Wilczyce/Tom IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen Wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
▽▽
WILCZYCE
POWIEŚĆ Z WOJEN WANDEJSKICH
Przetłómaczona z francuskiego
Tom IV
WARSZAWA, NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SP.  □□□□  1913



I.
Po bitwie.

Gaspard, połączywszy się z towarzyszami, podziękował im za usługi, odroczył dalsze do czasów lepszych i polecił dzielnym ludziom, żeby się rozproszyli dla łatwiejszego ujścia pogoni żołnierzy. Następnie powrócił do Petit-Pierre’a; zastał go na tem samem miejscu, gdzie go zostawił, w otoczeniu margrabiego Souday’a, Berty, oraz kilku Wandejczyków, którzy nie chcieli pomyśleć o własnem bezpieczeństwie, zanim je zapewnili jemu.
— I cóż — spytał Petit-Pierre, widząc, że Gaspard wraca sam — rozeszli się?
— Tak; cóż mogli uczynić więcej nad to, co uczynili?
— Biedni ludzie! — ciągnął dalej Petit-Pierre — jaka niedola ich czeka! Dlaczego Bóg odmówił mi pociechy, jakiej doznałabym, przyciskając ich do serca? Ale zabrakłoby mi siły i słusznie postąpili, opuszczając mnie w ten sposób. Dwa razy w życiu konać niepodobna, a miałam nadzieję, że dni Cherbourg’a już nie powrócą.
— Teraz trzeba, żebyśmy pomyśleli o bezpiecznem schronieniu dla księżnej pani.
— O! nie troszczcie się o mnie — odparł Petit-Pierre żałuję tylko, że ani jedna kula do mnie się nie zabłąkała. Moja śmierć nie przyniosłaby wam zwycięstwa, wiem o tem dobrze; ale walka byłaby przynajmniej pełna chwały; tymczasem dzisiaj cóż nam pozostaje?
— Czekać na lepsze dni... Księżna pani dowiodła Francuzom, że bije w niej dzielne serce, a odwaga to główna cnota, jakiej wymagają od swoich królów; zapamiętają to, niech księżna pani będzie spokojna.\
— Dałby Bóg! — odparł Petit-Pierre, wstając, i opierając się na ramieniu Gasparda, który zeszedł ze wzgórza i podążył ku równinie.
Żołnierze, przeciwnie, nie znając okolicy, zmuszeni byli maszerować drogami utartemi. Gaspard zaś skierował nieliczny orszak przez pola, gdzie nie groziło niebezpieczeństwo służby wywiadowczej; ale, dzięki Jakóbowi, który znał różne boczne ścieżki, Petit-Pierre z garstką swoich najwierniejszych dotarł do młyna Jacquet’a, nie spotkawszy ani jednej kokardy trójkolorowej.
Po drodze Berta zbliżyła się db ojca i spytała go, czy podczas bitwy nie spostrzegł gdzie Michała; ale stary szlachcic, którego wynik powstania z takim mozołem doprowadzonego do skutku, a tak szybko stłumionego, wprawił w złość niemałą, odpowiedział ostro, że od dwóch dni nikt nie wiedział, co się stało z młodym baronem; że bardzo prawdopodobnie ogarnął go strach i wyrzekł się sławy, jaką miał zdobyć, oraz związku, który tą sławą miał okupić.
Ta, odpowiedź przeraziła Bertę. Niemniej nie wierzyła ani chwili przypuszczeniom margrabiego. Serce jego wszakże drżało na tę jedną, myśl, która wydawała jej się prawdopodobną: że Michał został zabity, albo przynajmniej ciężko zraniony. Postanowiła tedy zasięgnąć wiadomości, gdzie się tylko dało; pytała kolejno wszystkich Wandejczyków. Nikt z nich nie widział Michała a niektórzy, pod wpływem nienawiści do ojca, wyrażali się o synu niemniej niepochlebnie, jak margrabia Souday.
Berta szalała z rozpaczy; tylko dowód dotykalny, nieodwołalny mógłby ją zniewolić do przyznania, że ten, którego wybrała, jest jej niegodny; pomimo, że wszystkie pozory były przeciw Michałowi, uważała padające nań oskarżenia za oszczerstwa. Przed chwilą jeszcze serce jej pękało z bólu, traciła przytomność, na myśl, że Michał poległ może w walce; a teraz ta śmierć, pełna chwały, stała się jej pociechą, całą jej nadzieją. Postanowiła powrócić do Chêne i szukać na polu bitwy zwłok ukochanego, jak Edyta szukała zwłok Harolda, a potem, oczyściwszy jego pamięć z ohydnych podejrzeń ojca, pomścić śmierć Michała na jego zabójcach.
Rozmyślała tedy nad znalezieniem wymówki, która pozwoliłaby jej powrócić do Chêne, gdy spostrzegła Aubin’a Krótka-Radość i Trigaud‘a, stanowiących straż tylną. Odetchnęła, pewna, że od nich otrzyma jakie wiadomości.
— Nie moglibyście, moi zacni przyjaciele, powiedzieć mi, co się stało z panem de la Logerie?
— Owszem, owszem — odparł Aubin. — Opuścił dywizyę w wigilię bitwy pod Maisdon.
— Boże, Boże! — jęknęła Berta — Jesteście tego pewni?
— Najzupełniej. Widziałem, jak przyłączył się do Jana Oullier’a w Croix-Philippe, i szliśmy nawet kawałek razem na, drodze d!o Clisson.
— Z Janem Oullier’em? — zawołała Berta? — O, w takim razie jestem spokojna; Jan Oullier nie uciekał, a jeśli Michał jest z nim, nie popełnił nic nikczemnego, ani hańbiącego.
Poczem nagle straszna myśl przebiegła jej przez głowę. Dlaczego Jan Oullier odrazu zajął się tak żywo młodzieńcem? Dlaczego Michał poszedł raczej za nim, niż za margrabią? Wobec tych dwóch pytań ponure myśli ogarnęły młodą dziewczynę.
— A co się stało w stronie Clisson? Czy wiecie?
— Wiemy tylko — odparł Aubin — od chłopaka z Sainte-Lumine, że od dziesiątej rano słychać było, w stronie Sévre, piekielną strzelaninę.
Berta nie odpowiedziała na razie. Widziała w myśli Michała, prowadzonego na śmierć przez Jana Oullier’a, który go nienawidził, wyobrażała sobie biednego chłopca zranionego, porzuconego na polu opuszczonem, krwią przesiąkłem, zdawało jej się, że słyszy jego wołanie o pomoc.
— Czy znacie kogo, który mógłby mnie naprowadzić tam, gdzie jest Jan Oullier?
— Dzisiaj?
— Niezwłocznie.
— Ależ gościńce zasłane są czerwonymi spodniami!
— Pozostają nam ścieżki.
— Ale noc nadchodzi!
— Nasza droga będzie tem bezpieczniejsza. Znajdźcie mi przewodnika, inaczej pójdę sama.
Mężczyźni spojrzeli po sobie.
— Ja będę przewodnikiem pani — oznajmił Aubin. — Czyż nie winienem wdzięczności rodzinie pana margrabiego? A zresztą, panno Berto, oddała mi pani nie dalej, jak dzisiaj, kiedy to pewien gwardzista narodowy zamierzał nadziać mnie na bagnet, przysługę, której nie zapomniałem.
— Dobrze! W takim razie pozostańcie w tyle i czekajcie na mnie na tem polu — rzekła Berta — za kwadrans wrócę.
Krótka-Radość i Trigaud położyli się w zbożu, a Berta, przyśpieszając kroku, przyłączyła się do Petit-Pierre’a i Wandejczyków w chwili, gdy wchodzili do młyna. Pobiegła do pokoiku, który zamieszkiwała z siostrą, i zmieniła spiesznie ubranie, krwią zbroczone, na strój wieśniaczki. Zeszedłszy, udała się do Maryi, która została przy rannych; nie zawiadamiając jej o powziętym zamiarze, powiedziała tylko, żeby się nie niepokoiła, jeśli ona — Berta — nazajutrz nie wróci. Poczem udała się w tę samą drogę, którą przyszła.
Jakkolwiek Berta była powściągliwą w stosunku do Maryi, niemniej Marya odczytała na wzburzonem obliczu siostry wszystko, co się działo w jej duszy; wiedziała, że Michał znikł, i nie wątpiła, iż nagłe odejście Berty z tego wynikło powodu. Ale po tem, co zaszło przed dwoma dniami, Marya nie śmiała pytać Berty.
Nowa trwoga dołączyła się do obaw, jakie już rozdzierały jej serce, a gdy ją wezwano, by wyruszyła w drogę z Petit-Pierre’m, który szedł szukać innego schronienia, uklękła i modliła się do Boga, by ofiara jej me pozostała próżna; by zechciał ocalić życie i honor narzeczonego Berty.




II.
Zamek Pénissiére.

Gdy Wandejczycy staczali w Chêne bitwę niepotrzebną, ale przynoszącą im chwałę, garstka ich, złożona z czterdziestu dwóch ludzi, prowadziła w Pénissiére de la Cour walkę, której wspomnienie pozostanie w historyi.
Tych czterdziestu dwóch rojalistów, którzy należeli do dywizyi w Clisson, wyruszyli z tego miasta z zamiarem pomaszerowania na miasteczko Cugan, gdzie mieli rozbroić gwardyę narodową. Zaskoczeni straszną burzą w drodze, zmuszeni byli szukać schronienia w zamku Pénissiére, gdzie batalion 29-go pułku piechoty, uprzedzony o ich ruchach, otoczył ich niebawem.
Pénissiére jest to stara budowla o jednem piętrze między parterem a strychem, mająca piętnaście okien kształtów nierównych. Kaplica stoi oparta o róg zamku. Dalej, łącząc się z doliną, ciągnie się łąka, poprzecinana żywopłotami, którą ulewne deszcze zamieniały na jezioro. Nadto mur, w którym Wandejczycy poczynili wyłomy, otaczał domostwo.
Wódz batalionu piechoty, rozejrzawszy się w położeniu, rozkazał pójść do ataku. Po krótkiej obronie, Wandejczycy opuścili mur zewnętrzny i cofnęli się do zamku, gdzie zabarykadowali drzwi. Następnie podzielili się — część została na parterze, część poszła na piętro, a każdy oddział miał ze sobą trębacza, który nie przestawał grać przez cały czas trwania bitwy. Niebawem rozpoczęli w oknach strzelaninę tak zręcznie kierowaną, że nikt nie domyśliłby się, jaka nieliczna jest ich garstka. Podtrzymywanie ognia polecono najsprawniejszym strzelcom; bez przerwy niemal wysyłali na oblegających kule z ciężkich krótkich strzelb, które towarzysze nabijali i podawali z rąk do rąk. Każda strzelba niosła dwanaście kul; Wandejczycy strzelali z pięciu, sześciu naraz: rzekłbyś baterya armat, nabitych kartaczami.
Żołnierze dwukrotnie próbowali wziąć zamek szturmem; docierali na odległość dwudziestu kroków, ale zmuszeni byli się cofnąć. Komendant rozkazał przypuścić nowy atak; gdy oddział sposobił się do wykonania rozkazu, czterej żołnierze, przy pomocy mularza, zbliżyli się do zamku, wybierając stronę muru, która nie miała żadnego otworu na ogród i stąd nie mogła być broniona. Gdy dotarli do stóp tego muru, żołnierze przystawili drabinę, weszli na dach, odsłonili go częściowo, wrzucili na strych materyały palne i odeszli. Po chwili słup dymu zaczął się wznosić z dachu, a tu i owdzie strzelał język płomienisty.
Na ten widok żołnierze wydali wielki okrzyk i ruszyli ponownie na małą cytadelę, na której zatknięto niby sztandar ognisty. Oblężeni spostrzegli pożar, ale nie mieli czasu gasić, zresztą, ponieważ płomień ustawicznie wznosił się w górę, przeto mieli nadzieję, że, zgaśnie sam przez się. Na krzyki żołnierzy odpowiedzieli strzelaniną piekielną, a dwie trąby nie przestawały ani na chwilę rozbrzmiewać wesołą melodyą wojenną.
Gdy pluton, złożony z pięćdziesięciu żołnierzy, zasilił szeregi obiegających, komendant rozkazał zabębnić do szturmu i żołnierze, na wyścigi, rzucili się na zamek. Tym razem dotarli do drzwi, które saperzy zaczęli wyłamywać. Wodzowie rozkazali Wandejczykom, znajdującym się na parterze, iść na pierwsze piętro; połowa, oblężonych podtrzymywała strzelaninę, druga połowa zaś wyjmowała tafle posadzki, tak, że gdy żołnierze wtargnęli do wnętrza, zostali przyjęci gradem kul, spadających z pomiędzy belek sufitu, co zmusiło ich do odwrotu po raz czwarty.
Wówczas wódz batalionu rozkazał, by uczyniono na parterze tak samo, jak na strychu. Żołnierze wrzucili przez okna do wnętrza zamku pęki chrustu i suchego drzewa, a potem kilka zapalonych pochodni i w ciągu dziesięciu minut Wandejczycy mieli jednocześnie ogień nad głową i pod nogami.
A mimo to nie ustawali w walce! Błysk strzałów przecinał obłoki dymu, które wydobywały się z każdego okna; wszelako ta strzelanina była raczej zemstą rozpaczy, niż walką obrony; nieprawdopodobnem wydawało się, żeby mała załoga uszła śmierci. Ogień objął już belki i pułapy na parterze, które trzeszczały pod nogami Wandejczyków; języki płomieniste zaczynały wydobywać się tu i owdzie z posadzki; dach mógł lada chwila runąć na głowy oblężonych lub też posadzka zapaść się pod ich nogami; — dym ich dusił.
Wodzowie powzięli zamiar rozpaczliwy: postanowili wyjść z zamku; ale, ponieważ to wyjście, jeśli miało dać jakąkolwiek szansę nadziei, musiało być osłonięte przez strzelaninę, która, zajęłaby żołnierzy, przeto wodzowie zapytali, kto zechce poświęcić się dla kolegów. Zgłosiło się ośmiu. Oblężeni podzielili się tedy na dwa plutony. Trzydziestu sześciu i jeden trębacz mieli próbować przedostać się na kraniec parku, zamknięty tylko przez płot, ośmiu zaś, śród których pozostał drugi trębacz, miało osłaniać te usiłowania. Gdy zatem ci, którzy mieli pozostać, podtrzymywali tęgi ogień, biegając od okna do okna, inni przebijali mur przeciwległy do tego, nawprost którego stali żołnierze; następnie wyszli przez wyłom z trębaczem na czele i podążyli na kraniec ogrodu, gdzie znajdował się płot.
Żołnierze dają do nich ognia i rzucają się naprzód, by ich otoczyć. Wandejczycy odpowiadają strzałami, przewracają wszystko, co im staje na drodze, i przeskakują przez płot; pięciu pada trupem, reszta rozprasza się po zatopionych łąkach. Trębacz, który szedł pierwszy, dostał trzy kule, ale trąbić nie przestał. Ci zaś, którzy pozostali w zaniku, trzymali się dzielnie. Ilekroć żołnierze usiłowali się zbliżyć, z ogniska tego padały kule i przerzedzały ich szeregi. Tak trwało przez pól godziny. Dźwięki trąby nie przestały rozbrzmiewać śród huku strzałów, śród głuchego syku płomieni, niby ostatnie wyzwanie, rzucane śmierci przez tych ludzi.
Wreszcie rozległ się trzask straszliwy, buchnęły w powietrze obłoki płomyczków i snopy iskier; trąba umilkła, strzelanina ustała.
Podłoga runęła i mała załoga została pogrzebana pod gruzami; olbrzymi piec pochłonął oblężonych — ocalić ich mógł chyba cud jakiś. Tak mniemali żołnierze, którzy przez czas jakiś przyglądali się tym ruinom, a nie słysząc ani jednego krzyku, ani jednego jęku, który wykazałby, że pod gruzami znajduje się choćby jeden Wandejczyk od śmierci ocalony, opuścili posępne pogorzelisko. Niebawem tedy na widowni bitwy, gdzie przed chwilą jeszcze panował zgiełk i wrzawa, pozostały tylko czerwone zgliszcza dogasające w milczeniu i dokoła trupy oświetlone ostatnimi, jaskrawymi blaskami pożaru.
Około godziny pierwszej nad ranem, człowiek wzrostu niezwykłego, przesuwając się wzdłuż płotów, czołgając się, gdy spotkał na drodze ścieżkę, przybył na wywiady w okolice zamku. Nie dostrzegając nic podejrzanego, człowiek ten okrążył zniszczoną siedzibę i oglądał bacznie każdego trupa, jakiego spotykał na drodze, poczem znikł w ciemnościach. Po kilku chwilach zaś powrócił, niosąc innego mężczyznę na plecach i w towarzystwie kobiety w stroju wieśniaczym.
Nasi czytelnicy poznali już tych mężczyzn i tę kobietę: była to Berta, Krótka-Radość i Trigaud. Berta szła blada, jak chusta, a jej zwykła energia i stanowczość ustąpiły miejsca obłędowi niemal. Kiedy niekiedy wyprzedzała przewodników i Aubin musiał przywoływać ją do rozsądku.
Gdy wyszli wszystko troje na łąkę, którą zajmowali poprzednio żołnierze, młoda dziewczyna, ujrzawszy złowrogie pogorzelisko, padła na kolana i krzyknęła imię, które skonało w jęku bolesnym. Poczem zerwała się i pobiegła do płonących ruin. Po drodze potknęła się o coś — był to trup. Z wyrazem śmiertelnej trwogi pochyliła się nad martwem obliczem, podniósłszy głowę za włosy, lecz wnet ją opuściła, a spostrzegłszy zwłoki innych, rozrzucone na łące, biegała, jak szalona, od jednych do drugich.
— Niestety! panno Berto — odezwał się Aubin, którego Trigiaud niósł za nią — niema go tutaj! Chcąc pani oszczędzić tego smutnego widoku, poleciłem Trigaud’owi, który nas wyprzedził, żeby obejrzał poległych; Trigaud widział wprawdzie pana de la Logerie tylko ze dwa razy ale, jakkolwiek mój biedny towarzysz jest idyotą, niemniej poznałby go napewno.
— Tak, tak, macie słuszność — odparła Berta, wskazując Pénissiére — a jeśli jest gdziekolwiek, to...
I, zanim mężczyźni zdążyli pomyśleć o zatrzymaniu jej, Berta rzuciła się na mur okna parterowego i, stojąc tak, pochyliła się nad przepaścią ogniową, z której unosił się szum i syk złowrogi, gotowa wskoczyć w płomienie. Na znak Aubin’a, Trigaud pochwycił młodą dziewczynę w pół i postawił ją na łące. Berta nie opierała się, bo w głowie jej powstała myśl, która nagie sparaliżowała jej wolę.
— Boże, Boże — jęknęła — nie dozwoliłeś mi być przy nim, bym go broniła lub wraz z nim umarła, a teraz odmawiasz mi nawet pociechy złożenia zwłok jego do grobu!
— Niestety! — odparł kaleka — i ja jestem ciężko strapiony, bo, widzi pani, jeśli pan de la Logerie tam pozostał, to pozostał z nim też biedny Jan Oullier.
Berta, w samolubstwie bólu swego, nie pomyślała o wiernym przyjacielu.
— Czy niema już żadnej nadziei? — zawołała. — Czy nie mogli się ocalić w jakikolwiek sposób? Och! szukajmy, szukajmy!
Aubin potrząsnął głową.
— To trudna sprawa! Wnosząc z tego, co nam powiedział jeden z trzydziestu trzech ocalonych, pięciu z nich zostało zabitych.
— Ale Jan Oullier i pan Michel byli między tymi, którzy zostali — rzekła Berta.
— Tak, i dlatego mam tak mało nadziei. Niech pani spojrzy! — zawołał Aubin, wskazując mury, które wznosiły się całkowite, a potem parter, zamieniony w ognisko, gdzie spalała się posadzka pierwszego piętra, podłoga strychu i szczątki dachu — niech pani spojrzy! Tu są już tylko szczątki, które się palą i mury, które grożą zawaleniem. Odwagi, panno Berto... ale możnaby postawić sto przeciw jednemu, że narzeczony pani i biedny Oullier zostali pod temi ruinami zmiażdżeni.
— Nie, nie! — zawołała Berta — nie, on nie mógł umrzeć, on nie powinien był umrzeć! Jeśli trzeba było cudu, żeby go ocalić, Bóg ten cud uczynił. Głos jakiś mówi mi tutaj (przycisnęła dłoń do serca), że on mnie wzywa, że mnie potrzebuje! Przeszukam te gruzy, wtargnę do tych murów! I, pochwyciwszy białemi dłońmi belkę, która wystawiała nawpół zwęglona, z okna, Berta, nadludzkimi wysiłkami próbowała przyciągnąć ją do siebie, jak gdyby wraz z tą belką mogła podnieść stosy gruzów i zobaczyć, co ukrywały.
Wtem Trigaud znakiem nakazał towarzyszowi milczenie. Aubin, znając z doświadczenia bystrość zmysłów biednego idyoty, usłuchał go. Trigaud nasłuchiwał.
— Czy żołnierze wracają? — spytał Krótka-Radość.
— To nie to — odparł Trigaud.
I, odczepiając Aubin’a, przymocowanego, jak zawsze, do jego ramion, Trigaud rzucił się na płask na ziemię i przyłożył ucho do ziemi.
— Czy słyszysz co nadzwyczajnego? — spytał Aubin.
— Tak — odparł Trigaud i dał znak Aubin’owi i Bercie, żeby słuchali, jak on. Krótka-Radość położył się i przytknął ucho do ziemi, Berta poszła za jego przykładem; ale, zaledwie upłynęła minuta, młoda dziewczyna zerwała się, wołając:
— Żyją! żyją, Boże miłosierny, dzięki Ci, dzięki!
— Nie łudźmy się zawcześnie nadzieją — upomniał Aubin. — Istotnie słyszę jakiś głuchy odgłos, idący widocznie z pod gruzów; ale było ich ośmiu: kto nas upewni, że są tam ci dwaj właśnie, których my szukamy?
— Kto nas upewni, Aubinie? Moje przeczucia, które mnie zniewoliły przybyć tutaj! To nasi, mówię wam! to oni, którzy szukali schronienia i znaleźli je w jakiejś piwnicy, a którzy teraz są tam uwięzieni.
— To możliwe — szepnął Krótka-Radość.
— To pewne! — zawołała Berta — ale, jak im dopomódz? jak dostać się do miejsca, w którem się znajdują?
— Jeśli są w podziemiu, to podziemie musi mieć wyjście; jeśli są w piwnicy, ta piwnica musi mieć okienko; chodzi o to, by je znaleźć, a jeśli nie znajdziemy ani wyjścia, ani okienka, w takim razie będziemy kopali ziemię dopóty, dopóki nie dostaniemy się do nich.
Berta zaczęła okrążać dom, wyrywając, usuwając z istną furyą belki, kamienie, dachówki, które pospadały na zewnątrz muru i zasłoniły cały dół. Nagle wydała okrzyk. Trigaud i Aubin podążyli ku niej, jeden na swoich wielkich nogach, drugi, dopomagając sobie kikutami i rękoma.
— Posłuchajcie! — zawołała młoda dziewczyna z tryumfem.
Istotnie, z miejsca, w którem się zatrzymała, słychać było wyraźnie dobiegający z głębi spustoszonego domu odgłos głuchy, ale nieustający, podobny do odgłosu narzędzia, którem uderzanoby miarowymi ciosami w fundamenty zamku.
— To tam — rzekła Berta, wskazując stos gruzów pod murem — tam trzeba szukać.
Trigaud zabrał się do dzieła i, dokazując cudów siły w uprzątaniu gruzów, odsłonił dosyć szybko otwór, przez który dobiegał do nich odgłos pracy nieszczęśliwych. Berta chciała wejść przez ten otwór, skoro tylko został należycie oczyszczony, ale Trigaud powstrzymał ją. Wziął krokiew, zapalił ją przy ognisku pożaru, poczem, opasawszy Aubin’a rzemieniem, którym zazwyczaj przytwierdzał go sobie do ramion, spuścił go przez otwór.
Trigaud i Berta stali, powstrzymując oddech. Słyszeli, jak Aubin mówił z robotnikami. Niebawem dał znak Trigaud’owi, żeby go podciągnął.
— Żyją! żyją, nieprawda? — spytała Berta z trwogą, skoro tylko ujrzała Aubin’a.
— Tak — odparł — ale, błagam, niech pani nie usiłuje dostać się do podziemia! oni nie są w piwnicy, na którą wychodzi to okienko, lecz w niszy przyległej; otwór, przez który się tam dostali, jest zatkany; trzeba koniecznie przebić mar, żeby się do nich dostać, i obawiam się, żeby nie runęła przytem część sklepienia, już zachwianego. Niechże więc pani pozwoli, żebym pokierował robotą Trigaud’a.
Berta padła na kolana i zaczęła się modlić. Aubin zebrał zapas suchych krokwi i wraz z Trigaud’em spuścili się do piwnicy. Po dziesięciu minutach, które wydały się Bercie tyluż wiekami, rozległ się huk spadających kamieni; z piersi młodej dziewczyny wyrwał się okrzyk trwogi; rzuciła się do okienka i ujrzała Trigaud’a; powracał, niosąc na ramieniu postać bezwładną, której głowa zwieszała się na piersi żebraka. Berta poznała Michała.
— Nie żyje, Boże wielki! umarł! — zawołała, nie mając odwagi się zbliżyć.
— Nie, nie — odparł z głębi piwnicy głos Jana Oullier’a — nie, nie umarł.
Na te słowa młoda dziewczyna rzuciła się naprzód, wzięła Michała z rąk Trigaud’a i, uspokojona, albowiem dosłyszała bicie jego serca — usiłowała otrzeźwić go, zwilżając jego czoło wodą, którą czerpała z poblizkiej kałuży.




III.
Równina Bouaimé.

Gdy Berta usiłowała ocucić Michała, którego zemdlenie spowodowane było przeważnie duszącym dymem, Jan Oullier z kolei wydostał się przez okienko z piwnicy, a za nim Aubin i Trigaud.
— A więc byliście tam sami? — spytał Aubin, gdy już wszyscy trzej znaleźli się obok Berty.
— Tak.
— A tamci?
— Schronili się pod sklepienie schodów; sufit runął, zanim zdążyli przyłączyć się do nas.
— A czy zginęli?
— Nie sądzę; w godzinę po odejściu żołnierzy słyszeliśmy jeszcze rozmowę i odgłos poruszanych kamieni. Wołaliśmy, ale nie słyszeli nas zapewne.
— Zjawiliśmy się zatem w sarną porę; szkoda tylko, że nieco zapóźno — rzekł Krótka-Radość, patrząc z niepokojem na wschód, gdzie szeroka wstęga purpurowa zwiastowała, że świt jest bliziki. — Dwie godziny nocy więcej ułatwiłyby nam znakomicie ocalenie; ranny, inwalida i kobieta, niemały to ciężar w odwrocie, nie licząc, że zwycięzcy wczorajsi włóczyć się będą dzisiaj po wszystkich drogach.
— Zapewne, ale odzyskałem zupełnie siły, odkąd nie mam już tego sklepienia żelaznego nad głową.
— Mój biedny Janie, jesteś dopiero w połowie ocalony.
— A więc nie zaniechajmy środków ostrożności.
I Jan Oullier zaczął zaglądać do ładownic zabitych żołnierzy, powyjmował wszystkie naboje, jakie zawierały, nabił strzelbę z całą zimną krwią, jak gdyby udawał się na polowanie i, zbliżając się do Berty i do Michała, którego młoda dziewczyna zdołała nareszcie ocucić, zapytał:
— Czy pan może iść?
— Zdaje mi się, że będę mógł — odparł Michał.
Rana jego była powierzchowna, kula przeszła mu przez mięśnie, nie naruszywszy kości. Berta obejrzała ranę i podwiązała rękę białym jedwabnym szalikiem, który zdjęła z szyi.
— Jeśli pan nie zdoła chodzić — rzekł Jan Ouliier — to będę pana niósł.
Wobec tego uowego dowodu zwrotu, jaki się dokonał w uczuciach starego Wandejczyka dla Michała, Berta podniosła zdumione spojrzenie na Jana Oullier’a i chciała mu zadać pytanie, gdy w tejże chwili wiatr przyniósł na skrzydłach swoich odgłos muzyki piechoty od strony Clisson.
— Aubin miał słuszność! — zawołał Jan Oullier i przez chwilę nasłuchiwał. — W drogę! nie mamy chwili czasu do stracenia.
I wsunął rękę pod zdrowe ramię Michała. Krótka-Radość siedział już na ramionach Trigaud’a.
— Dokąd idziemy? — spytał.
— Myślałem zrazu o folwarku Saint-Hilaire, ale nie wiem, czy będzie dość bezpieczny — odparł Jan Oullier, który, skoro tylko ruszyli z miejsca, uczuł, że éMichał chwieje się na nogach. — O Machecoul’u niema co marzyć nawet, bo niepodobna, żeby nasz raniony przebył osiem mil pieszo. Skręćmy tedy na prawo, dotrzyjmy do równiny BouaimW i ukryjmy się między skałami. Żeby zatrzeć ślady i iść prędzej, wezmę pana Michel’a na ramiona. Idźmy gęsiego; panna Berta za mną, a stopa Trigaud’a zniweczy odciski naszych stóp.
Równina Bouaimé, ku której Jan Oullier skierował się w ucieczce wraz z towarzyszami, położona jest w odległości jakiej mili od miasteczka Saint-Hilaire; chcąc do niej dotrzeć, trzeba przejść przez rzekę Maine. Równina to bardzo rozległa, ciągnie się na północ do Rémouille i Montbert i zasiana jest licznemi skałami granitowemi. Dolmeny i menhiry wznosiły śród kęp paproci, krzaków janowca i ostrokrzewu swe brunatne szczyty, mchem uwieńczone.
Ku jednemu z największych głazów poprowadzi Jan Oullier swoją małą karawanę; głaz ten był płaski i spoczywał na czterech olbrzymich blokach granitowych. Dziesięć do dwunastu osób mogłoby swobodnie wypocząć pod jego cieniem. Zaledwie Jan Oullier postawił na ziemi Michała, młodzieniec zachwiał się tak silnie, że, gdyby Berta go nie podtrzymała, byłby upadł na wznak. Spiesznie zerwała pęki mchu i paproci, ułożyła z nich pod dolmenem posłanie i Michał, pomimo całej grozy sytuacyi, niebawem zasnął głęboko.
Trigaud sprawował straż na dolmenie; dzika postać na dzikim cokole przypominała sylwetą swoją olbrzymów, którzy dwa tysiące lat wcześniej wznieśli ten ołtarz. Krótka-Radość spoczywał obok Michała, nad którym Berta, mimo wyczerpania, spowodowanego zarówno zmęczeniem moralnem, jak i fizycznem, postanowli czuwać. Jan Oullier zaś ruszył w drogę, w części na wywiady, w części po żywność dla zgłodniałych zbiegów.
Upłynęły mniej więcej dwie godziny od czasu, gdy Trigaud wodził bacznem okiem dokoła, nie dostrzegłszy nic podejrzanego śród zupełnej ciszy, gdy nagle zobaczył w kierunku Saint-Hilaire biały obłoczek, wznoszący się zazwyczaj po strzale. Następnie ujrzał człowieka, który uciekał co sił starczyło w stronę dolmenu. Trigaud jednym susem zeskoczył ze swego cokołu. Berta, która walczyła skutecznie z sennością, na słaby odgłos dalekiego strzału obudziła już Aubin’a. Trigaud pochwycił kalekę i podniósł go ponad swoją głowę tak, że Aubin znalazł się na wysokości dziesięciu stóp; poczem olbrzym wymówił tylko dwa wyrazy, które zresztą nie potrzebowały komentarza:
— Jan Oullier.
Aubin przysłonił dłonią oczy i poznał również starego Wandejczyka; zauważył nadto, że Jan Oullier, zamiast dążyć w stronę, gdzie nań czekali, wbiegł na wzgórze przeciwległe temu, na którem stał dolmen i kierował się w stronę Montbert’u. Zauważył jeszcze, że, zamiast dążyć zboczem i ukryć się w ten sposób przed wzrokiem tych, którzy go niechybnie ścigali, stary Wandejczyk szedł miejscami najwyższemi, tak, żeby widzieli go wszyscy, którzy włóczyli się po okolicy w milowym promieniu.
Jan Oullier zanadto był doświadczony, by postępować lekkomyślnie; jeśli taką drogę obrał, miał niewątpliwie słuszny do tego powód; istotnie, obliczył, że w ten sposób na siebie jednego tylko skieruje całą uwagę wroga, a odwróci ją od tropu, który byłby go niewątpliwie doprowadził do celu. Aubin pomyślał tedy, że najlepiej będzie, zarówno dla niego, jak i dla jego towarzyszów, gdy pozostaną w swem schronieniu i czekać będą na bieg wypadków, śledząc bacznie, co się dzieje dokoła. Kazał tedy Trigaud’owi, by go wzniósł na dolmen, ale, jakkolwiek niewysoka była jego wątła postać, niemniej uważał, iż nie należy jej wystawiać na tym cokole. Położył się tedy na płask, z twarzą zwróconą w stronę wzgórza, którem dążył Jan Oullier.
Niebawem w miejscu, w którem ten wszedł na wzgórze, Aubin ujrzał jednego żołnierza, potem drugiego, potem trzeciego. Narachował ich ze dwudziestu. Nie kwapili się jednak do pogoni za zbiegiem; rozstawiali się tylko na równinie w ten sposób, by mu odciąć odwrót, w razie, gdyby próbował zawrócić. Ta dwuznaczna taktyka spotęgowała jeszcze baczność Aubin’a, albowiem obudziła w nim podejrzenie, że nietylko ci żołnierze, których widział, ścigali Wandejczyka. Wzgórze, którego zboczem najwyższem on szedł, kończyło się spiczastą skałą, wznoszącą się nad trzęsawiskiem. Na tę to stronę skupiła się cała uwaga Aubin’a.
— Czerwone spodnie — odezwał się naraz Trigaud, wskazując trzęsawisko.
Aubin spojrzał w kierunku wskazanym przez Trigaud’a i zobaczył błysk broni śród sitowia; niebawem zarysowała się postać żołnierza, a za nim ukazało się znów z dwudziestu kolegów. Krótka-Radbść widział, jak przyczajali się w sitowiu, niby myśliwi na czatach. Zwierzyną był Jan Oullier. Schodząc ze stoku, musiał wpaść w zasadzkę. Nie było chwili do stracenia, należało go uprzedzić. Aubin pochwycił swoją fuzyę i strzelił z za dolmenu, trzymając lufę na poziomie zarośli.
Jan Oullier usłyszał sygnał i poznał strzał krótkiej fuzyjki Aubin’a; odgadł odrazu przyczyny, jakie skłoniły jego przyjaciela do zdradzenia incognita, którego strzegł z takim mozołem. Zawrócił tedy i, zamiast dążyć ku trzęsawisku, zaczął schodzić ze wzgórza. Nie biegł już, fruwał!
Jakkolwiek Aubin przedsięwziął wszelkie możliwe ostrożności, by ukryć dym przed wzrokiem żołnierzy, niemniej poznali oni doskonale, w której stronie padł strzał; stojący w trzęsawisku połączyli się tedy z tymi, którzy stali w zaroślach, i naradzali się widocznie, czekając na dalsze rozkazy.
Aubin rozejrzał się bacznie dokoła, podniósł palec, śliną zwilżony, upewnił się w ten sposób, że wiatr wieje od strony, gdzie stali żołnierze, i pomacał zarośla, by się przekonać, że słońce, które było palące i wiatr, który był silny, wysuszyły je dostatecznie.
— Co wy robicie? — spytała Berta, która, śledząc to, co się działo, pojęła doskonale całą grozę niebezpieczeństwa i dopomagała Michałowi do wstania.
— Co ja robię? — odparł kaleka — albo raczej co zrobię, kochana panienko? Zrobię ogień świętojański, a pani będzie mogła chwalić się dzisiaj wieczorem, jeśli dzięki temu ogniowi będzie pani, jak mam nadzieję, ocalona, że pani jeszcze takiego w życiu swojem nie widziała!
To mówiąc, dał Trigaud’owi kilka kawałków rozpalonej hubki, a ten porozkładał je między wiązki suchej trawy; płomień, rozdmuchany jego potężnemi płucami, zamienił niebawem wiązki trawy na tyleż ognisk, które Trigaud rozmieścił po kroków dziesięć na przestrzeni stu kroków. Kładł właśnie ostatnią wiązkę, gdy Jan Oullier stanął na dolmenie.
— W drogę! w drogę! — krzyknął — wyprzedzam ich zaledwie o dziesięć minut.
— Tak, ale to pozwoli nam wyprzedzić ich o minut dwadzieścia! — odparł Krótka-Radość, wskazując zarośla, które zaczęły już skręcać się i trzeszczeć, gdy z tuzin słupów dymu wznosił się ku niebu.
— Ten ogień nie rozpali się może dosyć prędko i nie będzie może taki potężny, żeby ich powstrzymać odparł Jan Oullier; poczem, zbadawszy stan atmosfery, dodał: — Zresztą wiatr skieruje płomienie w stronę, w którą my pójdziemy.
— Tak; ale wraz z płomieniami skieruje też dym — odpowiedział Aubin tryumfująco — i na to właśnie liczę; dym osłoni nas tak, że nie będą wiedzieli, ilu nas jest i dokąd zmierzamy.
Jan Oullier, nie mówiąc już słowa, wziął Michała na ramiona, pomimo protestów młodzieńca, utrzymującego, że ma dosyć siły, by pójść piechotą.
— Weź pannę Bertę za rękę — zalecił Aubin Oullier’owi — niech zatka oczy i zaczerpnie powietrza na zapas; za dziesięć minut nie będziemy już nic widzieli i zaledwie zdołamy oddychać. A teraz w drogę!
I Trigaud ruszył naprzód. Istotnie, zaledwie minęło dziesięć minut, zapowiedzianych przez Aubin’a, dziesięć słupów dymu złączyło się i zlało w jeden olbrzymi całun, który rozpościerał się na szerokości trzystu kroków, płomienie zaś zaczynały syczeć groźnie za nimi.
— Czy widzisz dosyć, żeby być naszym przewodnikiem? — spytał Jan Oullier Aubin’a — bo najważniejsza rzecz teraz, żeby nie zmylić drogi, i żeby się nie rozłączyć.
— Najlepszym naszym przewodnikiem będzie dym; idźmy tylko śmiało w tym samym co on kierunku, a zaprowadzi nas tam, dokąd iść chcemy; tylko nie traćcie z oczu Trigaud’a.
Szli tak przez kwadrans; ogień, podniecany wiatrem, otaczał ich coraz gęstszymi obłokami dymu. Kiedy niekiedy tylko Jan Oullier pytał Berty:
— Czy pani jeszcze oddycha?
A ona odpowiadała zaledwie dosłyszalnem „tak“. O Michała, nie troszczył się już stary gajowy; dostanie się do celu, skoro siedzi na jego ramionach. Nagle Trigaud cofnął się. Wsadził nogę w wodę głęboka, której nie dostrzegł, z powodu dymu, i zagłębił się w niej powyżej kolana. Aubin wydał okrzyk radości.
— Jesteśmy na miejscu! — rzekł — dym poprowadził nas, jak najlepiej ułożony pies myśliwski. Rozumiesz teraz, Janie?
— Tak, ale jak dostać się na wysepkę?
— Jakto? A Trigaud?
— Tak, ale skoro żołnierze nas nie znajdą, czy nie domyślą się wybiegu?
— Zapewne, gdyby nas nie odnaleźli; ale oni pas odnajdą. Nie wiedzą, ilu nas jest; umieścimy pannę Bertę i naszego rannego w bezpiecznem schronieniu, poczem, jakgdybyśmy zmylili drogę, którą nam przeciął staw, zawrócimy, ty, Trigaud i ja, i dowiedziemy im kilku porządnymi strzałami, że nas to istotnie widzieli przed chwilą. Wówczas będziemy mogli dotrzeć spokojnie do lasów Gineston, skąd z łatwością powrócimy w nocy na wysepkę.
— A żywność dla biednych dzieci?
— Ba! — rzekł Krótka-Radość — jeszcze nikt nie umarł z tego, że nie jadł przez dwadzieścia cztery godziny.
Trigaud wziął najpierw na ręce Michała i wszedł do wody, która niebawem sięgnęła mu do kolan, następnie do pasa, a w końcu do piersi; przeszedł tak przez staw i dotarł do wysepki, obejmującej ze dwanaście stóp kwadratowych, która na tej wodzie stojącej wydawała się wielkiem gniazdem kaczek. Wysepka ta pokryta była istnym lasem sitowia. Trigaud złożył na tem sitowiu Michała i wrócił po Bertę, którą przeniósł w ten sam sposób i posadził obok barona de la Logerie.
— Połóżcie się na środku wysepki — zawołał Jan Oullier z przeciwległego brzegu. — Podnieście trzcinę zgiętą tam, gdzieście przechodzili, a ręczę, że nikt was tam szukać nie będzie.
— Dobrze! — odparła Berta. — A teraz, zajmijcie się tylko sobą, zacni przyjaciele, i nie narażajcie się niepotrzebnie.




