strzelaniny.
Aresztowania podobne dokonane też zostały w oko licach Champ-Saint-Pére; załoga w Port-la-Claye została napadnięta, a jakkolwiek, wobec niewielkiej liczby napastników, atak odparto, niemniej śmiałość i energia, z jaką był prowadzony, wskazywała, że nietylko buntownicy brali w nim udział.
U jednego z jeńców, wziętych w Champ-Saint-Pére, znaleziono spis młodzieńców, którzy mieli utworzyć oddział doborowy. Ten spis, napady w różnych punktach o tej samej godzinie, aresztowanie ludzi, znanych z buntowniczych poglądów, skłoniły władze do większej baczności i wykazały całą doniosłość niebezpieczeństwa, przeciw któremu dotąd nie zarządzały środków energiczniejszych.
Jeśli rozkaz ostateczny nie doszedł w porę do niektórych miejscowości Wandei, nietrudno się domyślić, że w Bretanii, w Maine, prowincyach bardziej jeszcze oddalonych od Marais i Bocage, z którego rozkazy były rozsyłane, sztandar wojny domowej został już jawnie wywieszony. W pierwszej z tych prowincyi dywizya z Vitré biła się i nawet odniosła zwycięstwo pod Bretonniéres en Bréal, zwycięstwo, które wszakże, nazajutrz, pod Gaudiniére, zamieniło się w klęskę.
Gaullier, w Maine, otrzymawszy rozkaz zapóźno, by powstrzymać swoich ludzi, stoczył pod Chaney krwawą bitwę, która trwała całe sześć godzin; nadto zaś chłopi, którzy w różnych miejscowościach nie chcieli powrócić do domów, wymieniali prawie codziennie strzały z oddziałami wojska, maszerującymi przez wsie i pola.
Można śmiało przyznać, że rozkaz z 22-go maja, niewczesne i odosobnione ruchy, które stąd wynikły, brak porozumienia i ufności, jaki był tego następstwem, uczyniły więcej dla rządu lipcowego, niż gorliwość wszystkich jego stronników.
W prowincyach, gdzie rozpuszczono zgromadzone dywizye, niepodobieństwem stało się rozgrzać następnie zapał, któremu pozwolono ostygnąć; ludność zbuntowana miała czas się zastanowić — a zastanowienie korzystne często dla obliczeń, jest zawsze złowrogie dla uczuć. Wodzowie, zwróciwszy samowolnie na siebie uwagę rządu, z łatwością zostali zaskoczeni i zaaresztowani, gdy powracali do siedzib swoich.
Chłopi, widząc, że pozostawiono ich własnym siłom, nie mogąc doczekać się posiłków, na które liczyli, oskarżali wodzów o zdradę, zawieszali strzelby na kołku i, oburzeni, wracali do ognisk domowych.
Powstanie legitymistyczne zostało poronione w zawiązku; sprawa Henryka V utraciła dwie prowincye, zanim rozwinęła swój sztandar; Wandea sama pozostała, na polu walki; ale odwaga tych synów olbrzymiego rodu była taka wielka, że, jak zobaczymy, nie zrozpaczyli jeszcze o zwycięstwie.
Tydzień upłynął od wydarzeń, które opowiedzieliśmy w rozdziale poprzednim, a przez ten tydzień ruch polityczny, jaki się wytworzył dokoła Machecoul’u, porwał w wir swój nawet osoby najmniej na pozór do tego podatne, bo pochłonięte własnemi namiętnościami.
Berta, na razie zaniepokojona zniknięciem Michała, wypogodziła się zupełnie, gdy powrócił do niej, a szczęście jej objawiło się tak jawnie i z takiem wylaniem, że młodzieniec, nie chcąc zdradzić słowa, danego Maryi, musiał również okazywać radość z tego swego powrotu. Zresztą, zajęcia Berty, jako ądjutanta Petit-Pierre’a, trudy prowadzenia rozległej korespondencyi pochłaniały tak dalece czas młodej dziewczyny, że nie zauważyła smutku i przygnębienia Michała, przymusu, z jakim poddawał się poufałościom, do których męskie jej przyzwyczajenia upoważniały ją względem narzeczonego.
Marya unikała wszelkiej sposobności pozostania sam na sam z Michałem. Gdy warunki życia wspólnego zniewalały ich do przebywania razem, gdy oczy jej spotykały się z oczyma młodego barona, Marya patrzyła na niego wzrokiem błagalnym, który przypominał, łagodnie i okrutnie zarazem, dane przyrzeczenie. Jeśli przypadkiem Michał zachęcał milczeniem Bertę do okazywania tkliwości, której mu nie skąpiła, Marya wpadała w wesołość hałaśliwą, obcą niewątpliwie jej sercu, która niemniej jednak raniła boleśnie duszę Michała. Wszelako wszelkie wysiłki młodej dziewczyny nie mogły ukryć spustoszenia, jakie zmaganie się z tą miłością zrządzało w jej powierzchowności.
Zmiana, jaka w niej zaszła, byłaby niewątpliwie uderzyła tych, którzy ją otaczali, gdyby byli mniej zajęci, bądź szczęściem własnm, jak Berta, bądź troskami politycznemi, jak Petit-Pierre, i margrabia Souday. Świeżość urody biednej Maryi znikła; oczy zapadnięte podkrążyła sina obwódka; pobladłe lica zapadały widocznie, a lekkie zmarszczki, przecinające piękne czoło, zadawały kłam sztucznemu uśmiechowi, goszczącemu prawie ustawicznie na jej ustach.
Jan Oullier, którego troskliwości nic nie zdołałoby zmylić, był na nieszczęście nieobecny; tego samego dnia, kiedy powrócił do Banloeuvre, margrabia wysłał go z misyą na wschód, a, bardzo niedoświadczony w sprawach sercowych, stary gajowy oddalił się z zupełnym niemal spokojem; ani się bowiem domyślał, pomimo tego, co słyszał, że serce Maryi jest tak głęboko zranione.
Nadszedł 3-ci czerwiec. Dnia tego wielki ruch panował w młynie Jacquet’a w gminie Saint-Colombin. Od rana kręcili się nieustannie żebracy i kobiety, a w chwili, gdy dzień zapadał, sad, poprzedzający folwark, przybrał pozór obozu. Co chwila przybywali mężczyźni, odziani w bluzy lub w kurtki myśliwskie, uzbrojeni w strzelby, szable i pistolety, idąc bądź przez pola, bądź gościńcami; mówili hasło wartom, stojącym dokoła folwarku, poczem warta ich przepuszczała,. Ustawiali broń w kozły wzdłuż płotu, który oddzielał sad od dziedzińca i rozkładali się obozem pod jabłoniami. Wszyscy przybyli gotowi do poświęceń, niewielu jednak żywiło nadzieję.