IV.
W którym spółka Aubin Krótka Radość i Trigaud przynosi zaszczyt firmie.

Czas już był wielki, żeby trzej szuanie ukończyli to, co mieli do załatwienia na stawie; płomienie zbliżały się z błyskawiczna szybkością, dym stawał się coraz gęstszy i coraz bardziej duszący. Ale stalowe łydki Jana Oullier’a i Trigaud‘a były szybsze od pożaru i niebawem zbiegowie wydostali się z zagrożonego obszaru. Skręcili na lewo, a wtedy Jan Oullier zawołał:
— Czołgajmy się, czołgajmy się teraz, Trigaud! żołnierze nie powinni nas dostrzedz, dopóki nie będziemy wiedzieli, co robią i w jaką stronę zmierzają.
Olbrzym zgiął się, jak gdyby chodził na czworakach, i w samą porę; zaledwie bowiem się schylił, usłyszał nad głową świst kuli, która, bez tej ostrożności, byłaby go ugodziła w pierś.
— Odgadli nasz wybieg i otaczają nas, przynajmniej z tej strony.
Istotnie, szereg żołnierzy, w oddaleniu stu kroków jeden od drugiego, stał na przestrzeni pół mili, jak szereg naganiaczy, czekając, żeby Wandejczycy ukazali się ponownie.
Ujrzawszy to, Jan Oullier oparł fuzyę na ramieniu i strzelił do żołnierza, który nabijał broń. Żołnierz, ugodzony w pierś, wywrócił młynka i padł twarzą na ziemię. Ten sam los spotkał żołnierza następnego. Poczem Jan Oullier, zrywając się na równe nogi ze zwinnością pantery, zawołał:
— Naprzód! naprzód! nie trzeba iść tuż przy sobie; kule, które na nas zaczną padać, będą miały w ten sposób mniejsze oparcie.
Wandejczyk przewidział słusznie; zaledwie trzej towarzysze uszli dziesięć kroków, rozległo się kolejno osiem strzałów, a jedna kula oderwała część maczugi, którą Trigaud trzymał w ręku. Na szczęście dla zbiegów, żołnierze, którzy nadbiegali ze wszystkich stron na pomoc kolegom, zadyszani, dali ognia niepewną ręką; niemniej jednak zamknęli przejście i nieprawdopodobne było, żeby Jan Oullier i jego towarzysze zdążyli przedostać się przez linię żołnierzy, nie stoczywszy walki na rękę.
Jakoż, w chwili, gdy Jan Oullier, który szedł po stronie lewej, zamierzał przeskoczyć mały rów, ujrzał żołnierza, który ze strony przeciwległej czekał na niego z nastawionym bagnetem. Ponieważ w szalonym biegu Oullier nie miał czasu nabić broni nanowo, przeto wydobył z kieszeni nóż, wziął go w zęby i podążył co tchu naprzód. O dwa kroki od rowu zmierzył się do strzału, a żołnierz, nie mając widocznie również broni nabitej, padł na płask, jak przewidział Jan Oullier, by uniknąć strzału. Ten zaś jednym susem przeskoczył przez żołnierza, w chwili następnej uczynił to też Trigaud, nie bacząc, że kula, ocierając się o jego ramię, dodała jeszcze jeden łachman do łachmanów, które stanowiły jego odzież.
Zbiegowie przedostali się zatem przez linię żołnierzy, a gdy po pięciu minutach dalszej drogi połączyli się znów, Aubin rzekł radośnie:
— Doskonale! patrzcie, pola.
Istotnie, w odległości jakiego tysiąca kroków, na krańcu stoku takiego łagodnego, że prawie niedostrzegalnego, widniało zboże już żółtawe, falujące w obramieniu zieleni.
— Możebyśmy odpoczęli chwilkę — odezwał się Aubin; zdawało się, że odczuwa zmęczenie Trigaud’a.
— Dobrze — odparł Jan Oullier — nabiję broń, a ty rozglądaj się przez ten czas uważnie.
— Do kroćset bomb i kartaczy! — krzyknął nagle Krótka-Radość w chwili, gdy stary Wandejczyk nakładał proch na drugą kulę.
— Co tam? — spytał Jan Oullier, odwracając się.
— W drogę, do stu dyablów! w drogę! Jeszcze nic nie widzę, ale słyszę odgłos, który nie zapowiada nic dobrego.
— Oho! — rzekł Jan Oullier — kawalerya, jaki zaszczyt dla nas! Ruszaj, ruszaj! leniuchu! — dodał, zwracając się do Trigaud’a, który jednym susem przesadził olbrzymi kamień, znajdujący się na drodze, poczem przystanął, usłyszawszy okrzyk bólu, wyrywający się z piersi Jana Oullier’a.
— Co ci się stało? — spytał Aubin, widząc, że Oullier stoi z nogą podniesioną oparty na lufie strzelby.
— Wpakowałem nogę w jakąś dziurę i wykręciłem ją, albo zwichnąłem; nie mogę już postąpić ani kroku. — To mówiąc, Jan Oullier usiłował jednak iść, lecz krzyknął znów i usiadł.
W tej chwili młody oficer strzelców, który miał lepszego konia od innych, ukazał się na wzgórku, w odległości jakich trzystu kroków od zbiegów. Jan Oullier podniósł fuzyę i strzelił, a młody oficer otworzył ramiona i padł na wznak. Jan Oullier zabrał się do nabijania broni.
— Mówisz zatem, że nie możesz chodzić? — spytał Aubin.
— Ujdę może z dziesięć albo i piętnaście kroków, utykając; ale po co?
— A więc zostajemy tutaj, Trigaud!
— Czyś ty oszalał? — zawołał Jan Oullier.
— Nie, tam, gdzie ty umrzesz, umrzemy razem z tobą, mój stary; ale przedtem spuścimy niejednego.
— Nie, nie, Aubin’ie, to być nie może. Musicie żyć, żeby czuwać nad tymi, których pozostawiliśmy tam... — A ty co tam robisz, Trigaud? — spytał Jan Oullier, widząc, że olbrzym, który zeszedł do potoku, podnosi głaz granitowy.
— Daj mu pokój — odezwał się Krótka-Radość on nie traci czasu.
— Tutaj, tutaj — krzyknął Trigaud, wskazując jamę, jaką wody wyżłobiły pod kamieniem.
— Patrzcie! a to ci ma spryt dzisiaj, ten hultaj Trigaud, jak małpa! Tutaj, Janie, tutaj, wślizgnij się pod kamień.
Jan zawlókł się do towarzyszów, wślizgnął się do jamy i usiadł, skulony, imając nogi do połowy w wodzie; poczem Trigaud ułożył głaz na miejscu, tak jednakże, że powietrze i światło dochodziło do tego, który tam siedział, niby żywcem pogrzebany. Zaledwie to skończył, kilku kawalerzystów ukazało się na szczycie wzgórza, a przekonawszy się, że młody oficer nie żyje, puścili się pełnym galopem w pogoń za szuanami.
Wszelka nadzieja nie była jeszcze zupełnie stracona: pięćdziesiąt kroków zaledwie oddzielało Trigaud’a i Aubin’a od płotu, poza którym ocalenie było tem pewniejsze, że, ufając konnicy, piechota wyrzekła się widocznie pościgu. Ale podoficer strzelców gonił ich tak zawzięcie, że Aubin czuł już gorący oddech konia na swoim karku. Wtem podoficer, chcąc zakończyć ten pościg, stanął w strzemionach i wymierzył taki cios szablą kalece, że byłby mu niewątpliwie rozpłatał głowę, gdyby koń, któremu jeździec niedość silnie zebrał cugle, nie rzucił się w lewo, gdy Trigaud, ruchem instynktownym skoczył w prawo. Broń chybiła tedy i zadrasnęła, tylko z lekka ramię oberżysty.
— Frontem! — krzyknął Aubin Trigaud’owi.
Żebrak obrócił się w mgnieniu oka, jak gdyby postać jego była przytwierdzona do ziemi sprężyną stalową. Koń; mijając Trigaud’a, uderzył go łbem, lecz zachwiać go nie zdołał; w tejże chwili Aubin strzelił że swojej fuzyi myśliwskiej i podoficer przewrócił się, a wierzchowiec poniósł go dalej. Tymczasem reszta jeźdźców zbliżyła się tak, że byli już tylko o kilka długości konia oddaleni od Wandejczyków.
Dwie sekundy wystarczyły Aubin’owi do uświadomienia sobie, jakie szanse ocalenia mógł mu dać punkt, w którym się znajdował. Stali na krańcu równiny Bouaimé, o kilka kroków od rozdroża, gdzie, jak na wszystkich rozdrożach wandejskieh, lub bretańskich, wznosił się krzyż. Ten krzyż kamienny, nawpół strzaskany w swojej szerokości, mógł stać się na krótko schronieniem. Tam też postanowił udać się Aubin, i tam podążył, na jego rozkaz, Trigaud.
Ale w chwili, gdy skręcał za obelisk kamienny, kula padła na jedno ramię krzyża, a odbijając się, ugodziła Aubin’a w policzek, co nie przeszkodziło kalece strzałem odpowiedzieć. Na nieszczęście wszakże krew, płynąca z rany Aubin’a, spadła na ręce Trigaud‘a, on zaś, na widok tej krwi, ryknął z wściekłości i rzucił się na żołnierzy, jak dzik na myśliwych. W tejże chwili żołnierze otoczyli Aubin’a i Trigaud’a, dziesięć szabel podniosło się nad ich głowami, dziesięć luf pistoletowych skierowało się ku ich piersi, a żandarm wyciągnął rękę, by pochwycić Aubin’a.
Ale maczuga Trigaud’a opadła, a spotkawszy po drodze nogę żandarma, zdruzgotała ją. Żandarm wydał straszny okrzyk i spadł z konia, który uciekł. W tej samej chwili padło jednocześnie dziesięć strzałów. Trigaud’owi kula utkwiła w piersi, lewa ręka Aubin‘a wisiała bezwładnie, strzaskana w dwóch miejscach. Żebrak nieczuły na ból, wywijał młynka maczugą, która strzaskała jedne szable, a odtrąciła inne.
— Do krzyża! do krzyża! — krzyknął Krótka-Radość. — Tam dobrze będzie umrzeć.
— Tak — odparł głucho Trigaud, a słysząc, że przyjaciel jego mówi o śmierci, konwulsyjnym ruchem opuścił maczugę na głowę strzelca, który padł trupem.
Poczem, wykonywając otrzymany rozkaz, zaczął iść tyłem do krzyża, by własnem ciałem osłonić, o ile możności, towarzysza,
— Do kroćset! — zawołał brygadyer — za dużo czasu, ludzi i prochu tracimy na tych dwóch żebraków!
I, ściągając cugle, dał ostrogę koniowi, który rzucił się na Wandejczyków. Łeb konia uderzył Trigaud’a w pierś tak gwałtownie i nagle, że olbrzym padł na kolana. Jeździec skorzystał z tego upadku i cięciem szabli rozpłatał czaszkę Aubin’owi.
— Rzuć mnie u stóp krzyża i uciekaj, jeśli możesz — rzekł Aubin głosem omdlewającym — bo dla mnie wszystko skończone. — Poczem zaczął się modlić: — Przyjmij duszę moją, o Boże!...
Ale olbrzym go nie słuchał; oszalały z wściekłości, wydawał krzyki ochrypłe, oczy jego ciskały płomienie; poza wykrzywionemi konwulsyjnie ustami błyszczały zęby zaciśnięte, groźne, które mogłyby pójść w zawody z kłami tygrysa. Koń, w skoku swoim, poniósł o kilka kroków dalej jeźdźca, który ugodził w Aubin’a. Trigaud nie mógł go dosięgnąć; zmierzywszy tedy okiem odległość, jaka go od strzelca dzieliła, cisnął weń maczugę, która poleciała świszcząc. Jeździec pochylił się na koniu i uniknął ciosu, ale koń ugodzony został w łeb. Zwierzę stanęło dęba i runęło na wznak wraz z jeźdźcem.
Trigaud wydał okrzyk radości straszniejszy, niż byłby okrzyk bólu; rzucił się na jeźdźca, schwytał go za nogę, wyciągnął z pod konia i, obróciwszy nim w powietrzu, roztrzaskał mu głowę o jedno z ramion krzyża. Kamień zachwiał się i pochylił, krwią obryzgany.
Okrzyk zgrozy i zemsty podniósł się z grona strzelców; ale, ponieważ ten dowód potężnej siły Trigaud‘ai odjął strzelcom ochotę zbliżenia się do niego, zaczęli nanowo nabijać broń. Przez ten czas Aubin oddawał ostatnie westchnienie, mówiąc głośno:
— Amen!
Wówczas Trigaud, czując, że ukochany pan jego umarł, usiadł na podstawie krzyża, odwiązał rzemień, zdjął z ramion swoich zwłoki Aubin‘a, ułożył je na kolanach i wpatrywał się w martwe oblicze, ocierając rękawem krew, którą było zalane; łzy, pierwsze, jakie przelewała ta istota, obojętna na wszelkie niedole i nędze życia, potoczyły się strumieniem po licach żebraka.
Potężny huk, dwie nowe rany, głuchy odgłos kilku kul, które przedziurawiły trupa, jakiego Trigaud trzymał w objęciach i tulił do serca, wyrwały go z tej martwoty bólu. Powstał, wyprostował się w całej swojej wysokości, strzelcy zaś, mniemając, że rzuci się na nich, zebrali cugle swoich wierzchowców, a śród ich szeregów przebiegło drżenie.
Ale żebrak nawet na nich nie spojrzał; już o nich nie myślał; rozważał tylko, w jaki sposób zapewnić się, że go nie rozłączą po śmierci z przyjacielem, i skierował się w stronę Maine.
Pomimo ran, pomimo krwi, którą ociekało jego ciało i która lała się istnym strumieniem, Trigaud wyprostowany, pewnym krokiem przybył na brzeg rzeki bez przeszkody, gdyż ani jeden żołnierz nie pomyślał nawet o zatrzymaniu go, stanął w miejscu, gdzie wybrzeże wznosiło się nad tonią czarną, której spokój wykazywał jej głębokość, ucałował trupa biednego kaleki, poczem, trzymając go przytulonego do piersi, zebrał ostatnie siły i rzucił się naprzód.
Woda plusnęła z hałasem pod ciężarem olbrzymiej masy, którą pochłaniała, kłębiła się jeszcze długo w miejscu, gdzie znikł Trigaud z towarzyszem, aż wreszcie uspokoiła się stopniowo, zakreślając wielkie koła, które nikły u wybrzeża.
Jeźdźcy nadbiegli w mniemaniu, że żebrak rzucił się do wody, by przepłynąć na brzeg przeciwległy, i z pistoletem w ręku, z muszkietem na ramieniu stali w pogotowiu do strzału, gdyby się ukazał na powierzchni, by zaczerpnąć powietrza.
Ale Trigaud się nie ukazał; dusza jego podążyła za duszą jedynej istoty, jaką kochał na ziemi, a ciała ich spoczęły na łożu z sitowia w głębi Maine.




V.
W którym pomoc przychodzi, skąd nie była bynajmniej spodziewana.

W ciągu tygodnia, który przez ten czas upłynął, Courtin siedział cicho za murami swego folwarku w Logerie. Przewidujący dzierżawca obawiał się poniekąd skutków, jakie mogłaby mieć dla niego rola, którą odegrał w zaaresztowaniu Jana Oullier’a i w zabiciu Bonneville‘a; uznał tedy, że w chwili, w której wszystkie nienawiści, wszystkie urazy, wszystkie zemsty toczyły walkę przy pomocy dobrych strzelb, szaleństwem byłoby stawać na ich drodze.
Courtin obawiał się nawet spotkać swego młodego pana, barona Michel’a, od czasu, kiedy pewnego wieczora przeciął popręgi u jego siodła. To też, w mniemaniu, że, nie chcąc być zabitym, najlepiej będzie udawać nawpół umarłego, Courtin ukrył się w pościeli, a służącej kazał mówić wszystkim, że złośliwa gorączka powaliła go na łóżko, że znajduje się niemal nad grobem.
Pani de la Logerie, zrozpaczona ucieczką Michała, dwukrotnie wzywała swego dzierżawcę i w końcu, wobec jego mniemanej choroby, udała się sama do chłopa. Dowiedziała się, że Michał został uwięziony. Postanowiła tedy udać się do Nantes i użyć wszystkich swoich wpływów, by syna uwolnić, i całej powagi matki, by go zniewolić do opuszczenia nieszczęsnego kraju. Pragnęła tedy zobaczyć Courtin’a, by powierzyć pieczę nad swoim zamkiem, do którego nie prędko wrócić zamierzała. Courtin przyrzekł okazać się godnym pokładanego w nim zaufania.
Nastąpiły bitwy w Chêne i Penissiere, a Courtin, dowiedziawszy się o ich wyniku, wyzdrowiał odrazu i nazajutrz rano postanowił udać się do Montaigu po rozkazy do pana podprefekta. W Montaigu Courtin dowiedział się, że odbył podróż daremnie, albowiem cały departament oddany został pod władzę wojskową. Podprefekt nakłonił wójta z Logerie, żeby udał się po instrukcye do Aigrefeuille, gdzie przebywał na razie generał.
Dermoncourt, niewielką czując sympatyę do ludzi typu Courtin’a, słuchał z roztargnieniem denuncyacyi, jakie mu ten przynosił pod pozorem informacyi; chłód, z jakim generał go przyjął, zmroził wójta z Logerie. Wszelako Dermoncourt przyjął propozycyę Courtin’a co do umieszczenia załogi w zamku, którego położenie nadawało się doskonale do trzymania w szachu okolicy między Machecoul’em a Saint-Colombin.
Wychodząc z domu, który służył za kwaterę generałowi, Courtin został zaczepiony w bardzo uprzejmy sposób przez nieznajomego zupełnie mężczyznę. Mężczyzna ten, lat około trzydziestu, miał na sobie czarne ubranie, krojem zbliżonym do stroju duchownych świeckich. Czoło jego było nizkie, nos zgarbiony, jak dziób drapieżnego ptaka, wargi wązkie, a usta wystające, skutkiem szczególnej budowy szczęki; wystający był również spiczasty podbródek; włosy krucze były jak przylepione do skroni; oczy szare, często zamglone, spoglądały z pod mrugających powiek. Była to fizyonomia jezuity, przeszczepiona na oblicze Żyda.
Nieznajomy kilku słowami rozproszył podejrzenia, z jakiemi Courtin narazie przyjął jego uprzejmość. Udali się razem na obiad do hotelu Saint-Pierre, gdzie zaprosił go nieznajomy; po dwugodzinnej rozmowie w osobnym pokoju, w którym nieznajomy kazał nakryć stół, porozumieli się tak doskonale, że pożegnał się, jak starzy przyjaciele, kilkakrotnem uściśnieniem dłoni, wójt z Logerie zaś, spinając ostrogą konia, ponowił nieznajomemu przyrzeczenie, że nie pozostawi go długo bez wiadomości.
Około godziny dziewiątej wieczorem wójt Courtin jechał w stronę Logerie, pogrążony w rozkosznej zadumie. Przyszłość przedstawiała mu się w barwach różowych. Dzięki słowom nieznajomego, pan wójt widział przed sobą, jak we mgle, błyszczące stosy złota i srebra, po które wyciągał rękę ruchem mimowolnym, uśmiechając się pożądliwie. Pod wpływem tych miłych halucynacyi i wina, którego mu nieznajomy podczas obiadu nie skąpił, ogarnęła Courtin’a rozkoszna senność. Postać jego kołysała się w prawo i w lewo na grzbiecie konia, a gdy zwierzę potknęło się o kamień przydrożny, Courtin pochylił się naprzód i tak siedział, skulony we dwoje, śniąc słodko o własnym folwarku, o stodołach pełnych zboża i oborach pełnych bydła.
Gwałtowne wstrząśnienie i okrzyk pełen trwogi wyrwały Courtin’a z tych słodkich marzeń. Otworzył oczy i ujrzał przed sobą w mroku chłopkę z rozwianym włosem, która wyciągała ku niemu błagalnie ręce.
— Czego chcecie? — krzyknął głosem basowym, nadając kijowi swemu groźną pozycyę. — Czy nie wiecie, że nie wolno zatrzymywać ludzi po drodze i żądać jałmużny?
— Jałmużna! a kto mówi o jałmużnie? — odparła chłopka głosem, którego dźwięk szlachetny i wyniosły ton uderzyły Courtin’a. — Chcę, żebyście mi dopomogli uratować człowieka, który umiera ze zmęczenia i z głodu, chcę, żebyście mi pożyczyli konia, by tego człowieka przewieźć do jakiego poblizkiego folwarku.
— Ale kto jest ten człowiek? kto wy jesteście? dlaczego mam pożyczać konia ludziom, których nie znam! — pytał Courtin, coraz bardziej zaciekawiony głosem mówiącej.
— Odpowiedź wasza dowodzi mi, że postąpiłam niesłusznie, mówiąc do was, jak do przyjaciela, albo jak do lojalnego wroga... Widzę, że trzeba użyć innego sposobu. Dacie mi tego konia natychmiast. Macie dwie minuty czasu do namysłu.
— A jeśli odmówię?
— Palnę wam w łeb! — zawołała chłopka, odwodząc kurek od pistoletu i kierując broń ku Courtin’owi, tak, że wójt nie mógł wątpić, iż egzekucya nastąpi wnet po groźbie.
— Aha! panna de Souday! poznaję panią teraz! — zawołał i zsiadł z konia.
— Tak jest — odparła Berta, gdyż istotnie była to ona. — Teraz powiedzcie mi wasze nazwisko, a jutro koń będzie odprowadzony przed wasze drzwi.
— Nie potrzeba, bo ja pójdę z panią.
— Wy! dlaczego ta zmiana?
— Bo odgaduję, że człowiekiem, dla którego pani żąda pomocy, jest właściciel mego folwarku, pan Michel de la Logerie.
— Jesteście zatem jednym z jego dzierżawców? Doskonale się składa, będziemy mieli schronienie na folwarku.
— Ale — rzekł Courtin, któremu nie uśmiechała się bynajmniej perspektywa spotkania z młodym baronem, zwłaszcza, gdy pomyślał, że, gdy baron będzie wraz z Bertą pod jego dachem, Jan Oullier zjawi się też niebawem — bo widzi pani, jestem wójtem... i będziemy mieli w samym zamku Logerie silną załogę wojskową.
— Tem lepiej! nikt nie przypuści, że Wandejczycy, powstańcy, schronili się tak blizko nich.
— Zdaje mi się jednak, mając zawsze na względzie bezpieczeństwo pana barona, że Jan Oullier mógłby znaleźć schronienie pewniejsze, niż mój dom, gdzie od rana do wieczora kręcić się będą żołnierze.
— Niestety! całe przywiązanie i poświęcenie Jana Oullier’a jest, prawdopodobnie, stracone dla jego przyjaciół.
— Jakto?
— Jan Oullier umieścił nas w sitowiu na wysepce na stawie Fréneuse; dzisiaj rano słyszeliśmy strzelaninę na równinie; nie ruszyliśmy się, jak Jan Oullier nam zalecił, ale czekaliśmy daremnie! Jan nie żyje, albo został zaaresztowany, bo nie należy on do tych, którzy opuszczają swoich przyjaciół.
Gdyby było widno, Courtin zdołałby z trudnością ukryć radość, jaka odmalowała się na jego twarzy, na tę wieść, która uwalniała go od największego niepokoju.
— Widząc, że Jan Oullier nie wraca — mówiła dalej Berta — przepłynęłam przez staw po pomoc: nie spotkałam jednak nikogo; wróciłam tedy, wzięłam Michała na ramiona i przeprawiłam się z nim na brzeg. Myślałam, że zdołam zanieść go do najbliższego domu, ale siły mnie zawiodły; musiałam złożyć go w zaroślach i pobiegłam sama szukać ratunku. A teraz, prędzej, prędzej... Od dwudziestu czterech godzin nie mieliśmy nic w ustach, Michał jest ranny i zemdlał z wyczerpania.
— Jezus Marya! — zawołał Courtin, tonem takim zrozpaczonym, że wzruszył Bertę. — Spieszmy zatem.
Pewność, że stan Michała nie pozwoli mu żądać na razie żadnych wyjaśnień, dodała otuchy wójtowi z Logerie. Nie wątpił, że, pozbywszy się nazawsze ana Olier’a, zdoła się wytłómaczyć przed swoim młodym panem i uzyska jego przebaczenie.
Niebawem przybyli na miejsce, gdzie Berta pozostawiła Michała. Młodzieniec siedział plecami oparty o kamień, głowa opadła mu na piersi, nie zemdlał właściwie, ale znajdował się w tym stanie zupełnej prostracyi, ktora dopuszcza do zmysłów tylko mętne zrozumienie tego, co się dzieje dokoła; nie zwracał najmniejsze] uwagi Courtin’a, a gdy ten, przy pomocy Berty, wsadził go na konia, młody baron uścisnął rękę wójta tak samo, jak uścisnął dłoń Berty, nie wiedząc, co robi. Courtin stanął z jednej strony konia, a młoda dziewczyna z drugiej i, podtrzymując Michała, który bez tej pomocy byłby spadł na lewo albo na prawo, ruszyli w drogę.
Gdy stanęli w Logerie, Courtin obudził służącą, na którą — zapewniał — można było liczyć, jak na każdą służącą w Bocage; wyjął z łóżka swego jedyny materac, jaki był w domu, i umieścił młodzieńca na pawlaczu nad swoim pokojem, a uczynił to z taką troskliwością, z takimi okrzykami współczucia, że Berta nie mogła wątpić o jego przywiązaniu do Michała. Gdy rana tego ostatniego została opatrzona, gdy spoczął w łóżku zaimprowizowanem na prędce i pokrzepił siły kieliszkiem wina, gdy Berta posiliła się również skromnymi zapasami spiżarni wójta, młoda dziewczyna udała się do izby służącej, by nieco wypocząć.
Courtin pozostał sam; zatarł ręce z radości; wieczór był stanowczo pomyślny. Nie wtargnął wprawdzie do obozu nieprzyjacielskiego, ale stało się lepiej — miał obóz nieprzyjacielski we własnym domu, co niechybnie doprowadzi go do poznania tajemnic szuanów a zwłaszcza tych tajemnic, które dotyczą Petit-Pierre’a. Powtórzył sobie w myśli polecenia, jakie mu dał nieznajomy w Aigrefeuille: najważniejsze nakazywało mu zawiadomić go bezpośrednio, gdyby odnalazł schronienie bohaterki Wandei. Courtin zaś nie wątpił, że przez Michała i Bertę dowie się, gdzie się ukrywa księżna Berry, a wtedy urzeczywistnią się jego najgorętsze marzenia — będzie bogaty.




VI.
Na gościńcu.

Tego samego wieczora, kiedy stoczona została bitwa w Chêne, Petit-Pierre, w otoczeniu kilku wodzów legitymistycznych, zmuszony był opuścić młyn Jacquet’a, gdzie powody do trwogi zdarzały się zbyt często. Na drodze, która ciągnęła się w pobliżu, widziano i słyszano z młyna wojsko, prowadzące więźniów.
Mały orszak ruszył w drogę w nocy. Na gościńcu ujrzał z daleka oddział wojska i był zmuszony ukryć się w rowie, zarosłym krzakami, gdzie przebył przeszło godzinę. Cały kraj był taki zapełniony kolumnami latającemi, że tylko, idąc ścieżkami bocznemi, można było uniknąć spotkania z niemi.
Petit-Pierre’a ogarnął wielki niepokój; wszelako pewnością tylko zdradzał cierpienia moralne, jakie go dręczyły; nigdy zaś słowem, albo obejściem. Spod tego życia pełnego niepokojów i trwogi zachował błyski humoru, podobnie jak margrabia Souday, który wraz z Maryą należał do orszaku. Ścigani zbiegowie nie mieli ani jednej nocy spokojnej, a skoro nadchodził dzień, niebezpieczeństwo i zmęczenie budziło się wraz z nimi. Towarzysze Petit-Pierre’a zaczynali się niepokoić, że to życie, z nieustających wzruszeń i ciągłego znużenia złożone, mogłoby odbić się fatalnie na jego zdrowiu; zaczęli tedy rozważać najpewniejsze sposoby ukrycia go przed wszelkiemi poszukiwaniami. Zdania były podzielone: jedni chcieli, żeby udał się do Paryża, gdzie znikłby sród olbrzymiej ludności stolicy; inni mówili o odprowadzeniu go do Nantes, gdzie zapewniono mu schronienie; inni wreszcie radzili, żeby co prędzej wsiadł na pokład statku, uważając, że będzie bezpieczny dopiero wtedy, gdy opuści kraj.
Margrabia Souday należał do tych ostatnich; ale ci, którzy byli zdania przeciwnego, zauważyli słusznie, że nad wybrzeżem ustanowiono bardzo surowy nadzór i w najmniejszym nawet porcie morskim niepodobna jest wsiąść na statek, nie mając paszportu. Petit-Pierre przerwał rozprawy oświadczeniem, że uda się do Nantes, że wejdzie do miasta w biały dzień, przebrany za chłopkę.
Ponieważ przygnębienie Maryi, którą trawił niepokój o siostrę, tęsknota za Michałem, niepewność, gdzie się znajduje, i która bardzo pobladła i wychudła, nie uszło uwagi Petit-Pierre’a, ponieważ przypuszczał, podobnie, jak margrabia, że przyczyną były jedynie trudy życia koczującego, jakie od pewnego czasu prowadziła; ponieważ margrabia musiał w dalszym ciągu prowadzić taki tryb życia, dopóki nie zdołałby znaleźć bezpiecznego schronienia, przeto Petit-Pierre zaproponował panu de Souday, by mu dał córkę do towarzystwa.
Margrabia przyjął propozycyę z wdzięcznością. Marya jednak nie tak łatwo pogodziła się z tą myślą; czyż w mieście dotrą do niej wieści o Bercie i o Michale, których z taką trwogą oczekiwała lada chwila? Wszelako odmowa była niemożliwa i młoda dziewczyna przystała.
Nazajutrz, a była to sobota i dzień jarmarku, Petit-Pierre i Marya około szóstej rano ruszyli w drogę w przebraniu chłopskiem. Naraz, nieopodal Soriniéres, ujrzeli naprzeciwko karczmy przydrożnej dwóch żandarmów, rozmawiających z chłopem, który, jak oni, siedziai na koniu. Petit-Pierre i Marya szli w tej chwili w gronie kilku chłopek, a żandarmi nie zwracali na nie najmniejszej uwagi; wszelako Maryi zdawało się, że ów chłop przyglądał jej się bacznie. Gdy zaś w kilka chwil później odwróciła głowę, zobaczyła, że chłop opuścił żandarmów i jechał kłusem, zbliżając się do wieśniaczek.
— Niech się księżna pani strzeże — szepnęła Marya Petit-Pierre’owi — człowiek, którego nie znam, a który przyglądał mi się bardzo bacznie, jedzie za nami; niech pani oddali się ode mnie i udaje, że mnie nie zna.
— Dobrze; a jeśli cię zaczepi, Maryo?
— Odpowiem mu ostrożnie, niech księżna pani będzie spokojna.
— W razie, gdybyśmy musiały się rozstać, wiesz, gdzie mamy się znów spotkać.
— Wiem; ale baczność! przestańmy rozmawiać.
Marya odłączyła się od towarzyszek i pozostała kilka kroków za niemi. Nie mogła jednak pohamować drgnienia, gdy usłyszała głos chłopa.
— Idziemy tedy do Nantes, śliczna dziewucho? odezwał się, powstrzymując konia obok Maryi i przyglądając jej się ciekawie.
— Jak widzicie — odparła, siląc się na wesołość.
— A no, to wam zrobię propozycyę — rzekł.
— Jaką?
— Wsiadajcie na konia za mną.
— Aha! tylko tyle! jeszcze czego! ładnieby to wyglądało, żeby taka biedna dziewczyna, jak ja, poufaliła się z mężczyzną, który prawie wygląda na pana!
— Tembardziej, że nie jesteście wogóle przyzwyczajeni do poufalenia się z mężczyznami.
— Co chcecie przez to powiedzieć? — spytała Marya, która, zaczynała się niepokoić.
— Chcę powiedzieć, że pani może uchodzić za chłopkę; ale dla mnie jest pani panną Maryą de Souday.
— Jeśli nie macie względem mnie złych zamiarów, dlaczego wymieniacie tak głośno moje nazwisko? — spytała młoda dziewczyna, zatrzymując się. — Skoro jestem w takiem przebraniu, wymaga tego niewątpliwie moje bezpieczeństwo, a te kobiety mogłyby was usłyszeć.
— O! — odparł chłop, mrugając okiem — te kobiety, których pani niby się obawia, wiedzą potrosze, o co chodzi... przynajmniej jedna z nich...
— Ani jedna, ani kilka. Ale, po co zadajecie mi te wszystkie pytania?
— Bo jeśli pani jest istotnie sama, poproszę, żeby pani zatrzymała się ze mną przez kilka chwil; oszczędzi mi pani długiej jazdy; musiałbym jutro przebyć porządny kawał drogi, gdybym pani nie był spotkał; kazano mi pani szukać.
— Kto?
— Ci, którzy panią kochają — odparł, a zniżając głos, dodał: — Panna Berta i pan Michał.
— A więc nie umarł! — zawołała Marya. — Och! mów pan, mów! powiedz, błagam, co się z nimi stało?
Bezgraniczna trwoga, dźwięcząca w tych wyrazach, i malująca się na twarzy młodej dziewczyny, wywołały na usta Courtin’a szatański uśmiech. Umyślnie nie odpowiedział zaraz, żeby przedłużyć udręczenie Maryi.
— O, nie, nie, niech się pani uspokoi — rzekł wreszcie. — Wyleczy się!
— A więc jest raniony! Och, mój Boże, mój Boże! raniony — zawołała Marya, a oczy jej napełniły się łzami.
Courtin nie potrzebował już żadnych objaśnień, widział dosyć.
— Ba! rana nie jest znów taka groźna, do wesela nie będzie ani znaku.
Marya pobladła i drgnęła; te słowa Courtin’a przypomniały jej, że nie zapytała jeszcze o siostrę.
— A Berta? — rzekła — nic mi pan o niej nie mówi. Czy nie chora? nie zraniona?
— Trochę cierpiąca, ale to minie.
— Boże mój, Bożo! — zawołała Marya — cierpią oboje i oboje są pozbawieni opieki.
— O! co to, to nie, bo pielęgnują się wzajemnie. A trzeba widzieć, jak panna Berta, chociaż sama niezdrowa, rozpieszcza pana Michała... Będzie musiał bardzo ją kochać, jeśli nie zechce być niewdzięczny.
Widoczne zmieszanie Maryi nie uszło uwagi Courtin’a, który uśmiechnął się i dodał:
— A czy pani chce, żebym pani powiedział, co zauważyłem?
— Cóż takiego?
— Że pan baron woli blondynki od brunetek.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — spytała Marya cała drżąca.
— Jeśli już muszę, to powiem coś, co nie będzie chyba dla pani wielką nowiną: oto, że pan Michał kocha panią, i że, jeśli Berta jest imieniem jego narzeczonej, to Marya jest imieniem wybranej jego serca.
— Myli się pan bardzo w swoich obserwacyach — odparła Marya, siląc się na spokój; baron Michel jest przyszłym mężem mojej siostry i ją tylko kocha.
— Panno Maryo, to niesłusznie, że pani nie ma do mnie zaufania; bo, czy pani wie, kto ja jestem? Courtin, główny dzierżawca pana Michała i, dodać mogę, jego powiernik, a jeśli pani chce...
— Panie Courtin, zobowiązałby mnie pan bardzo — przerwała Marya — gdyby to pan chciał...
— Co takiego?
— Zmienić temat rozmowy.
— Niech i tak będzie; ale niech pani pozwoli, że ponowię propozycyę: przecież pani idzie do Nantes, nieprawda? a więc niech pani wsiądzie na mego konia; to kawał drogi. Ja też jadę do Nantes... a może pani tam ma tylko jaki sprawunek, to ja mogę go załatwić, oszczędzi to pani trudu.
Jakkolwiek Marya nie poczuła sympatyi do Courtin’a, niemniej nie uważała za potrzebne ukrywać celu swej podróży przed tym, który mienił się powiernikiem pana de la Logerie. Jednakże, ponieważ nikt nie powinien był wiedzieć przyczyny tej podróży, przeto uciekła się do kłamstwa.
— Nie, niepodobna — odparła. — Idę do ojca, który jest ukryty w Nantes?
— Ale panna Berta i pan Michał muszą przecież wiedzieć adres pani.
— Nie wiem go jeszcze sama — odparła Marya. — Człowiek, który na mnie czeka przy moście Rousseau, zaprowadzi mnie do domu, gdzie jest mój ojciec. Gdy będziemy już razem, napiszę do siostry. A teraz poproszę, żeby pan nie jechał obok mnie. Wszystko, co może zwrócić na mnie uwagę, trwoży mnie; muszę dogonić wieśniaczki, które wyprzedziły mnie o jakie ćwierć mili; w ich towarzystwie jestem najbezpieczniejsza.
— Ma pani słuszność — odparł Courtin tembardziej, że żandarmi zbliżają się ku nam... ale niech się pani nie boi; zatrzymam ich w poblizkim szynku. A co mam powiedzieć siostrze?
— Że myślę o niej i modlę się o jej szczęście.
— I to wszystko? — spytał.
Młoda dziewczyna zawahała się; spojrzała na dzierżawcę; ale widocznie twarz Courtin’a zdradziła najtajniejsze jego myśli, gdyż Marya spuściła głowę i rzekła tonem stanowczym:
— Tak, wszystko!
Wszelako ta odpowiedź nie zbiła z tropu Courtin’a.
Dzierżawca zatrzymał konia, Marya zaś przyśpieszyła kroku i niebawem dogoniła grono wieśniaczek. Poczem opowiedziała Petit-Piere’owi, który ciągle szedł w tem gronie, swoją rozmowę z Courtin’em, opuszczając, oczywiście, to wszystko, co dotyczyło barona de la Logerie. Petit-Pierre uznał, że rozważniej będzie usunąć się z przed oczu tego człowieka, którego nazwisko budziło w nim niejasne a smutne wspomnienia.
Pozostał tedy w tyle z Maryą, a gdy chłopki znikły na zakręcie drogi, Petit-Pierre z towarzyszką skręcili do lasu, który ciągnął się o sto kroków od gościńca, i z którego, stojąc na skraju w zaroślach, mogli widzieć, co się na drodze dzieje. W kwadrans później ujrzeli Courtin’a, który, stosownie do przyrzeczenia, zatrzymał był żandarmów w szynku, a teraz popędzał konia. Na nieszczęście, wójt z Logerie jechał za daleko od miejsca, gdzie Petit-Pierre i Marya byli ukryci, nie mógł tedy Petit-Pierre poznać, że człowiek, który wtargnął do domu Paskala Picaut’a, a potem poprzecinał popręgi u siodła Michała, był tym samym człowiekiem, który teraz zaczepił na gościńcu Maryę.
Gdy stracili z oczu Courtin’a, Petit-Pierre z towarzyszką ruszyli dalej w drogę do Nantes. Wszelako Marya była zaniepokojona przypuszczeniem, że Courtin, nie odnalazłszy ich na gościńcu, mógłby czekać przy moście Rousseau. Zamiast tedy wejść do miasta przez ten most, wsiadła wraz z Petit-Pierre’m do łodzi, która przewiozła ich na przeciwległe wybrzeże Loary.
Tu wzrok Petit-Pierre’a padł na wielki afisz, na którym widniały wielkiemi literami wydrukowane dwa wyrazy:

STAN OBLĘŻENIA.

Petit-Pierre zbliżył się do tego afisza, ogłaszającego, na mocy postanowienia ministeryalnego, wyłączenie czterech departamentów Wandei z pod prawa, i odczytał spokojnie rozkaz od początku do końca, pomimo próśb Maryi, która nagliła, by udać się co prędzej do domu, gdzie ich oczekiwano. Petit-Pierre zauważył słusznie, że sprawa ta obchodziła go tak blizko, iż powinien zapoznać się z nią dokładnie.
W kilka chwil później dwie wieśniaczki dążyły po ważkich i ciemnych ulicach starego miasta bretońskiego.




VII.
Co się stało z Janem Oullier’em.

Jeśli nieprawdopodobne było, by żołnierze wykryli Jana Oullier’a w kryjówce, jaką mu wytworzyły piły herkulesowe Trigaud’a, to wzamian, skoro ten nieborak i towarzysz jego, Krótka-Radość, nie żyli, stary Wandejczyk zamienił tylko więzienie, do którego wtrącić go mogli błękitni, gdyby wpadł w ich ręce, na wiezienie straszniejsze jeszcze, a śmierć, jaką zadałaby mu ich kula, na śmierć stokroć okropniejszą. Został pogrzebany żywcem, a nie było nadziei, żeby na tem pustkowiu ktokolwiek usłyszał krzyki jego, wzywające pomocy.
O północy, Jan Oullier, widząc, że żebracy nie powracają, zaczął przypuszczać, iż obu zaaresztowano, albo zastrzelono. Polecił tedy duszę Bogu w krótkiej lecz gorącej modlitwie i zabrał się do roboty z równym zapałem, jak śród ruin zamku Pénissiére, pragnąc ocalić życie. Dotychczas siedział skulony, z podbródkiem na kolanach opartym; była to jedyna postawa, jaką w ciasnocie lochu mógł przybrać. Teraz, po długich wysiłkach, zdołał uklęknąć i, opierając się na rękach, usiłował podnieść ramionami ciężki głaz. Ale to, co było dla Trigaud’a dziecinną zabawką, stanowiło dla każdego innego człowieka trudność do przezwyciężenia niemożliwą.
Jan Oullier nie mógł nawet poruszyć olbrzymiego głazu. Obejrzawszy dokładnie jego położenie, postanowił wysiłki swoje skierować w stronę, gdzie żebrak pozostawił między łożyskiem strumyka a kamieniem niewielką szparę, przez którą powietrze przedostawało się do wnętrza. Złamał w szczelinie skały ostrze swego noża, który mu posłużył za dłuto, gdy kolby pistoletu użył jako młotek i przez dwadzieścia cztery godziny, z niezachwianą wytrwałością, pracował nad powiększaniem otworu, pokrzepiając się tylko kiedy niekiedy kilku łykami wódki, którą miał przy sobie w butelce myśliwskiej.
Wreszcie nad wieczorem drugiego dnia zdołał wysunąć głowę przez otwór, jaki wyżłobił, potem ramiona, a w końcu wydobył się cały z lochu. Czas był już wielki siły starego Wandejczyka wyczerpały się zupełnie. Wstał z trudnością i próbował chodzić. Ale zwichnięta noga obrzmiała przerażająco w ciągu trzydziestu sześciu godzin skutkiem niewygodnej pozycyi i strasznej pracy i, zaledwie oparł się na niej, krzyknął przeraźliwie z bólu i padł na ziemię. Wieczór nadchodził; znikąd nie dobiegał najlżejszy odgłos. Jan Oullier, przypuszczając, że ten wieczór, który mrokiem swoim spowijał ziemię, będzie ostatni w jego życiu, polecił duszę Bogu i powlókł się na rękach w stronę, gdzie słońce zaszło, na pagórek, skąd dostrzegał światła samotnych domostw, otaczających równinę. Tam czekało go zbawienie, ale, pomimo wysiłków nadludzkich, dalej powlec się już nie mógł. Od sześćdziesięciu godzin blizko nic nie jadł. Czołgając się, poranił sobie ręce i pierś o krzaki cierniste, o sterczące łodygi ściętego sitowia, a krew, która sączyła się z tych ran, wyczerpywała ostatki jego sił.
Stoczył się w rów przydrożny. Trawiony nieznośnem pragnieniem, wypił trochę wody z kałuży w głębi rowu. W głowie miał pustkę, w uszach szum potężny, jak huk bałwanów morskich, oczy przesłaniała mu coraz gęściejsza mgła, wreszcie utracił zupełnie świadomość tego, co się dokoła niego działo. Odrętwienie to, w którem leżał czas jakiś, zaczynało jednak mijać, zmysły odzyskiwały powoli swoją bystrość i naraz Jan Oullier dosłyszał wyraźny odgłos kroków, a po chwili odczuł głośny oddech psa, który wysunął łeb z krzaków nad rowem. Wandejczyk zwrócił nie głowę, lecz oczy w tę stronę i ujrzał zwyczajnego kundla, który patrzył na niego inteligentnemi, przerażonemi ślepiami.
Po chwili pies cofnął się i zaczął szczekać, a niebawem Jan Oullier dosłyszał szelest spódnic i ujrzał przed sobą chłopkę. Przypadek, a raczej Opatrzność zrządziła, że była to wdowa Picaut. Spostrzegłszy w rowie, nad którym szczekał jej pies, człowieka, pochyliła się i poznała Jana Oullier’a.
W pierwszej chwili mniemała, że nie żyje, ale spostrzegła, że patrzy na nią szeroko rozwartemi oczyma. Postawiła spiesznie na ziemi koszyk, który trzymała w ręku, przyklękła nad rowem, położyła dłoń na sercu starego gajowego, a czując, że bije, podniosła go, zwilżyła mu twarz wodą, wlała kilka jej kropel między zaciśnięte zęby. Wówczas, jak gdyby przez to zetknięcie się z człowiekiem żywym powracał do zetknięcia się z życiem samem, Jan Oullier odczuł, że zsuwa się z niego stopniowo olbrzymi ciężar, który go przygniatał; ciepło wracało do odrętwiałego ciała, a łzy wdzięczności napłynęły pod powieki i stoczyły się po zapadłych policzkach. Stary Wandejczyk pochwycił dłoń wdowy Picaut i, zwilżając ją łzami, poniósł do ust.
— A to co, a to co, Janie Oullier? — spytała Maryanna, sama do głębi wzruszona. — Przecież to całkiem naturalne. Zrobiłabym to samo dla pierwszego lepszego chrześcijanina, a cóż dopiero dla takiego człowieka, jak wy... Ale — dodała przerażona, spostrzegając teraz dopiero, że jest krwią zbroczony — jesteście ranni?
— Nie — odparł słabym głosem Jan Oullier — to tylko zadraśnięcia... Najgorzej, że mam nogę zwichniętą, i że nie jadłem nic od sześćdziesięciu godzin przeszło. Zabijało mnie osłabienie.
— Boże mój, Boże! ależ czekajcie, niosę właśnie obiad dla ludzi, którzy mi rozrzucają siano na łące; zjecie ich zupę.
To mówiąc, wdowa otworzyła koszyk, wydobyła garnuszek i dała kilka łyków ciepłej zupy Janowi, który czuł, że siły mu wracają, w miarę, jak ciepła strawa przedostawała się do żołądka.
— A!... — odetchnął wreszcie głośno.
— A teraz co poczniecie? — spytała wdowa, siadając naprzeciwko niego — bo przecież czerwone spodnie ścigają was, niema gadania.
— Niestety! — odparł Oullier — jestem zupełnie bezsilny wobec mojej biednej nogi. Mój pan z panienkami nie powróci tak prędko do Souday i będzie miał słuszność; pojadą pewnie znów za morze. Niepodobna mi z tą kulawą nogą ukrywać się w lasach. Trzebaby, widzicie — dodał z westchnieniem — dostać się do Jakóba, on dałby mi kąt w jednem ze swoich schronisk i tam mógłbym pozostać, dopóki nie wyzdrowieję.
— Ładna myśl, Janie, szukać szpitala śród tej bandy zbójów, którzy towarzyszą Jakóbowi! dobrzeby was pielęgnowali... A gdzież to ja jestem, zapominacie o mnie? to niepoczciwie, Janie.
— Wy? a czy nie wiecie, jakie to kary czekają tych, którzy dają schronienie szuanom?
— Mój Janie, te przepisy są dla łotrów a nie dla uczciwych ludzi. Niema co gadać. Skoro nie możecie chodzić, przyjadę po was wózkiem, ale dopiero, gdy noc na dobre zapadnie, a jutro pójdę po doktora do Machecoul’u i za trzy dni będziecie latali, jak królik.
— Dziękuję... bądźcie pewni, że nie oddajecie przysługi niewdzięcznikowi.
— Nie robię tego wcale, żeby zdobyć waszą wdzięczność, Janie; spełniam tylko obowiązek uczciwej kobiety.
Powiodła wzrokiem dokoła.
— Czego szukacie? — spytał Jan.
— Pomyślałam, że, gdybyście mogli ukryć się w zaroślach, bylibyście bezpieczniejsi; tutaj, choć was człowiek nie dojrzy, pies może przejść i poczuć was, jak mój. A wojna wprawdzie skończona, ale teraz nadszedł czas denuncyacyi i zemsty.
— A no, trudno, ruszyć się stąd nie zdołam odparł Jan — trzeba ufać Panu Bogu.
Wdowa dała Janowi kromkę Chleba, nacięła liści, które mu podłożyła pod głowę, ponachylała nad mm zarośla i krzaki ostrokrzewu, a upewniwszy się, że go z drogi nikt nie dostrzeże, zaleciła mu cierpliwość i odeszła.
Jan Oullier ułożył się, jak mógł najwygodniej, zaniósł gorące modły dziękczynne do Boga, zjadł chleb, poczem zasnął tym snem ciężkim, który następuje po wielkiem wyczerpaniu. Spoczywał tak przez kilka godzin, gdy nagle obudził go szmer głosów. Noc zapadła już zupełnie, nie taka wszelako ciemna, by Jan nie mógł odróżnić sylwetki dwóch mężczyzn, siedzących na przewróconem drzewie po przeciwnej stronie drogi.
— Dlaczego pan nie śledził jej w dalszym ciągu, skoro ją pan poznał? — zapytał jeden z nich, mówiąc akcentem wybitnie niemieckim. — Może pan być pewien, że ta, której szukamy, była w gronie chłopek razem z Maryą de Souday.
— Ma pan zupełną słuszność — odparł drugi mężczyzna. — bo, gdy spytałem tych kobiet, co stało się z młodą dziewczyną, która szła z niemi, odpowiedziały mi, że pozostała w tyle wraz z towarzyszką. Zostawiłem szkapę w oberży, ukryłem się na krańcu Pirmile i czekałem na nie przez dwie godziny, ale daremnie.
— To niedobrze; bo kto wie, czy zdarzy nam się druga taka pomyślna sposobność.
— Zdarzy się, zdarzy, niech pan będzie spokojny. Mam ja u siebie ogara, który mi jest potrzebny do tego polowania, jak powiedziałby margrabia Souday, albo mój przyjaciel, Jan Oullier, Panie, świeć nad jego duszą. Tymczasem ogar ma chorą łapę przednią, ale jak się łapa zagoi, założę mu stryczek na szyję i naprowadzi on nas na ślad właściwy... moje pięćdziesiąt tysięcy franków już teraz pewne... jakbym je miał w kieszeni... Ale... pst!
— Co takiego?
— Czy pan nic nie słyszy?
— Owszem; ktoś nadjeżdża; słyszę skrzypienie kół.
Obaj mężczyźni wstali jednocześnie, a w blasku księżyca, padającym teraz na nich, Jan Oullier, który nie stracił ani jednego słowa z tego, co mówili z sobą, ujrzał ich twarze. Jeden z nich był mu zupełnie obcy; drugi był to Courtin, którego zresztą stary Wandejczyk poznał już po głosie.
— Ukryjmy się w tych zaroślach, dopóki wóz, czy pojazd nie przejedzie, a potem znów pogadamy, bo mam panu jeszcze masę rzeczy do powiedzenia.
I obaj podeszli do zarośli. Jan Oullier zrozumiał, ze jest zgubiony; ale, nie chcąc być złapany jak zając w legowisku, powstał na kolana i wydobył z za pasa nóż któr,y chociaż ostrza pozbawiony, mógł jeszcze w walce na rękę zrobić swoje. Nie miał innej broni i mniemał, że obaj mężczyźni są bezbronni.
Ale Courtin, który widział mężczyznę podnoszącego się za krzakiem i usłyszał szelest zarośli, cofną się trzy kroki, nie tracąc z oczu cienia, jaki mu się ukazał, podniósł strzelbę, ukrytą pod leżącem drzewem złożył się do strzału i wypalił. Krzyk stłumiony odpowiedział na wybuch.
— Cóżeś pan uczynił? — spytał nieznajomy, któremu sposób Courtin’a wydał się może nadmiernie radykalnym.
— Widzi pan, widzi pan — odparł Courtin blady i cały drżący — ktoś nas szpiegował.
Nieznajomy zbliżył się do krzaka, rozsunął gałęzie.
— Strzeż się pan! strzeż się pan! — rzekł Courtin — jeśli to szuan, a nie jest zabity, nie daruje.
To mówiąc, Courtin, gotów do drugiego strzału, trzymał się z dala.
— Istotnie, to chłop — rzekł nieznajomy zdaje mi się, że nie żyje.
I wziąwszy Jana Oullier’a za rękę, wyciągnął go z rowu. Courtin, widząc, że człowiek jest martwy, jak trup, odważył się zbliżyć.
— Jan Oullier! — krzyknął, poznając Wandejczyka. — Jan Oullier! Dalibóg, nie przypuszczałem nigdy, że kogokolwiek zabiję; ale, na szatana, jeśli już tak stać się miało, lepiej ten, niż kto inny. To się nazywa strzał szczęśliwy! Ten trup wart jest dwieście tysięcy franków. Był to jedyny człowiek, mogący wyrwać mi z rąk ogara, o którym panu wspominałem. Myślałem, że nie żyje; myliłem się. Teraz, skoro jestem już pewien, że umarł, dalej na łowy!
— Tak, tembardziej, że wózek nadjeżdża.
Dwaj mężczyźni rzucili się w zarośla i znikli w ciemnościach, wdowa Picaut zaś, która powracała zabrać Jana Oullier’a, przerażona strzałem, biegnąc, przybywała na widownię sceny opowiedzianej powyżej.




VIII.
Baterye wójta Courtin’a.

Kilka tygodni wystarczyło, by sprowadzić zupełny przewrót w życiu osób, które od początku opowiadania niniejszego przesunęły się kolejno przed oczyma czytelnika. Po ogłoszeniu stanu oblężenia w czterech departamentach Wandei, generał, który dowodził tamże wojskami, wydał proklamacyę, wzywającą mieszkańców wsi do poddania się i przyrzekającą pobłażliwość. Próba powstania tak sromotnie spełzła na niczem, że większość Wandejczyków utraciła wszelką nadzieję; niektórzy uczestnicy powstania postanowili usłuchać rady, jaką im dali ich wodzowie sami, oddali broń; ale władze cywilne nie przyjęły tego układu i kazały ich aresztować; znaczna liczba najufniejszych została wtrącona do więzienia, a ta surowość niepolityczna ochłodziła nastrój pokojowy tych, którzy, rozważniejsi będąc, zamierzali czekać.
Jakób, wódz królików, zawdzięczał takiemu postępowaniu znaczne powiększenie się szeregów swojej bandy; wyzyskał tak zręcznie postępowanie swoich przeciwników, że zdołał zgromadzić jeszcze wystarczającą liczbę ludzi, by się utrzymać w lasach, gdy Wandea już się rozbrajała.
Gaspard, Ludwik Renaud, Stalowe-Ramię, oraz inni wodzowie schronili się za morze przed prześladowaniem rządu. Jeden tylko margrabia Souday nie mógł się zdecydować na wyjazd i pozostał sam, opuszczony przez wszystkich po rozstaniu się z Petit-Pierre’m i Maryą, po zniknięciu Jana Oullier’a i Berty. Porażka w Chêne zadała mu cios straszny, zburzyła wszystkie zaniki na lodzie, jakie w ostatnich czasach stary partyzant wznosił z takim zapałem. Ponury, milczący, mając serce goryczą przepełnione, stęskniony za córkami i za starym wiernym sługą, margrabia smutne pędził życie w nędznej chacie, do której się schronił nazajutrz po wyruszeniu Petit-Pierre’a do Nantes.
W takim posępnym nastroju umysłu spotkał Jakóba, włóczącego się w okolicach Grand-Lieu, gdzie szpiegował ruchy kolumny latającej. Margrabia nie żywił nigdy symaptyi dla wodza królików za jego niesubordynacyę i zły przykład, jaki bandyckiem postępowaniem swojem dawał Wandejczykom, Jakób zaś nienawidził margrabiego, jak nienawidził wszystkich, którzy dzięki urodzeniu lub stanowisku byli z natury rzeczy jego zwierzchnikami, niemniej zdjęła go litość nad opuszczonym starcem i zaproponował mu, że go ukryje w lasach Touvois; w lasach tych, dodał, margrabia mógłby, dla rozrywki, znaleźć nieraz sposobność do wymiany strzałów z żołnierzami Ludwika Filipa.
Wobec tej perspektywy, margrabia, który wahał się zrazu, przyjął propozycyę wodza królików, a Jakób, poznawszy prostotę i dobroduszność margrabiego, okazywał mu daleko więcej względów, niż pozwalałaby przypuszczać jego szorstkość i całe jego postępowanie.
Berta, odzyskawszy nieco sił, zrozumiała, że pozostawanie pod jednym a obcym dachem z tym, którego kochała, było, co najmniej, nieprzystojne i mogłoby, chociaż Michał był raniony, mieć przykre skutki dla jej dobrej sławy. Opuściła zatem folwark i przeniosła się do Rozyny. Chata Tinguy’ego oddalona była zaledwie o ćwierć mili od schronienia Michała, tak, że Berta mogła codziennie przybywać do niego i otaczać go najczulszą pieczołowitością.
Tkliwość, poświęcenie i abnegacya, której tyle dowodów dawała mu Berta, wzruszały Michała do głębi; ponieważ jednak nie wpływało to bynajmniej na jego uczucia dla Maryi, przeto położenie jego stawało się coraz trudniejsze; nie śmiał już teraz myśleć o zadaniu bolesnego ciosu duszy młodej dziewczyny, której winien był życie. Wszelako stopniowo łagodna rezygnacya zaczęła zajmować miejsce gwałtownej goryczy, jaka przepełniała jego serce w pierwszych dniach po rozmowie z Maryą i, gdyby nie Courtin, który wchodził do izdebki Michała, skoro tylko Berta znikała za ostatniemi drzewami ogrodu, zasiadał przy łóżku rannego i mówił mu o Maryi — tkliwa i wrażliwa dusza Michała pogodziłaby się może w końcu z koniecznością położenia.
Wójt z Logerie z łatwością zyskał przebaczenie młodego barona za postępowanie swoje względem niego kładąc je na karb swego dlań przywiązania. Poczem, przeniknąwszy tajemnicę Michała, tak zręcznie podsycał jego uczucie dla Maryi, tak często mu o niej mówił i zapewniał swego młodego pana, iż pragnie, by był szczęśliwy według głosu serca, że pozyskał w zupełności jgo zaufanie. Niebawem ze słów Michała odgadł mniej więcej, co zaszło między nim a siostrami.
Względem Berty nie zajął Courtin bynajmniej stanowiska wrogiego, przeciwnie, w nieobecności Micha a mówił do niej zawsze, jak do swojej przyszłej pani a całe jego zachowanie się było takie, że młoda dziewczyna, nie znając go zupełnie, mówiła Michałowi przy każdej sposobności o przywiązaniu jego dzierżawcy i nazywała go już tylko: „Nasz poczciwy Courtin“.
Rekonwalescencya Michała nie postępowała bynajmniej według życzenia Courtin’a, który z niepokojem widział, że czas upływa, a on nie może dowiedzieć się nic pewnego o schronieniu Petit-Pierre’a. Berta, pewna już teraz, że rana Michała nie grozi niebezpieczeństwem, odbywała w towarzystwie Rozyny wycieczki do lasu Touvois margrabia bowiem zawiadomił ją, że tam się schronił kilkakrotnie za jej powrotem Courtin skierował rozmowę na osoby, których los powinien był żywo interesować młodą dziewczynę, ale Berta pozostała niewzruszona — nic dowiedzieć się nie zdołał.
Tak trwało przez sześć tygodni, poczem Michał zaczął szybko przychodzić do siebie; rana zabliźniła się, siły powracały. Sąsiedztwo załogi, umieszczonej przez generała w zamku Logerie, nie pozwalało Michałowi pokazywać się we dnie; skoro jednak wieczór zapadł, baron przechadzał się pod drzewami sadu, wsparty na ramieniu Berty. Te przechadzki wieczorne drażniły Courtin’a; gdy bowiem Michał z Bertą rozmawiali w swoim pokoju, wójt Logerie miał zawsze nadzieję, że pochwyci jakie słówko, mogące dlań stanowić cenną wskazówkę. To też dokładał wszelkich starań, by przechadzkom tym przeszkodzić i z zamiarem przerwania ich oznajmiał co wieczór Michałowi i Bercie listę wyroków skazujących, ogłaszaną w organie urzędowym, który otrzymywał z tytułu swego stanowiska wójta.
Pewnego dnia oznajmił im stanowczo, że muszą przerwać te nocne wycieczki, a gdy zapytali o przyczynę, dał im do przeczytania wyrok, skazujący barona Michała de la Logerie na śmierć in contumaciam. Wiadomość ta wywarła na Michale wrażenie niewielkie, Berta natomiast była przerażona i wracała do siebie wieczorem w głębokiej rozpaczy. Całą noc spędziła prawie bezsennie: dręczyły ją straszne majaki na jawie, widziała Michała nietylko zaaresztowanego, ale już rozstrzelanego.
Nazajutrz Berta przybyła na folwark dwie godziny wcześniej, niż zwykle. Nie nowego nie zaszło, dzień minął, jak każdy inny. Zapadł wieczór, cichy, pogodny wieczór letni. Berta, oparta w oknie, wychodząoem na sad, przyglądała się zachodowi słońca ponad wysokiemi drzewami lasu Machecoul, których wierzchołki falowały jak morze zieleni. Michał siedział na łóżku, wdychając orzeźwiające, wonne powietrze wieczorne, gdy nagle usłyszeli turkot kół. Młodzieniec rzucił się do okna i oboje ujrzeli kolasę, wjeżdżającą na dziedziniec. Courtin, trzymając kapelusz w ręku, pobiegł do tej kolasy i niebawem wysiadła z niej baronowa Michel.
Młodzieniec, na widok matki, drgnął. Oczywiście przyjeżdżała po niego. Berta wzrokiem zapytała go, co czynić. Michał wskazał jej ciemny zakamarek, bez drzwi, gdzie mogła się ukryć i słyszeć wszystko, nie będąc widziana. W pięć minut później rozległo się skrzypienie schodów, Berta pobiegła do kryjówki, Michał zaś usiadł w oknie, jak gdyby nic nie był widział i słyszał. Drzwi otworzyły się — weszła baronowa.
Może przybyła z zamiarem okazania synowi zwykłej surowości, lecz, na widok bladej, wychudłej twarzy Michała, zapomniała o wszystkich urazach i wyciągnęła doń ręce, wołając:
— Nieszczęśliwe dziecko, widzę cię nareszcie!
Michał, który nie spodziewał się takiego przyjęcia, wzruszony niem do głębi, rzucił się w objęcia baronowo z okrzykiem:
— Matko! droga, biedna matko!
I baronowa bowiem była bardzo zmieniona; na obliczu jej widniały podwójne ślady, wyryte przez łzy ustawiczne i noce bezsenne.




IX.
W którym baronowa de la Logerie, mniemając, że działa w interesie syna, ułatwia sprawę Petit Pierre’a.

Baronowa padła na fotel, pociągając za sobą Michała, który ukląkł przed nią; ujęła oburącz głowę syna i przycisnęła do niej usta.
Gdy nareszcie baronowa pokonała wzruszenie, nastąpiły bezładne pytania matki, która wiedziała już o wyroku na syna wydanym, i spokojne odpowiedzi syna.
— Dziecko, ja umrę z trwogi, jeśli ty nie opuścisz Francyi! — zawołała baronowa.
— A czy pomyślałaś, matko, o trudnościach ucieczki?
— Tak, tak i już je pokonałam. Wynajęłam mały statek holenderski, „Jeune-Charles“, który czeka na ciebie na rzece, nawprost Couérom. Pojedziesz do Anglii, nieprawda? opuścisz tę ziemię przeklętą, przesyconą już krwią twego ojca!... Masz tu list do kapitana statku, a tu przekazy na pięćdziesiąt tysięcy franków; zresztą, wszędzie, gdzie będziesz, napiszesz do mnie, a ja ci prześlę, ile tylko zażądasz... A raczej, synu ukochany, wszędzie, gdzie będziesz, pojadę za tobą... Ale co ci jest? dlaczego mi nie odpowiadasz?
Michał słuchał słów matki, jakby w odrętwieniu. Odjechać, to oddalić się od Maryi, a na myśl tej rozłąki, serce jego przez chwilę ścisnęło się tak boleśnie, że wydało mu się, iż wolałby raczej stawić czoło wyrokowi śmierci. Od czasu, gdy Courtin zręcznemu słówkami podniecił jego namiętność, Michał marzył już tylko dzień i noc o sposobach zbliżenia się do Maryi, postanawiając niezłomnie wyznać prawdę Bercie i poślubić ukochaną.
— Nie odpowiadam ci, matko — rzekł wreszcie — bo nie mógłbym ci odpowiedzieć zgodnie z twojem życzeniem.
— Jakto? nie chcesz wyjechać?
— Owszem, tylko stawiam pewne warunki. Jeśli pojadę, nie pojadę sam.
— Chcesz zabrać z sobą kochankę?
— Nie, matko, żonę.
— I tobie się zdaje, że ja na to małżeństwo zezwolę?
— Wolno ci, matko, nie dać swego zezwolenia, a mnie wolno nie wyjechać.
— A więc nic — spytała — nie zdoła cię odwieść od tego szaleństwa?
— To jest, matko, że nic nie zdoła mnie nakłonić do złamania danego słowa.
— Och! — zawołała baronowa, zakrywając oczy dłońmi — jaka nieszczęśliwa ze mnie matka!
— A ja mówię: jaką szczęśliwą będziesz matką w dniu, w którym dasz szczęście synowi swemu!
— Ależ jaki urok mają te wilczyce? co jest w nich takiego ponętnego? — zawołała baronowa.
— Jakiemkolwiek imieniem nazywać będziesz tę, którą kocham — odparł Michał — odpowiem ci: Ta, którą kocham, posiada wszystkie zalety, jakich mężczyzna powinien szukać w żonie, i nie nam to przystoi, matko, nam, którzy cierpieliśmy tyle z powodu oszczerstwa, wierzyć tak skwapliwie oszczerstwom, rzucanym na innych.
— Nie, nie, nie — wołała baronowa — nie zezwolę na to małżeństwo nigdy!
— W takim razie, matko — rzekł Michał — zabierz te przekazy, weź ten list do kapitana „Jeune-Charles“; już mi teraz zupełnie niepotrzebne.
— Ale jakież są twoje zamiary, nieszczęśliwy chłopcze?
— Bardzo proste, moja matko, wolę umrzeć, niż żyć w rozłące z tą, którą kocham. Wyzdrowiałem i mam już dosyć siły, żeby powrócić do strzelby; rozbitki powstania ukrywają się, pod wodzą margrabiego Souday’a w lesie Touvois; przyłączę się do nich, będę z nimi walczył i dam się zabić przy pierwszej sposobności. Już dwa razy śmierć, celując we mnie, chybiła — dodał z bladym uśmiechem — trzeci raz będzie miała oko lepsze i rękę pewniejszą.
I młodzieniec upuścił na kolana matki list i przekazy.
W głosie i postawie barona była taka stanowczość, że matka widziała dobrze, iż napróżno łudziłaby się nadzieją przekonania syna. Wobec tego przeświadczenia ugięła się jej siła.
— A więc — rzekła — niechaj się stanie według twojej woli i bodajby Bóg zapomniał, że zgwałciłeś wolę matki.
— Bóg zapomni, bądź spokojna, matko, a gdy ujrzysz córkę swoją, i ty zapomnisz.
Baronowa potrząsnęła głową przecząco, wstała i postąpiła ku drzwiom.
— Matko, odchodzisz, nie pożegnawszy się ze mną, nie uścisnąwszy mnie!... Czy nie obawiasz się, że mi to przyniesie nieszczęście?
— Pójdź zatem, nieszczęśliwe dziecko, w moje objęcia, niech cię przytulę do serca! — zawołała baronowa, a był to taki okrzyk, jaki zawsze, prędzej, czy później, wyrywa się z piersi matki.
Michał uścisnął ją tkliwie.
— A kiedy wyjedziesz, moje dziecko? — spytała.
— Będzie to zależało od niej, moja matko — odparł Michał.
— Jak najwcześniej, nieprawda?
— Może tej nocy jeszcze.
— Znajdziesz na dole strój wieśniaczy; przebierz się, jak zdołasz najlepiej. Stąd do Couéron jest osiem mil; możesz tam być około piątej rano. Nie zapomnij nazwy: „Jeune-Charles“.
— Nie obawiaj się, matko; skoro wiem teraz, że celem moim jest szczęście, przedsięwezmę wszelkie ostrożności, żeby do tego celu dotrzeć.
— Ja zaś powrócę do Paryża i użyję wszelkich wpływów, żeby odwołano ten fatalny wyrok. A ty, powtarzam, czuwaj nad swojem życiem i nie zapominaj, że w ten sposób czuwasz jednocześnie nad mojem.
Matka i syn zamienili jeszcze pocałunek, poczem Michał odprowadził baronową do drzwi. Courtin, jako wierny sługa, czuwał u stóp schodów. Pani de la Logerie poprosiła go, by jej towarzyszył do zamku.
Gdy Michał, zamknąwszy drzwi, odwrócił się, ujrzał Bertę z uśmiechem szczęścia na ustach, z twarzą, opromienioną miłością. Czekała na chwilę, gdy pozostaną sami, by rzucić się w objęcia młodzieńca. Gdyby mrok nie był już zaległ zupełnie w izdebce, wyraz zakłopotania, jaki odmalował się na twarzy barona, gdy objął uściskiem narzeczoną, nie byłby uszedł uwadze Berty.
— A więc — rzekła — teraz, mój drogi, nic już nie może nas rozłączyć, mamy zezwolenie mojego ojca i twojej matki.
Michał milczał.
— Jedziemy tej nocy, nieprawda?
Michał nie odpowiadał Bercie podobnie, jak poprzednio nie odpowiadał matce.
— I cóż, dlaczego nic nie mówisz? — spytała młoda dziewczyna.
— Bo nasz wyjazd jest jeszcze bardzo niepewny — odparł Michał.
— Jakto, czy nie przyrzekłeś matce, że odjedziesz tej nocy?
— Powiedziałem matce: „Będzie to zależało od niej“.
— A więc owa ona, czyż to nie ja? — spytała Berta.
— Jakto! — rzekł Michał — Berta, taka rojalistka, taka pełna poświęcenia, opuściłaby Francyę, nie pomyślawszy o tych, których tu pozostawia?
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytała młoda dziewczyna.
— Że marzę o czemś wznioślejszem i pożyteczniejszem, niż moja własna wolność, niż moje własne ocalenie — odparł młodzieniec.
Berta patrzyła na niego ze zdumieniem.
— Że marzę o wolności i ocaleniu księżnej — dodał Michał.
Berta wydała okrzyk. Zaczynała rozumieć.
— Czyż ten statek, który moja matka wynajęła dla mnie — mówił dalej baron — nie może wraz z nami wywieźć poza granicę Francyi księżnej, twego ojca... i siostry twojej? — dodał ciszej.
— Michale! Michale! — zawołała młoda dziewczyna — przebacz, że nie pomyślałam o tem wszystkiem!... Tak, tak, masz słuszność, to Opatrzność natchnęła twoją matkę: zapominam teraz wszystko, co powiedziała o mnie złego i okrutnego, widzę w niej tylko narzędzie Boga przysłane nam na pomoc, żeby ocalić nas wszystkich... O, mój drogi, jakiś ty dobry, a raczej, jakiś ty wielki, żeś o tem pomyślał... raniony, skazany na śmierć, zajmujesz się innymi! O! mój ukochany, byłam szczęśliwa, teraz jestem dumna ze swojej miłości.
Tym razem, gdyby pokój był oświetlony, Berta dostrzegłaby rumieniec na twarzy Michała. Poświęcenie młodego barona nie było takie bezinteresowne, jak mniemała Berta. Uzyskawszy od matki zezwolenie na poślubienie tej, którą kochał, Michał zamarzył o oddaniu Petit-Pierre’owi największej przysługi, jaką ten mógł w danej chwili otrzymać od swego najbardziej oddanego sługi, a następnie o wyznaniu mu wszystkiego i zażądaniu, w nagrodę za tę przysługę, ręki Maryi.
To też na gorące słowa młodej dziewczyny, baron z mimowolnym chłodem, odpowiedział tylko:
— A teraz, Berto, skoro wszystko postanowione, nie mamy czasu do stracenia. Na razie musimy się rozstać.
— A to dlaczego? — spytała Berta.
— Dlatego, że ty, Berto, udasz się do lasu Touvois, uprzedzisz ojca o tem, co zaszło, i podążysz z nim do zatoki Bourgneuf, gdzie „Jeune-Charlesweźmie was po drodze na pokład. Ja zaś pojadę do Nantes uprzedzić księżnę.
— Ty, do Nantes! Czy zapominasz, że jesteś na śmierć skazany, że cię śledzą, pilnują? To ja powinnam pójść do Nantes, a ty do Touvois.
— Berto, przecież to na mnie czeka „Jeune-Charles“ i mnie tylko kapitan będzie posłuszny; widząc zaś kobietę zamiast mężczyzny, będzie się obawiał jakiego podstępu i może nam przyczynie niepokonanych trudności.
— Ale pomyśl o niebezpieczeństwie, na jakie się narażasz w Nantes!
— Przeciwnie, może tam właśnie najmniej mi grozi. Nie domyślą się, że powrócę do miasta, które wydało na mnie wyrok śmierci. Wszak wiesz, Berto, że bywają chwile, w których najwyższa śmiałość jest najwyższą rozwagą: znajdujemy się właśnie w jednej z chwil takich. Zaufaj mi, uczyń, jak, mówię.
— Będę ci posłuszna, Michale — odparła Berta z niezwykłą uległością.
Postanowili następnie, że Berta da Michałowi adres księżnej w Nantes i różne hasła, przy pomocy których będzie mógł dostać się do niej. Młoda dziewczyna zaś, w stroju Rozyny, miała udać się do lasu Touvois. Gdyby nic nie stanęło na przeszkodzie, „Jeune-Charles“ mógłby nazajutrz rano o piątej rozpiąć żagle, unosząc wraz z Petit-Pierre’m ostatnie ślady wojny domowej.