Dla nas, bez względu na uczucia, jakie ich ożywiały, ci Wandejczycy z r. 1832 złożyli Francyi dowody poświęcenia szlachetnego i rycerskiego, tej Francyi, w której zaczęły już panować pojęcia ciasne, kramarskie, plugawe, co ją następnie pochłonęły zupełnie; zwłaszcza, jeśli się zastanowimy, że większość tych Wandejczyków nie miała żadnych złudzeń co do wyniku walki i szła bez nadziei na śmierć pewną.
Jakkolwiek wewnątrz młyna napływ ludzi był niniejszy, niż dokoła niego, nastrój wszelako panował równie hałaśliwy. Kilku wodzów otrzymywało ostatnie instrukcye i naradzało się nad krokami, jakie mieli przedsięwziąć nazajutrz rano; szlachta opowiadała wypadki dnia — bo nastąpiły już wypadki: zgromadzenia na błoniach des Vergeries i kilka drobnych potyczek z wojskami rządowemi.
Margrabia Souday zwracał uwagę wymową, pełną uniesienia; odzyskał młodość; trawiła go gorączkowa niecierpliwość, zdawało mu się, że słońce dnia następnego nie wzejdzie nigdy, a czekając na tę chwilę, dawał wskazówki taktyczne młodzieńcom, którzy go otaczali.
Michał, siedzący w rogu przy kominie, był jedyny w całem gronie, którego zbliżające się wypadki nie pochłaniały całkowicie. Od rana położenie jego powikłało się. Kilku przyjaciół, kilku sąsiadów margrabiego winszowało mu blizkiego związku z parnią de Souday. Czuł, że za każdym krokiem wikła się coraz bardziej w sieci, w którą wpadł nieopatrznie, a jednocześnie coraz silniej odczuwał, do jakiego stopnia daremne były jego wysiłki, zmierzające do dotrzymania obietnicy, jaką wydarła mu Marya, jakie próżne usiłowania, mające zatrzeć w jego sercu słodki jej obraz.
Smutek Michała potęgował się coraz bardziej i stanowił w danej chwili rażącą sprzeczność z ożywieniem tych, którzy go otaczali. W końcu ruch i hałas, panujący dokoła, tak go rozdrażnił, że młody baron wstał i wyszedł, niezauważony przez nikogo. Minął dziedziniec i poza kołami młyna wszedł do ogrodu młynarza i usiadł na małym mostku, w oddaleniu jakich dwustu kroków od domu. Siedział tak blizko godzinę, pogrążony w czarnych myślach, gdy ujrzał mężczyznę, który dążył w jego stronę tą samą drogą, którą i on przyszedł.
— Czy to pan, panie Michale? — spytał ów człowiek.
— Jan Oullier! zawołał Michał. Niebo was zsyła, Janie. Kiedy powróciliście?
— Przed pół godziną.
— Widzieliście Maryę?
— Tak, widziałem pannę Maryę — odparł stary gajowy z westchnieniem, wznosząc oczy ku niebu.
Ton, jakim Jan Oullier wypowiedział te słowa, ruch i westchnienie, które im towarzyszyły, wykazywały, że jego głęboka troskliwość nie łudziła, się co do przyczyn zmiany w młodej dziewczynie, że nareszcie ocenił należycie całą doniosłość położenia.
Michał go zrozumiał, albowiem ukrył twarz w dłonie i szepnął tylko:
— Biedna Marya!
Jan Oullier spojrzał na niego z pewnem współczuciem, a po chwili milczenia zapytał:
— Czy pan już co postanowił?
— Nie; ale mam nadzieję, że jutro kula oszczędzi mi tego trudu.
— Ba! nie trzeba na to liczyć; kule są kapryśne i nie śpieszą nigdy do tych, którzy ich wzywają... A teraz, niech mi pan powie, czy, skoro pan nie ma odwagi, by rozmówić się oko w oko z tą waryatką Bertą, będzie pan miał odwagę zostać uczciwym?
— Uczynię wszystko, co będzie trzeba, żeby się zbliżyć do Maryi.
— Kto panu mówi o zbliżeniu się do Maryi? Biedne dziecko! ma więcej zdrowego rozsądku, niż wy wszyscy. Marya nie może być pańską żoną, powiedziała to panu i ma po stokroć słuszność; ale miłość dla Berty poniosła ją za daleko; chce się skazać na męczarnie, których pragnie oszczędzić siostrze, a do tego, ani pan, ani ja, dopuścić nie możemy.
— Ale w jaki sposób?
— Bardzo prosty; nie mogąc być mężem tej, którą pan kocha, nie zostanie pan też mężem tej, której pan nie kocha. W ten sposób, zdaje mi się, rozpacz pierwszej uspokoi się stopniowo; bo, niech mówi, co chce, widzi pan, w najczystszem sercu kobiecem tkwi w głębi zawsze trochę zazdrości.
— Wyrzec się nadziei nazwania Maryi moją żoną i jednocześnie pociechy widywania jej nie zdołam. Przecież, żeby się zbliżyć do Maryi, przeszedłbym przez ognie piekielne!
— To frazesy, mój młody panie. Pocieszyliśmy się po utracie raju, można więc też zapomnieć, będąc w pańskim wieku, o kobiecie, którą się kocha. Zresztą, przeszkoda, która ma pana rozłączyć z Maryą, jest gorsza, niż ognie piekielne!! Mógłby to być trup jej siostry, bo pan nie zna jeszcze tej nieposkromionej dziewczyny, nie wie pan, do czego Berta jest zdolna! Nie znam ja się, ja, prosty chłopi, na waszych wielkich uczuciach, ale wydaje mi się, że ludzie, najbardziej zdecydowani, powinniby się zatrzymać wobec takiej przeszkody. Więc, panie Michale, jeśli tego trzeba, padnę do nóg pana, ja, który mam tyle poważnych powodów do nienawidzenia pana i powiem: Zaklinam pana, niech pan przywróci spokój tym biednym istotom!
— Ale jak? radźcie, Janie Oullier! Powiedzcie, czego żądacie ode mnie?
— Trzeba odjechać.
— Odjechać? Co wy mówicie! Jutro bitwa się rozpoczyna... odjechać dzisiaj, to dezercya, to hańba!
— Nie, ja pana zhańbić nie chcę. W nieobecności kapitana parafialnego dywizyi w Clisson, mnie mianowano jego zastępcą; pojedzie pan ze mną, będzie się pan bił przy moim boku, a jeśli ktokolwiek wyrazi powątpiewanie, ja o tem zaświadczę. Chce pan?
— Tak — odparł Michał tak cicho, że stary gajowy zaledwie go usłyszał.
— A więc dobrze! za trzy godziny ruszamy w drogę.
— Mam odjechać i nie pożegnać się z nią?
— Tak trzeba. Wobec wyprawy, na jaką wyruszamy, kto wie, czy będzie miała siłę puścić pana. Odwagi, panie baronie, odwagi!
— Nie zawiodę was, Janie Oullier; będziecie ze mnie zadowoleni.
— Mogę zatem liczyć na pana?
— Możecie; pod słowem.
— Za trzy godziny oczekuję pana na rozdrożu Belle-Passe.
— Stawię się.
Jan Oullier skinął Michałowi niemal przyjaźnie na pożegnanie i, minąwszy mostek, wszedł do sadu, pełnego Wandejczyków.




XVIII.
W którym Jan Oullier kłamie dla dobra sprawy.

Młody baron stał przez kilka chwil zupełnie zgnębiony; słowa Jana Oullier’a dźwięczały mu w uszach, jak dzwon żałobny, obwieszczający jego własną śmierć Zdawało mu się, że śni i, żeby uwierzyć w rzeczywistość bólu swego, musiał powtarzać sobie po cichu słowo.
— Wyjechać! wyjechać!
Niebawem ból ten stał się taki dojmujący, że Michał utracił panowanie nad sobą. Zaczął oskarżać Jana Oullier’a o niesprawiedliwość, ohydne wydało mu się, że surowy stary Wandejczyk zabrania mu najwyższej pociechy, jaką zaczerpnąłby w ostatniem spojrzeniu Maryi; za niepodobieństwo uważał pozbawienie się ostatniego pożegnania; zbuntował się tedy przeciw temu wymaganiu i postanowił widzieć się z Maryą, bez względu, co z tego wyniknie.
Michał znał doskonale rozkład młyna. Petit-Pierre zajmował pokój młynarza, położony nad kamieniami młyńskimi. Był to oczywiście pokój najlepszy w domu. W izdebce, przylegającej do tego pokoju, umieściły się siostry. Izdebka ta miała, wązkie okno nad kamieniem zewnętrznym, który puszczał w ruch maszynę. W danej chwili zatrzymano tę maszynę, w obawie, by hałas jej chodu nie przeszkodził wartom słyszeć innych odgłosów.
Michał czekał, dopóki nie zapadnie noc zupełna, a zatem, mniej więcej, godzinę. Poczem zbliżył się do budynku. Przez szybę małego okienka widać było blask światła. Młodzieniec rzucił deskę na jedną z drewnianych szprych koła hydraulicznego i, opierając się o mur, po tych szprychach wdrapał się na szczyt koła tego, gdzie znalazł się na wysokości wązkiego okienka. Podniósłszy ostrożnie głowę, zajrzał w głąb izdebki.
Marya była sama; siedziała na stołku, łokieć oparła na łóżku, a głowę na dłoni. Kiedy niekiedy głębokie westchnienie ulatywało z jej piersi; od czasu do czasu wargi jej poruszały się, jak gdyby szeptały modlitwę. Naraz rozległo się pukanie w szybę; Marya podniosła głowę, poznała Michała, wydała stłumiony okrzyk i pobiegła do okna.
— Psst! — odezwał się młodzieniec.
— Pan! pan tutaj! zawołała Marya.
— Tak, to ja.
— Boże wielki! co pan zamierza?
— Maryo, tydzień już nie rozmawiałem z tobą, tydzień cały nie widziałem cię prawie; przychodzę cię pożegnać, zanim odejdę tam, gdzie mnie wzywa przeznaczenie.
— Berta jest w pokoju sąsiednim, może usłyszeć głos pana... Niech pan idzie, błagam... Michale, zaklinam cię, odejdź!
— Nie, Maryo, nie odejdę, dopóki usta twoje nie powtórzą mi tego, co mi powiedziały w szałasie na Jonchére.
— Ta miłość jest prawie zbrodnią! — rzekła Marya zrozpaczona. — Rumienię się, płaczę, na myśl, że mogłam jej uledz, choćby na chwilę.
— Maryo, przysięgam ci, że jutro nie będziesz miała już potrzeby dręczyć się takimi wyrzutami, wylewać takich łez.
— Chcesz umrzeć! Michale, nie mów mi tego, błagam... Ale, czy nie słyszałeś?... Ktoś nadchodzi... Michale, idź! idź!...
— Pocałuj mnie, Maryo!
— Nie.
— O jeden pocałunek błagam... ostatni!
— Nigdy.
— Maryo, dasz ten pocałunek trupowi.
Z piersi Maryi wyrwał się jęk stłumiony; usta jej musnęły czoło młodzieńca; ale, w chwili, gdy zamykała okno, otworzyły się drzwi i w progu ukazała się Berta.
Ujrzała siostrę bladą, nawpół przytomną zaledwie mogącą utrzymać się na nogach, i, kierowana wszechmocnym instynktem zadrości, pobiegła do okna, otworzyła je gwałtownie, wychyliła się i dostrzegła jeszcze cień, przesuwający się wzdłuż budynku.
— Maryo, Michał był tutaj! — zawołała drżącemi ustami.
— Siostro — odparła Marya, padając na kolana — przysięgam ci...
— Nie przysięgaj — przerwała Berta — nie kłam; poznałam jego głos.
I Berta z taką siłą odepchnęła Maryę, że biedna dziewczyna upadła na wznak na podłogę. Poczem, przeskoczywszy przez ciało siostry, rozwścieczona, jak lwica, której porwano potomstwo, Berta wypadła z pokoju i zbiegła ze schodów przez młyn na dziedziniec. Tu, ku wielkiemu swojemu zdumieniu ujrzała Michała, biedzącego na progu drzwi, obok Jana Oullier’a. Podeszła do niego.
— Czy pan jest tu już dawno? — spytała młodzieńca głosem suchym, urywanym.
Michał wykonał giest, który miał znaczyć: „Pozostawiam głos Janowi Oullier’owi.
— Już mnie więcej trzy kwadranse pan baron zaszczyca mnie rozmową — odparł ten.
Berta spojrzała badawczo na Wandejczyka.
— To dziwne! — rzekła.
— Dlaczego? — spytał Jan Oullier, patrząc z kolei badawczo w oczy Bercie.
— Bo przed chwilą — odrzekła młoda dziewczyna, zwracając się do Michała — zdawało mi się, że słyszałam pana rozmawiającego z moją siostrą w oknie i widziałam jak pan schodził z koła młyńskiego, na które pan wszedł, by się do niej dostać.