X.
Przygotowania.

Michał przybył do Nantes przed godziną dziewiątą wieczorem, dzięki dobremu kłusowi konia Courtin’a. Pierwsza stacya barona miała być w zajeździe pod „Świtem”. Poznawszy zajazd po szyldzie, na którym widniała gwiazda, z długim promieniem, najsilniejszej żółtej barwy, jaką malarz miał do rozporządzenia, Michał zatrzymał wierzchowca przed korytem, slużącem do orzeźwienia koni. Ponieważ nikt nie ukazał się w progu domu, przeto Michał uderzył niecierpliwie kilka razy w koryto kijem, który trzymał w ręku.
Na ten odgłos wyszedł z dziedzińca mężczyzna bez kurtki, w niebieskiej bawełnianej czapce, nasuniętej na oczy. Michałowi zdawało się, że ta twarz nie jest mu obca.
— Do dyabła! — mruknął mężczyzna, podchodząc do Michała, — taki z was wielki pan, chłopcze, że nie możecie sami zaprowadzić konia do stajni? Ale mniejsza o to, będziecie obsłużeni, jak mieszczanin.
— Obsługujcie mnie, jak chcecie — odparł Michał — ale odpowiadajcie na moje pytania.
— Pytajcie — odrzekł człowiek, krzyżując ręce.
— Chciałbym widzieć ojca Eustachego — szepnął Michał.
— Dobrze, ale zanim powiem, gdzie go znajdziecie, powiedzcie wy, skąd przybywacie.
— Z Południa.
— A dokąd dążycie?
— Do Rosny.
— Dobrze! trzeba przejść przez kościół Zbawiciela, a tam znajdzie pan, panie de la Logerie tego, którego pan szuka.]
— A! — rzekł Michał nieco zdumiony — to wy mnie znacie?
— Jeszczeby też!
— W takim razie trzeba odprowadzić konia do mnie.
— Zrobi się.
Michał wsunął ludwika w rękę stajennego, uszczęśliwionego taką dobrą gratką, i ruszył w drogę pieszo. Gdy przybył przed kościół Zbawiciela, zakrystyan zamierzał właśnie zamykać drzwi kościelne. Kilku żebraków, którzy spędzili dzień w przedsionku, zbierając jałmużnę od wiernych, uklękło pod organami, by odmówić modlitwę wieczorną. Michał zaopatrzył się w znak, po którym — tak go objaśniła Berta — ojciec Eustachy, również żebrak z pod kościoła, miał poznawać każdego szuana. Była to gałązka ostrokrzewu przy kapeluszu.Michał zdjął tę gałązkę i upuścił ją przede drzwiami kościoła. Dwaj żebracy, przechodząc, nie zwrócili na nią uwagi.
Trzeci, mały, suchy wątły staruszek, spostrzegając zielone liście na płytach kamiennych, schylił się, podniósł gałązkę i z niepokojem rozglądał się dookoła. Wówczas Michał wyszedł z za filaru, gdzie się ukrył. Ojciec Eustachy — on to był bowiem — spojrzał na niego. Michał zbliżył się i szepnął:
— Przybywam z Południa.
— A dokąd dążycie? — spytał żebrak.
— Do Rosny — odparł Michał.
Wyszli na miasto, żebrak szedł naprzód, Michał o jakie sześć kroków za nim. W ciasnej i ciemnej uliczce żebrak zatrzymał się przed nizkiemi drzwiami w murze, okalającym ogród, poczenm wskazał znakiem Michałowi te drzwi i znikł w ciemnościach. Michał spostrzegł wówczas, że przewodnik jego wsunął gałązkę ostrokrzewu w kółko żelazne, które służyło za kołatkę. Baron zrozumiał tedy, że jest na razie u celu, podniósł kółko i opuścił je.
Na ten odgłos otworzyło się okienko we drzwiach i głos męski zapytał, czego przybysz sobie życzy. Michał powtórzył hasło, poczem został wprowadzony do nizkiego pokoju na parterze, gdzie siedział otulony w szlafrok i czytał gazetę pan jakiś, którego widział owego wieczora w zamku Souday, kiedy generał Dermoncourt zjadł obiad, przygotowany dla Petit-Pierre’a, i którego następnie ujrzał znów, z fuzyą w ręku, w wigilię bitwy w Chêne. Pan ten poznał niezwłocznie Michała i wstał, by go powitać.
— Zdaje mi się, że widziałem pana w naszych szeregach — rzekł.
— Tak, panie — odparł Michał — w wigilię bitwy w Chêne.
— A nazajutrz? — spytał z uśmiechem jegomość w szlafroku.
— Nazajutrz uczestniczyłem w bitwie w Pénissiére, gdzie zostałem raniony.
— Czy zechciałby mi pan powiedzieć swoje nazwisko?.
Michał powiedział je, a pan w szlafroku zajrzał do notatnika, który wyjął z zanadrza, skinął głową z zadowoleniem i spytał:
— A teraz, niechże pan powie, co pana tu sprowadza?
— Chęć zobaczenia się z Petit-Pierre’m i oddania mu wielkiej usługi.
— Przepraszam pana, ale nie można dostać się w ten sposób do osoby, o której pan mówi. Wiem, że możemy liczyć na pana, wszelako zrozumie pan, że wizyty w domu, który dotychczas zdołaliśmy szczęśliwie uchronić od czujności policyi, byłyby zdradliwe. Niechże pan zwierzy mi się ze swoimi projektami, a ja dam panu odpowiedź, jakiej pan może się spodziewać.
Michał wtajemniczył tedy w swoje zamiary pana w szlafroku, który słuchał go z wzrastającą uwagą i rzekł, gdy baron skończył:
— Doprawdy, Opatrzność pana zsyła! Idę natychmiast po rozkazy do Petit-Pierre’a.
— Czy pójdę z panem? — spytał Michał.
— Nie; chłopski strój pana obok mego ubrania mieszczańskiego zwróciłby uwagę szpiegów, którymi jesteśmy otoczeni. W jakim zajeździe pan stanął?
— Pod „Świtem“.
— Jest pan u Józefa Picaut’a; niema się czego obawiać.
— Rzeczywiście — rzekł Michał — ta twarz wydała mi się znajoma. Ale czy pan jest jego pewny?
— Jak siebie i pana! Można mu tylko chyba zarzucić, że jest nadmiernie gorliwy. Niech pan pamięta, że podczas pobytu Petit-Pierre’a w Wandei sześciuset chłopów przeszło znało jego różne schronienia i jest to najpiękniejszy tytuł do chwały tych biednych ludzi, że ani jeden z nich nie pomyślał o zrobieniu majątku, zdradzając to schronienie. Wróci pan tedy do Józefa, a ja przybędę tam za jakie dwie godziny, sam, albo w towarzystwie Petit-Pierre’a; sam, jeśli Petit-Pierre odrzuci pańską propozycyę, z nim, jeśli ją przyjmie. Niech pan uprzedzi Józefa, że pan oczekuje kogoś, żeby więc dawał baczenie. Skoro pan powie mu tylko te wyrazy: ulica du Château Nr. 3, może pan być pewien najzupełniejszego, a zwłaszcza najbierniejszego posłuszeństwa zarówno ze strony Picaut’a, jak i całej służby w zajeździe.
— Czy ma pan jeszcze jakie polecenia dla mnie?
— Może byłoby rozważnie, żeby osoby, które będą towarzyszyły Petit-Pierre’owi, wychodziły osobno z domu, gdzie jest ukryty, i osobno udawały się do zajazdu pod „Świtem“. Niech pan każe sobie dać pokój z oknem na bulwar; niech pan nie zapala światła w pokoju, tylko pozostawi okno otwarte.
— Nie zapomniał pan o niczem?
— Nie... Żegnam pana, a raczej do widzenia! Jeśli zdołamy, zdrowi i cali, dotrzeć do pańskiego statku, wyświadczy pan sprawie olbrzymią przysługę. Co do mnie, jestem w nieustającej trwodze: mówią, że wyznaczono wielkie sumy w nagrodę za zdradę, i drżę, żeby w końcu nie rozbudziła się w ludziach chciwość, która nas zgubi.
Michał opuścił pokój, poczem, zamiast wypuścić go drzwiami, któremi wszedł, wypuszczono go drzwiami przeciwległemi, wychodzącemi na inną ulicę. Baron szybkim krokiem przebiegł przez miasto do swego zajazdu, gdzie zastał Józefa Picaut’a w stajni, dającego wyrostkowi polecenia, jak i gdzie odprowadzić konia Courtin’a. Michał dał znak Picaut’owi, a ten, zrozumiawszy odrazu, odesłał wyrostka, odraczając odprowadzenie konia do dnia następnego.
— Powiedzieliście, że mnie znacie — zaczął Michał, gdy zostali sami — otóż, mogę ci się odwzajemnić: i ja znam ciebie, wiem, że nazywasz się Józef Picaut. Czy można ci ufać, Józefie?
— To zależy: błękitni i czerwoni nie; biali tak.
— Należysz zatem do białych?
— Gdybym do nich nie należał — odparł Picaut, wzruszając ramionami — czy byłbym tutaj, ja, skazany na śmierć, tak samo, jak pan? Jesteśmy naprawdę równi wobec prawa.
— Doskonale! zatem jesteś tutaj...?
— Chłopcem stajennym.
— Zaprowadź mnie do właściciela zajazdu.
Oberżysta już spał, ale go obudzono. Przyjął Michała z pewną nieufnością, ale baron, który rozumiał, że niema czasu do stracenia, powiedział odrazu owe pięć wyrazów:
Ulica du Château, Nr. 3.
Zaledwie oberżysta usłyszał hasło, nieufność jego znikła.
— Czy macie tu jakich podróżnych? — spytał Michał.
— Jednego — odparł oberżysta.
— Jakiego rodzaju?
— Najgorszego! Tego człowieka trzeba się strzedz.
— Znacie go zatem?
— To wójt z Logerie, Courtin, hultaj nielada!
— Courtin! — zawołał Michał — Courtin tutaj! Czy jesteście pewni?
— Nie znałem go; Picaut mnie uprzedził.
— A kiedy przyjechał?
— Przed kwadransem zaledwie.
— Gdzie jest?
— Na dworze w tej chwili. Przekąsił drobnostkę i wyszedł, oznajmiając mi, że wróci późno, około drugiej nad ranem; powiedział, że ma różne sprawy w Nantes.
— A czy wie, że go znacie?
— Nie sądzę, chyba, że poznał Józefa Picaut’a, jak Józef poznał jego; ale wątpię, bo on stał w świetle, a Józef trzymał się ciągle w cieniu.
— Nie przypuszczam, żeby Courtin był taki zły, jak sądzicie — odparł Michał — ale mniejsza o to, musimy go się strzedz, jak mówicie, a zwłaszcza nie trzeba, żeby wiedział, że ja tu jestem.
— Jeśli on tu zanadto przeszkadza, niech pan tylko powie — odezwał się nagle, zbliżając się, Picaut, który dotychczas stał w progu — urządzi się tak, żeby nic nie wiedział, a jeśli się czegoś dowie, żeby milczał; mam ja z nim stare rachunki i od dawna szukam tylko pozoru...
— Nie, nie! — zawołał żywo Michał — Courtin jest moim dzierżawcą; mam dla niego pewne obowiązki i nie chcę, żeby mu się stało co złego. Zresztą — dodał, widząc, że Picaut marszczy brwi Courtin nie jest tem, czem myślicie.
— Niech pan będzie spokojny — rzekł oberżysta — jeśli wróci, będę ja już nad nim czuwał.
— Dobrze! A ty, Józefie, weźmiesz konia, na którym przyjechałem; Courtin nie powinien zastać go w stajni; poznałby go odrazu, bo to jego własny. Udasz się do Couéron i tam, naprzeciwko drugiej wyspy ujrzysz statek; nazwa jego „Jeune-Charles”. Weźmiesz łódkę i podpłyniesz do statku; krzykną do ciebie: „Kto żyw?“ A ty odpowiesz: „Belle-Isle en Mer“. Wówczas pozwolą ci wejść na pokład; oddasz kapitanowi tę chustkę, tak jak jest, związaną trzema końcami, i powiesz mu, żeby był gotów do ruszenia w drogę o pierwszej rano... Jeśli będę z ciebie zadowolony, Józefie, otrzymasz trzy takie monety, jakeś już dostał dziś jedną.
— A gdy wypełnię zlecenie, co potem?
— Ukryjesz się na wybrzeżu i będziesz czekał na nas; uprzedzimy ciebie gwizdaniem. Jeśli wszystko będzie w porządku, wyjdziesz ku nam, naśladując kukułkę; jeśli, przeciwnie, dostrzeżesz coś, co mogłoby nas zaniepokoić, uprzedzisz nas krzykiem puchacza.
Józef Picaut wyszedł, żeby spełnić zlecenie, oberżysta zaś zaprowadził Michała na pierwsze piętro do pokoju, którego oba okna wychodziły na drogę; poczem sam zeszedł do izby parterowej, by mieć na oku Courtin’a, gdy powróci.
Michał otworzył jedno okno, poczem usiadł na nizkim taborecie, tak, by głowy jego nie można było dostrzedz z drogi, w którą wpatrywał się bacznie.




XI.
W którym sprawy miłosne Michała zaczynają przybierać obrót pomyślniejszy.

Michał, pod pozornym spokojem, był gwałtownie wzburzony; na myśl, że niebawem ujrzy Maryę, dech zamierał mu w piersi, serce wzbierało rozrzewnieniem, krew żarem paliła w żyłach. Nie wiedział, co z tego wszystkiego wyniknie, ale stanowczość, z jaką, wbrew zwyczajowi swemu, postąpił z matką i z Bertą, przyniosła mu takie zwycięstwo, że zdecydowany był tę samą stanowczość zastosować do Maryi. Rozumiał, że nadeszła chwila rozstrzygająca, że z jego postanowienia wyniknie szczęście wieczne, lub też bezpowrotna niedola.
Siedział już tak blizko godzinę, śledząc oczyma wszystkie postacie ludzkie, zbliżające się do zajazdu, gdy nagle ujrzał cień nadchodzący spiesznie od strony ulicy du Château; cień ten prześlizgiwał się pod murami domów, chyłkiem, na palcach, tak, że nie było słychać najlżejszego odgłosu kroków. Po odzieży Michał poznał, że to kobieta, ale nie przypuszczał, by to być mogła księżna, albo Marya — żadna z nich nie przyszłaby chyba sama.
Wszelako niebawem nadchodząca kobieta zatrzymała się przed zajazdem, poczem rozległo się trzykrotne pukanie do drzwi. Michał jednym susem znalazł się na schodach, zbiegł, co tchu, otworzył drzwi i ujrzał przed sobą, otuloną w pelerynę, Maryę. Imiona wzajemne, to wszystko, co mogli wymówić oboje, stając znów oko w oko; poczem Michał pochwycił młodą dziewczynę za rękę, poprowadził ją śród ciemności do pokoju na pierwszem piętrze i zaledwie drzwi zamknął za sobą, padł na kolana.
— Maryo, Maryo — zawołał — a więc to ty! zdaje mi się, że marzę, że jestem igraszką snu rozkosznego! Maryo, mój aniele, moje życie, ukochanie moje, pozwól, niech cię do serca przytulę!
— Michale — odparła młoda dziewczyna — daremnie usiłując pokonać ogarniające ją wzruszenie — i ja szczęśliwa jestem, że cię widzę... Ale, powiedz, byłeś raniony, biedaku?
— Tak, tak; ale nie rana przyprawiała mnie o cierpienia, tylko rozłąka ze wszystkiem, co mam najdroższego na świecie... Och! Maryo, wierząj mi, śmierć jest bardzo nielitościwa, skoro nie przybyła na moje prośby.
— Michale, jak możesz tak mówić? zapomnieć o tem, co Berta uczyniła dla ciebie?
Ale na dźwięk imienia Berty, Michał, zdecydowany nie ulegać już woli Maryi, zerwał się z klęczek i zaczął chodzić po pokoju krokiem, który zdradzał jego wzruszenie. Marya, odczuwając, co się dzieje w sercu młodzieńca, rzekła z najwyższym wysiłkiem:
— Michale, zaklinam cię, błagam cię w imię wszystkich łez, jakie wylałam, na wspomnienie o tobie, mów do mnie jedynie, jak do siostry! nie zapominaj, że wkrótce będziesz moim bratem.
— Twoim bratem! ja, Maryo? — spytał młodzieniec, potrząsając głową. — O! co do tego postanowienie moje jest niezłomne: nigdy! słyszysz? Wyrwałaś mi okrutnie przysięgę; nadużyłaś miłości mojej, żeby zażądać, bym się ciebie wyrzekł! Ale wszystko we mnie buntuje się przeciw tej przysiędze i nie chce, żebym jej dotrzymał. I oto jestem, Maryo, i mówię ci: Rozłąka nasza trwa dwa miesiące, a przez te dwa miesiące wszystkie myśli moje były przy tobie! omal nie zostałem pogrzebany pod płonącymi gruzami zamku Pénissiére i myślałem tylko o tobie! omal nie zostałem zabity przez kulę... i myślałem tylko o tobie! To Berta jest moją siostrą, a ty jesteś moją ukochaną narzeczoną; i ty, Maryo, będziesz żoną moją.
— Zapominasz, Michale, że moje postanowienia nie zmieniają się, jak twoje. Ja przysięgłam i przysięgi dotrzymam.
— Dobrze, ale w takim razie opuszczę Bertę nazawsze, Berta już mnie nie zobaczy... Posłuchaj, Maryo, nie chcę, żebyś mnie miała za bohatera, ani za jakiegoś półboga. Jestem tylko człowiekiem, człowiekiem, który kocha ciebie gorąco i który dla ciebie narazi głowę swoją. Kto mnie natchnął myślą ocalenia Petit-Pierre’a? Moja miłość! Czy przyszłoby mi to do głowy, gdyby nie pewność, że, ocalając jego, ujrzę ciebie? Co mnie obchodzą, pytam cię, te wszystkie kłótnie dynastyczne? Co mnie do Burbonów z linii starszej, albo do Burbonów z linii młodszej, mnie, którego historya nie wzywa do działania na żadnej ze swoich stronic, mnie, którego przeszłość nie wiążę się z żadnem wspomnieniem? Moje zapatrywania polityczne, moje wierzenia, to ty. Gdybyś ty stała po stronie Ludwika-Filipa, stanąłbym obok ciebie; jesteś zwolenniczką Henryka V a więc i ja jestem jego zwolennikiem. Zażądaj krwi mojej, powiem: „Oto jest!” Ale nie wymagaj, bym dalej trwał w tem położeniu okropnem, nie zmuszaj mnie do małżeństwa, które stałoby się i dla Berty i dla mnie męką piekielną!
— Ale cóż uczynisz?
— Powiem Bercie prawdę. Albo nie zobaczę jej już nigdy, albo, gdy ją ujrzę, wytłómaczę jej, w jaki sposób moja niedorzeczna nieśmiałość, której pozbyłem się nareszcie, dzięki miłości ku tobie, sprawiła, że podszedłem Petit-Pierre’a, że zabrakło mi odwagi, by mu powiedzieć prawdę... Wreszcie... wreszcie... powiem jej, że jej nie kocham, ale jej powiem, że kocham ciebie.
— Boże, Boże!... — zawołała Marya — ale, czy wiesz, że, jeśli to uczynisz, Michale, Berta umrze z rozpaczy?
— Nie, Berta nie umrze — odezwał się za nimi głos Petit-Pierre’a, którego wejścia nie dosłyszeli.
Marya i Michał odwrócili się, wydając okrzyk.
— Berta — ciągnął Petit-Pierre dalej — jest szlachetna i odważna, ona pana zrozumie i potrafi, z kolei, poświęcić własne szczęście dla szczęścia tych, których kocha. Nie pan wszelako jej to powie; ja popełniłam błąd i ja go naprawię, prosić tylko będę pana, aby pan na przyszłość był wyraźniejszy w swoich zwierzeniach — dodał Petit-Pierre z uśmiechem, a biorąc ręce obojga, złączył ich dłonie i rzekł: — Kochajcie się tedy bez wyrzutów sumienia, byliście oboje szlachetniejsi, niż można wymagać od nas ułomnych ludzi; kochajcie się bez granic... szczęśliwi ci, którzy na tem mogą ograniczyć swoją ambicyę... Ale teraz pomówmy o rzeczach innych i, zanim zabierzemy się do nowego ataku, pomyślmy o odwrocie. Niech pan zobaczy, czy nasi przyjaciele nie nadchodzą; zasłużył pan na jeszcze jeden wyrzut: panna Marya tak całkowicie pochłonęła uwagę mojej dzielnej warty, że byłbym mógł czekać do świtu na sygnał umówiony. Na szczęście, szmer głosów waszych dobiegał do mnie i na szczęście był pan o tyle przezorny, że zostawił pan drzwi od ulicy otwarte, tak, że można było wejść, jak zwykle, do zajazdu.
Gdy Petit-Pierre ze śmiechem robił ten wyrzut Michałowi, weszły jeszcze dwie inne osoby, które miały im towarzyszyć w ucieczce. Ale, po krótkiej naradzie, zrozumiały, że, grono takie liczne zwróciłoby uwagę, co mogłoby przeszkodzić ocaleniu Petit-Pierre’a; wyrzekły się tedy towarzyszenia mu i Petit-Pierre, Michał i Marya ruszyli w drogę sami.
Bulwark był pusty, most Rousseau również wydawał się zupełnie opuszczony; minęli go bez przypadku. Michał prowadził i zaproponował udanie się drogą do Pélerin wiodącą wzdłuż rzeki, a mniej odsłoniętą, niż wybrzeże, na którem, wobec bardzo jasnej księżycowej nocy, nie byli bardzo bezpieczni. Gdy minęli wioskę Pélerin, młody baron ukrył Petit-Pierre’a i Maryę w zaroślach na wybrzeżu, sam zaś zbliżył się do rzeki i zagwizdał.
Ponieważ Józef Picaut nie odpowiedział na sygnał umówiony, przeto Michał pomyślał, że szuan idzie ku niemu. Czekał tedy przez pięć minut — nic nie zamąciło panującego dokoła spokoju. Dał drugi znak świstawką, ostrzejszy, głośniejszy. Nic nie odpowiadało, nikt nie nadchodził. Zrazu Michał pomyślał, że się pomylił co do miejsca spotkania; zaczął się tedy rozglądać, pobiegł wzdłuż wybrzeża i niebawem minął wyspę naprzeciwko Couéron. Dalej nie było już żadnej wyspy, za którą statek mógłby się ukryć, a jednak Michał statku nie widział. Powrócił tedy na miejsce, gdzie się zatrzymał, pewny już teraz, że tam właśnie, między wioskami Couéron i Pélerin, miał czekać.
Nie mógł jednakże wytłómaczyć sobie nieobecności Józefa Picaut’a, chyba, że padł ofiarą jakiego przypadku, albo... że olbrzymia, suma przyrzeczona temu, kto dostarczy Petit-Pierre’a skusiła szuana. Michał podzielił się temi obawami z Petit-Pierre’m i Maryą, którzy wyszli z kryjówki, ale Petit-Pierre potrząsnął głową.
— To niepodobna — rzekł — gdyby ten człowiek nas zdradził, bylibyśmy już zaaresztowani; zresztą nie wyjaśniłoby to jeszcze nieobecności statku.
— Prawda; kapitan miał przysłać łódkę i nie widzę jej także.
— A czy godzina była oznaczona?
— Moja matka nie mogła oznaczyć jej napewno, wskazała tedy kapitanowi godzinę piątą.
— Nie mógł zatem się zniecierpliwić, skoro przybywamy o trzy godziny wcześniej — rzekł Petit-Pierre, w tej chwili bowiem zegar w wiosce Pélerin wydzwonił drugą.
— Co począć? — spytał Michał — odpowiedzialność moja jest taka wielka, że nie śmiem działać samodzielnie.
— Trzeba wsiąść do łódki i poszukać statku — odparł Petit-Pierre. — Skoro kapitan wie, że jesteśmy uprzedzeni, iż w tych stronach zarzucił kotwicę, może czeka, żebyśmy go znaleźli.
Michał udał się w stronę Pélerin i w niewielkiem oddaleniu ujrzał łódkę, przytwierdzoną łańcuchem do kółka na wybrzeżu. Wiosła, leżące na dnie łódki, były wilgotne, widocznie niedawno ktoś się nią posługiwał. Baron powrócił oznajmić tę wieść swoim towarzyszkom, poczem wsiedli wszystko troje do łódki; gdy wypłynęli na środek Loary, Petit-Pierre, który siedział przy sterze, pochylił się nagle naprzód i zawołał:
— Jest! jest!
— Kto? co? — spytali jednocześnie Marya i Michał.
— Statek! statek! tam, tam, patrzcie!
I Petit-Pierre wskazywał w dół rzeki, w kierunku Paimbeuf.
— Nie — rzekł Michał — to nie może być ten sam.
— Dlaczego?
— Dlatego, że zamiast płynąć ku nam, oddala się.
W tej chwili zawijali do krańca wyspy. Michał wyskoczył na ląd, dopomógł wysiąść towarzyszkom i, nie tracąc sekundy czasu, pobiegł na przeciwległy kraniec wyspy.
— Tak, tak, to nasz statek! — wołał, powracając. — Do łódki! do łódki! co tchu!
Wszystko troje wskoczyli znów do łódki; Petit-Pierre powrócił do steru, Marya i Michał chwycili za wiosła i, wytężając wszystkie siły, kierowali łódką w stronę statku. Unoszona nadto przez prąd, łódka płynęła bardzo szybko naprzód i istniała możliwość, że dogoni statek, jeśli ten nie przyśpieszy biegu. Ale nagle ujrzeli podnoszące się na linach masztów płótna — „Jeune-Charles“, korzystając z wiatru, który się podniósł, rozpinał wszystkie żagle.
Michał był w rozpaczy; w jednej chwili uprzytomnił sobie wszystkie skutki odpłynięcia statku. Chciał wołać, krzyczeć, ale Petit-Pierre zabronił w imię rozwagi.
— Widocznie — rzekł wesoło, bo wesołość nie opuściła go śród wszystkich przeciwności życia — Opatrzność nie chce stanowczo, żebym opuścił tę poczciwą ziemię francuską.
— Ach! — zawołał Michel — byleby to była tylko Opatrzność.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał Petit-Pierre.
— Obawiam się, żeby to nie była sprawka jakiej potwornej intrygi!
— Ależ nie, mój biedny przyjacielu, to tylko przypadek. Omylono się co do dnia lub godziny, najpewniej; zresztą, kto nam zaręczy, że bylibyśmy uniknęli krążowników, strzegących ujścia Loary? Może lepiej się stało.
Ale Michał nie podzielał zdania Petit-Pierre’a i nie przestawał rozpaczać; chciał wskoczyć do Loary i, pływając, dogonić statek, który zaczął znikać we mgle. Wreszcie Petit-Pierre z niemałym trudem zdołał go jako tako uspokoić, czego może nie byłby dokazał, gdyby nie uciekł się do pośrednictwa Maryi.
Naraz godzina trzecia wydzwoniła w Couéron; świt się zbliżał, nie było czasu do stracenia. Michał i Marya pochwycili wiosła i niebawem dobili do brzegu, mniej więcej w tem samem miejscu, z którego odpłynęli. Poczem postanowili wrócić do Nantes i to jeszcze przed świtem.
Gdy przybyli na most Rousseau, Petit-Pierre zażądał, żeby Michał pozwolił mu wejść do miasta w towarzystwie samej Maryi; ale Michał w żaden sposób przystać na to nie chciał; zgodził się tylko, żeby zamiast iść na przedzie, lub w jednym z nimi szeregu, szedł z tyłu i to w pewnej odległości.
Minęli właśnie plac Bouffai, gdy Michał, skręcając na rogu w ulicę Saint-Sauveur, usłyszał odgłos kroków za sobą. Odwrócił się żywo i gród bladego blasku latarni ulicznej dostrzegł idącego w pewnem oddaleniu mężczyznę, który, widząc, że go zauważono, skrył się spiesznie we framugę najbliższej bramy. Zrazu Michał chciał się rzucić w pogoń za tym człowiekiem, ale zastanowił się, że przez ten czas Petit-Pierre i Marya oddalą się i że nie będzie wiedział, gdzie ich odnaleźć.
Przeciwnie tedy, pobiegł naprzód i niebawem stanął przy nich.
— Śledzą nas — rzekł do Petit-Pierre’a.
— A więc niech sobie śledzą — odparł ten ze swoją zwykłą pogodą — potrafimy zmylić ślady dla tych, którzy są na naszym tropie.
Petit-Pierre wszedł teraz w ulicę poprzeczną i po chwili znaleźli się na krańcu uliczki, na której Michał już był i którą poznał po drzwiach, gdzie żebrak zatknął gałązkę ostro krzewu. Petit-Pierre podniósł kołatkę i uderzył nią trzykrotnie w przerwach nierównych.
Na ten sygnał drzwi otworzyły się, Petit-Pierre wsunął Maryę na dziedziniec, a potem wszedł sam.
— A teraz — odezwał się Michał — pójdę zobaczyć, czy ten człowiek szpieguje nas jeszcze.
— Nie, nie! jesteś, baronie, skazany na śmierć — rzekł Petit-Pierre. — Jeśli ty o tem zapominasz, ja pamiętam doskonale, a ponieważ grozi nam jednakie niebezpieczeństwo, przeto powinniśmy przedsiębrać jednakowe ostrożności. Wejdź zatem, wejdź prędko.
Przez ten czas ów mężczyzna, który w wigilię wieczorem przyjął Michała, czytając dziennik, ukazał się w tym samym szlafroku zaspany; poznawszy Petit-Pierre’a wzniósł ręce do nieba.
— Nie traćmy czasu na lamenty — rzekł Petit-Pierre — wszystko chybione; śledzą nas, otwórz, kochany Pascalu.
Pascal wskazał za sobą drzwi uchylone.
— Nie — odparł Petit-Pierre — drzwi od ogrodu... Za dziesięć minut, według wszelkiego prawdopodobieństwa, dom będzie otoczony. Do kryjówki! do kryjówki!
— A więc proszę za mną.
— Idziemy, niepocieszeni, żeśmy cię obudzili tak wcześnie, mój biedny Pascalu, tembardziej zrozpaczeni, że moja wizyta spowoduje prawdopodobnie twoją wyprowadzkę, jeśli zależy ci na tem, żebyś nie został zaaresztowany.
Gdy drzwi do ogrodu zostały otwarte, Michał wyciągnął rękę, by ująć dłoń Maryi. Petit-Pierre, dostrzegł ten ruch i pchnął młodą dziewczynę w objęcia barona.
— Pocałuj go — rzekł — albo przynajmniej pozwól, żeby on cię pocałował. Wobec mnie wolno, zastępuję wam matkę i uważam, że nieborak zasłużył na to. Tak! a teraz umykaj pan w swoją stronę, a my pójdziemy w swoją. Moje sprawy nie przeszkodzą mi zajmować się twojami, baronie, bądź spokojny.
— Ale czy nie będę mógł widywać Maryi? — spytał nieśmiało Michał.
— To niebezpieczne, wiem dobrze — odparł Petit-Pierre — ale mówią, że istnieje bożek, który opiekuje się zakochanymi i pijakami: liczę na tego bożka. Pozwalam panu na jedną co najwyżej wizytę przy ulicy du Château nr. 3; dołożę bowiem starań, żeby panu przywrócić ukochaną.
To mówiąc, Petit-Pierre podał Michałowi dłoń, którą ten ucałował z szacunkiem, poczem drzwi zamknęły się za księżną i Maryą, a Michał udał się w stroną mostu Rousseau.