— Właśnie, pan baron zdobyłby się na taką sztukę zauważył Jan Oullier drwiąco.
— A więc któżby to mógł być? — zawołała Berta, tupiąc niecierpliwie nogą.
— Pewnie jaki pijak, włóczęga, obmyślił sobie taką rozrywkę.
— Ale mówię ci, że Marya była blada, drżąca, wzruszona.
— Ze strachu! — rzekł Jan Oullier. — Czy to ona taki zawadyaka jak ty, panno Berto?
Berta zamyśliła się, Znała uczucia Jana Oullier’a dla młodego barona; nie mogła zatem przypuszczać, że spiskuje wraz z nim przeciw niej. Po kilku chwilach myśli jej powróciły do Maryi; przypomniała sobie, że ją zostawiła zemdloną.
— Tak — odparła — tak, Janie, biedaczka, przelękła się, a ja, brutalnością swoją strwożyłam ją do reszty! Och! ta miłość naprawdę pozbawia mnie rozumu.
I, nie mówiąc już słowa, ani do Michała, ani do Jana Oullier’a, pobiegła ku młynowi.
Jan Oullier spojrzał na Michała, który spuścił oczy.
— Nie będę panu czynił wyrzutów — rzekł do młodzieńca, — widzi pan teraz, jaka to wybuchowa natura! Coby się stało, gdyby mnie tu nie było?... kłamałem, jak gdybym całe życie nie robił nic innego.
— Tak — odparł Michał — macie słuszność, Janie. Teraz, przysięgam wam, pójdę z wami; widzę bowiem dobrze, iż tu dłużej zostać nie mogę.
— Doskonale... Za chwilę Nantejczycy wyruszą w drogę, margrabia ma się do nich przyłączyć ze swoją dywizyą; niech pan jedzie razem z nimi; pozostanie pan jednak trochę w tyle i zaczeka pan na mnie w miejscu umówionem.
Michał poszedł przysposobić konia do drogi, Jan Oullier zaś udał się do margrabiego po ostatnie instrukcye.
Wandejczycy, obozujący w sadzie, zebrali się razem; broń błyszczała śród ciemności; drżenie niecierpliwości przebiegało śród szeregów. Niebawem Petit-Pierre, w otoczeniu głównych przywódców, wyszedł z domu i zbliżył się do Wandejczyków. Skoro tylko poznano go, ze wszystkich ust wyrwał się potężny okrzyk zapału; wszyscy dobyli szable i salutowali przed tą, dla której gotowi byli iść na śmierć.
— Przyjaciele — odezwał się Petit-Pierre przyrzekłem, że przybędę na pierwsze zgromadzenie się moich wiernych; oto jestem i już was nie opuszczę. Odtąd dzielić z wami będę dolę, i niedolę. Jeśli nie zdołam, jak uczyniłby mój syn, doprowadzić was do zwycięstwa pod moim sztandarem, to przynajmniej mogę, jak on uczyniłby również, umrzeć z wami! Idźcie zatem, synowie olbrzymów! idźcie, gdzie wzywa was honor i obowiązek!
Frenetyczne okrzyki: „Niech żyje Henryk V! Niech żyje Marya, Karolina!“ powitały tę przemowę. Petit-Pierre powiedział jeszcze kilka słów do tych wodzów, których znał; poczem mały oddział, na którym spoczywały losy najstarszej monarchii w Europie, oddalił się w stronę Vieille-Vigne.
Przez ten czas Berta krzątała się troskliwie dokoła Maryi. Przeniosła ją na łóżko i zwilżała twarz świeżą wodą. Po długiej chwili Marya otworzyła oczy, spojrzała dokoła nieprzytomnie, a usta jej wyszeptały imię Michała. Serce jej oprzytomniało wcześniej niż rozum.
Berta drgnęła mimowoli. Zamierzała przeprosić Maryę za uniesienie, — ale na dźwięk imienia Michała, wymówionego przez siostrę, słowa zamarły na jej ustach. Po raz drugi hydra zazdrości szarpnęła jej sercem.
W tejże chwili dobiegły jej uszu okrzyki, jakimi Wandejczycy witali słowa Petit-Pierre’a; Berta poszła do okna jego pokoju i ujrzała śród drzew falującą czarną masę, przeciętą tu i owdzie błyskawicą. To kolumna, ruszała w drogę.
Berta, zastanowiła się, że Michał, który należał do tej kolumny, odjechał, nie pożegnawszy jej i, chmurna, zadumana, zaniepokojona, powróciła do łóżka Maryi.




XIX.
W którym dozorca i więzień uciekają razem.

Dnia, 4-go czerwca, o świcie ze wszystkich dzwonnic kantonów Clisson, Montaigu i Machecoul rozbrzmiewały alarmowe dzwony. Dzwony te były pobudką Wandejczyków. Dawniej, to jest podczas wielkiej wojny, gdy ich dźwięk ostry i ponury rozlegał się po wsiach, cała ludność powstawała i rzucała się na wroga. Ileż to wielkich czynów dokonać musiała ta ludność, skoro niemal zapomniano, że owym wrogiem była Francya!
Ale na szczęście i to dowodzi olbrzymiego postępu, jaki dokonał się u nas w ciągu lat czterdziestu — na szczęście mówimy, w r. 1832-gim odgłos dzwonów utracił całą swoją władzę; zaledwie kilku wieśniaków, posłusznych ich wezwaniu, porzucało tu i owdzie pług dla strzelby, ukrytej pod płotem sąsiednim, większość wszelako orała w dalszym ciągu zagon rozpoczęty i zadowalała się słuchaniem tego sygnału w głębokiej zadumie, która tak dobrze odpowiada dzikiej fizyonomii chłopa wandejskiego.
Wszelako od godziny dziesiątej rano dosyć liczny oddział powstańców bił się z wojskiem regularnem; silnie oszańcowany w wiosce Maisdon, odparł atak na razie, ale musiał ustąpić wobec przewagi liczebnej nieprzyjaciela. Odwrót oddziału nastąpił w większym porządku, niż cofali się zazwyczaj Wandejczycy, nawet po drobnej porażce.
Tym razem bowiem nie walczyli już w imię wielkiej zasady, lecz przez proste poświęcenie. A była to garstka ludzi o sercu podniosłem, którzy, wierni przeszłości swoich ojców, honor swój, majątek, życie oddawali na usługi starego hasła: Szlachectwo obowiązuje.
Dlatego to odwrót odbył się w takim porządku. Ci, którzy się cofali, nie byli to już prości, niewyćwiczeni chłopi, lecz panowie, a każdy bił się nietylko pełen poświęcenia, ale i pełen dumy, w małej części dla siebie, w znacznej zaś dla innych.
Zaatakowani ponownie w Château-Thébaud przez świeży oddział wojska, wysłany w pogoni za nimi przez generała Dermoncourt’a, biali utracili kilku ludzi w przejściu przez rzekę Maine; ale, przedostawszy się na brzeg przeciwny, lewy, zdołali połączyć się z Nantejczykami, którzy, pełni zapału, wyruszyli z młynu Jacquet’a, a do których przyłączyły się dwie dywizye: z Légé i margrabiego Souday’a. Wraz z tymi zasiłkami, kolumna obejmowała około ośmiuset ludzi, których wodzem naczelnym był Gaspard.
Nazajutrz rano skierowała się do Vieille-Vigne, mając nadzieję, że zdoła rozbroić gwardyę narodową; ale, dowiedziawszy się, że miasteczko zajęte jest przez siły liczniejsze, do których nadto mogły, w ciągu kilku godzin przyłączyć się oddziały, zgromadzone przez generała w Aigrefeuille, wódz wandejski postanowił ruszyć na wioskę Chêne, z zamiarem zajęcia jej.
Chłopi zostali rozesłani w okolice i, ukryci w zbożu, już bardzo wysokiem, niepokoili błękitnych energiczną strzelaniną, wzorując się na taktyce ojców. Nantejczycy i szlachta, utworzywszy kolumnę, sposobili się do wzięcia wioski siłą, atakując od strony przecinającego ją gościńca. W dole tego gościńca płynęła rzeczka, na której zniszczono most dnia poprzedniego. Żołnierze, umieszczeni w pierwszych domach wioski, przyczajeni w oknach zasłoniętych materacami, bili ogniem krzyżowym w białych, zmuszając ich już dwukrotnie do cofania się i paraliżując ich ruchy. Naraz Wandejczycy, zelektryzowani przykładem wodzów, rzucają się do wody, przepływają przez rzeczkę, idą na błękitnych z bagnetami, wypędzają ich z domów i zmuszają do cofnięcia się na kraniec wioski, gdzie stają wobec 44-go batalionu piechoty, który generał wysłał na pomoc małej załodze w Chêne.
Trzask i huk strzelaniny dobiegał do młyna — Jaoquet’a, gdzie przebywał ciągle jeszcze Petit-Pierre., w tym samym pokoju na pierwszem piętrze, w którym widzieliśmy go w rozdziale poprzednim.
Blady, z oczyma pałającemi, chodził po pokoju, trawiony gorączkowym niepokojem, którego nie mógł opanować. Kiedy niekiedy zatrzymywał się w progu drzwi, słuchając głuchych odgłosów, jakie przynosił wiatr, niby łoskot dalekich grzmotów; a gdy tak stał, nasłuchując, Petit-Pierre przesuwał dłoń po czole, potem oblanem, tupał nogą ze złością i wracał przed kominek, gdzie siadał naprzeciwko margrabiego Soudjay’a, który, nie mniej od niego wzburzony, niemniej od niego zniecierpliwiony, wzdychał kiedy niekiedy głęboko i boleśnie.
Jak się to stało, że margrabia Souday, taki spragniony powrotu do czynów bohaterskich wielkiej wojny, znalazł się w tem położeniu wyczekującem?
Wyjaśnimy to właśnie czytelnikom.
W dniu, w którym odbyła się utarczka w Maisdon, Petit-Pierre, stosownie do przyrzeczenia, danego swoim wiernym, postanowił podążyć do nich, by walczyć w ich szeregach. Wszelako przywódcy rojalistyczni przerazili się odpowiedzialności, jaką obarczała ich ta odwaga i ten zapał; uznali, że szanse wojny są jeszcze takie niepewne, iż niepodobna narażać życia Petit-Pierre’a, zadecydowali zatem, że, dopóki nie połączy się cała armia, nie pozwolą, by Petit-Pierre opuścił swoje bezpieczne schronienie.
Przedstawienia, poczynione w tej mierze Peitit-Pierre’owi, spotkały się z Jego zaciętym oporem, wobec czego wodzowie wandejscy odbyli naradę i postanowili zatrzymać go, jako jeńca niejako, powierzyć jednemu z pomiędzy siebie nadzór nad nim i nie pozwolić mu opuścić młyna, choćby nawet przyszło użyć gwałtu. Pomimo usilnych starań, jakich margrabia Souday, wezwany na naradę, nie szczędził, by głosować i intrygować na rzecz jednego z kolegów, wybór jednomyślny padł na niego samego; stało się więc, że, ku wielkiej jego rozpaczy, przebywał w młynie Jacquet’a przy ognisku młynarza, zamiast w Chêne, w ogniu błękitnych.
Gdy pierwsze odgłosy wałki dobiegły do młyna, Petit-Pierre próbował nakłonić margrabiego, by mu pozwolił podążyć do Wandejczyków; ale stary szlachcic był niewzruszony: prośby, przeczenia, groźby rozbiły się o jego wierność w spełnieniu otrzymanego rozkazu. Petit-Pierre jednakże zauważył gniewne rozdrażnienie margrabiego, którego stary szlachcic nie usiłował wcale ukrywać. Zatrzymując się tedy przed dozorcą swoim w chwili, gdy ten poruszył s,ię niecierpliwie:
— Zdaje się, panie margrabio — rzekł — że nie bawi się pian nadmiernie w mojem towarzystwie? uważam, że pan wcale nie jest zachwycony stanowiskiem honorowem, jakie panu powierzono.
— Przeciwnie — odparł margrabia — przyjąłem je z najgłębszą wdzięcznością; ale...
— A! jest ale, widzi pan! — rzekł Petit-Pierre, który miał cel w takiem naleganiu. — I jakiż powód tego ale?
— Żałuję, że, okazując się godnym zaufania, jakiem mnie obdarzyli koledzy, nie mogę jednocześnie przelewać krwi mojej, jak oni w tej chwili.
— Tembardziej zauważył Petit-Pierre, wzdychając głęboko — że nie wątpię, iż nasi przyjaciele pożałują tego; doświadczenie i odwaga pana byłyby im z pewnością wielką pomocą.
— Jestem pewien — odparł margrabia z dumą — że pożałują, i to gorzko.
— Niechybnie; ale czy pozwolisz mi, kochany margrabio, mówić szczerze?
— Ależ proszę!
— Otóż, zdaje mi się, że oni potrosze nie dowierzali, ani panu, ani mnie.
— To niepodobna.