XII.
Jako że rybołówca rybołówcy nie równy.

Courtin był bardzo nieszczęśliwy przez cały ów wieczór, który pani de la Logerie kazała mu spędzić przy sobie. Przytknąwszy ucho do drzwi, usłyszał całą rozmowę matki i syna i, co za tem idzie, całą historyę o statku. Wyjazd Michała krzyżował wszystkie projekty od tak dawna przez niego powzięte i takie umiłowane, to też, mało dbając o zaszczyt, jaki mu czyniła baronowa, pragnął jak najszybciej powrócić na folwark; liczył, że, wywołując wspomnienie Maryi, opóźni przynajmniej ucieczkę swego młodego pana; nie zapominajmy bowiem, że wraz z tym odjazdem tracił nić, przy pomocy której mógł dostać się do tajemniczego labiryntu, gdzie ukrywał się Petit-Pierre. Na nieszczęście, myśli pani de la Logerie, z chwilą, gdy powróciła do zamku, weszły na zupełnie inne tory. Zabierając Courtin’a, myślała na razie tylko o tem, by ukryć przed nim wyjazd syna i uchronić Michała, od pytań i szpiegowania dzierżawcy. Lecz znalazła dom swój, oddany od kilku tygodni na pastwę bandzie żołnierzy, w takim przeraźliwym nieładzie, że, wobec tego spustoszenia, które w oczach jej przybrało rozmiary katastrofy, zapomniała o swoich podejrzeniach co do wójta z Logerie i zatrzymała go przy sobie uparciej jeszcze, chcąc mieć przed kim rozwodzić swe żale. Tak więc rozpacz baronowej, wyrażająca się gwałtownie, nie pozwoliła Courtin’owi powrócić do domu.
Courtin był nadto sprytny, żeby nie zrozumiał, iż baronowa, zabrała go z sobą jedynie dlatego, by go oddalić od Michała. Wydawała mu się jednak taka szczera w swojej rozpaczy na widok potłuczonych talerzy, potrzaskanych luster, poplamionych oliwą kobierców, salonu, zamienionego na kordegardę, że zaczynał mieć wątpliwości co do pierwszego swojego wrażenia, i przypuszczać, że matka jednak nie wzbudziła w młodym baronie nieufności do niego i, że będzie mógł z łatwością powrócić, zanim Michał znajdzie się na pokładzie statku.
Była godzina dziewiąta wieczorem, gdy baronowa wsiadła znów do karety, po wylaniu ostatnich łez nad zbezczeszczeniem zamku de la Logerie; zaś Courtin, zaledwie krzyknął pocztylionowi: „Drogą do Paryża!“, okrążył karetę i, nie słuchając już ostatnich poleceń, jakie mu pani jego wydawała przez drzwiczki, pobiegł, co sił, w kierunku folwarku. Zastał klatkę pustą i dowiedział się od sługi, że pan Michał i panna Berta wyszli przed dwiema godzinami mniej więcej i udali się drogą, wiodącą do Nantes.
Courtin przedewszystkiem postanowił ich dogonić i pobiegł do stajni, żeby osiodłać swoją szkapę, ale stajnia również była pusta. W pośpiechu nie zaczekał, aż sługa objaśni go, jaki sposób lokomocyi zastosował jego młody pan. Wspomnienie niezbyt wielkiej chyżości swego konia uspokoiło nieco dzierżawcę. Wszedł do mieszkania jedynie na kilka minut, jakich potrzebował do wzięcia pieniędzy i, na wszelki wypadek, oznak swojej godności wójtowskiej, poczem ruszył ostro piechotą, śladem tego, którego uważał za zbiega, mogącego pozbawić go pewnych spodziewanych dziesiątków tysięcy franków.
Wszelako, przybywszy do Nantes, do zajazdu pod „Świtem“, Courtin posilił się tylko kawałkiem chleba i, zamiast pójść do miasta, gdzie niepodobieństwem byłoby odnaleźć barona, udał się znów na most Rousseau, minął go i skręcił na prawo w kierunku Pélerin.
Gospodarz Courtin powziął był pewien projekt. Jak wspominaliśmy, liczył, że Michał któregokolwiek dnia zdradzi przed nim, w interesie osobistym, schronienie tej, którą kochał; ponieważ zaś ta ukochana przebywała z Petit-Pierre’m, przeto wyda mu jednocześnie tajemnicę księżnej. Gdyby jednak Michał odjechał, wszystkie nadzieje Courtin’a spełzłyby na niczem. Trzeba było zatem za jakąbądź cenę przeszkodzić odjazdowi barona. Otóż, jeśli Michał nie znajdzie statku „Jeune-Charles“ na miejscu wskazanem, będzie zmuszony zostać. Courtin nie wiedział jeszcze, jakich sposobów użyje, by się dostać do kapitana statku „Jeune-Charles“, ale liczył na swoją dobrą gwiazdę, nie domyślając się, że pod tym względem miał pewne podobieństwo do jednego z wielkich mężów starożytności.
Jakoż nie zawiódł się. Przybywając naprzeciwko Couéron, spostrzegł między wierzchołkami topoli na wyspie maszty statku. W ostatnim blasku zmierzchu, który zacierał już zarysy przedmiotów, Courtin, zwracając wzrok na wybrzeże, ujrzał w oddaleniu dziesięciu kroków długą tykę, trzymaną poziomo na powierzchni rzeki i zaopatrzoną na końcu w sznurek i w korek, który pływał po wodzie. Zdawało się, że tyka wychodziła ze wzgórza, ale, jakkolwiek nie było widać nic, oprócz tej tyki, niemniej należało przypuszczać, że jest tam ręka, która ją trzyma i rybołówca, do którego ta ręka należy.
Courtin nie był człowiekiem, któryby się w tym względzie nie upewnił. Poszedł prosto do wzgórza, okrążył je i wykrył człowieka, siedzącego w załamie wybrzeża i wpatrzonego w ewolucye tyki, miotanej biegiem rzeki. Człowiek ten miał na sobie strój marynarski, to jest spodnie z płótna nieprzemakalnego, czerwoną bluzę i czapkę szkocką. O dwa kroki od niego kołysał się lekko na rzece tył łódki, której przód wciągnięty był na piasek.
Rybołówca, choć słyszał, że ktoś nadchodzi, nie podniósł głowy i milczał, jakkolwiek Courtin chrząknięciem oznajmił swoją obecność.
— Późna już pora na łowienie ryb! — zdecydował się nareszcie powiedzieć wójt z Logerie.
— Widać, że się na tem nie znacie — odparł rybołówca pogardliwie. — A ja uważam, przeciwnie, że to jeszcze za wcześnie; ryba porządna dopiero w nocy wyrusza w drogę.
— I ja lubię bardzo łowić ryby — rzekł Courtin, siadając obok rybołówcy — i tuszę sobie, że się na tem znam.
— Wy! na łowieniu wędką? — spytał amator z powątpiewaniem.
— Nie — odparł Courtin — ja siecią pustoszę rzeki Logerie.
Courtin rzucił na chybił trafił tę nazwę miejscowości, w nadziei, że człowiek z wędką ją podchwyci; przypuszczał bowiem, że jest to marynarz wysłany przez kapitana, by przewieźć Michała na pokład. Wszelako omylił się, człowiek z wędką ani drgnął.
— Zdaje mi się jednak — rzekł tylko — że kochany pan nie zna pierwszej zasady sztuki rybołówstwa.
— Jakaż to zasada? — spytał Courtin.
— Kto chce łowić ryby, ten musi się strzedz czterech rzeczy.
— Jakichże to?
— Wiatru, psów, kobiet i gadułów.
— Ba! przekonacie się niebawem, że moje gadulstwo nie jest takie natrętne, gdy wam zaproponuję kilka, powiedzmy pięć, franków za wyświadczenie mi przysługi.
— Tylko bez tych ceregieli, prosto z mostu, czego chcecie ode mnie?
— Żebyście mnie przewieźli w swej łódce do „Jeune-Charles“.
— Co to jest „Jeune-Charles“? — spytał marynarz z miną najniewinniejszą w świecie.
— To — odparł Courtin, pokazując mu kapelusz nieprzemakalny, który podniósł z ziemi, a na którym widniał dokoła główki napis: LE JUENE-CHARLES.
— Ale macie też dobry wzrok, skoro przeczytaliście to po ciemku! A czego chcecie na tym statku?
— Jestem dzierżawcą pani baronowej de la Logerie.
— Co więcej?
— Przybywam w jej imieniu powiedzieć, że wszystko stracone, że zamiar ucieczki wykryto i że trzeba, żebyście odpłynęli jak najśpieszniej.
Sufficit! — odparł marynarz — ale to nie moja rzecz. Jestem tylko porucznikiem. Zawiozę was do kapitana, któremu opowiecie wszystko.
W dziesięć minut później Courtin wraz z porucznikiem wchodzili na pokład statku „Jeune-Charles“.




XIII.
Badanie i konfrontacya.

Gdy ku wielkiej radości swojej wójt Logerie stanął na pokładzie statku, znalazł się wobec postaci ludzkiej, której rysów nie mógł rozróżnić, osłaniały je bowiem fałdy grubego szalu wełnianego, owiniętego dokoła kołnierzem peleryny ceratowej. Wszelako z pokornej i pełnej szacunku postawy chłopca okrętowego, który oznajmił ich przybycie, Courtin wywnioskował, że ma przed sobą kapitana.
— Co to jest? — spytał ten ostatni porucznika, wodząc bez ceremonii po twarzy dzierżawcy światłem latarni, którą wziął z rąk chłopca okrętowego.
— To od tych, co to kapitan wie — odparł.
— A ty po co masz ślepie, jeśli mogłeś przypuszczać, że młodzieniec dwudziestoletni może być zbudowany, jak ten szkielet?
— Nie jestem panem de la Logerie, istotnie — odezwał się Courtin — lecz jego dzierżawcą i powiernikiem.
— Doskonale! to już coś, ale to nie wszystko, do stu tysięcy psów morskich! — zawołał kapitan, wyrzucając przez zęby czarniawą ślinę. — Rozumiesz, co? Jeśli nie, mów prędko, a zostaniesz odprowadzony na ląd z honorami, na jakie zasługujesz, to jest dostaniesz taką pamiątkę pletnią, że ją popamiętasz.
Courtin zrozumiał teraz, że pani de la Logerie, według wszelkiego prawdopodobieństwa, umówiła z kapitanem jakieś hasło, a tego hasła on, Courtin, nie znał. Zanim jednak zdążył odpowiedzieć, rozległo się od przodu statku głośne nawoływanie: ohe. Na ten okrzyk, kapitan zwrócił się do chłopca okrętowego, który stał z latarnią w ręku.
— A ty co tu robisz, łajdaku, kanalio jakaś? — krzyknął kapitan. — Tak to stoisz na stanowisku! — Poczem zwrócił się do porucznika: — Nie pozwól wchodzić na pomost, dopóki się nie dowiesz, kto to jest.
Ale jeszcze nie skończył, a nowy przybysz, wdrapawszy się po wiszącej linie, już był na pomoście.
Kapitan wziął latarnię, którą chłopiec okrętowy upuścił ze strachu, skierował się do nieznajomego i, schwyciwszy go za kołnierz, wrzasnął:
— Jakiem prawem wchodzisz na mój statek tak, bez ceremonii?
— Wchodzę, bo mam tu interes — odparł przybyły. — Ale niechno mnie pan puści. Nie ucieknę przecież, skoro przybywam z własnej woli.
— Ale, do stu tysięcy psów morskich! przecież, trzymając cię za kark, nie zamykam ci gęby!
— Nie mogę mówić, gdy jestem skrępowany w ruchach — odparł przybysz, którego ton kapitana bynajmniej nie onieśmielił, a w którym czytelnicy nasi poznali niewątpliwie prawdziwego wysłańca Michała, to jest Józefa Picaut’a.
Kapitan puścił go, on zaś wsunął rękę do kieszeni i podał kapitanowi chustkę, którą mu dał młody baron. Kapitan chustkę rozłożył, przeliczył węzełki, których było trzy, i rzekł:
— Dobrze, jesteś w porządku. Pogadamy za chwilę; ale najpierw muszę się załatwić z tamtym durniem. Antoni — zwrócił się do porucznika — zaprowadź tego chłopa do bufetu i daj mu miarkę wódki.
Courtin przez ten czas usiadł w tyle statku na stosie lin i pilnie śledził całą scenę. Kapitan podszedł do niego i odezwał się tonem groźnym:
— Słuchaj, odpowiadaj szczerze; to jedynie może cię uratować, inaczej rekiny, o tysiąc mil stąd, uraczą się tobą na śniadanie. Kto cię przysłał do mnie?
— Przecież powiedziałem, pani de la Logerie — odparł Courtin, który postanowił udawać naiwność chłopa, posuwającą się niekiedy do idyotyzmu. — Kiedy panu mówię, że jestem jej dzierżawcą, a to prawda, jak Bóg w niebie...
— Ale, jeśli pani de la Logerie przysłała cię tutaj, to musiała ci dać jakiś znak, po którym mógłbym cię poznać: bilecik, list, kawałek papieru; jeśli nic nie masz, to znaczy, że nie przybywasz w jej imieniu i jesteś szpiegiem, a w takim razie strzeż się!
— Boże, Boże! — zawołał Courtin tonem płaczliwym — co ja pocznę?... O, proszę, to listy do mnie adresowane, które mam przypadkiem przy sobie, a to moja szarfa wójtowska... Boże drogi! cóż mam panu jeszcze pokazać, żeby pana przekonać, że mówię prawdę?
— Szarfa wójtowska? — zawołał kapitan. — Ależ jakim sposobem, błaźnie jeden, jeśli jesteś urzędnikiem publicznym, jeśli złożyłeś przysięgę rządowi, jakim sposobem, pytam, dzieje się, że działasz w imieniu człowieka, który podniósł broń przeciw rządowi i został na śmierć skazany?
— Takim sposobem, kochany panie kapitanie, że jestem tak przywiązany do swoich chlebodawców, iż moje przywiązanie bierze górę nad moim obowiązkiem. Właśnie więc, ponieważ, jako wójt, wiedziałem, że będą pana niepokoili tej nocy, a pani de la Logerie, która zwierza mi się ze wszystkiego, wtajemniczyła mnie w plan ucieczki pana barona, więc poszedłem do pani baronowej i ostrzegłem ją o niebezpieczeństwie. A ona powiedziała mi wtedy: „Weź tę chustkę, jedź do kapitana statku „Jeune-Charles“ i powiedz mu wszystko.
— Idyoto, kretynie, bałwanie jakiś, dawaj-że tę chustkę!
— Chustkę, panu? O, i owszem — odparł Courtin z głupkowatą miną i wydobył chustkę z kieszeni.
— Ale, bydlę jakieś, dlaczegóż nie dałeś mi tej chustki odrazu? — spytał kapitan, wyrwał mu ją z ręki i przekonał się spiesznie, że ma na trzech końcach węzełki.
— A no — odparł Courtin — bo, jak stanąłem na moście, widziałem, że pan kapitan wyciera nos palcami, więc powiedziałem sobie: „Bogu dzięki, jeśli kapitan wyciera nos palcami, nie potrzebuje chustki“.
— Słuchaj — rzekł kapitan, drapiąc się w głowę, niezupełnie jeszcze przekonany — albo z ciebie przebiegły lis, albo zupełny idyota — A teraz pójdź ze mną.
I kapitan zaprowadził dzierżawcę do swojej kajuty, gdzie zamknął go na klucz. W kilka chwil później Courtin, który pozostał w ciemności, usłyszał, że drzwi się otwierają — kapitan wszedł pierwszy, a za nim ukazał się Józef Picaut i porucznik z latarnią w ręku.
— A teraz odezwał się kapitan — trzeba się porozumieć nareszcie i rozplątać tę sieć jakichś dyabelskich machinacyi.
— Ja już powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia — odezwał się Courtin.
Picaut drgnął na dźwięk tego głosu; nie dostrzegł na pokładzie Courtin’a i stąd nie wiedział, że jest na statku. Postąpił kilka kroków, żeby się przekonać, czy to istotnie dzierżawca.
— Courtin! — zawołał — wójt z Logerie! Kapitanie, jeśli ten człowiek zna naszą tajemnicę, jesteśmy zgubieni!
— A któż to taki? — spytał kapitan.
— Zdrajca, szpieg, kanalia! Najpodlejszy łotr w całym kraju Retz!
— I cóż ty na to? — zwrócił się kapitan do Courtin’a. — Gadaj-że, do kroćset.
Courtin jednak milczał uparcie.
— Widzę — odezwał się znów kapitan, że trzeba będzie użyć środków ostatecznych, żeby cię zmusić do gadania, błaźnie.
To rzekłszy, kapitan wyjął z zanadrza srebrną świstawkę, przyłożył do ust i rozległ się dźwięk ostry, przeciągły. Na ten sygnał dwaj marynarze weszli do kajuty. Wówczas szatański uśmiech wykrzywił usta Courtin’a.
— Doskonale! — rzekł — na to tylko czekałem; teraz będę mówił.
I, zaprowadziwszy kapitana w kąt kajuty, szepnął mu kilka słów do ucha.
— I to prawda, co mówisz? — spytał kapitan.
— A no — odparł Courtin — łatwo się przekonać.
— Masz słuszność odparł kapitan.
Na dany przezeń znak, porucznik i dwaj marynarze pochwycili Picaut’a, zerwali z niego kurtkę i rozdarli na nim koszulę. Wówczas kapitan zbliżył się do niego, uderzył go silnie dłonią w obnażone ramię i dwie litery, któremi naznaczono szuana w galerach, zarysowały się wyraźnie na jego skórze. Ta napaść była taka gwałtowna i nagła, że Picaut nie zdążył się obronić; zrozumiawszy o co chodzi, nadludzkimi wysiłkami próbował się wyrwać, ale musiał uledz przeważającej sile trzech ludzi.
— Skrępować mu nogi i łapy! — wrzasnął kapitan, sądzą moralność tego człowieka na podstawie świadectwa, jakie nosił na ramieniu — i przywiązać go na dnie, między dwiema beczkami. — Poczem, zwracając się do Courtin’a, z którego piersi wyrwało się westchnienie ulgi, dodał: — Przepraszam cię bardzo, czcigodny urzędniku, że cię porównałem z hultajem tego rodzaju; ale bądź spokojny, jeśli ci podpalą stodołę, zanim upłyną trzy dobre lata, możesz być pewien, że to nie on ogień podłoży.
Poczem, nie tracąc czasu, wszedł na pomost, kazał sprowadzić Courtin’a do łodzi i wydał marynarzom rozkaz jak najszybszego wyruszenia w drogę.
Courtin, przybiwszy do brzegu, ukrył się tam, gdzie dostrzegł poprzednio rybołówcę, i postanowił czekać. Zaledwie upłynęło pół godziny, ujrzał nadchodzącego Michała, a w dwóch osobach, które mu towarzyszyły, poznał Maryę i Petit-Pierre’a. Nietrudno się domyślić, że nie stracił ich z oczu ani na jedną chwilę, że śledził ich wzrokiem, gdy płynęli na rzece, w poszukiwaniu statku, i, że wreszcie, gdy udali się w drogę powrotną do Nantes, szedł za nimi tak ostrożnie, iż przez całą drogę nie spostrzegli, że są szpiegowani.
Niemniej jednak jego to dostrzegł Michał na rogu placu Bouffai; on to szedł za zbiegami aż do domu, w którym znikli. Teraz Courtin nie wątpił już, że odnalazł kryjówkę Petit-Pierre’ia; wydobył z kieszeni kawałek kredy, zrobił krzyż na murze i, pewien, że ma rybę w sieci, pomyślał z rozkoszą, że pozostaje mu już teraz tylko wyciągnąć rękę po przyrzeczone dziesiątki tysięcy franków!




XIV.
W którym czytelnicy odnajdują generała Dermoncourfa i przekonywają się, że się nie zmienił.

Courtin był powodzeniem swojem poruszony do głębi. Postanowił jednak nie uprzedzać człowieka z Aigrefeuille tak, jak się byli umówili, ale udać się niezwłocznie do władz i zawiadomić o dokonanem odkryciu, by w ten sposób zapewnić sobie nagrodę całkowitą. Przyśpieszył tedy kroku, biegnąc do prefektury. Zaledwie jednak uszedł ze dwadzieścia kroków, w chwili, gdy skręcał na rogu ulicy du Marché, mężczyzna, który biegł również, ale w kierunku przeciwnym, popchnął go i odrzucił na mur.
Courtin krzyknął, nie z bólu, lecz ze zdumienia, albowiem w tym mężczyźnie poznał pana Michała de la Logerie, którego przecież pozostawił za małemi drzwiami zielonemi, w domu naznaczonym białym krzyżem. Zdumienie jego było takie wielkie, że Michał byłby je z pewnością zauważył, gdyby nie był taki zajęty swoją sprawą.
— Powiedz mi, Courtin’ie — zawołał, poznawszy swego dzierżawce — szedłeś ulicą du Marché, nieprawda?
— Tak, panie baronie.
— W takim razie musiałeś spotkać człowieka, który uciekał.
— Nie, panie baronie.
— Ależ tak! ależ tak! niepodobna, żebyś go nie spotkał... człowieka, który nas napewno szpiegował.
Courtin poczerwieniał aż po białka oczu, ale wnet odzyskał równowagę.
— Niechno pan poczeka! tak, tak, przede mną szedł człowiek, który zatrzymał się tam, naprzeciwko tych zielonych drzwi — odparł Courtin, postanowiwszy skorzystać z tej niespodziewanej sposobności skierowania podejrzeń na kogo innego.
— To on, to on! — zawołał młodzieniec. — Słuchaj, Courtin, możesz dać mi teraz dowód swego przywiązania i swojej wierności. Którędy poszedł?
— Tamtędy, zdaje mi się — odparł Courtin, wskazując ręką pierwszą ulicę, jaką dostrzegł.
— Pójdź zatem ze mną.
Michał podążył spiesznie w kierunku wskazanym przez Courtin’a. Ten zaś w pierwszej chwili zamierzał puścić swego młodego pana i pójść tam, gdzie był postanowił, ale, po chwili rozwagi, uznał, że, skoro tak niespodzianie odnalazł Michała, należało z tego skorzystać; Michał wie już teraz niewątpliwie, gdzie znajduje się jego ukochana, przez niego tedy dojdzie nareszcie do upragnionego celu.
Przyśpieszył kroku, a gdy zrównał się z Michałem, zaczął nawoływać go do ostrożności, wobec zwiększającego się coraz bardziej ruchu ulicznego.
— Co powie pani baronową, gdy się dowie, na jakie pan naraża się niebezpieczeństwo?
— Moja matka? Ależ ona mniema, że jestem już o tej porze na morzu w drodze do Londynu.
— To pan miał wyjechać? — zawołał Courtin z miną najniewinniejszą w świecie.
— A jakże; czy matka ci nie powiedziała?
— Nie, panie baronie — odparł dzierżawca, nadając obliczu swemu wyraz głębokiego smutku — nie; widzę dobrze, iż, mimo wszystkiego, co uczyniłem dla pana, pani baronowa nie ma do mnie zaufania, i to krwawi mi serce.
— No, no, nie martw się, mój poczciwy Courtin’ie; ale, widzisz, zmieniłeś się tak nagle, tak prędko, że trudno sobie ten przewrót w tobie wytłómaczyć. Ja sam, gdy pomyślę o tym wieczorze, kiedy poprzecinałeś popręgi u mego siodła, zapytuję siebie, czem się to dzieje, że stałeś się taki oddany, taki pełen poświęcenia. Chcę ci dać dowód, że umiem to twoje przywiązanie ocenić, i powierzyć ci tajemnicę, którą przeczułeś. Widziałem się z Marya i szczęście moje jest zapewnione. Czy musisz jeszcze dzisiaj wracać do Logerie?
— Pan baron domyśla się chyba, że, będąc tutaj, jestem na jego rozkazy — odparł dzierżawca.
— A więc w takim razie i ty ją zobaczysz, Courtin’ie, bo mamy się spotkać dzisiaj wieczorem — rzekł Michał w radosnem uniesieniu.
— Gdzie?
— Tam, gdzie mnie spotkałeś.
— Pan baron nie uwierzy, jak się cieszę, że pan ożeni się nareszcie według upodobania i serca — rzekł Courtin, z twarzą, niemniej rozpromienioną, jak twarz jego młodego pana, i zacierał ręce z radości.
— Gdzież cię znajdę dziś wieczór?
— Gdzie pan zechce?
— Może stanąłeś, jak ja, w zajeździe pod „Świtem“?
— Tak, panie baronie.
— A więc spędzimy tam dzień razem. Wieczorem poczekasz na mnie, gdy pójdę do Maryi, a potem pojedziemy razem.
— Ale — odparł Courtin, zakłopotany takiem postanowieniem swego młodego pana, które krzyżowało wszystkie jego projekty — bo ja mam różne sprawy do załatwienia w mieście.
— Będę ci towarzyszył; dopomoże mi to do zabicia czasu, który będzie mi się bardzo dłużył do wieczora.
— Co też pan mówi! obowiązki wójta zmuszają mnie udać się do biur prefektury, a tam nie może pan pójść ze mną. Niech pan powróci do zajazdu, odpocznie, a wieczorem, o dziesiątej, wyruszymy w drogę, pan prawdopodobnie bardzo uradowany, a i ja może bardzo szczęśliwy.
Michał uznał słuszność rady Courtin’a i powrócił do zajazdu, dzierżawca zaś udał się do mieszkania generała Dermoncourt’a. Tu powiedział swoje nazwisko żołnierzowi, stojącemu na warcie, a w kilka chwil później został zaprowadzony przed oblicze tego, którego widzieć pragnął.
Generał był niezadowolony z obrotu, jaki przybierała sprawa; posłał do Paryża plany uspokojenia kraju, podsunięte przez tych, którzy tak dobrze doradzili generałowi Hoche; wszelako te plany nie zostały przyjęte. Generał widział, że władze cywilne krępują działalność władz wojskowych, którym stan oblężenia nadawał samodzielnośc, i był głęboko dotknięty w swojej ambicyi żołnierskiej i w swoich uczuciach patryotycznych.
— Czego chcesz? — spytał Courtin’a, mierząc go wzrokiem od stóp do głowy.
Courtin złożył ukłon, zginając się w pół.
— Panie generale — rzekł — czy pan generał pamięta jarmark w Montaigu?
— Do kroćset! naturalnie, jak gdyby to było wczoraj.
— Pozwolę sobie tedy przypomnieć panu generałowi, że ja to wówczas wskazałem schronienie Petit-Pierre’a.
— A!... I cóż, czego chcesz dzisiaj? Mów i streszczaj się.
— Chcę panu generałowi oddać tę samą przysługę, co wówczas.
— O, mój drogi, od miesiąca ze dwudziestu błaznów twojego gatunku przychodziło sprzedawać nam kota w worku... przeszukaliśmy ze sześć mieszkań, a kota, jak niema tak niema.
— Panie generale, mam prawo do tego, żeby pan wierzył moim informacyom, skoro już raz dowiodłem, że dostarczam wiadomości pewnych. Zaręczam, że, zanim minie doba, będę wiedział ulicę i numer.
— Przyjdź do mnie wtedy.
— Ale, panie generale, chciałbym... — Courtin urwał.
— Co? — spytał generał.
— Mówiono o wynagrodzeniu i chciałbym...
— A! tak — rzekł generał, spoglądając na Courtin’a z wyrazem najwyższej pogardy. — Ale z tem nie do mnie zwracać się trzeba. Przysłano nam z Paryża pewnego pana specyalnie upoważnionego do przeprowadzenia tego interesu. Do niego zatem, gdy już będziesz miał zdobycz, zgłoś się po zapłatę za dostawę.
— Tak też uczynię, panie generale. Ale, skoro już raz dałem panu generałowi takie dobre informacye, czy nie zechciałby mnie pan wynagrodzić?
— Jeżeli uważasz, że jestem ci coś winien, mów, słucham.
— Gdyby pan generał zechciał mi powiedzieć, ile przeznaczono dla tego, kto wyda w ręce pańskie Petit-Pierre’a....
— Może jakie pięćdziesiąt tysięcy franków... Nie wiem, to nie moja rzecz.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków! — zawołał Courtin, cofając się, jak gdyby go kto ugodził w serce — pięćdziesiąt tysięcy franków, ależ to nic!
— Masz słuszność i niewarto, mojem zdaniem, być podłym za taką marną cenę! Ale, powiesz to tym, których to obchodzi. Co do nas, jesteśmy skwitowani, nieprawda? Uwolnij mnie tedy od swojej obecności. Żegnam
I generał powrócił do pracy, którą przerwał, by przyjąć Courtin a, który teraz, złożywszy nizki ukłon, wycofywał się z pokoju, mniej zadowolony, niż gdy do niego wchodził.
Nie wątpił, że generał znał doskonale sumę wyznaczoną, jako cenę zdrady; z tego zaś, co od niego usłyszał, Courtin wywnioskował, że jego znajomy z Aigrefeuille był owym panem przysłanym przez rząd z Paryża. Postanowił tedy nie działać już bez niego i zawiadomić go co rychlej o tom, co zaszło.
Nie bez trudności odnalazł pod wskazanym adresem w najuboższej dzielnicy miasta, w głębi zaułka błotnistego, wilgotnego, zabudowanego domami cuchnącymi, pełnego sklepów gałganiarzy i starej tandety — mały sklepik, gdzie, stosownie do polecenia, zapytał o pana Hyacinthe’a. Tam wprowadzono go po schodkach, które były raczej drabiną, do niewielkiego pokoju, gdzie Courtin znalazł swego znajomego z Aigrefeuille.
Jegomość ów przyjął go znacznie lepiej, niż generał, i Courtin odbył z nim długą naradę.




XV.
W którym margrabia Souday szuka ostryg, a wyławia Picaut’a.

Berta, która opuściła Logerie jednocześnie z Michałem, po dwóch godzinach drogi była u ojca i zastała go bardzo przygnębionego. Margrabia miał już zupełnie dosyć życia w lochu podziemnym, gdzie go ukrył Jakób, wódz królików. Wszelako, kierowany uczuciem rycerskości, nie byłby nigdy zdecydował się opuścić Wandei, dopóki groziło w niej jakiekolwiek niebezpieczeństwo Petit-Pierre’owi. Ale, gdy Berta zawiadomiła go o prawdopodobnym wyjeździe wodza ich piartyi, stary szlachcic wandejski zdecydował się, wszelako bez zapału, posłuchać rady generała Dermoncourt’a i po raz trzeci udać się na obcą ziemię.
Opuścili tedy las Touvois, a Jakób służył im za przewodnika. Szli drogą do Machecoul’u, minęli dolinę Souday i, zanim dzień świtać zaczął, stanęli nad morzem. Margrabia nie przystał na plan, jaki córka jego ułożyła z Michałem, a według którego statek „Jeune-Charles“ miał na nich czekać w zatoce Bourgneuf. Pan de Souday obawiał się, że statek, nawijając do przystani, może zwrócić uwagę policyi nadbrzeżnej; nie chciał, żeby mu wyrzucano, iż, dla względów osobistych, naraził ocalenie Petit-Pierre’a, i postanowił, że przeciwnie, on z córką wypłynie na morze, na spotkanie statku.
Jakób, mający stosunki na całem wybrzeżu, znalazł rybaka, który za kilka ludwików zgodził się podwieźć margrabiego i Bertę do statku. Statek rybaka znajdował się zdala od przystani, tak, że pan de Souday z córką zdołał wsiąść, zmyliwszy czujność celników, pilnujących wybrzeża. W godzinę później, wrazi z przypływem, rybak i jego dwaj synowie, stanowiący załogę, podnieśli kotwicę i wypłynęli na pełne morze. Ponieważ do świtu brakło jeszcze z pół godziny, przeto margrabia, skoro tylko odbili od brzegu, wyszedł z kryjówki pod pomostem, a rybak, ujrzawszy go, jął wypytywać.
— Pan mówi — pytał — że statek, na który pan czeka, ma wypłynąć z rzeki?
— Tak — odparł margrabia.
— O której godzinie miał odpłynąć z Nantes?
— Między trzecią a piątą rano — odpowiedziała Berta.
— Przy tym wietrze — rzekł rybak — za cztery godziny może być tutaj, powinniśmy go zobaczyć około ósmej albo dziewiątej. Tymczasem zaś, nie chcąc zwrócić uwagi straży nadbrzeżnej, zarzucimy sieć, co nam pozwoli płynąć zygzakowato u ujścia rzeki, bez obudzenia podejrzeń.
Margrabia przyjął skwapliwie propozycyę tej rozrywki, dopomógł zarzucić sieć i z radością dziecka przyglądał się węgorzom morskim, płaszczom, rajom, ostrygom, które sieć ta wydobywała z głębiny morskiej.
Zaświtał dzień. Berta, która dotąd siedziała na przedzie statku, pogrążona w głębokiej zadumie, wpatrzona w bruzdę roziskrzoną, jaką statek rozpruwał falę, weszła na pęk lin i zaczęła rozglądać się po widnokręgu. Poprzez mgłę poranną, gęściejszą u ujścia rzeki, niż na pełnem morzu, młoda dziewczyna dostrzegła wysokie maszty kilku okrętów; ale żaden z nich nie miał chorągiewki błękitnej, po której miano poznać statek „Jeune-Charles“. Berta powiedziała to rybakowi, który ją uspokoił, zapewniając, że, skoro statek wypłynął z Nantes w nocy, więc niepodobieństwem było, by już wjeżdżał na pełne morze.
Minął poranek; mogła już być godzina dziesiąta, a statek się nie ukazywał. Berta zaczynała się niepokoić na dobre i kilkakrotnie podzieliła się obawami swojemi z ojcem, tak, że margrabia, naglony przez nią, przystał na to, by zbliżyli się do ujścia rzeki. Naraz Berta krzyknęła. Spostrzegła o kilka węzłów od ich statku duży dwumasztowiec, płynący z rozpiętymi żaglami, na który dotąd nie zwracała uwagi, gdyż nie widniał na nim znak umówiony.
— Uważajcie, uważajcie! — zawołała — statek płynie na nas.
Rybak, zajęty pokazywaniem margrabiemu, jak należy manewrować sterem, gdy się chce zawrócić, w mgnieniu oka zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie im groziło, wyrwał ster z rąk margrabiego i skręcił gwałtownie, by się usunąć z kierunku, w jakim płynął statek. Ale, jakkolwiek szybki był ten manewr, niemniej nos statku rybackiego otarł się z trzaskiem o bok dwumasztowca, statek przechylił się groźnie i omal nie utracił równowagi.
— Niech go dyabli porwą! — zawołał stary rybak. — Jeszcze sekunda, a poszlibyśmy na dno morza zastąpić ryby, które wyłowiliśmy. A ile ten łajdak ma płótna! rozpiął wszystkie żagle. Ale też leci! leci!
— Musimy go jednak dogonić — zawołała Berta bo to jest „Jeune-Charles“!
I wskazała ojcu szeroką białą tablice na przedzie statku, na której widniał napis złotemi literami:

LE JEUNE-CHARLES.