— Zaraz! nie wie pan pod jakim względem. Obawiali się, że będą musieli strzedz mnie pilnie, poświęcić na moją straż osobistą żołnierzy, których mogliby lepiej zużytkować. Nie chcieli wierzyć, że zdołałam opanować to moje słabe ciało i że odwaga moja jest na wysokości mego zadania. Dlaczegóż zatem nie mieliby pomyśleć o panu tego samego, co pomyśleli o mnie? może ze względu na wiek pana przypuszczali, że, jak u mnie, siła ciała nie odpowie już energii duszy...
— Co! ja za stary? — przerwał margrabia oburzony i dotknięty do żywego. — Ależ od lat piętnastu niema dnia, w którym nie spędziłbym sześciu, albo ośmiu godzin na koniu, a niekiedy jeżdżę po dziesięć i po dwanaście godzin! Ależ pomimo siwych włosów nie wiem, co to jest zmęczenie!
— Nie wątpię o tem wszystkiem, kochany margrabio — rzekł Petit-Pierre to też ja pierwszy twierdzę, że ci panowie postąpili bardzo niesłusznie, traktując pana, jak inwalidę.
— Jak inwalidę, mnie! do kroćset! — zawołał margrabia, coraz bardziej zrozpaczony i zapominając, wobec kogo stoi — ja, inwalida! A więc dzisiaj wieczór jeszcze oświadczę im, że zrzekłam się tych obowiązków, które powinien spełniać dozorca więzienia, a nie szlachcic... tych obowiązków, które przeklinam w duszy od dwóch godzin! — mówił margrabia, chodząc po pokoju wielkimi krokami. — Pokażę ja im od jutra, co to jest inwalida!
— Niestety — zauważył smutnym tonem Petit-Pierre jutro już do nas nie należy, biedny margrabio, i nie masz słuszności, licząc na to jutro.
— Jakto?
— Wszak słyszałeś, że ruch nie szerzy się tak, jak mieliśmy nadzieję; kto wie, czy strzały, które słyszymy, nie są ostatnie, jakie witają nasz sztandar!
W tej chwili wołanie, odzywające się w sadzie, przerwało tę rozmowę. Rzucili się oboje do okna, i ujrzeli Bertę, którą margrabia wysłał na zwiady, prowadzącą zranionego chłopa. Kula strzaskała ramię młodego, dwudziestokilkoletniego wieśniaka. Usłyszawszy wołanie, Marya i Rozyna wybiegły na dziedziniec, podążył za niemi i Petit-Pierre z margrabią. Gdy posadzili rannego na krześle, które podała mu Rozyna, nieborak zemdlał.
Marya i Berta wspólnie z Petit-Pierre’m obnażyły i obmyły mu ranę, poczem nałożyły szarpi i zabandażowały. W tej chwili ranny otworzył oczy i odzyskał przytomność.
— Co słychać? jakie przynosisz nowiny? — spytał margrabia, niezdolny powstrzymać się dłużej.
— Niestety! — odparł ranny — nasze chłopcy, po chwilowem zwycięstwie, zostali odparci.
Twarz Petit-Pierre’a stała się równie biała, jak płótno, którem bandażował ranę wieśniaka. Pochwycił margrabiego za ramię, a pociągnąwszy go na ubocze, rzekł:
— Margrabio, pan, który widział błękitnych w wielkiej wojnie, pan powinien to wiedziec: co się robi, gdy ojczyzna jest w niebezpieczeństwie?
— Wszyscy chwytają za broń.
— Nawet kobiety?
— Nawet kobiety, nawet starcy, nawet dzieci!
— Margrabio, biały sztandar upadnie dzisiaj i może się już nie podniesie; czy zechcesz mnie skazać w takiej chwili na okrutną bezczynność? mamże tylko zanosić jałowe i bezsilne błagania o zwycięstwo tego sztandaru?
— Ale, niech księżna pani się zastanowi — zawołał margrabia — gdyby tak kula ugodziła w księżnę...
— Czy sądzisz, że moje ubranie krwią zbroczone i kulami podziurawione, a zatknięte na ostrzu piki, którą nieśliby moi wierni na czele swoich batalionów, zgubiłoby sprawę mojego syna?
— O, nie! — krzyknął margrabia, jak zelektryzowany — wykląłbym ziemię rodzinną, gdyby na taki widok nie powstały nawet kamienie.
— A więc pójdź ze mną, margrabio; pójdziemy do tych, którzy walczą!
— Ale — odparł margrabia z mniejszą stanowczością, niż odpowiadał na poprzednie nalegania Petit-Pierre’a, jak gdyby myśl, że traktowano go, jak inwalidę, zachwiała energią, z jaką wykonywał otrzymany rozkaz — wszak przyrzekłem, że księżna piani nie opuści młyna.
— Zwalniam pana zatem z tego przyrzeczenia! zawołał Petit-Pierre — a wiedząc, czego może dokazać pańska waleczność, rozkazuję panu iść ze mną... Pójdź, margrabio, jeśli czas jeszcze, przywrócimy zwycięstwo naszym szeregom, a jeśli już za późno, umrzemy przynajmniej wraz z przyjaciółmi!
To rzekłszy, Petit-Pierre wybiegł przez dziedziniec i sad, a za nim podążyli Berta i margrabia, który, dla formy, poczuwał się do obowiązku ponawiania od czasu do czasu swoich nalegań, ale w duszy był wielce uradowany z takiego obrotu sprawy.




XX.
Pole bitwy.

Młyn Jaequet’a położony był w odległości, mniej więcej mili od wioski Chêne. Petit-Pierre, kierując się odgłosem strzelaniny, przebył połowę drogi, biegnąc i margrabia z wielką trudnością zdołał go zatrzymać w chwili, gdy zbliżali się do widowni walki, i nakłonić go do jakiej takiej ostrożności, by nie wpadł na oślep między żołnierzy.
Okalając zdala ich szeregi, Petit-Pierre wraz z towarzyszami znalazł się na tyłach małej armii wandejskiej, która, istotnie, utraciła cały teren, jaki zdobyła z rana, i została odparta przez żołnierzy daleko poza wioskę Chêne. Na widok Petit-Pierre’a, który z rozwianym włosem, zadyszany, wbiegał na wzgórze, gdzie stały główne siły Wandejczyków, z piersi ich wydobyły się okrzyki zapału.
Gaspard, otoczony oficerami, odwrócił się, słysząc te okrzyki, a spostrzegłszy Petit-Pierre’a, Bertę i margrabiego Souday’a, zapytał tego ostatniego gniewnym tonem:
— Czy to w ten sposób pan margrabia Souday spełnia swoje przyrzeczenia?
— Od takiego inwalidy, jak ja — odparł opryskliwie margrabia — nie należy wymagać rzeczy niemożliwych.
Petit-Pierre pośpieszył z interwencyą; stronnictwo jego nie było takie mocne, żeby mógł dopuścić do waśni między wodzami.
— Souday, podobnie jak ty, mój przyjacielu — rzekł — winien mi posłuszeństwo; rzadko kiedy dopominam się o to prawo; ale dzisiaj uważałem, że to konieczne. Powołuję się tedy na swój tytuł wodza naczelnego pytam: Jak stoją nasze sprawy, poruczniku?
Gaspard potrząsnął igłową z wymownym smutkiem.
— Błękitni są znacznie silniejsi liczebnie — odparł — a co chwila inny z moich wywiadowców nadbiega z wiadomością, że przybywają im nowe posiłki.
— Tem lepiej! — zawołał Petit-Pierre — więcej ich będzie do opowiadania Francyi, jaką zginęliśmy śmiercią!
— Księżna pani żartuje!
— Przedewszystkiem nie jestem księżną panią tutaj, tylko żołnierzem. Każ przeto, poruczniku nie troszcząc się o mnie, zbliżyć się swoim strzelcom i podwoić ogień.
— Dobrze; ale przedewszystkiem proszę w tył.
— Kto ma iść w tył?
— Ależ pani, na miłość boską!
— Cóż znowu! chce pan powiedzieć naprzód!
I, wyrywając szablę, którą trzymał Gaspard, Petit-Pierre zatknął na niej swój kapelusz i rzucił się w kierunku wioski z okrzykiem:
— Kto mnie kocha, niech idzie za mną!
Gaspard napróżno usiłował powstrzymać Petit-Pierre’a, chwytając go oburącz — zwinny i szybki, wymknął mu się i pobiegł ku domowi, skąd żołnierze, widząc ruch śród Wandejczyków, rozpoczęli straszliwy ogień. Na widok niebezpieczeństwa, jakie groziło Petit-Pierre’owi wszyscy Wandejczycy rzucili się naprzód, by go ochronić własnem ciałem. Skutek tego porywu był taki prędki i taki potężny, że w ciągu kilku sekund przebyli po raz drugi strumień i znaleźli się śród wioski, gdzie się zetknęli z błękitnymi.
Gaspard, zajęty jedynie ochroną Petit-Pierre’a, dogonił go, pochwycił i odrzucił między swoich ludzi, w tejże chwili żołnierz, stojący na rogu jednego z pierwszych domów, wycelował do niego i wódz szuanów byłby poległ niechybnie, gdyby margrabia nie był spostrzegł niebezpieczeństwa, jakie mu groziło; przesunął się chyłkiem wzdłuż domu i podbił broń w chwili, gdy padał strzał. Kula ugodziła w komin.
Żołnierz, wściekły, odwrócił się i zamierzył się bagnetem na margrabiego, który uniknął ciosu, cofając się zręcznie. Stary szlachcic zamierzał odpowiedzieć strzałem z pistoletu, gdy druga kula strzaskała mu bron w ręku.
— Na honor, tem lepiej! — krzyknął, dobywając szabli i wymierzając cios taki straszny żołnierzowi, że ten runął u stóp jego, jak wół, maczugą ugodzony — wolę broń białą. — Poczem, wywijając szablą, zawołał:
— I cóż, generale Gaspard, jakże ci się teraz podoba inwalida?
Berta tymczasem, nie troszcząc, się o żołnierzy, szukała Michała; usiłowała go poznać śród ludzi i koni uwijających się nieustannie dokoła niej.
Żołnierze, zaskoczeni energią i szybkością napadu, cofali się zwolna; gwardya narodowa z Vieille-Vigne ruszyła do odwrotu. Pole było zasłane trupami. Stąd wynikło, że, ponieważ, błękitni nie odpowiadali już na ogień Wandejczyków, rozproszonych w winnicach i w ogrodach, przylegających do wioski, przeto kmotr Jakób, który dowodził strzelcami, mógł ich zgromadzić i, stanąwszy na ich czele, poprowadził ich uliczką, okalającą ogrody i zaatakował bok kolumny żołnierzy. Ci zaś wytrzymali dzielnie atak i, zszeregowawszy się na głównej ulicy wioski, stawili czoło tym nowym napastnikom.
Niebawem, gdy śród Wandejczyków powstało chwilowe wahanie, błękitni wzięli górę, a kolumna ich przekroczyła już w szarży uliczkę, z której wyszedł kmotr Jakób ze swymi ludźmi; stało się więc, że Jakób wraz z pięciu czy sześciu swymi królikami, w liczbie których byli Aubin Krótka-Radość i Trigaud Robaczywy, zostali naraz odcięci od reszty oddziału.
Jakób zebrał tych kilku szuanów i, opierając się o mur, żeby go nie zaskoczono z tyłu, poczem, chroniąc się pod rusztowanie budowanego domu na rogu tejże ulicy, sposobił się do sprzedania życia swego za bardzo wysoką cenę.
Krótka-Radość, uzbrojony w małą fuzyjkę podwójną, prażył żołnierzy nieustającym ogniom; każda, jego kula niosła śmierć jednemu żołnierzowi. Trigaud zaś, mając ręce wolne, gdyż kaleka przytwierdzony był do jego ramion rzemieniem, manewrował z przedziwną zręcznością kosą, która była umieszczona naodwrót w rękojeści, a którą posługiwał się jednocześnie, jako lancą i jako olbrzymią szablą.
W chwili gdy żebrak jednym zamachem kosy powalił żandarma, którego Aubin wysadził tylko z siodła, z szeregów żołnierzy wzniosły się okrzyki tryumfu, a kmotr Jakób i jego ludzie ujrzeli kobietę w stroju amazonki, uprowadzaną przez błękitnych. Była to Berta, która, zajęta szukaniem Michała, wysunęła się nieopatrznie naprzód i została wzięta do niewoli przez żołnierzy. Ci zaś, wprowadzeni w błąd jej strojem kobiecym, mniemali, że pochwycili księżnę Berry. Stąd ich radosne okrzyki.
Kmotr Jakób pomylił się, jak i oni. Pragnąc tedy naprawić błąd, jaki popełnił kilka dni przedtem w lesie Touvois, dał znak swoim ludziom, ci zaś, opuszczając stanowisko ochronne, rzucili się naprzód i, dzięki drodze, jaką im torowała straszna kosa żebraka, dotarli do branki, odbili ją i otoczyli dokoła.