— Dalibóg, masz słuszność, Berto! — zawołał margrabia. Zawracaj zatem, przyjacielu, zawracaj! Ale czem się to dzieje, że niema na nim znaku umówionego z panem de la Logerie? Dlaczego zwłaszcza, zamiast dążyć w kierunku zatoki Bourgneuf, gdzie mieliśmy czekać na niego, płynie na zachód?
— Może zdarzył się jaki wypadek — odezwała się Berta, blada, jak chusta.
— Byleby nie Petit-Pierre’owi! — szepnął margrabia.
— Byleby nie Michałowi — szepnęła ciszej jeszcze Berta.
— Tymczasem jednak — rzekł margrabia trzeba wiedzieć, czego się trzymać.
Barka rybacka zawróciła przez ten czas z wiatrem, co wpłynęło na znaczne przyśpieszenie jej biegu, tak, że rybak mógł zawołać na dwumasztowiec. Kapitan ukazał się na moście.
— Czy płyniecie z Nantes? — spytał rybak, utworzywszy tubę z dłoni.
— A tobie co do tego? — odburknął kapitan.
— Bo mam tu pasażerów dla pana! — krzyknął rybak. — Czy pan nie czeka na pasażerów?
— Czekam tylko na dobry wiatr, żeby przepłynąć za przylądek Finistére.
— Niech pan pozwoli mi podpłynąć — rzekł rybak, na żądanie Berty.
Kapitan rozejrzał się po morzu, a nie spostrzegając między wybrzeżem a swoim statkiem nic, co mogłoby budzić jakiekolwiek obawy, ciekawy nadto, czy też pasażerowie, o których mówiono mu teraz, nie są ci sami, których miał zabrać z Nantes — uwzględnił żądanie rybaka, kazał zwinąć wielkie żagle i zwolnić bieg statku. Niebawem „Jeune-Charles“ był tak blizko barki, że rzucono jej linę, przy pomocy której przyciągnięto ją do tyłu dwumasztowca.
— No, a teraz czego chcecie? — spytał kapitan, pochylając się ku barce.
— Niech pan poprosi, żeby pan de la Logerie przyszedł rozmówić się z nami — rzekła Berta.
— Pana de la Logerie niema na moim pokładzie — odparł kapitan.
— Ale w takim razie — odezwała się Berta drżącym głosem — jeśli pana de la Logerie niema na pokładzie, muszą być przynajmniej dwie panie.
— Co do pań — odparł kapitan — to mam tylko hultaja, skrępowanego, który klnie, na czem świat stoi.
— Boże wielki! — zawołała Berta, cała drżąca — nie wie pan, czy nie zdarzył się jaki wypadek osobom, które pan miał wziąć na swój pokład?
— Dalibóg, piękna panienko — odpowiedział kapitan — jeśli pani zechce mi wytłómaczyć, co to wszystko znaczy, będę nieskończenie obowiązany; bo niech mnie dyabli porwą, jeśli ja co z tego wszystkiego rozumiem! Wczoraj wieczorem zgłosiło się do mnie dwóch ludzi, obaj w imieniu pana de la Logerie, ale z dwoma różnemi poleceniami: jeden chciał, żebym odpłynął zaraz, drugi kazał mi zostać i czekać. Z tych dwóch ludzi jeden był uczciwym dzierżawcą, wójtem, zdaje mi się; pokazał mi coś, jakby kawałek szarfy trójkolorowej. Ten to kazał mi podnieść kotwicę i zmykać co tchu. Drugi, ten, który chciał, żebym został, był to dawny galernik. Uwierzyłem temu, co mi mówił uczciwszy z tych dwóch wieśniaków, i odpłynąłem.
— Boże, Boże! — odezwała się Berta — to Courtin; pewnie spotkał jaki wypadek pana de la Logerie.
— Czy państwo chcą zobaczyć tego człowieka? — spytał kapitan.
— Jakiego?
— Tego, który jest na dole, skrępowany. Może go państwo poznają, może zdołamy dowiedzieć się prawdy, jakkolwiek zapóźno już teraz, żeby nam się to na co przydało.
— W każdym razie może nam się przydać, żeby uchronić naszych przyjaciół od niebezpieczeństwa. Pokaż pan tego człowieka.
Kapitan wydał rozkaz i w kilka sekund później przyprowadzono na pomost Józefa Picaut’a skrępowanego i okutego w kajdany. Na widok pana de Souday’a i Berty, którzy patrzyli na niego w osłupieniu, Picaut zawołał:
— Panie margrabio! panno Berto, państwo mnie ocalą; bo dlatego, że wykonałem rozkazy pana de la Logerie, to zwierzę, ten kapitan, tak się ze mną obszedł, a to dzięki łgarstwom tego łotra Courtin’a.
— I co jest prawdy w tem wszystkiem? — spytał kapitan — bo przyznaję, że, jeśli państwo zechcecie mnie uwolnić od tego durnia, zrobicie mi wielką przyjemność. Nie płynę bowiem ani do Kajenny, ani do Botany-Bay.
— Niestety! — odparła Berta — to wszystko prawda. Nie wiem, jaki powód mógł mieć wójt z Logerie, żeby kazać panu odpłynąć; ale napewno ten tu mówił panu prawdę.
— W takim razie rozwiążcie mu ręce, zdejmcie z nóg kajdany! niech go wieszają gdzieindziej. A teraz, co państwo robicie. Zostajecie? Jedziecie ze mną? Jestem zapłacony z góry i, dla spokoju sumienia, chętnie kogoś zabiorę.
— Kapitanie — spytała Berta — czy to niepodobna, żeby pan powrócił na rzekę i żeby ci, których pan miał zabrać nocy ubiegłej, wsiedli na statek pański nocy dzisiejszej?
— Nie, niepodobna — odparł kapitan, wzruszając ramionami. — A komora! a policya! Powtarzam tylko, że, jeśli państwo chcą skorzystać z mego statku, żeby popłynąć do Anglii, jestem na wasze usługi i to zupełnie bezpłatnie.
Margrabia spojrzał na córkę, ale ta potrząsnęła głową.
W tej chwili usłyszeli plusk wody, w którą wpadło ciężkie ciało, a w sekundę później ukazała się na po wierzchni morza, o dziesięć kroków od barki głowa Józefa Picaut’a. Szuan, oswobodzony z więzów, obawiał się tak bardzo, żeby coś nieprzewidzianego nie zatrzymało go na statku, że wskoczył do wody. Gdy podpłynął do barki, rybak i margrabia podali mu ręce i przy ich pomocy Józef Picaut dostał się na statek. Zaledwie na nim stanął, rzekł:
— A teraz niech pan margrabia zechce powiedzieć temu staremu idyocie, że znak, jaki mam na ramieniu, to mój krzyż zasługi.
— Istotnie, kapitanie — odezwał się margrabia — ton wieśniak został skazany na hańbiącą karę za to, że za czasów cesarstwa spełnił swój obowiązek, w naszem rozumieniu przynajmniej; a jakkolwiek niezupełnie uznaję sposób jego postępowania, niemniej mogę zapewnić, że nie zasługuje bynajmniej na karę, na jaką pan go skazał.
— W takim razie — odrzekł kapitan — wszystko składa się jak najlepiej. Po raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci: państwo nie chcą wejść na mój statek?
— Nie, kapitanie, dziękujemy!
— A więc wesołej podróży!
Po tych słowach kapitan rozkazał podciągnąć linę, która przytrzymywała barkę, i dwumasztowiec, rozpiąwszy znów wielkie żagle, popłynął w dal.
Gdy stary rybak zwracał swój statek do brzegu, Berta i margrabia odbywali naradę. Pomimo wszelkich wyjaśnień Picaut’a, nie mogli zdać sobie sprawy z pobudek, jakie kierowały wójtem z Logerie. Jakkolwiekbądź, jednakże jego postępowanie było bardzo podejrzane i margrabia, pomimo że Berta przypominała ojcu troskliwość i przywiązanie, jakie Courtin okazywał swemu pnu, margrabia, mówimy, był zdania, że to postępowanie wykrętne ukrywa zamierzenia groźne nietylko dla bezpieczeństwa Michała, ale i dla ich przyjaciół.
Picaut zaś oświadczył stanowczo, że odtąd żyć już tylko będzie dla dokonania zemsty i że, jeśli margrabia każe mu dać strój marynarza, obawia się bowiem, żeby nie został poznany, a nadto ma odzież podartą w walce z tymi, którzy go krępowali, wyruszy do Nantes, skoro tylko stanie na ziemi. Margrabia Souday, przeczuwając, że ofiarą zdrady Courtin’a mógłby być Petit-Pierre, pragnął również udać się do miasta; ale Berta, która nie wątpiła, że Michał, po niepomyślnej ucieczce, powrócił niezwłocznie do Logerie, gdzie mniemał, że i ona powróci, wpłynęła na ojca, żeby projekt ten odroczył do czasu zdobycia bliższych wiadomości o tem, co zaszło.
Rybak wysadził na ląd swoich pasażerów pod osłoną przylądka Pornic. Picaut, któremu jeden z synów właściciela barki dał swoją bluzę i kapelusz nieprzemakalny, skierował się w stronę Nantes, idąc na przełaj przez pola. Ale, zanim opuścił margrabiego, poprosił go, żeby zawiadomił wodza królików o przygodzie, jaka jego Picaut’a — spotkała, nie wątpiąc, że kmotr Jakób przyłączy się po bratersku do zemsty, jaką on poprzysiągł Courtin’owi.
Dzięki znajomości okolicy, Józef Picaut około godziny dziewiątej wieczorem przybył do Nantes i powrócił na swoje stanowisko do zajazdu pod „Świtem“, tak, że, zachowując ostrożność, jaką mu nakazywało jego położenie, mógł słyszeć część rozmowy Courtin’a z panem z Aigrefeuille, którego dzierżawca sprowadził do zajazdu, i widzieć pieniądze, jakie ten pan pokazywał wójtowi z Logerie.




XVI.
Co się działo w dwóch domach niezamieszkanych.

Kula, którą Courtin posłał, na chybił trafił, w zarośla, przedziurawiła pierś Janowi Qullier’owi i, gdy wdowa Picaut powróciła z wózkiem, zastała, jak mniemała, już tylko trupa. Uczuciem miłosierdzia wiedziona, nie chciała pozostawić zwłok Wandejczyka na pastwę drapieżnych ptaków i zwierząt, chciała, żeby spoczęły w ziemi poświęconej, złożyła je tedy na wózku, by je zawieźć do siebie.
Tylko, zamiast ukryć martwego Jana Oullier’a pod podściółkę, jaką przywiozła dla żywego, ułożyła go na wierzchu i kilku chłopców, których spotkała po drodze, widziało zbroczoną krwią postać starego sługi margrabiego Souday’a. W ten sposób wieść o zgonie Jana Oullier’a rozeszła się po całym kantonie; dobiegła do uszu margrabiego Souday’a i jego córek, zmyliła Courtin‘a, jak zmyliła innych.
Wdowa Picaut przewiozła Jana Oullier’a do domu, w którym mieszkała za życia męża, a który, wkrótce po zgonie biednego Paskala, opuściła, przenosząc się do zajazdu w Saint-Philbert-de-Grand-Lieu, utrzymywanego przez jej matkę. Dom ten stał bliżej Machecoul’u, parafii Jana Oullier’a, i równiny Bouaimé, gdzie go Maryanna znalazła, niż zajazd, w którym, gdyby był żywy, zamierzała go ukryć.
W chwili, gdy wózek przejeżdżał przez dobrze nam znane rozdroże, minął się z mężczyzną, jadącym konno drogą do Machecoul’u. Mężczyzna ten, a był to nasz stary znajomy, pan Roger, lekarz z Légé, zapytał, co zaszło, jednego z chłopaków, którzy, z wytrwałością i ciekawością wiekowi swojemu właściwą, szli za wózkiem, a dowiedziawszy się, że na wózku spoczywał Jan Oullier, doktór towarzyszył mu do mieszkania Picaut’ów. Wdowa ułożyła Jana Oullier’a na tem samem łóżku, na, którem umieściła niegdyś obok Paskala Picaut’a, biednego hrabiego Bonneville’a. Poczem zabrała się do obmycia twarzy Wandejczyka z krwi z kurzem zmieszanej i w tej to chwili spostrzegła lekarza.
— Niestety! panie doktorze — rzekła — nieborakowi już pańska opieka nie potrzebna, a szkoda! Tylu ludzi, którzy nie są go warci, pozostaje na ziemi, że podwójnie trzeba go opłakiwać, bo odszedł przedwcześnie.
Lekarz kazał wdowie opowiedzieć, co wiedziała o śmierci Jana Oullier’a, ale, wobec gromadki wieśniaków, którzy przez ciekawość zebrali się w izbie, Maryanna powiedziała tylko, że, wracając do domu, znalazła zwłoki na drodze. Lekarz zbliżył się bezwiednie niemal do łóżka, wziął nieruchomą rękę Jana Oullier’a i położył mu dłoń na sercu. Zaledwie jednak dłoń ta dotknęła ciała starego Wandejczyka, lekarz drgnął i szepnął wdowie Picaut, która stała około niego:
— Wyprawcie tych wszystkich ludzi.
Ponieważ dobiegała już północ, przeto nie było to rzeczą trudną. Pocztem, gdy zostali sami, doktór rzekł do Maryanny:
— Jan Oullier nie umarł.
— Jakto! nie umarł? — zawołała.
— Nie; a jeśli milczałem wobec tych wszystkich ludzi, to dlatego, że, mojem zdaniem, przedewszystkiem trzeba się upewnić, że nikt nie przeszkodzi wam pielęgnować go; bo wy go pielęgnować będziecie, jestem tego pewien.
— Niechaj Bóg pana wysłucha! — zawołała, Maryanna radośnie. — Jeśli zdołam się przyczynić do jego wyzdrowienia, będę szczęśliwa; nie zapomnę nigdy, że nieboszczyk mój mąż był mu bardzo życzliwy; zawsze pamiętać będę, że owej nocy, kiedy naprowadziłam żołnierzy na zamek Souday, Jan Oullier nie dopuścił, żebym padła od kuli morderców.
I, zamknąwszy starannie okiennice i drzwi swojej chaty, wdowa rozpaliła wielki ogień, zagrzała wody, poczem, gdy doktór sondował ranę, badając, czy który z organów, do życia niezbędnych, nie został naruszony, wyszła i pożegnała kilka stojących jeszcze przede drzwiami kumoszek, udając, że powraca do Saint-Philbert. Wszelako na zakręcie drogi weszła w las, wróciła przez sad i weszła do chaty drzwiami od dziedzińca.
Doktór skończył był właśnie opatrunek, a objawy, że ranny żyje, stawały się coraz wyraźniejsze. Biło nietylko serce, ale bił już i puls, a trzymając dłoń przed ustami, można było wyczuć oddech. Wdowa nie posiadała się z radości.
— Czy pan doktór sądzi, że go ocali? — spytała.
To jest w ręku Boga — odparł lekarz. Ja mogę tylko zapewnić, że żaden z organów głównych nie został naruszony, ale utrata krwi jest olbrzymia, nadto zaś nie zdołałem wydobyć kuli.
— Ale — odważyła się zauważyć Maryanna — słyszałam, że ludzie lata całe mogą żyć zdrowi z kulą w ciele.
— To bardzo możliwe — odparł lekarz. — Ale teraz co z nim zrobicie?
— Miałam zamiar początkowo zawieźć nieboraka do Saint-Philbert i ukryć go tam, dopóki nie umrze, albo nie wyzdrowieje.
— Ale teraz niepodobna — rzekł doktór — każde wstrząśnienie mogłoby dla niego być fatalne. Zresztą w Saint-Philbert, w zajeździe waszej matki, śród nieustającego ruchu, nie zdołalibyście ukryć jego obecności.
— Boże wielki! czy pan przypuszcza, że zaaresztowaliby go w tym stanie?
— Nie wsadziliby go do więzienia, oczywiście, ale przewieźliby go do szpitala, skąd wyszedłby tylko, żeby w lochach czekać na wyrok, skazujący go, jeśli nie na śmierć, to na wieczną hańbę. Jan Oullier jest jednym z tych wodzów wandejskich ukrytych, ale niebezpiecznych przez swój wpływ na lud, a rząd jest dla takich bez litości... Czy nie możecie ukryć go tutaj?
— Tutaj? Owszem, byłby tu może nawet bezpieczniejszy, niż gdzieindziej, bo i moja bratowa wyniosła się stąd z dziećmi po ostatnich wypadkach i wszyscy dokoła wiedzą, że dom jest pusty. Ale kto będzie go pielęgnował?
— Jan Oullier nie jest człowiekiem zniewieeciałym — odparł lekarz — za kilka dni, gdy gorączka się uspokoi, będzie mógł pozostać sam przez cały dzień. Ja zaś przyrzekam wam, że odwiedzę go co noc.
— Dobrze! a ja będę przy nim, ilekroć tylko zdołam, nie budząc podejrzeń.
Maryanna przy pomocy doktora przeniosła rannego do obory, która przylegała do izby; zamknęła starannie drzwi na zasuwę, położyła swój materac na stos słomy, poczem, umówiwszy się z lekarzem na noc następną, rzuciła się na wiązkę słomy obok chorego. Nazajutrz pokazała się w Saint-Philbert, a zapytana, co się stało z Janem Oullier’em, odpowiedziała, że, w obawie, by jej władze nie niepokoiły, odwiozła trupa tam, gdzie go znalazła. Poczem wróciła do domu pod pozorem, że zrobić musi porządek w izbie, a gdy wieczór nadszedł, zamknęła ostentacyjnie drzwi chaty i powróciła do Saint-Philbert, tak, żeby ją wszyscy widzieli.
W nocy powróciła do Jana Oullier’a i tak czuwała nad nim przez trzy dni i trzy noce, zamknięta wraz z nim w oborze, obawiając się najlżejszego szmeru, który mógłby zdradzić jej obecność. Jakkolwiek po upływie tych trzech dni Jan Oullier znajdował się jeszcze w tym stanie odrętwienia, jaki następuje po wielkich wstrząśnieniach fizycznych i obfitym upływie krwi, niemniej lekarz oznajmił Maryannie, że może przez cały dzień być w zajeździe i wracać na stanowisko tylko w nocy.
Rana Jana Oullier’a była taka ciężka, że przez dwa tygodnie był między życiem a śmiercią; kula wtłoczyła w ranę strzępy ubrania, które długo podtrzymywały zapalenie i dopiero, gdy wydzieliły się, dzięki siłom natury, doktór, ku wielkiej radości wdowy Picaut, oznajmił, że ręczy za życie Wandejczyka.
Odtąd wyzdrowienie Jana Oullier’a zbliżało się szybkim krokiem; w miarę jednak, jak wracały mu siły, zaczynał się niepokoić o tych, których kochał, a ponieważ błagał wdowę, żeby dowiedziała się, jaki los spotkał margrabiego, Bertę, Maryę, a nawet Michała, przeto Maryanna zasięgnęła języka u rojalistów, którzy, w przejeździć, zatrzymywali się w oberży jej matki, i niebawem mogła zapewnić Jana Oullier’a, że wszyscy jego przyjaciele żyją i są wolni. Nadto doniosła mu, że margrabia jest w lesie Touvois, Berta i Michał u Courtin’a, a Marya najprawdopodobniej w Nantes.
Ale zaledwie wdowa wymówiła nazwisko dzierżawcy, w obliczu rannego zaszła straszna zmiana; przesunął dłoń po czole, jak gdyby chcąc rozjaśnić myśli, i po raz pierwszy usiadł na łożu. I Maryanna, ku wielkiej swojej trwodze, usłyszała znów zdania, jakie ranny mówił w gorączce, a które brała za halucynacye; usłyszała nazwisko Courtin’a i wyrzuty za zdradę, oskarżenia o podłość i o zabójstwo; słyszała, jak mówił o bajecznych sumach, które miały być zapłatą za zbrodnię. Chory był przytem niesłychanie podniecony i z oczyma roziskrzonemi od gniewu, głosem drżącym ze wzruszenia, błagał wdowę, by poszła po Bertę i przyprowadziła ją do niego.
Maryanna, w mniemaniu, że gorączka powraca, zaniepokoiła się srodze, doktór bowiem zapowiedział, że przyjdzie dopiero za dwa dni. Niemniej przyrzekła choremu, że uczyni wszystko, czego zażądał, i Jan Oullier. uspokoiwszy się nieco, położył się i, wyczerpany doznanemi wrażeniami, zasnął.
Wdowa, siedząc przy nim na wiązce słomy, znużona, uczuła, że sen ją ogarnia, że oczy jej zamykają się mimowoli, gdy nagle usłyszała w dziedzińcu hałas niezwykły. Nastawiła uszu i dobiegł ją odgłos kroków męskich, a niebawem dosłyszała otwierającą się zasuwkę drzwi sąsiednich i głos swego szwagra, wołający: „Tędy! tędy!“
Ten nocny gość, którego Józef Picaut przyjmował w swojej pustej chacie, podniecił wielce ciekawość Maryanny; nie wątpiła, że chodzi o wykonanie jednego z tych zamachów, które szuan uprawiał tradycyjnie, i postanowiła podsłuchać rozmowy. Podniosła tedy zcicha jedną z zapadni, przez które krowy, gdy stały w oborze wysuwały łby i zjadały paszę wprost z podłogi izby, i wsunęła, się przez ten ciasny otwór do tejże izby; poczem weszła zwinnie i bez hałasu na drabinę, na której hrabia Bonneville ugodzony został śmiertelnie kulą, dostała się na strych, wspólny dla obu domów, jak sobie czytelnik przypomina, tu przyłożyła ucho do podłogi nad izbą szwagra i podsłuchiwała. Rozmowa była już rozpoczęta.
— I widziałeś sumę — zapytał głos, który nie był jej zupełnie obcy, a którego jednak poznać nie mogła.
— Jak was widzę — odparł Józef Picaut. — Tamten przyniósł ją w banknotach, ale on domagał się złota.
— A gdzie mają się spotkać?
— W Saint-Philbert, jutro wieczorem. Ale uprzedzam, że z wójtem rozprawię się sam — rzekł Józef Picaut.
— Jesteś wymagający. Ale będziesz go miał. Jednak, zabierzemy się do roboty, przysięgniesz, ze to, coś powiedział, jest prawdą, że to pieniądze rządowe, bo inaczej, widzisz, nie tknąłbym się tego.
— A cóż wy myślicie, że ten jegomość jest taki bogaty, żeby z własnej kieszeni robić podarki podobne takiemu nikczemnemu wieśniakowi? A to przecież tylko zaliczka; słyszałem doskonale, jak to mówił.
— I nie mogłeś skombinować, za co mu tak drogo płacą?
— Nie, ale się domyślam.
— Gadajże więc.
— Zdaje mi się, że, uwalniając ziemię od tych dwóch durniów, położymy jednym strzałem dwa ptaki; załatwimy najpierw sprawę prywatną, a potem oddamy przysługę polityczną. Ale bądźcie spokojni, jutro dowiem się więcej i zawiadomię was.
— Doskonale. A więc gdzie ci twoi ludzie mają się spotkać w Saint-Philbert?
— W zajeździe, ale tam nie pójdziemy, bo to zajazd matki twojej bratowej.
— A więc zaskoczymy ich w polu, ale gdzie? przybędą napewno różnemi drogami.
— Tak, ale odejdą razem. Chcąc powrocie do siebie, wójt będzie szedł drogą z Nantes aż do Tiercet.
— Ukryjmy się zatem na drodze do Nantes, w sitowiu, w pobliżu szosy; to dobra kryjówka, znam ją dobrze.
— Niech i tak będzie; a gdzie się spotkamy? Wyruszę stąd jutro rano, przed świtem — rzekł Jozef.
— Zejdźmy się na Odyńcowem Rozdrożu, w lesie Machecoul — odparł wódz królików.
Stary szuan oddalił się, a w izbie Józefa Picaut’a zapanowała cisza.
Maryanna powróciła do obory, gdzie zastała Jana Oullier’a pogrążonego w śnie głębokim. Czas już był wielki, żeby powróciła do Saint-Philbert. Przygotowała wszystko, czego Wandejczyk mógł potrzebować w ciągu dnia następnego i, jak zwykle, wyszła oknem obory.
Wdowa Picaut, idąc, zapadła w głęboką zadumę. Zdawało jej się, że niebo, pozwalając jej w sposób taki opatrznościowy wykryć tajemnicę nowego przestępstwa Józefa, uznaje nienawiść, jaką od zgonu męża żywiła dla szwagra; mniemała, że, nasycając swoją nienawiść, przyczyni się zarazem do spełnienia zamiarów Opatrzności, gdy przeszkodzi spełnieniu zbrodni, runie i śmierci tych, których uważała za niewinnych. Zaniechała tedy pierwotnego zamiaru zadenuncyowania Jakóba i Józefa, bądź przed władzą, bądź przed tymi, których chcieli zabić i ograbić, i postanowiła być sama pośrednikiem między Opatrznością a ofiarami ukartowanego przestępstwa.




XVII.
W którym Courtin dotyka się nareszcie czubkiem palca pięćdziesięciu tysięcy franków.

Marya przybywszy na schadzkę z Michałem, przyniosła mu wieść radosną: Petit-Pierre nakłonił ją do opuszczenia go i przysłania wzamian Berty, której chciał sam wyjaśnić położenie i naprawić błąd popełniony. Michał, nie posiadając się z radości, postanowił udać się z ukochaną do Banloeuvre, nie zaś do Logerie, ku wielkiej zgryzocie Courtin’a, który na razie, skutkiem tego ch wyjazdu, stracił możność wykrycia schronienia Petit-Pierre’a.
Marya miała wręczyć siostrze bilecik, w którym Petit-Pierre wzywał ją do siebie. Ponieważ jednak, udając się z Michałem do Banloeuvre, nie byłaby mogła oddać bileciku Bercie, przeto baron polecił to Courtin’owi, którego obdarzał niesłabnącem zaufaniem.
Bilecik ten, który Courtin oczywiście przeczytał, zawierał tylko be słowa:
„Przybądź do mnie jak najspieszniej. Hasło znasz.

„Szczerze oddany
PETIT-PIERRE“.

Dzierżawca dowiedział się zatem, tylko, że Petit-Pierre jest w Nantes i że czeka na Bertę; nadto wykrył, że dom, z którego wychodził Michał a potem Marya, a który on naznaczył krzyżem, miał dwa wyjścia. Z jednej strony wychodził na uliczkę bez nazwy, na którą prowadziliśmy już niejednokrotnie czytelnika, z drugiej zaś na ulicę du Marché. Courtin zastanawiał się tedy, czy dom ten jest zamieszkany? kto w nim mieszka? czy przez tego mieszkańca nie możnaby dotrzeć do Petit-Pierre’a. Chcąc mieć odpowiedź na te pytania, powinienby zostać w Nantes; tak też uczynił dzierżawca, choć zrazu zamierzał udać się do Berty, oddać jej bilecik i, szpiegując ją, dojść nareszcie do upragnionego celu.
Nazajutrz rano o godzinie dziesiątej Courtin pukał do tajemniczego domu, wszelako nie od uliczki, do drzwi, które naznaczył, ale od ulicy du Marché. Był to jedyny sposób ostatecznego przekonania się, że przez te obie bramy można było dostać się do jednego i tego samego domu. Gdy ten, którego sprowadził odgłos kołatki, przekonał się, że przybysz jest sam, drzwi się uchyliły.
— Skąd przybywacie? — spytał głos z wewnątrz domu.
— Skądżeby? — odparł Courtin, zaskoczony tem pytaniem.
— Z Touvois.
— Nie oczekujemy nikogo z tamtych stron — odparł człowiek z wewnątrz i pchnął drzwi.
Niełatwo wszelako było je zamknąć. Courtin bowiem uczepił się ich silnie. W tejże chwili przypomniał sobie słowa, jakie wypowiedział Michał do właściciela zajazdu pod „Świtem“, żądając koni dla siebie i Maryi, by udać się do Banloeuvre. Teraz odgadł, że te słowa, których na razie nie zrozumiał, były hasłem.
— Poczekajcie-no, poczekajcie — odezwał się do człowieka, który koniecznie chciał drzwi zamknąć. — Jeśli powiedziałem, że przybywam z Touvois, to dlatego, iż chciałem się przekonać, czy jesteście wtajemniczeni... nie można być zanadto ostrożnym, do dyabła! A więc nie, nie przybywam z Touvois, tylko z południa.
— A idziecie dokąd?
— Dokąd-że mam iść, przybywając z Touvois, jeśli nie do Rośsny?
— Hm! tem lepiej — odpowiedział człowiek z wnętrza, otworzył drzwi i wpuścił Courtin’a, a ten ujrzał przed sobą człowieka, który, rozmawiając z nim, przesuwał paciorki różańca, okręconego dokoła ręki. Człowiek ten, Bretończyk rodem, wprowadził wójta z Logerie do małego pokoiku i, wskazując mu krzesło, rzekł:
— Pan jest zajęty; jak tylko skończy interes z osobą, która jest u niego w gabinecie, wprowadzę was do niego. Siadajcie tymczasem.
Courtin zajechał tedy dalej, niż mniemał. Spodziewał się, że dom jest zamieszkany przez jakiego podrzędnego agenta, od którego będzie mógł, bądź podstępem, bądź przekupstwem wydostać wskazówki, jakich potrzebował. Wobec tego zaś, że człowiek, który mu drzwi otworzył, powiedział iż zaprowadzi go do swego pana, Courtin zrozumiał, że sprawa jest poważna i że należy obmyślić bajkę, by stawić czoło ewentualnościom, mogącym wyniknąć z położenia. Jednocześnie zaniechał wypytywania służącego, którego oblicze ponure i surowe wskazywało jednego z tych zakamieniałych fanatyków, jacy istnieją jeszcze na półwyspie celtyckim.
Courtin usiadł na wskazanem krześle, przy kominku a gdy został sam, zaczął się rozglądać po pokoju. Był to pokoik niewielki, mogący mieć z dwanaście stop kwadratowych, oddzielony od pokoju sąsiedniego przepierzeniem, w którem były drzwi. Meble w pokoiku były skromne, orzechowe, okno miał jedno; wychodziło ono na dziedziniec, a dolne szyby zaopatrzonę były w bardzo gęstą siatkę drucianą, malowaną na zielono, która nie pozwalała widzieć z zewnątrz, kto znajdował się w pokoju.
Courtin nasłuchiwał, czy nie dosłyszy jakich głoóow, ale, prawdopodobnie, przedsięwzięto wszelkie możliwe środki ostrożności, bo, jakkolwiek czcigodny wójt nastawiał ucha, to w stronę drzwi, to w stronę kominka, nie dosłyszał najlżejszego dźwięku. Pochylając się jedna nad tym kominkiem przy podsłuchiwaniu, dostrzegł w ognisku, śród popiołów, niewielki stos zwiniętych papierów, widocznie przygotowanych do spalenia. Te papiery skusiły go: ostrożnie, powoli wyciągał raz po raz rękę powybierał papiery, rozkładał je na kolanie i czytał — ale zawierały tylko notatki nic nie znaczące, składał je tedy napowrót do kominka, gdy naraz na jednej z tych kartek dostrzegł kilka wierszy napisanych charakterem drobnym i wytwornym i przeczytał te wyrazy: „Jeśli będą Pana niepokoili, proszę przybywać niezwłocznie. Nasz przyjaciel polecił mi oznajmić, że w naszem schronieniu jest pokój, którym Pan może rozporządzać“.
Bilecik był podpisany: M. de S. Litery te wskazywały najoczywiściej, że pisała go Marya de Souday. Courtin schował bilecik do kieszeni; przebiegły chłop w jednej chwili odgadł całą korzyść, jaką mogła mu przynieść ta wiadomość. Poczem powrócił do przeglądania reszty papierów, z których wywnioskował, na mocy wysokich rachunków, że właściciel czy też lokator tego domu załatwiał wydatki Petit-Pierre‘a.
W tej chwili rozległ się na korytarzu odgłos rozmowy i kroków. Courtin wstał żywo, zbliżył się do okna i ujrzał przez szyby mężczyznę, którego służący odprowadzał do drzwi; mężczyzna ten trzymał w ręku wielką sakwę pustą, a zanim wyszedł, złożył tę sakwę i wsunąt ją do kieszeni surduta. W chwili, gdy mężczyzna wyprzedził służącego, by wyjść drzwiami ogrodowemi, dzierżawca poznał notaryusza Loriot’a.
— Oho! — mruknął — i ten tutaj! i przynosi im pieniądze! Stanowczo dobre przeczucie przywiodło mnie do tego domu!
I Courtin powrócił na miejsce przed kominkiem, domyślając się, że nadeszła dla niego godzina posłuchania. Jakoż niebawem chłop bretoński wszedł, skinął na niego i wprowadził go do pokoju, w którym Pascal przyjmował Michała pierwszego wieczora. Tym razem Pascal siedział za stołem, zasłanym papierami i Courtin’owi zdawało się, że widzi blask złotych monet pod listami otwartymi, jakby umyślnie rozłożonymi, by to złoto ukryć.
Pan Pascal pochwycił badawcze spojrzenie dzierżawcy i przypisał je uczuciu ciekawego zdumienia, z jakim wieśniacy przyglądają się zawsze monecie złotej i srebrnej. Wszelako nie chciał, żeby ta ciekawość się spotęgowała, i, udając, że szuka czegoś w szufladzie, zarzucił na papiery serwetę zieloną, która okrywała stół i zwieszała się do ziemi. Poczem, zwracając się do przybysza, zapytał ostrym tonem:
— Czego chcecie?
— Spełnić zlecenie — odparł Courtin.
— Kto was przysyła?
— Pan de la Logerie; jestem jego dzierżawcą i powiernikiem.
— Mówcie zatem.
— Ale bo kiedy nie wiem, czy mogę — rzekł Courtin z całą pewnością siebie.
— Jakto?
— Bo to nie do pana przysyła mnie pan de la Logerie.
— A do kogo? — spytał Pascal, marszcząc brwi z niepokojem.
— Do innej osoby, do której pan ma mnie zaprowadzić.
— Nie wiem, co chcecie powiedzieć — odparł Pascal, nie mogąc ukryć zniecierpliwienia wobec takiej nierozwagi Michała.
Courtin, który zauważył jego zakłopotanie, zrozumiał, że posunął się za daleko, jak na początek, ale teraz niebezpiecznie było cofać się.
— Jak się nazywacie? — spytał po chwili Pascal.
— Courtin, do usług.
— Z jakiej parafii jesteście?
— A no, z jakiej-żeby? z Logerie.
Pascal wziął notatnik, przerzucał go przez kilka chwil, poczem skierował na dzierżawcę wzrok badawczy i nieufny.
— Pan de la Logerie dał wam tylko zlecenie ustne dla osoby, do której was przysłał?
— Tak; mam ja tu przy sobie mały liścik, ale to nie dla niej.
— Czy można ten liścik zobaczyć?
— Oczywiście; niema w nim tajemnicy, skoro nie jest zapieczętowany.
Courtin podał Pascalowi bilecik, który mu Michał dał dla Berty, a w którym Petit-Pierre wzywał ją, by przybyła do Nantes.
— Czem się to dzieje, że ten bilecik jest jeszcze w waszych rękach? — spytał Pascal. — Zdaje mi się, że upłynęło już więcej niż dwadzieścia cztery godziny, jak wam go dano.
— Nie można przecież robić wszystkiego naraz. Jak powrócę do domu, oddam ten bilecik, komu należy.
Oczy Pascala, od chwili, w której nie znalazł nazwiska Courtin’a na liście tych, którzy się zameldowali jako rojaliści, nie opuszczały wójta z Logerie; ten zaś udawał idyotyzm, który już raz oddał mu takie usługi na pokładzie statku „Jeune-Charles“.
— Nie mogę wam wskazać nikogo innego — rzekł Pascal — mówcie, co macie do powiedzenia; jeśli zaś nie chcecie, wróćcie do swego pana i powiedzcie mu, żeby przyszedł sam.
— Co to, to nie — odparł Courtin — mój pan skazany jest na śmierć, nie będę więc sprowadzał go do Nantes; bezpieczniejszy jest u nas. Powiem panu zatem wszystko, a pan zrobi, jak będzie uważał; jeśli zaś mój pan nie będzie zadowolony, to mnie złaje; już ja to wolę.
Ten poryw przywiązania pogodził nieco Pascala z dzierżawcą, którego pierwszą odpowiedzią zaniepokoił się niepomału.
— Mówcie zatem, a ręczę wam, że wasz pan łajać was nie będzie.
— Już mówię. A więc pan Michał polecił mi, żebym powiedział panu, a raczej panu Petit-Pierre’owi... bo tak nazywa się osoba, do której mnie wysłał... że wykrył kto kazał statkowi odpłynąć na kilka chwil przed przybyciem Petit-Pierre’a, panny Maryi i pana Michała na miejsce umówione.
— I któż to taki? Niejaki Józef Picaut, który był niedawno chłopcem stajennym pod „Świtem“.
— Istotnie, ten człowiek, którego umieściliśmy tam znikł od wczorajszego ranka! — zawołał Pascal.
— Więc pan mój jeszcze powiedział, żeby się, strzedz tego Picaut’a w mieście i, że on każe go pilnować w Becage i na równinie. To wszystko.
— Dobrze; podziękujcie panu de la Logerie za jego wiadomości. A teraz, skoro je już mam, mogę wam zaświadczyć, że były dla mnie.
— Więcej też nie żądam — odparł Courtin, wstając.
Pascal odprowadził dzierżawcę z wielką uprzejmością aż do drzwi od ulicy. Courtin był zanadto przebiegły, żeby się łudzić co do pobudek tej grzeczności, i nie zdziwił się bynajmniej, gdy, uszedłszy zaledwie ze dwadzieścia kroków, usłyszał, jak małe drzwi domu Pascala otwierały się i zamykały. Courtin nie odwrócił się; ale, pewny, że ktoś go śledzi, szedł powoli, jak człowiek, nie mający żadnego zajęcia, zatrzymując się przed wszystkimi sklepami, czytając wszystkie afisze, unikając starannie wszystkiego, co mogłoby potwierdzić podejrzenia, jakich nie zdołał zniweczyć w umyśle Pascala.
To też służący Bretończyk, który szedł za dzierżawcą aż poza Loarę, widząc, że Courtin idzie prosto przed siebie i, jak człowiek mający sumienie czyste, nie obejrzał się nawet ani razu, niczem nie zdradzał jakiegokolwiek zaniepokojenia — powrócił do swego pana i powiedział mu, że niesłusznie posądził zacnego wieśniaka, który najwidoczniej nie miał żadnych złych zamiarów, tak, że pan Pascal nie tak surowo już obwiniał Michała za to, że obdarzył zaufaniem takiego wiernego sługę.




XVIII.
Dwaj Judasze.

Wioska Saint-Philbert położona jest na krańcu kąta, jaki tworzy Boulogne, wpadając do jeziora Grand-Lieu, oraz na lewem wybrzeżu tej rzeki. Śród ubogich chat w jej pobliżu wznosi się dom z kamieni i cegieł, mający dach czerwony i zielone okiennice, otoczony snopami słomy i siana a pełen krów, owiec, kur, kaczek, z których jedne ryczą i beczą w oborach, inne gdaczą i kwaczą przed bramą, tarzając się w kurzu na drodze. Droga ta służy domowi owemu za dziedziniec, ogrody zaś, pełne płodnych drzew owocowych, a ciągnące się amfiteatralnie aż do wzgórza uwieńczonego ruinami, wznoszącemi się od północy nad jeziorem Grand-Lieu — zajmują miejsce dziedzińca właściwego.
Dom ten, to zajazd matki wdowy Picaut. Te ruiny, to szczątki starego zamczyska Saint-Philbert-de-Grand-Lieu.
W tych to ruinach wyznaczył Courtin schadzkę panu Hyacinthe’owi między godziną siódmą a ósmą wieczorem, wiedząc dobrze, iż o tej porze będą zupełnie puste. Wójt z Logerie opuścił Nantes około godziny piątej, ale szedł z takim pośpiechem, że brakło jeszcze dobrej godziny do zmierzchu, gdy mijał most, prowadzący do Saint-Philbert.
W tej wiosce wójt Courtin był wielce poważaną osobistością. Zatrzymywał się tam zwykle w zajeździć pod „Wielkim świętym Jakóbem“ a i dzisiaj udał się do tegoż zajazdu, gdzie miał z mieszkańcami Saint-Philbert, którzy od podwójnej porażki w Chêne i Pénissiére zbliżyli się do niego, rozmowę, posiadającą, wobec sytuacyi, w jakiej się znajdował, niemałe znaczenie.
— Słuchajcie-no, kumie Courtin — zapytał jeden z wieśniaków — czy to prawda, co mówią?
— A cóż to mówią, Macieju? — odparł Courtin. Opowiedz, niech-że się dowiem.
— A no, mówią, żeście odwrócili kaftan i że go nosicie podszewką do góry; z czego wynikło, że z błękitnego stał się biały.
— A to ci głupie gadanie!
— Ale bo też, gospodarzu, sami dajecie pozory i faktem jest, że od czasu, jak wasz pan przeszedł do białych, nie gawędzicie już, jak dawniej.
— Bo i na co przyda się gawęda? Z gadania nic nikomu nie przyjdzie. Ale ja nie próżnuję... usłyszysz o mnie niebawem, mój chłopcze.
— Tem lepiej! tem lepiej! bo widzicie, gospodarzu, ten cały zamęt, to zagłada dla handlu i, jeśli patryoci nie wezmą się za ręce, to, zamiast zginąć od strzelaniny, jak nasi ojcowie, zginiemy z nędzy i z głodu; jeśli zaś przeciwnie, zdołamy się pozbyć bandy hultajów, którzy się tu włóczą, no, to handel zaraz się ożywi, a my przecież tego tylko chcemy. Niema dziesięciu minut jeszcze, jak widziałem przechodzącego największego łotra w okolicy ze strzelbą na ramieniu i z pistoletami za pasem, a szedł tak śmiało, jak gdyby nie było ani jednej pary czerwonych spodni w kraju.
— Któż to taki?
— Józef Picaut, do licha! ten, który zabił własnego brata.
— Józef Picaut, tutaj! — zawołał wójt z Logerie, blednąc, jak chusta. — Ależ to niemożliwe.
— Widziałem go, jak was widzę, gospodarzu! Tylko miał na sobie kurtkę i kapelusz marynarza, ale, mimo to, poznałem go odrazu.
Courtin zastanowił się przez chwilę. Plan, jaki obmyślił, a który opierał się na istnieniu domu o dwóch wejściach i na stosunkach codziennych Pascala z Petit-Pierre’m, mógł się nie powieść, a w takim razie Berta pozostawała ostatnim jego ratunkiem. Chcąc wykryć schronienie Petit-Pierre’a, musiałby iść za młodą dziewczyną, gdy ta udawać się będzie do Nantes. Jeśli Berta zobaczy się z Józefem Picaut’em, wszystko będzie stracone; ale gorzej będzie, jeśli przy pomocy Berty szuan rozmówi się z Michałem; wówczas dzierżawca byłby zgubiony.
Courtin zażądał papieru i pióra, napisał kilka wierszy, a, podając kartkę wieśniakowi, rzekł:
— Macieju, masz tu dowód, że jestem patryotą i że nie kręcę się, jak chorągiewka na dachu, w stronę, z której wiatr od naszych panów zawieje. Oskarżyłeś mnie, że poszedłem w ślady mego pana; otóż, na dowód, iż tak nie jest, powiem ci, że od godziny dopiero wiem, gdzie się ukrywa, i że dam o tem znać, gdzie należy. Ilekroć będę miał sposobność wytępić wrogów ojczyzny, uczynię to skwapliwie, nie pytając, czy odniosę z tego korzyść, nie dbając, czy to moi przyjaciele, czy nie.
Wieśniak, który należał do zaciekłych błękitnych, uścisnął z zachwytem dłoń Courtin’a.
— Masz ty dobre nogi? — spytał Courtin.
— I jakie jeszcze! — odparł wieśniak.
— Zanieś więc to, co tchu, do Nantes; a pamiętaj, liczę na to, że mnie nie zdradzisz, że nikt się nie dowie, iż to ja kazałem zaaresztować młodego barona.
Wieśniak dał słowo Courtin’owi, a ponieważ mrok zaczął zapadać, przeto dzierżawca wyszedł z zajazdu na lewo, udał się w pole, ale po dłuższej chwili zawrócił i skierował się w stronę ruin Saint-Philbert. Dotarł do nich, idąc brzegiem jeziora, poczem szedł rowem zewnętrznym, okalającym ruiny, i wszedł na dziedziniec przez most kamienny, zastępujący obecnie most zwodzony, który niegdyś spuszczał się na łańcuchach przed zamczyskiem.
Stanąwszy na dziedzińcu, dzierżawca zagwizdał z cicha. Na ten sygnał mężczyzna, który siedział ukryty za odłamem rozwalonego muru, wstał i zbliżył się do niego. Był to pan Hyacinthe.
— To wy? — spytał, zbliżając się z pewną ostrożnością.
— A no, tak — odparł Courtin — niech pan będzie spokojny.
— Jakie nowiny dzisiaj?
— Dobre; ale tutaj nie można ich mówić.
— Dlaczego?
— Dlatego, że tu ciemno, jak w norze. Mógłby tu ukrywać się u stóp naszych jaki człowiek i słyszeć nas.
a my nie domyślilibyśmy się nawet. Pójdź-że pan! sprawa stoi w tej chwili tak dobrze, że nie możemy jej narażać.
Courtin zaprowadził towarzysza swego do środkowej wieży śród ruin; tu pchnął drzwi, wydobył z kieszeni świecę woskową i krzesiwo fosforowe, zapalił świecę i powiódł nią po wszystkich zakątkach. Drzwi w murze na prawo, nawpół zapadłe w szczątkach podłogi, obudziły ciekawość i niepokój Courtin’a. Pchnął drzwi i znalazł się wobec otworu, z którego unosiły się wilgotne opary. Przez ten wielki wyłom w murze widać było jezioro, lśniące w blasku księżyca. Dzierżawca podniósł świecę ku sklepieniu, usiłując oświetlić głębię zalanego podziemia; ale ponieważ mu się to nie udało, przeto wziął kamień i rzucił go w wodę, której plusk ponurem echem odbił się śród pustych murów.
— Tutaj stanowczo tylko ryby z jeziora mogłyby nas usłyszeć, a jest przysłowie, które mówi: „Niemy, jak ryba“. Pójdź pan na wszelki przypadek tutaj, w to zagłębienie; tu będziemy bezpieczni i możemy ukryć światło.
I Courtin pociągnął za sobą pana Hyacinthe’a do framugi drzwi, prowadzących do podziemia, umieścił świecę przed temi drzwiami, na kamieniu, który odpadł ze sklepienia, sam zaś usiadł na stopniach schodów, również do podziemia prowadzących.
— Powiedzieliście — rzekł pan Hyacinthe, siadając naprzeciwko Courtin’a — że dacie mi nazwę ulicy i numer domu, w którym ukrywa się Petit-Pierre. Nb, cóż, wiecie, gdzie zamieszkał?
Courtin za całą odpowiedź podał panu Hyacinthe’owi bilecik, który wydobył z popiołów kominka, i oświetlił mu go tak, żeby go mógł przeczytać.
— Kto to napisał? — spytał Żyd.
— Młoda dziewczyna, będąca przy tej, której szukamy.
— Tak; ale już jej tam niema; pytam was zatem, do czego może nam posłużyć ten list? czego dowodzi? w jaki sposób może przyśpieszyć naszą sprawę?
Courtin wzruszył ramionami i postawił świecę na ziemi.
— Jakto, czy pan nie przeczytał, że, w razie, gdyby niepokojono tego, do którego list jest skierowany, Petit-Pierre daje mu schronienie?
— Tak; ale cóż stąd?
— A no to, że trzeba go zaniepokoić, to się tam uda.
— A potem?
— Potem zrewiduje się dom, do którego ucieknie, i znajdziemy wszystkich razem.
— A gdzie ten człowiek mieszka? — spytał pan Hyacinthe, po chwili namysłu.
— Oho! mój panie, to już jest inna sprawa. Powiem, gdzie mieszka, jak już będę miał coś w ręku — odparł Courtin, który dosłyszał brzęk złotych monet, ukrytych za pasem Żyda; w oczach dzierżawcy zapalił się płomień żądzy.
— A jeśli ten człowiek nie skorzysta z ofiarowanego schronienia?
— Już ja tak wszystko obmyśliłem, że niepodobna, żeby tam się nie udał: Dom, w którym mieszka, ma dwa wyjścia, przez jedno wchodzą żołnierze; on ucieka przez drugie, ale my stoimy na dwóch krańcach ulicy i idziemy za nim. Jak pan widzi, nie może się to nie udać. Więc, niechno pan odepnie pas. Niech mi pan da to złoto; da mi pan to złoto! Niejedno grozić nam będzie niebezpieczeństwo, nieraz życie nasze będzie zagrożone, to złoto doda mi odwagi. Dajże mi pan to złoto, jeśli pan chce, żebym był spokojny i nieubłagany, jak pan! Przecież i tak daje mi pan tylko zaliczkę, połowę tego, co mi się należy!
Pan Hyacinthe wstał, odpiął pas, a Courtin, którego blada, martwa twarz ożywiła się wyrazem nieopisanej chciwości, upojony brzękiem metalu, dobiegającym ponownie jego uszu, wyciągnął rękę, by pas ten pochwycić.
— Chwilę! — rzekł pan Hyacinthe — piękne za nadobne.
— Dobrze; ale zobaczmy najpierw, czy to naprawdę złoto.
Żyd wzruszył ramionami, ale uległ życzeniu swojego spólnika. Wyciągnął żelazny łańcuszek, który zamykał sakwę skórzaną; Courtin, olśniony blaskami złota, uczuł, że dreszcz przebiega mu po całem ciele, i dzierżawca z oczyma wlepionemi w błyszczący metal, z wargami drżącemi, wsunął z nieopisaną rozkoszą ręce w stos monet, które przepływały mu przez palce.
— Mieszka — rzekł urywanym głosem — mieszka przy ulicy du Manché, nr. 22; drugie drzwi wychodzą na uliczkę równoległą do ulicy du Marché.
Pan Hyacinthe puścił pas, Courtin pochwycił go, a z piersi jego wyrwało się głębokie westchnienie ulgi. Ale w tejże chwili podniósł głowę z przerażeniem.
— Co się stało? — spytał pan Hyacinthe.
Courtin szybkim ruchem położył dłoń na ramieniu spólnika.
— Ktoś chodzi nad naszemi głowami. — rzekł drżącym głosem, podnosząc głowę ku sklepieniu czarnemu i ponuremu.
— To pójdźmy — odparł Żyd, którego również zaczął ogarniać niepokój. — Nie mamy tu już nic do roboty, a czas ruszyć w drogę do Nantes.
— Nie; ukryjmy się i słuchajmy. Jeśli tam ktoś chodzi, to znaczy, że nas szpiegują, a jeśli nas szpiegują, to czyhają na nas przede drzwiami... Boże wielki! czyżby już ktoś chciał mi odebrać moje złoto? zawodził dzierżawca, przyciskając pas do bioder, ale drżąc tak silnie, ze nie mógł go przywiązać.
— Słuchajcie, tracicie zupełnie głowę — rzekł pan Hyacinthe, który na razie był z dwóch odważniejszy — źle zrobiłem, żem wam dał to złoto. Przedewszystkiem zgaśmy świecę i ukryjmy się w podziemiu. Stamtąd zobaczymy, czy się nie mylicie.
— Ma pan słuszność, ma pan słuszność — odpali Courtin, zadmuchując świecę, poczem otworzył drzwi do zalanego podziemia.
Zaledwie stanął na pierwszym stopniu schodów, wydał straszliwy okrzyk i wybełkotał wyrazy:
— Do mnie, panie Hyacinthe!
Żyd chciał wyjąć z za pasa pistolet, ale silne ramię schwyciło go za rękę i wykręciło ją tak, że pan Hyacinthe z okrzykiem bólu padł na kolana, błagając łaski.
— Jedno słowo, jeden ruch, a zabiję cię, jak psa! — odezwał się głos Jakóba, wodza królików. Poczem, zwracając się do Józefa Picaut’a, który wszedł za nim, dodał: — No, leniuchu, trzymasz go, co?
— A! zbój! — odparł tamten głosem urywanym i zadyszanym, szamotał się bowiem z Courtin’em, który rozpaczliwymi wysiłkami starał się ocalić nie swoją osobę, lecz swoję złoto — a! zbój! gryzie mnie, drapie... Żebyście mi nie byli zabronili puścić mu krwi, jużbym dawno z nim skończył!
W tejże chwili rozległ się łoskot dwóch ciał upadających na ziemię,
— Zabij! zabij! — zawołał Jakób. — Teraz, kiedy wiem, co chciałem wiedzieć, już mi wszystko jedno.
— A! do kroćset, czemu nie powiedzieliście mi tego wcześniej! już byłoby po wszystkiem.
Józef Picaut, zebrawszy wszystkie siły, oparł kolano na piersi leżącego pod nim Courtin’a i wydobył z za pasa nóż, dobrze wyostrzony. Courtin, ujrzawszy śród ciemności stal, która zamigotała, jak błyskawica, krzyknął:
— Łaski! łaski! Powiem wszystko, wyznam wszystko, ale mnie nie zabijajcie.
Ręka Jakóba powstrzymała ramię Józefa Picaut’a.
— Nie rzekł — jeszcze nie. Zastanowiłem się, on może nam być użyteczny. Skrępuj mi go tak, żeby nie mógł ruszyć ani nogą ani łapą.
Nieszczęsny Courtin był taki przerażony, że sam podał ręce Józefowi, który mu je związał sznurem cienkim a ostrym, w jaki się zaopatrzył na zlecenie Jakóba. Wszelako dzierżawca nie puścił jeszcze pasa, pełnego złota; przytrzymywał go łokciem na brzuchu.
— Jak z nim skończysz, zrobisz to samo z tym — odezwał się Jakób, wskazując pana Hyacinthe’a, któremu pozwolił podnieść się na jedno kolano i który tak klęczał milczący, bez ruchu.
— Poszłoby prędzej, gdyby nie było tak ciemno — rzekł Józef Picaut, zły, że mu się postronek poplątał.
— Ale bo też — odezwał się Jakób — dlaczego się krępować u dyabła? dlaczego nie zapalić latarni? Niechże uraduję duszę widokiem oblicza tych handlarzy królów i książąt.
Jakób wydobył z kieszeni niewielką latarkę i zapalił ją przy pomocy krzesiwa fosforowego, tak spokojnie, jak gdyby był w głębi lasu Touvois; poczem powiódł światłem latarni po twarzy pana Hyacinthe’a i Courtin’a. Przy tym blasku Józef ujrzał pas skórzany, który dzierżawca przyciskał konwulsyjnym ruchem, i rzucił się na niego, by mu go wyrwać. Jakób źle zrozumiał ten ruch: mniemał, że, ulegając nienawiści do wójta z Logerie, szuan chciał go zamordować, i rzucił się na Józefa, by temu zapobiedz.
W tejże chwili smuga ognia, lecąc z górnego sklepienia wieży, przecięła ciemności, rozległ się głuchy huk i Jakób padł na Courtin’a, który uczuł na twarzy ciecz ciepłą i lepką.
— Ach! ty zbóju! — krzyknął Jakób, unosząc się na kolano — wciągnąłeś mnie w zasadzkę! przebaczyłem ci twoje kłamstwo; ale zapłacisz za tę zdradę!
I strzałem z pistoletu powalił na ziemię brata Pascala Picaut’a.
Latarnia zgasła, staczając się ze schodów do jeziora, dym dwóch wystrzałów spotęgował jeszcze panujące dokoła ciemności.
Pan Hyacinthe, widząc upadającego Jakóba, podniósł się i blady, milczący, oszalały z trwogi, latał dokoła podziemia, nie mogąc znaleźć wyjścia; nareszcie, poprzez jedno z wązkich okien dostrzegł gwiazdy, iskrzące się na ciemnem sklepieniu niebieskiem; z siłą, jaką nadaje strach, wdrapał się na parapet tego okna i, nie obliczając ani wysokości, ani niebezpieczeństwa, skoczył głową naprzód do jeziora. Zimna woda ostudziła panu Hyacinthe’owi krew niesłychanie wzburzoną i przywróciła mu przytomność umysłu.
Wypłynął na powierzchnię wody i zaczął rozglądać się dokoła, w jaką stronę się zwrócić, gdy nagle ujrzał łódkę, stojącą w zagłębiem, które pozwalało wodzie z jeziora wtargnąć do wieży. Tą łódką prawdopodobnie dwaj mężczyźni podjechali do zalanego podziemia. Pan Hyacinthe, cały drżący, dotarł do łódki, sprawując się jak mógł najciszej, wdrapał się do niej, pochwycił wiosła i wypłynął na jezioro. Po niejakim czasie dopiero pomyślał o towarzyszu.
— Ulica du Marché, 22 — mruknął. — Nie, nie zapomniałem nic pod wpływem trwogi; powodzenie zależy teraz od szybkości, z jaką powrócę do Nantes. Biedny Courtin! teraz sądzę, że mogę się uważać za spadkobiercę pięćdziesięciu tysięcy franków, które mu jeszcze dać miałem; ale co za głupi pomysł, żeby mu dawać z góry połowę! Miałbym teraz adres i pieniądze. Jaki to błąd! jaki błąd!
I, chcąc stłumić wyrzuty, Żyd pochylił się nad wiosłami i robił niemi z taką siłą, jakiej nie domyśliłby się w nim nikt, sądząc z jego wątłej powierzchowności; łódka, jak strzała, mknęła po jeziorze.




XIX.
Ząb za ząb, oko za oko.

Chcąc śledzić pana Hyacinthe’a w jego ucieczce, cudownej niemal, opuściliśmy naszego starego znajomego, Courtin’a, rozciągniętego na ziemi, ze skrępowanemi nogami i rękoma, śród głębokiej ciemności między dwoma ranionymi bandytami.
Odgłos ciężkiego oddechu Jakóba, jęki Józefa, przerażały go niemniej od ich gróźb: drżał, żeby który z nich nie przypomniał sobie jego obecności i nie pomjślał o wywarciu na nim zemsty ostatecznej, zabijając go, to też zatrzymywał dech w piersi, żeby nie zdradzić swego istnienia. Naraz dosłyszał odgłos drzwi wieży, które zaskrzypiały głośno, obracając się na zardzewiałych zawiasach; zwrócił oczy w stronę, z której odgłos ten dochodził, i ujrzał jakieś widmo w czarnym stroju, które zbliżało się blade, trzymając w jednej ręce płonącą pochodnię, a drugą wlokąc ciężką strzelbę; kolba uderzała z łoskotem o płyty kamienne.
Poprzez cienie śmierci, które zaczęły już przesłaniać mu oczy, Józef Picaut dostrzegł to zjawisko i krzyknął głosem zdławionym trwogą:
— Wdowa! wdowa!
Wdowa, Picaut — ona to bowiem była. istotnie — zbliżyła się powoli i, nie spoglądając nawet na Courtin’a, ani na Jakóba, który, przyciskał lewą ręką ranę w piersi i usiłował podnieść się na prawej — zatrzymała się przed szwagrem i spojrzała nań wzrokiem jeszcze pełnym groźby.
— Księdza! księdza! — zawołał Picaut, przerażony tem ponurem widmem, które budziło w nim uczucie dotąd mu nieznane, wyrzuty sumienia.
— Księdza! a po co ci ksiądz, nędzniku? czy przywróci życie bratu, którego zamordowałeś?
— Nie, nie — zawołał Picaut — nie, ja nie zamordowałem Pascala... przysięgam na wieczność, do której się zbliżam.
— Tyś go nie zamordował, ale nie przeszkodziłeś mordercom, jeżeli sam nie popchnąłeś ich do zbrodni. Nie dosyć na tem, strzeliłeś do mnie i, gdyby nie ręka zacnego człowieka, która odwróciła strzał, byłbyś w ciągu jednego wieczora dwukrotnym bratobójcą. Ale wiedz o tem że zemściłam się nie za tę krzywdę, którą mi chciałeś wyrządzić: to ręka Boga ugodziła w ciebie moją ręką, Kainie!
— Co! — krzyknęli jednocześnie Józef Picaut i Jakób — ten strzał...
— Ten strzał padł z mojej ręki, tak, Józefie, ty, taki odważny, taki dumny ze swej siły, ukorz się przed wyrokiem Opatrzności: giniesz, ugodzony ręką kobiety.
— Co mnie to obchodzi, czyja ręka cios wymierzyła! skoro od ciosu tego ginę, pochodzi od Boga. Błagam cię więc, kobieto, spraw, żebym mógł przebłagać Boga, którego obraziłem; przyprowadź mi księdza, zaklinam cię!
— A czy brat twój miał księdza w ostatniej godzinie? czy zostawiłeś mu tyle czasu, żeby mógł wznieść duszę do Boga, gdy padł pod ciosami twoich spólników? Nie, ząb za ząb, oko za oko! umieraj bez pomocy duchowej, jak umarł twój brat! i niechaj wszyscy rozbójnicy — dodała, zwracając się do Jakóba — którzy w imię jakiegokolwiek sztandaru szerzą zniszczenie w ojczyźnie i żałobę w rodzinach, zejdą w najgłębsze otchłanie piekielne.
— Kobieto! zawołał Jakób — jakakolwiek jest jego zbrodnia, cokolwiek wam uczynił, nie należy mówić do niego w ten sposób. Przebaczcie mu raczej, aby i wam przebaczono.
— Mnie? — spytała wdowa — a któż może podnieść głos przeciw mnie?
— Ten, którego, niechcący wtrącacie do grobu; ten, którego ugodziła kula, przeznaczona przez was dla szwagra; ten, który do was mówi! ja, ja, w którego ugodziliście, choć zresztą nie mam do was o bo żalu; bo sprawa nasza przybiera taki obrót, że ludziom uczciwym nie pozostaje nic innego, tylko iść przekonać się, czy ścierka trójkolorowa, która jest tutaj, zdaje się, na porządku dziennym, tam, w górze również cieszy się.
Wdowa Picaut, słysząc to, wydała okrzyk przerażenia. Jak się czytelnicy domyślają, podsłuchawszy umowę dwóch spólników, czyhała na przybycie Courtin’a; gdy zaś ujrzała go wchodzącego do wieży, podążyła galeryą zewnętrzną na dawny taras zamku i stamtąd, przez otwór w podłodze, strzeliła do szwagra. Widzieliśmy, jak Jakób, chcąc ocalić Courtin’a, padł raniony kulą dla Józefa Picaut’a przeznaczoną. Ale, po pierw szem wzruszeniu słowami Jakóba wywołanem, Maryanna przypomniała sobie, z jakimi bandytami miała do czynienia.
— A jeśli to nawet jest prawda, jeśli moja kula ugodziła jednego, zamiast drugiego, czyż nie dosięgnęła was w chwili, gdy zamierzaliście popełnić nową zbrodnię? czy nie ocaliłam życia człowiekowi niewinnemu?
Ponury uśmiech wykrzywił blade usta Jakóba; zwrócił się w stronę Courtin’a, a ręka jego szukała za pasem kolby drugiego pistoletu.
— Tak, prawda — rzekł — jest tu człowiek niewinny, zapomniałem o nim... Otóż ja temu niewinnemu dam patent na męczennika; nie chcę umierać, nie ukończywszy swego dzieła.
— Nie splamicie krwią swojej ostatniej godziny, jak plamiliście nią całe swoje życie, Jakóbie! — zawołała wdowa, stając między Courtin’em a szuanem — ja do tego nie dopuszczę — i skierowała na Jakóba bagnet swojej strzelby.
— Niech i tak będzie — rzekł Jakób, zrezygnowany; — niebawem, jeśli Bóg użyczy mi jeszcze sił, powiem ja wam, kto są ci hultaje, których nazywacie niewinnymi; na razie daruję życie temu; ale wzamian i, żeby zasłużyć na rozgrzeszenie, jakie wam dałem przed chwilą, przebaczcie szwagrowi... Czy nie słyszycie, że oddech jego zamienia się już w chrapanie? za dziesięć minut może już być zapóźno.
— Nie, nie, nigdy! — odparła głucho wdowa.
Chrapliwy oddech Józefa Picaut’a stawał się coraz słabszy; dobywając resztek sił, błagał jeszcze bratową o przebaczenie.
— To Boga, nie mnie, błagać trzeba — rzekła Maryanna.
— Nie — odparł z wysiłkiem konający — nie, nieśmiem zwracać się do Boga, dopóki obarczony jestem waszem przekleństwem.
— A więc zwróć się do brata i proś, żeby ci przebaczył.
— Mój brat... — szepnął Józef głosem zaledwie dosłyszalnym i zamykając oczy, jak gdyby ukazało mu się straszne, krwią zbroczone widmo — mój brat! niebawem ujrzę go, stanę z nim oko w oko... O... już idzie... już jest... Bracie... bracie... dlaczego odwracasz głowę ode mnie? Na pamięć matki naszej zaklinam cię, pozwól mi ucałować swoje kolana... Bracie, przebacz!... Widzisz, już się nie odwracasz... przebaczyłeś!... Boże wielki, przyjmij duszę moją teraz... brat mi przebaczył!
I Józef opadł ciężko na ziemię, z której uniósł się ostatecznym wysiłkiem, by wyciągnąć ręce do widma brata.
Przez ten czas z oblicza Maryanny ustępował stopniowo mściwy wyraz nienawiści, na rzęsach jej łza zawisła, a gdy nareszcie, przy blasku pochodni ujrzała oblicze konającego opromienione jakąś nieziemską światłością, padła na kolana i, ściskając dłoń szwagra, rzekła:
— Wierzę ci, wierzę ci, Józefie. Bóg rozszerza wzrok konającego i rozchyla przed nim głębie swego nieba. Skoro Paskal ci przebaczył, i ja ci przebaczam; jak on zapomniał, i ja zapominam, tak, zapominam o wszystkiem, a pamiętać będę tylko o tem, że byłeś jego bratem. Bracie Paskala, umieraj w spokoju!
— Dziękuję, dziękuję — wyszeptał Józef; głos jego stawał się coraz bardziej świszczący, na usta zaczynała wybiegać różowawa piana — dziękuję!... Ale moja żona? moje malcy?
— Twoja żona jest moją siostrą, a twoje dzieci, są mojemi dziećmi — odparła wdowa uroczystym głosem. — Umieraj w spokoju, Józefie!
Szuan podniósł rękę do czoła, jak gdyby chciał zrobić znak krzyża świętego; usta jego wyszeptały jeszcze kilka słów zupełnie niedosłyszalnych, poczem oczy jego rozwarły się szeroko, wyciągnął ręce, a z piersi uleciało głębokie westchnienie. Było to westchnienie ostatnie.
Amen! — odezwał się Jakób.
Wdowa uklękła i zaczęła się modlić, zdumiona, że oczy jej mają tyle łez dla tego, przez którego już łez tyle wylała. Zapanowała długa cisza. Cisza ta wszakże zaciężyła widocznie Jakóbowi, nagle bowiem zawołał:
— Do kroćset! niktby się nie domyślił, że istnieje tu jeszcze jeden żywy chrześcijanin! Mówię jeden, bo Judaszów za chrześcijan nie uważam.
Wdowa drgnęła: przy umarłym zapomniała o konającym.\
— Powrócę do domu i postaram się o ratunek dla was — rzekła.
— Ratunek? Do licha! ni©e odważcie się! wyleczyliby mnie tylko po to, żebym się dostał na gilotynę... dziękuję, wolę śmierć żołnierza. Zresztą czuję, że moje rachunki skończone, nic mi nie pomoże; tyle takich dziur sam zrobiłem, że się na tem znam! za dwie, najdalej za trzy godziny pójdę tam, skąd się już nie wraca. Ale posłuchajcie mnie.
— Mówcie.
— Ten człowiek, którego tu widzicie — ciągnął dalej, popychając Courtin’a nogą, jak nieczyste zwierzę — ten człowiek za kilka złotych monet sprzedał głowę, która powinna była być dla wszystkich święta i nietykalna; nietylko dlatego, że jest z tych, które są przeznaczone do noszenia korony, ale i dlatego, że z tą głową łączy się serce szlachetne, dobre i wspaniałomyślne.
— Ta głowa znalazła schronienie pod moim dachem.
— Tak, ocaliliście ją już raz i to sprawiło, że urośliście w moich oczach, to mnie skłoniło, żeby się do was zwrócić z prośbą.
— Mówcie, co mam uczynić?
— Zbliżcie się i nastawcie ucha; tylko wy możecie słyszeć to, co mam do powiedzenia.
Wdowa przeszła na stronę przeciwległą tej, gdzie leżał Courtin, i pochyliła się nad rannym.
— Trzeba — rzekł po cichu — trzeba uprzedzić człowieka, który jest u was.
— Kogo? — spytała wdowa z najwyższem zdumieniem.
— Tego, którego ukrywacie w swojej oborze, tego, do którego co noc śpieszycie z pomocą i pociechą.
— Ale kto wam powiedział?...
— Cóż to! czy przypuszczacie, że ukryje się cokolwiek przed Jakóbem, wodzem królików?
— Ależ on zaledwie może się utrzymać na nogach i to jeszcze, gdy się oprze o ścianę.
— Bądźcie spokojni, znajdzie on siły; bo to mężczyzna, człowiek taki, jakiego już po nas nie będzie — rzekł Wandejczyk z dziką dumą — a jeśli on sam nie będzie mógł pójść, znajdzie sposób, żeby poszli inni. Powiedzcie mu tylko, żeby uprzedził w Nantes i to natychmiast, nie tracąc minuty, sekundy jednej, żeby uprzedził wie kogo... Tamten jest w drodze, gdy my tu gawędzimy. Ach! gdyby ten wasz Józef był powiedział wcześniej, o co chodzi... Jestem pewien, że wiedział, co te dwa łotry knują; ale chciał najpierw nasycić swoją zemstę, myślał, że będzie żył... Chłop strzela a Pan Bóg kule nosi...
— Stanie się, jakoście rzekli, Jakóbie — odparła Maryanna — ale ja was tu nie zostawię. Mamy tu w wieży jeden pokoik, który ocalał; tam was przeniosę i tam będziecie mogli przyjąć księdza.
— Jak chcecie, matko; ale przedewszystkiem zechciejcie się upewnić, czy ten hultaj jest należycie związany. Sama myśl, że mógłby się stąd wydostać, zanim nastąpi rozprawa, jaka go tu czeka, zatrułaby mi moje ostatnie chwile.
Wdowa pochyliła głowę nad Courtin’em. Postronki tak mocno ściskały ręce wójta z Logerie, że wpijały mu się w ciało, obrzękłe już dokoła, zaczerwienione i sine. Twarz dzierżawcy zaś, wykrzywiona wyrazem najwyższej trwogi, bledsza była od oblicza Jakóba.
— Nie, nie może się ruszyć — rzekła Maryanna — zresztą zamknę te drzwi na klucz.
— Dobrze: zresztą to nie potrwa długo; pójdziecie zaraz, nieprawda, matko?
— Bądźcie spokojni. Ale przedewszystkiem przeniosę was do wieży, gdzie będzie mógł przyjść i spowiednik i lekarz. Obaj będą milczeli, zapewniam was.
— A no, niech i tak będzie.
Wdowa podniosła Wandejczyka z ziemi i, ująwszy go w silne ramiona, powlokła do pokoiku i ułożyła na znajdującym się tam tapczanie. W pokoiku tym nocowali niekiedy wieśniacy, a między nimi i jej ojciec, do których należały ogrody, otaczające zapadłe zamczysko.
Jakób gorącemi słowami naglił wdowę, by się śpieszyła, tak, że zamknęła, jeszcze tylko na klucz podziemie, w którem znajdował się Courtin, przeszła przez ogród i niebawem stanęła w zajeździe. Maryanna zastała starą matkę przerażoną strzałami, których odgłos dobiegł do niej; nieobecność córki podwoiła, trwogę staruszki, obawiała się bowiem, żeby Maryanna, nie padła ofiarą jakiej zasadzki szwagra. Wdowa, nie mówiąc matce słowa o tem, co zaszło, zapowiedziała jej, żeby nie dopuszczała nikogo do ruin i, zarzuciwszy pelerynę na ramiona, zabierała się do wyjścia.
W chwili, gdy kładła dłoń na klamce, odezwało się lekkie pukanie do drzwi. Maryanna zwróciła się do matki, mówiąc:
— Matko, jeśli jaki obcy zechce spędzić noc w zajeździe, powiedzcie, że nie mamy już miejsca. Nikt nie powinien wrchodzić tutaj tej nocy: ręka Boga zawisła nad domem.
Pukanie odezwało się ponownie.
— Kto tam? — spytała wdowa, otwierając drzwi, ale zagradzając wejście swoją postacią.
Berta stanęła w progu.
— Daliście mi znać dzisiaj rano — odparła młoda dziewczyna — że macie mi oznajmić ważną nowinę.
— A! prawda — odparła wdowa — zapomniałam.
— Wielki Boże! — zawołała Berta, spostrzegłszy na krzyżówce Maryanny wielkie plamy krwi — czyżby stało się co komukolwiek z moich? Maryi! ojcu! Michałowi?
To ostatnie przypuszczenie tak silnie wstrząsnęło sercem młodej dziewczyny, że musiała się oprzeć o ścianę, żeby nie upaść.
— Niech się pani uspokoi — odparła Picaut’owa — nie o nieszczęściu chciałam panią zawiadomić; przeciwnie, jeden z naszych dawnych przyjaciół, którego uważaliście za straconego, którego opłakiwaliście, żyje i chce was widzieć.
— Jan Oullier! — zawołała Berta, odgadując odrazu, o kogo chodzi — Jan Oullier! to o nim mówicie, nieprawda? Żyje? Niechże Bogu będą dzięki! jakże mój ojciec będzie szczęśliwy! Zaprowadźcie mnie do niego, natychmiast, błagam was, zaklinam!
— Taki był mój zamiar dzisiaj rano; ale od rana tyle zaszło wypadków... a pani ma obowiązek pilniejszy.
— Obowiązek? — spytała Berta zdumiona — jaki?
— Musi pani niezwłocznie udać się do Nantes; wątpię bowiem, czy siły pozwolą biednemu Janowi, który jest bardzo wyczerpany, spełnić to, czego zażądał od niego Jakób.
— A po co mam iść do Nantes?
— Powiedzieć temu, czy tej, którą nazywacie Petit-Pierre’m, że tajemnica jej schronienia została sprzedana i kupiona; żeby co prędzej opuściła to schronienie. Każde inne będzie pewniejsze, niż to, w którem znajduje się teraz. Zdrada jest już blizka; dałby Bóg, żeby pani przybyła jeszcze w porę!
— Zdradzona! — zawołała Berta — zdradzona! i przez kogo?
— Przez tego, który już raz nasłał do mnie żołnierzy, żeby ją schwytać, przez Courtin’a, dzierżawcę Logerie.
— Courtin! Widzieliście Courtin’a?
— Tak — odparła lakonicznie Maryanna.
— Ach! — zawołała Berta, składając dłonie — czy nie mogłabym się z nim zobaczyć?
— Panno Berto, panno Berto — rzekła wdowa, unikając odpowiedzi na pytanie — ja, którą stronnicy tej kobiety uczynili wdową mówię pani, żebyś się śpieszyła! a pani, która się chlubi, że należy do grona jej wiernych, waha się iść!
— Nie, nie; macie słuszność — odparła Berta — nie waham się, już idę! — i młoda dziewczyna zabierała się do odejścia.
— Pani nie może iść do Nantes piechotą, nie przybędzie pani na czas. — W stajni stoją dwa konie, niech pani wybierze, którego pani zechce, i niech pani każe, żeby go chłopiec stajenny osiodłał.
—Osiodłam go sama. Ale co będzie mogła uczynić dla was, biedna wdowo, ta, którą ocalacie po raz drugi?
— Niech jej pani powie, żeby pamiętała o tem, co jej powiedziałam w mojej chacie, przy tem łóżku, na którem spoczywali dwaj mężczyźni, zabici dla niej; niech jej pani powie, że to zbrodnia wnosi niesnaski i wznieca wojnę w kraju, gdzie nawet jej wrogowie bronią jej przeciw zdradzie. A teraz w drogę, panno Berto, niech panią Pan Bóg prowadzi!
Po tych słowach, wdowa wybiegła z domu i poszła najpierw do proboszcza w Saint-Philbert, którego poprosiła, żeby się udał do wieży zamczyska; następnie zaś, przyśpieszając kroku, skierowała się przez pola do swojej chaty.