Żołnierze, po tej porażce, rzucili się zbiorowymi siłami na Jakóba, który co tchu wrócił na stanowisko pod domem i gromadka Wandejczyków stała się teraz środowiskiem, do którego kierowało się dwadzieścia pięć bagnetów, oraz strzały, padające co chwila z głębi koła żołnierzy.
Już dwaj Wandejezycy padli trupem; Jakób, któremu kula strzaskała rękę w kostce, musiał zamienić strzelbę na szablę, i ujął ją lewą dłonią. Aubin wyczerpał już wszystkie naboje; kosa Trigaud’a pozostała tedy jedyną prawie obroną czterech żyjących jeszcze Wandejczyków, a obroną dotąd skuteczną, albowiem kładła żołnierzy pokotem, tak, że nie śmieli już zbliżać się do strasznego żebraka.
Naraz Trigaud, zamierzając się końcem szpady na jeźdźca, rzucił kosą niezręcznie, tak, że padła na kamień i prysnęła w kawałki. Siła rzutu była taka niesłychana, że olbrzym, odruchem, padł na kolana, rzemień, przytrzymujący Aubin’a pękł i kaleka potoczył się ku żołnierzom.
Grzmiące, radosne: hurra! powitało ten przypadek, który oddawał groźnego żebraka w ręce wrogów, i już gwardzista narodowy podniósł bagnet, żeby nim przebić Aubin‘a, gdy Berta, dobywając pistolet z za pasa, strzeliła do żołnierza, i to tak celnie, że runął na kalekę.
Trigaud podniósł się ze zwinnością, o którą nikt nie posądzałby człowieka tego wzrostu i tej wagi; rozłąka z Aubin’em, niebezpieczeństwo, jakie temuż groziło, potęgowały w dziesięćkroć siłę olbrzyma; rękojeścią kosy zabił jednego żołnierza, zgruchotał żebra drugiemu; kopnięciem nogi odrzucił o dziesięć kroków zwłoki gwardzisty narodowego, który padł na jego przyjaciela i, porwawszy tego ostatniego na ręce, jak mamka dziecko, które karmi, stanął niebawem przy Bercie i Jakóbie pod rusztowaniem.
Aubin Krótka-Radość, leżąc na bruku, wodził dokoła wzrokiem bystrym człowieka, któremu grozi śmierć, i który usiłuje rozpoznać, z jakiej strony nadejdzie pomoc; naraz oczy jego zatrzymały się na rusztowaniu i zauważyły stosy kamieni, złożonych przez mularzy, a potrzebnych do budowy.
— Niech pani stanie we framudze drzwi — rzekł do Berty, skoro tylko, dzięki Trigaud’owi, znalazł się znów przy niej — może zdołam zwrócić pani przysługę, jaką mi pani przed chwilą oddała. A ty, Trigaud, pozwól czerwonym spodniom podejść jak najbliżej.
Pomimo małej inteligencyi, Trigaud zrozumiał, czego towarzysz spodziewał się po nim; albowiem wybuchnął śmiechem, grzmiącym, jak dźwięk trąby, jakkolwiek taki objaw wesołości nie licował bynajmniej z położeniem.
Żołnierze, widząc, że trzej Wandejczycy są rozbrojeni, i chcąc za wszelką cenę schwytać znów amazonkę, którą w dalszym ciągu uważali za księżnę Berry, zbliżali się, wołając, żeby się poddali.
Ale, w chwili, gdy błękitni wchodzili pod rusztowanie, Trigaud, który umieścił Aubin’a obok Berty, rzucił się ku palowi, podtrzymującemu budowlę, pochwycił go oburącz, wstrząsnął nim i wyrwał z ziemi.
W tejże chwili belki osunęły się, a kamienie, na nich ułożone, spadły, jak grad, na żebraka, zabijając dziesięciu żołnierzy dokoła niego.
Jednocześnie Nantejczycy, pod wodzą Gaspard’a i margrabiego Souday’a, z rozpaczliwym wysiłkiem, tnąc szablą, kłując bagnetem, strzelając oko w oko, odparli błękitnych, którzy ruszyli do odwrotu, zdążając do szeregów, stojących w polu, gdzie ich przewaga liczebna i wyższość ich uzbrojenia musiała przywrócić im zwycięstwo.
Wandejczycy zamierzali jednak przypuścić atak do armii rządowej, gdy Jakób, który, mimo rany, nie opuścił placu boju, szepnął kilką słów Gaspard’owi. Ten zaś, natychmiast wbrew rozkazom i prośbom Petit-Pierre’a, zarządził cofnięcie się i wrócił na stanowisko, jakie zajmował przed godziną, z przeciwnej strony wioski.
Petit-Pierre nie posiadał się z gniewu i żądał gwałtownie wyjaśnień, które Gaspard dał mu dopiero wtedy, gdy rozkazał przystanąć swoim ludziom.
— Jesteśmy teraz — rzekł — okrążeni pięciu, czy sześciu tysiącami ludzi, a nas jest zaledwie sześciuset. Honor sztandaru uratowany; to wszystko, czego mogliśmy się spodziewać.
— Czy pan tego pewien? — spytał Petit-Pierre.
— Proszę przekonać się naocznie — odparł Gaspard i zaprowadził go na poblizki pagórek.
I tutaj pokazał mu, zwrócone ku wiosce Chêne, ciemne szeregi, między którymi iskrzyły się w promieniach zachodzącego słońca bagnety. Ze wszystkich stron widnokręgu zaś dobiegał odgłos trąb i bębnów.
— Zanim godzina upłynie — mówił dalej Gaspard będziemy ze wszystkich stron otoczeni i tym dzielnym ludziom, którzy są tu z nami, o ile, jak ja, nie mają upodobania do lochów więziennych Ludwika Filipa, nie pozostanie nic innego, tylko dać się zabić.
Petit-Pierre stał przez kilka chwil pogrążony w ponurem milczeniu; poczem, przekonany o prawdzie słów wodza wandejskiego, niweczących wszystkie jego nadzieje, uczuł, że opuszcza go odwaga, i że staje się tem, czem był w rzeczywistości, to jest kobietą; i on, który z odwagą bohatera stawiał czoło mieczom i strzałom, usiadł na skraju lasu i rozpłakał się, nie usiłując wcale ukryć łez, spływających po jego bladych licach.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.




  1. Nazwa dwóch kraików Francyi; jeden z nich, Bocage wandejski, na północo-zachód od Poitou, by} widownią wojny domowej, o której tu mowa; drugi — Bocage normandzki, znajduje się w departamencie Calvados i l’Orne. (Przyp. tłóm.)
  2. Berberyjskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.