XX.
Czerwone spodnie.

Od dwudziestu czterech godzin ogarnął Bertę nie słychany niepokój; wyjawienia Józefa Picauft’a skierowały podejrzenia jej nietylko na samego Courtin’a — objęły one nawet Michała.
Wspomnienia wieczoru, który poprzedził dzień bitwy w Chêne, mężczyzna, który się ukazał w oknie pokoju Maryi, nie wyszły nigdy zupełnie z pamięci Berty; kiedy niekiedy przebiegały przez jej umysł, jak błyskawica, pozostawiając bruzdę bólu z trudnością pokrywanego, pomimo biernej postawy, jaką przybrała podczas rekonwalescencyi Michała. Ale, gdy dowiedziała się, że z polecenia Courtin’a, który nie mógł działać bez odpowiedniego rozkazu, statek odjechał; gdy zwłaszcza, powróciwszy z przerażeniem do Logerie, nie zastała tam już tego, do którego przybiegła na skrzydłach miłości, podejrzenia jej, z zazdrości wynikające, spotęgowały się jeszcze.
Ale przez chwilę zapomniała o wszystkiem, by spełnić obowiązek, jaki jej wskazała wdowa; wobec tego obowiązku powinny były ustąpić wszelkie względy, powinien był umilknąć nawet głos miłości. Berta pobiegła tedy, nie tracąc chwili czasu, do stajni, wybrała z dwóch koni tego, który wydał jej się najodpowiedniejszy do przebycia drogi w najkrótszym czasie, podała mu podwójną porcyę owsa, zarzuciła na grzbiet siodło i, trzymając cugle w ręku, czekała, by zwierzę skończyło jeść.
Gdy tak czekała, hałas dobrze znany w owych czasach zawieruchy, dobiegł jej uszu. Był to regularny odgłos kroków wojska w pochodzie. W chwilę później zapukano gwałtownie do drzwi zajazdu. Przez okienko oszklone, wychodzące na izbę piekarną, przylegającą do kuchni, młoda dziewczyna ujrzała żołnierzy, a po pierwszych słowach, jakie wypowiedzieli, zrozumiała, że przyszli żądać przewodnika. W tej chwili nic nie było obojętne Bercie, która drżeć musiała jednocześnie o ojca, o Michała i o Petit-Pierre’a. Nie chciała zatem odjechać, nie dowiedziawszy się dokładnie, czego chcieli ci ludzie; a pewna, że jej w stroju chłopskim, który zachowała, nikt nie pozna, przeszła ze stajni przez izbę piekarną do kuchni.
— Jakto! — mówił porucznik, dowodzący oddziałem, do matki Chompré — niema mężczyzny w tym domu? ani jednego?
— Nie, panie — odparła matka Maryanny. — córka moja jest wdową, a jedyny chłopiec stajenny, jakiego posiadamy, poszedł gdzieś, nie wiem nawet dokąd.
— A to właśnie waszą córkę radbym był zastać — odparł porucznik. — Gdyby tu była, posłużyłaby nam za przewodnika, jak owej pamiętnej nocy wyprawy na zamek Souday; albo, gdyby sama z nami iść nie mogła, dałaby nam kogo, a przewodnikowi z jej ręki możnaby ufać, gdy z tymi nikczemnymi chłopami, których zabieramy przemocą i którzy są nawpół szuanami, niema sposobu podróżować spokojnie.
— Gospodyni Picaut niema w domu; ale może będzie można ją zastąpić — rzekła Berta, zbliżając się odważnie. — Czy panowie idą daleko?
— Do licha! a to ci śliczna dziewczyna! — odezwał się młody oficer, podchodząc do niej. — Prowadź mnie, dokąd zechcesz, piękne dziecko, pójdę za tobą do piekła!
Berta spuściła oczy, kręcąc w palcach róg fartucha, niby naiwna chłopka.
— Jeśli to niedaleko stąd i jeśli gospodyni pozwoli, mogę panom towarzyszyć. Znam dosyć dobrze okolice.
— Zgoda! — rzekł porucznik.
— Ale pod jednym warunkiem — ciągnęła dalej Berta — że mnie ktoś odprowadzi z powrotem; bałabym się sama na drogach.
— Niech mnie Bóg uchowa, żebym miał ten obowiązek pozostawić innemu, śliczne dziewczę! — rzekł oficer — choćby mi przyszło opłacić tę uprzejmość epoletami. Słuchaj, znasz ty Banloeuvre?
Na dźwięk nazwy tego folwarku, który należał do Michała, a w którym mieszkała przez dni kilka z margrabią i Petit-Pierre’m, Berta drgnęła gwałtownie, zimny pot wystąpił na jej czoło; serce jej zabiło, jak młotem; ale pokonała wzruszenie.
— Banloeuvre? — powtórzyła. — Nie, to nie nasze. Czy to wioska, czy zamek?
— To folwark.
— Folwark? A do kogo ten folwark należy?
— Zapewne do jakiego pana z waszych okolic.
— A po co panowie tam idą? bo przecież, jeśli panów zaprowadzę, albo każę zaprowadzić do Banloeuvre, muszę wiedzieć, co panowie będą tam robili.
— Idziemy — wtrącił podporucznik, chcąc się popisać dowcipem — zanurzyć białego w kąpieli ołowianej, żeby się zrobił błękitny.
— Ach! — odezwała się Berta, nie mogąc powstrzymać okrzyku zgrozy.
— Do licha! co ci się stało? — spytał porucznik. — Gdybym ci był powiedział nazwisko tego, którego mamy zaaresztować, pomyślałbym, że jesteś w nim rozkochana.
— Ja! — rzekła Berta, wzywając na pomoc całą energię swojego charakteru, by ukryć trwogę, która ściskała jej serce — ja, zakochana w dziedzicu?
— Widziano już królów, poślubiających pasterki — odparł podporucznik, widocznie żartobliwie usposobiony.
Porucznik zaś tymczasem pochylił się, z zamiarem pocałowania młodej dziewczyny w szyję. Berta, która nie spodziewała się takiej zaczepki miłosnej, uczuła oddech młodzieńca na swojej twarzy i podniosła głowę, ponsowa, jak kwiat granatu; nozdrza jej drżały z gniewu, oczy iskrzyły się oburzeniem.
— Oho! — odezwał się porucznik — cóż to, piękne dziewczę, taki gniew za niewinny pocałunek?
— Dlaczego nie? A więc pan mniema, że dlatego, iż jestem ubogą wiejską dziewczyną, można mnie lżyć bezkarnie?
— „Lżyć bezkarnie!“ Hm! jak to gada! — wtrącił podporucznik — i niech mi jeszcze kto powie, że jesteśmy w kraju dzikich!
— Czy wiesz, dziewczyno, że mam ochotę kazać cię zaaresztować, jako podejrzaną, i puścić dopiero wtedy, kiedy zapłacisz okup, jaki wyznaczę za twoją wolność.
— A cóż będzie tym okupem?
— Pocałunek, którego mi odmawiasz.
— A gdybym ja tak — rzekła Berta, siląc się na ton żartobliwy i na uśmiech — zażądała wzamian, żeby mi pan powiedział nazwisko tego, którego pan ma zaaresztować?
— Kto wie, czybym nie powiedział, bo nie widzę, dlaczego nie miałabyś wiedzieć tego nazwiska. Zresztą twoje oczy wywołują zamęt w mojej głowie i jeżeli chcesz wiedzieć koniecznie, jeżeli twoja ciekawość równa się mojej słabości, powiem ci to nazwisko, dla ciebie zdradziłbym ojczyznę; ale daj całusa, ja tego całusa mieć muszę!
Obawy Berty były takie silne, taka była przekonana, że to Michałowi grozi niebezpieczeństwo, iż zapomniała o wszelkiej ostrożności i z porywczością swego charakteru, nie zastanawiając się nad przypuszczeniami, jakie jej naleganie mogłoby zrodzić w umyśle porucznika, podała mu policzek.
Oficer złożył na nim dwa głośne pocałunki.
— Piękne za nadobne — rzekł, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu: — ten, którego mamy zaaresztować, nazywa się pan de Vince.
Berta cofnęła się i spojrzała na oficera. Przeczucie mówiło jej, że zadrwił z niej i że ją oszukał.
— A teraz w drogę! — zawołał porucznik — zażądam od wójta przewodnika, którego nie znaleźliśmy tutaj. Ale, jakikolwiek będzie ten przewodnik — dodał, zwracając się do Berty — żaden nie przypadnie mi tak do gustu, jak ty, piękne dziecko! — I westchnął z udanym żalem. Wreszcie zwrócił się do żołnierzy i powtórzył: — Dalej, w drogę!
Podporucznik oraz kilku żołnierzy, którzy weszli wraz z oficerem, opuścili kuchnię i powrócili do szeregów, oficer zaś zażądał zapałki do cygara. Berta daremnie szukała zapałek pod okapem komina. Wobec tego, oficer wyjął z kieszeni papier i zapalił go przy lampie; Berta, która śledziła wszystkie jego ruchy, rzuciła spojrzenie na ten papier, który skręcał się w płomieniu, i w żółciejących załamach przeczytała wyraźnie imię Michała.
— Wiedziałam, że skłamał — pomyślała — tak, tak, idą zaaresztować Michała!
Oficer rzucił papier nawpół zwęglony na ziemię, a Berta postawiła na nim stopę, takie zdradzając wzruszenie, że porucznik zdołał z tego skorzystać, by ją pocałować powtórnie. Poczem, gdy zwróciła się ku niemu, rzekł, kładąc palec na ustach:
— Psst! pani nie jest chłopką. Proszę się mieć na baczności, o ile pani musi się ukrywać; jeśli pani bowiem zagra rolę swoją z tymi, którzy jej szukają, tak źle, jak ze mną, który nie ma polecenia szukać pani, będzie źle!
I po tych słowach wyszedł spiesznie, a Berta, nie czekając nawet, żeby drzwi za nim się zamknęły, pochwyciła szczątki papieru. Była to denuncyacya, jaką Courtin posłał do Nantes przez chłopa, a którą ten, chcąc skrócić sobie drogę, wręczył pierwszemu oddziałowi żołnierzy, jaki spotkał na drodze. Na zwęglonym papierze pozostało jeszcze dosyć pisma dzierżawcy, by objaśnić Bertę o przeznaczeniu wojska, które maszerowało do Banloeuvre.
W głowie młodej dziewczyny powstał zamęt: jeśli żołnierze wykonają wyrok, wydany na młodzieńca — a żart podporucznika mógł takie przypuszczenie obudzić — za dwie godzin Michał żyć nie będzie. I stanął przed oczyma Berty krwią zbroczony, z piersią przestrzeloną. Szał ją ogarnął.
— Gdzie jest Jan Oullier? — zawołała, zwracając się do matki Chompré.
— Jan Oullier? — spytała staruszka, patrząc na nią ze zdumieniem. — Alboż to Jan Oullier nie umarł?
— Ale gdzie poszła wasza córka?
— Czy ja tam wiem? nie mówi mi nigdy dokąd idzie, jak wychodzi; jest już dosyć stara, żeby być panią swoich czynów.
Berta pomyślała o chacie wdowy Picaut; ale do chaty tej była godzina drogi, a przez tę godzinę nastąpić mogła śmierć Michała.
— Jak córka wasza powróci — odezwała się do matki Maryanny — powiedzcie jej, że nie mogłam pojechać zaraz tam, gdzie ona wie, ale że będę tam przed świtem.
Poczem Berta pobiegła do stajni, wskoczyła na konia., wyjechała z domu i zacięła zwierzę silnie prętem, który trzymała w dłoni, tak, że popędziło biegiem, mogącym wyprzedzić żołnierzy o jakie pół godziny.
Gdy Berta przejeżdżała przez rynek w Saint-Philbert, dobiegł ją z prawej strony, w kierunku mostu, odgłos kroków maszerującego oddziału wojska. Rozejrzała się, skręciła w uliczkę boczną, minęła domy, przepłynęła na koniu przez Boulogne i wjechała na gościniec nieco powyżej lasu Machecoul.




XXI.
Zraniona wilczyca.

Berta pędziła, jak wicher, przez równiny i doliny, przesadzała płoty, popędzając ustawicznie konia, który z otwartemi, dymiącemi nozdrzami, z powiewającą długą grzywą, leciał jak na skrzydłach. Tysiące myśli dręczących wirowało w umyśle młodej dziewczyny; wyrzucała sobie, że nie dała matce Maryanny dostatecznych poleceń; traciła przytomność na myśl, że mały konik bretański, po tej szalonej jeździe, padnie niewątpliwie na drodze z Banloeuvre do Nantes. Wyrzucała sobie, że na korzyść swojej miłości używa środków, mogących ocalić głowę taką cenną dla szlachty francuskiej; rozumiała, że, ponieważ nikt nie zna hasła, które jej było wiadome, nikt też nie będzie mógł dotrzeć do dostojnej wygnanki; szarpana sprzecznymi uczuciami, nawpół przytomna, ogarnięta jakimś dzikim szałem, młoda dziewczyna mogła tylko popędzać konia, by przyśpieszyć jego.
Po godzinie takiej jazdy dotarła do lasu Touvois; ta droga była taka nierówna, Iże biedny konik bretański dwa razy potknął się i omal nie upadł w szalonym pędzie; powstrzymała go tedy i jechała stępa, obliczając, że wyprzedziła żołnierzy o tyle, iż Michał będzie miał czas ratować się ucieczką.
W serce jej wstąpiła nadzieja — odetchnęła. Chwila zadowolenia zgasiła wszystkie trawiące płomienie trwogi i bólu. Michał raz jeszcze będzie jej zawdzięczał życie! Tylko ten, kto kochał, kto doznawał niewysłowionych rozkoszy poświęcenia, zrozumie całe szczęście, jakie istnieje w tem zaparciu się siebie na rzecz istoty ukochanej, pojmie, jaka Berta była przez kilka minut uradowana i dumna, na myśl, że życie Michała, które ocali, kosztować ją może będzie tak drogo!
Pogrążona w tych myślach, ujrzała białe mury folwarku, przeświecające poprzez ciemną gęstwinę drzew orzechowych. Brama wjazdowa była otwarta. Berta zsiadła z konia, przywiązała go do jednego z kółek żelaznych, przytwierdzonych do muru zewnętrznego, i weszła na dziedziniec. Nawóz, którym był zasypany, stłumił odgłos jej kroków; ani jeden pies szczekaniem nie oznajmił jej przybycia mieszkańcom folwarku. Berta, ku swojemu wielkiemu zdumieniu spostrzegła, że do drzwi przywiązany był koń osiodłany. Koń ten mógł należeć do Michała, ale mógł to być też koń jakiego obcego.
Berta chciała się o tem przekonać, przed wejściem do domu. Jedna z okiennic tego samego pokoju, w którym Petit-Pierre w imieniu Michała prosił margrabiego Souday’a o rękę młodej dziewczyny, była uchylona; Berta zbliżyła się po cichu i zajrzała do wnętrza. Zaledwie jednak rzuciła tam spojrzenie, z piersi jej wydarł się krzyk stłumiony, omal nie padła na wznak. Ujrzała u nóg Maryi Michała, który ramieniem objął jej kibić, jej dłoń zaś bawiła się jego włosami; usta ich zamieniały uśmiech, oczy promieniały tym wyrazem szczęścia, dobrze znanym każdemu, kto raz kochał.
Przygnębienie, jakie ogarnęło Bertę po tem odkryciu, trwało zaledwie sekundę. Rzuciła się ku drzwiom otworzyła je gwałtownym ruchem i z włosem rozwianym, z okiem roziskrzonem, z twarzą bladą śmiertelnie i piersią falującą ciężkim oddechem, stanęła w progu, niby posąg Zemsty.
Marya krzyknęła i padła na kolana, ukrywając twarz w dłonie. Odgadła, wszystko od pierwszego rzutu oka. Michał, przerażony spojrzeniem Berty, zerwał się, i, jak gdyby znalazł się nagle wobec wroga, machinalnie chwycił za broń.
— Strzelaj! — zawołała Berta, która dostrzegła ten ruch — będzie to godne dopełnienie twojej podłości i zdrady.
— Berto... — wyjąkał Michał — pozwól, żebym ci powiedział... wytłómaczył...
— Na kolana! na kolana! i ty i twoja spólniczka! — zawrołała Berta. — Na kolanach mówić powinniście ohydne kłamstwa, jakie zmyślicie dla waszej obrony... Och! podły! a ja biegłam, żeby mu życie ocalić; nawpół oszalała z trwogi, z rozpaczy, zapomniałam o honorze i obowiązku, bo nad jego głową zawisło niebezpieczeństwo; życie swoje siałam do stóp jego, miałam tylko jeden cel, jedno pragnienie, jedno życzenie: powiedzieć mu: „Michale, patrz i przekonaj się, czy cię kocham!“ Przybywam i zastaję go zdradzającego wszystkie przysięgi, udającego kłam wszystkim przyrzeczeniom, sprzeniewierzającego się świętym węzłom, nie powiem już miłości, ale wdzięczności! i z kim? i dla kogo? Dla istoty, którą po nim najwięcej kochałam na świecie! dla mojej siostry! Czyż zabrakło ci już innych kobiet do uwodzenia? Powiedz, powiedz, nędzniku! — wołała Berta, pochwyciwszy ramię młodzieńca i potrząsając nim gwałtownie.
— Berto, posłuchaj mnie — rzekł Michał — zaklinam! Nie jesteśmy tacy winni, jak przypuszczasz... Och! gdybyś wiedziała, Berto!
— Nie słucham nikogo, tylko serca swego rozdartego bólem! tylko głosu sumienia swego, które mi mówi, że jesteś podły!... Szalona byłam, biedna waryatka, myśląc, że wdzięczność przywiąże cię do tej, która ulitowała się nad twoją słabością, która wyzwała opinię publiczną, stawiła czoło przesądom, by cię wydobyć z błota, by twojemu nazwisku zhańbionemu przywrócić cześć i honor!
— Dosyć! — krzyknął Michał, prostując się — dosyć! Nadużywa pani przywilejów płci swojej, rzucając obelgi nietylko mnie, ale lżąc jeszcze to, co człowiek ma najświętszego, pamięć ojca!
— A! to cię boli? — mówiła dalej Berta — tem lepiej. A więc powtarzam... tak, nazwisko twoje zhańbione jest tem, co może być najnikczemniejszego, najpodlejszego, zdradą! Syn prowadzi dalej dzieło ojca... bo, baronie de la Logerie, nietylko sam jesteś zdrajcą i podły, ale tyś nadto syn zdrajcy i nikczemnika. Twój ojciec sprzedał i wydał Charette’a, ale przynajmniej odpokutował za swoją zbrodnię, bo ją opłacił życiem! Powiedziano ci, że zabił się sam na polowaniu, czy też, że został zabity przypadkiem. Temu kłamstwu dobroczynnemu zaprzeczam! ja zaprzeczam! Twój ojciec został zabity przez tego, który był świadkiem jego nikczemnego czynu, został zabity przez...
— Siostro! — zawołała Miarya, powstając i kładąc dłoń na ustach Berty — siostro, nie popełniaj zbrodni, którą zarzucasz innym; nie zdradzaj tajemnicy, która do ciebie nie należy.
— Niech i tak będzie. Ale niechże ten człowiek przemówi! niechże pogarda, jaką mu okazuję, zniewoli go do podniesienia głowy; niechaj dokończy, co zaczął, i znajdzie w swoim wstydzie lub w dumie swojej odwagę, żeby mi odebrać życie, które odtąd byłoby już tylko wieczną rozpaczą! Wielki Boże — mówiła dalej Berta, a łzy zaczęły sobie torować drogę do jej oczu — jak możesz pozwolić, żeby ludzie ludziom tak serca rozdzierali? Boże mój, Boże, kto mi odtąd będzie podporą i pociechą?
— Ja! zawołała Marya — ja, siostro ukochana! jeśli zechcesz mnie wysłuchać; ja, jeśli zechcesz mi przebaczyć!
— Ja, przebaczyć tobie? — zawołała Berta, odpychając siostrę. — Nie, jesteś spólniezką tego człowieka, nie znam was odtąd! Tylko czuwajcie wzajemnie jedno nad drugiem, bo zdrada wasza powinna wam przynieść nieszczęście obojgu... Boże, Boże! tak ich kochać oboje i być zmuszoną tak ich nienawidzieć! — dodała młoda dziewczyna, załamując ręce rozpaczliwie.
— Berto, Berto, na miłość boską, nie mów w ten sposób! nie przeklinaj nas, nie lżyj nas tak straszliwie!... Nie, Berto, ty mnie nienawidzieć nie będziesz! — zawołała Marya, klękając znów przed siostrą, która, wyczerpana nareszcie wzruszeniem, padła na krzesło i ukryła twarz w dłonie. — Twój ból, łzy twoje sprawiają mi większą boleść, niż twój gniew; przebacz mi. O! Boże, co ja mówię? Będziesz mniemała, że jestem winna, bo obejmuję twoje kolana, bo cię proszę o przebaczenie! Ale ja winna nie jestem, przysięgam ci... Ja ci powiem... ale nie chcę, żebyś cierpiała, nie chcę, żebyś płakała... Panie de la Logerie — ciągnęła dalej młoda dziewczyna, zwracając do Michała twarz, łzami zalaną — cała przeszłość jest snem tylko; ocknęliśmy się: niech pan odjeżdża! niech pan o mnie zapomni... odjeżdżaj pan, odjeżdżaj natychmiast! A my, Berto, pozostaniemy razem i każda z nas ochroni nas przed oszczerstwami swiata — dodała z rozdzierającym uśmiechem.
— Jakiego, biedna siostro moja? — spytała Berta, złamana wybuchem szalonej rozpaczy.
— Boga! — odparła Marya, wznosząc rękę, ku niebu.
Berta nie mogła odpowiedzieć; ból ją dławił; ale przycisnęła Maryę do serca, Michał zaś, pogrążony w rozpaczy, padł na stołek w głębi pokoju.
— Ale przebacz nam! — szeptała Marya siostrze do ucha; nie zadręczaj go!... Boże mój, czyż to jego wina, że skutkiem wychowania stał się taki chwiejny, taki nieśmiały, iż nie miał odwagi mówić wtedy, gdy nakazywał mu to obowiązek?... Od dawna już chciał cię uprzedzić; ja mu przeszkodziłam, miałam nadzieję, że zdołam go zapomnieć!... Niestety! niestety! Bóg nie dał nam siły do wałki z sercem! Ale, siostro ukochana, my się już nie rozstaniemy... Nikt już nie stanie między nami, nikt nie zdoła nas poróżnić... Nie, nie, będziemy same, same z Bogiem, któremu się poświęcimy, i znajdziemy szczęście w naszem osamotnieniu, będziemy się za niego modliły, będziemy się za niego modliły!
Marya wypowiedziała ostatnie wyrazy tonem rozdzierającym. Michał, poruszony do głębi, zbliżył się i ukląkł obok niej przed Bertą, która, cała zajęta siostrą, nie odepchnęła go.
W tej chwili we drzwiach, które Berta zostawiła otwarte na oścież, ukazali się żołnierze, a oficer, którego widzieliśmy już w zajeździe w Saint-Philbert, wszedł na środek pokoju i, kładąc dłoń na ramieniu Michała, spytał:
— Pan jest panem Michel de la Logerie?
— Tak, panie.
— W takim razie, w imieniu prawa, aresztuję pana.
— Boże wielki! — zawołała Berta, która oprzytomniała nareszcie — zapomniałam!... Zabijam go!... A tam, tam, co się dzieje?
— Michale, Michale — rzekła Marya, która, na widok niebezpieczeństwa, jakie groziło młodzieńcowi, zapomniała, co powiedziała przed chwilą siostrze — jeśli umrzesz, umrę z tobą!
— Nie, nie, on nie umrze, przysięgam ci, siostro, i będziecie szczęśliwi!... Proszę mnie wypuścić, panie! — rzekła Berta, zwracając się do oficera.
— Łaskawa pani — odparł porucznik z bolesną uprzejmością — w Saint-Philbert była pani dla mnie tylko podejrzaną nieznajomą; nie jestem jednakże komisarzem policyi i nie miałem pani nic do zarzucenia. Ale tutaj zastaję panią w jawnym buncie przeciw prawu i aresztuję panią.
— Aresztuje pan mnie! mnie! w tej chwili! Może mnie pan zabić, ale żywej mnie pan nie dostanie!
I, zanim oficer ochłonął ze zdumienia, Berta wdrapała się na okno, zeskoczyła na dziedziniec i pobiegła do drzwi. Strzegli ich żołnierze. Młoda dziewczyna, wodząc okiem dokoła, spostrzegła konia Michała, biegającego z niepokojem po dziedzińcu. Podeszła do konia, wskoczyła na siodło, minęła jak wicher, zdumionego oficera, który nie chciał użyć siły, by pochwycić kobietę, a przybywszy przed mur okólny, który w tem miejscu był wyłamany, cuglami i piętą podniosła konia — świetnego anglika — tak, że wziął przeszkodę jednym susem, choć miała jeszcze blizko pięć stóp wysokości.
— Nie strzelać! nie strzelać do tej kobiety! — krzyknął oficer, który nie uważał, iżby osoba Berty była taka ważna, że, nie mogąc mieć jej żywej, należało pochwycić ją choćby umarłą.
Ale żołnierze, którzy tworzyli kordon dokoła muru zewnętrznego, nie usłyszeli, lub też nie zrozumieli tego rozkazu i grad kul posypiał się dokoła Berty, którą potężne skoki wierzchowca angielskiego niosły szybko w stronę Nantes.




XXII.
Blacha w głębi kominka.

Zobaczmy teraz, co się działo w Niantes w ciągu tej nocy, która zaczęła się śmiercią Józefa Picaut’a, a zakończyła aresztowaniem pana Michel de la Logerie.
Około godziny dziewiątej wieczorem mężczyzna w ubraniu, okrytem błotem i przemoczonem wodą, zjawił się u prefekta, a ponieważ woźny nie chciał go zaprowadzić przed oblicze urzędnika, przeto przybysz posłał kartę, poczem prefekt niezwłocznie porzucił swoje zajęcia i mężczyznę tego przyjął. Był to, jak nietrudno się domyślić, pan Hyacinthe. W dziesięć minut później silny oddział żandarmów i policyantów skierował się ku domowi, w którym mieszkał pan Pascal przy ulicy du Marché, i stanął przed drzwiami, wychodzącemi na tę ulicę.
Pascal, ujrzawszy nadchodzący oddział, upewnił się, że drzwi od strony małej uliczki nie były strzeżone, i wyszedł niemi, zanim agenci władzy zdołali wyłamać te, które wychodziły na ulicę du Marché, których im otworzyć nie chciano. Wyszedłszy zaś, skierował się na ulicę du Château i wszedł do domu pod n-rem 3. Pan Hyacinthe, którego Pascal nie dostrzegł, ukryty był bowiem pod daszkiem domu sąsiedniego, śledził go przez całą drogę z ostrożnością myśliwego, czyhającego na upragnioną zdobycz.
Przez ten czas władze przedsięwzięły energiczne zarządzenia wojskowe, a skoro tylko Żyd zdał prefektowi Dolnej Loary sprawię z tego, co widział, tysiąc dwieście żołnierzy pomaszerowało w stronę domu, w którym znikł pan Pascal w oczach szpiega. Oddział ten podzielił się na trzy kolumny, które osaczyły dokoła całą dzielnicę domów, między którymi znajdował się numer 3.
Żołnierze wtargnęli do parteru, poprzedzeni przez komisarzy policyi, którzy szli z pistoletem w ręku. Wojsko rozproszyło się po całym domu, obstawiło wszystkie wyjścia. Cztery panie były, na pozór, jedynemi mieszkankami tego domu; panie te, należące do wysokiej arystokracyi nantejskiej, zajmujące wybitne stanowisko towarzyskie, zostały zaaresztowane.
Na dworze lud zaczął się gromadzić i tworzyć drugi kordon dokoła żołnierzy. Całe miasto wyległo na place i ulice. Wszelako nigdzie nie ukazał się najlżejszy objaw rojalizmu, wszędzie panowało tylko poważne zaciekawienie.
Wynikiem pierwszych poszukiwań, zarządzonych wewnątrz domu, było potwierdzenie przypuszczenia, że ukrywa się w nim księżna de Berry. Znaleziono na stole list otwarty, zaadresowany do jej królewskiej wysokości. Zniknięcie pana Pascala, którego widziano wchodzącego, dowodziło, że była w tym domu jakaś kryjówka. Chodziło tedy o to, by ją odnaleźć. Ale saperzy i mularze badali daremnie podłogi i ściany, uderzając w nie młotami i oskardami, architekci, oprowadzani po wszystkich pokojach, oświadczyli, że, sądząc z ich kształtu wewnętrznego, porównanego z kształtem zewnętrznym, niepodobna, by zawierały jakie kryjówki. Pootwierano szafy i komody, do których były klucze, powyłamywano zamki tych, do których klucze się nie znalazły. Służba, złożona z dwóch kobiet, mimo gróźb i nalegań, mimo obietnic wysokiej zapłaty, odpowiadała niewzruszenie, że nie wie, gdzie jest księżna de Berry.
Z kolei przeprowadzono równie ścisłe i równie bezowocne poszukiwania w domach sąsiednich, poczem prefekt rozkazał przerwać je na razie, opuścić dom i pozostawić w każdym pokoju straż odpowiednią. Na facyatce, którą również zrewidowano bezskutecznie, umieszczono dwóch żandarmów. Zimno było takie dotkliwe, że jeden z żandarmów zeszedł i niebawem powrócił z zapasem krążków z ubitej kory dębowej; w dziesięć minut później płonął na kominku wesoły ogień, a po kwadransie blacha była rozpalona do czerwoności.
Po pewnym czasie żandarmi, grzejąc się przy ogniu, usłyszeli za blachą jakieś odgłosy; w pierwszej chwili mniemali, że w kominku są szczury i że gorąco zmusza je do wyjścia z kryjówki. Postanowili tedy uczynić obławę przy pomocy szabli i skupili całą uwagę na blachę; nagle jeden z nich spostrzegł, że się poruszyła.
— Kto tam? — krzyknął.
— Poddajemy się, otworzymy; zgaście ogień! — odpowiedział głos kobiecy.
Obaj żandarmi rzucili się na ogień i przy dusili płomienie nogami. Po chwili blacha obróciła się, jakby na osi i odsłoniła otwór oraz zagłębienie; z tego otworu wyszła, stawiając nogi i kładąc dłonie na rozżarzonem ognisku, kobieta blada, z włosami najeżonymi, ubrana w skromną suknię z bronzowego kamlotu, na której widniały wypalone dziury.
Był to Petit-Pierre — była to jej królewska wysokość księżna de Berry. Za nią wyszli jej towarzysze. Od szesnastu godzin zamknięci byli w tej kryjówce, bez wszelkiego pożywienia. Zagłębienie, w którem się schronili, znajdowało się między rurą kominka, a murem domu sąsiedniego, pod dachem. W chwili, gdy wojska otaczały dom, jej królewska wysokość słuchała Pascala, który, śmiejąc się, opowiadał o popłochu, co go wypędził z domu. Nagle Pascal zbliżył się okna i ujrzał błyszczące bagnety. Cofnął się niezwłocznie i zawołał:
— Niech księżna pani ucieka! proszę uciekać!
Księżna rzuciła się ku schodom, a wszyscy podążyli za nią. Gdy stanęli przed kryjówką, okazało się, że zdołają się w niej pomieścić jedynie, jeśli najwyżsi wejdą najpierw; stąd też mężczyźni, którzy towarzyszyli jej królewskiej wysokości, ukryli się pierwsi, księżna zaś weszła ostatnia po swojej damie dworu. Żołnierze otwierali drzwi od ulicy, gdy zamykały się drzwi kryjówki.
Przez cały czas poszukiwań każdy cios, wymierzony w ściany, rozlegał się w tem schronieniu księżnej de Berry i jej towarzyszów, pod uderzeniami młotów i oskardów odrywały się cegły, spadało wapno, a więźniom groziło zasypanie gruzami. Gdy żandarmi rozpalili ogień, blacha i ściana kominkowa rozgrzewały się, skutkiem czego w kryjówce powstawało coraz większe gorąco. Wkrótce powietrze było takie duszne, że oddychanie stało się prawie niemożliwe. Najwięcej cierpiała księżna, albowiem, ponieważ weszła ostatnia, przeto stała oparta o blachę; każdy z jej towarzyszów prosił kilkakrotnie, by zamieniła się z nim na miejsce, ale księżna nie chciała na to przystać.
Niebawem zaczęło grozić więźniom, oprócz uduszenia, spalenie żywcem; od rozgrzanej do czerwoności blachy zapaliła się już dwukrotnie u dołu suknia księżnej i dwukrotnie księżna stłumiła ogień rękoma, na których długo potem jeszcze widniały blizny. Każda minuta powiększała niebezpieczeństwo, dłuższe pozostanie w tym piecu narażało życie księżnej. Wszyscy jej towarzysze błagali, żeby wyszła; sarna wyjść nie chciała. Ogień raz jeszcze zajął jej suknię; schyliła się i ugasiła go raz jeszcze; ale, podnosząc się, poruszyła zasuwkę blachy, która się uchyliła, co zwróciło uwagę żołnierzy.
W mniemaniu, że ten przypadek zdradził jej schronienie, litując się nadto nad cierpieniem swoich towarzyszów, księżna zdecydowała się poddać i wyszła z ukrycia, jak opowiedzieliśmy powyżej. Niezwłocznie zażądała wezwania Dermoncourt’a, a jeden z żandarmów poszedł po generała, który pozostał na parterze.
Skpro tylko ukazał się generał, księżna podeszła spiesznie ku niemu.
— Generale — rzekła żywo — oddaję się w twoje ręce i ufam twojej prawości.
— Wasza książęca wysokość jest pod opieką honoru francuskiego — odparł Dermoncourt i zaprowadził księżnę do krzesła.
— Generale — rzekła, siadając — nie mam sobie nic do wyrzucenia; spełniłam obowiązki matki, celem odzyskania dziedzictwa dla syna.
Mówiła głosem suchym, dobitnym. Jakkolwiek blada, księżna była gorączkowo podniecona. Generał kazał przynieść szklankę wody, w której księżna zanurzyła oparzone palce; chłód wody uspokoił ją nieco.
Przez ten czas prefekt i komendant dywizyi zostali zawiadomieni o tem, co zaszło. Prefekt przybył pierwszy i zażądał od księżnej jej papierów. Księżna odparła, że są w kryjówce, gdzie znajduje się biały pugilares. Prefekt odszukał sam pugilaresu i wręczył go księżnej.
— Rzeczy, znajdujące się tutaj, są niewielkiej wagi — rzekła, otwierając pugilares — ale chcę je panu wręczyć sama, by objaśnić ich przeznaiczenie.
I oddała mu kolejno wszystko, co zawierał pugilares
— Czy pani wie, ile pani ma pieniędzy? — spytał prefekt.
— W kryjówce powinno być około 36,000 franków, z tych 12,000 należy do osób, które wskażę.
Teraz generał zbliżył się do księżnej i zapytał, czy czuje się nieco lepiej, wielki bowiem już czas, żeby opuściła dom.
— Żeby pójść dokąd? — spytała, bacznie wpatrując się w niego.
— Do zamku.
— A!... dobrze! a, stamtąd do Blaye[1] niewątpliwie?
— Generale — odezwał się jeden z towarzyszów księżnej — jej królewska wysokość nie może iść pieszo; to księżnej pani nie przystoi.
— Powóz przyczyniłby nam tylko kłopotu — odparł Dermoncourt. — Księżna może doskonale iść pieszo, gdy zarzuci płaszcz na ramiona i włoży kapelusz.
Sekretarz generała zszedł na drugie piętro i przyniósł trzy kapelusze. Księżna wybrała czarny, bo kolor — rzekła — jest odpowiedni do okoliczności, poczem wzięła, pod rękę generała i rzekła do towarzyszów:
— W drogę, przyjaciele!
W chwili, gdy przystępowała próg domu, usłyszała wielki hałas śród tłumu, który gromadził się za żołnierzami i tworzył linię dziesięć razy liczniejszą od ich szeregów. Generał rzucił okiem w stronę, z której wrzawa ta pochodziła, i ujrzał młodą dziewczynę w chłopskim stroju, usiłującą utorować sobie drogę poprzez szeregi wojska; żołnierze, uderzeni jej urodą i rozpaczą, malującą się na jej twarzy, nie chcieli jej przepuścić, nie uciekali się wszakże do przemocy i nie odpychali jej. Dermoncourt poznał Bertę i wskazał ją palcem księżnej, która wydała okrzyk.
— Generale — rzekła żywo — przyrzekłeś mi, że mnie nie rozłączysz z moimi przyjaciółmi; pozwól tej młodej dziewczynie podejść do mnie.
Na znak generała szeregi żołnierzy rozstąpiły się a Berta przybiegła do księżnej i padła przed nią na kolana.
— Łaski, łaski dla nieszczęśliwej, która mogła ocalić waszą królewską wysokość i nie uczyniła tego! Umrę, przeklinając tę złowrogą miłość, co uczyniła ze mnie mimowolną wspólniczkę zdrajców, którzy sprzedali waszą królewską wysokość...
— Nie wiem, co to znaczy, Berto — przerwała księżna, podnosząc młodą dziewczynę i podając jej rękę. — To, co czynisz w tej chwili, dowodzi, że, cokolwiek się stało, nie mogę cię o nic oskarżać wobec twojego oddania, o którern nazawsze pamięć zachowam... Ale chciałam pomówić z tobą o innej sprawie, moje dziecko; chciałam cię przeprosić za to, że przyczyniłam się do pomyłki, która stała się może przyczyną twojego nieszczęścia: chciałam ci powiedzieć...
— Wiem wszystko — odparła Berta, podnosząc na księżnę oczy od łez zaczerwienione.
— Biedne dziecko! — rzekła księżna, ściskając dłoń młodej dziewczyny — w takim razie pójdź ze mną. Czas i moje przywiązanie do ciebie ukoją ten ból, który rozumiem i szanuję.
— Przepraszam waszą królewską wysokość, że nie mogę jej być posłuszna; ale uczyniłam ślub i muszę go spełnić. Ponad obowiązki dla moich książąt mam obowiązki jedynie dla Boga.
— A więc idź, dziecko drogie! — rzekła księżna, przeczuwając zamiar młodej dziewczyny — i niechaj Bóg będzie z tobą! A gdy modlić się do Niego będziesz, nie zapomnij Petit-Pierre’a. Bóg wysłuchuje modlitwy serc rozdartych.
W tej chwili orszak, idący między szpalerem wojska, stanął przed bramami starego zamku. Księżna podniosła oczy na poczerniałe mury, poczem podała dłoń Bercie, która, klękając, złożyła na tej dłoni pocałunek, błagając raz jeszcze szeptem o przebaczenie. Księżna zaś, po chwili wachania, weszła do bramy, posyłając Bercie ostatni znak pożegnania, ostatni uśmiech. Generał, przepuściwszy księżnę, zwrócił się do młodej dziewczyny i spytał półgłosem:
— A ojciec pani?
— Jest w Nantes.
— Niech mu pani powie, żeby wracał do zamku i siedział cicho; nikt go tam niepokoić nie będzie. Raczej strzaskam szablę, niż dopuszczę, żeby aresztowano tego mego starego wroga!
— Dzięki za niego, generale.
— A jeśli pani potrzebuje moich usług, proszę mną rozporządzać.
— Chciałabym mieć paszport do Paryża.
— Kiedy?
— Natychmiast.
— Dokąd wysłać?
— Do zajazdu pod „Świtem“, za mostem Rousseau.
— Za godzinę będzie pani miała paszport.
I, pożegnawszy młodą dziewczynę, generał z kolei znikł pod ciemnem sklepieniem bramy.
Berta przecisnęła się przez stłoczone szeregi ludu, przeszła, a raczej przebiegła, przez most Rousseau do zajazdu, gdzie czekał na nią ojciec.




XXIII.
Kat z ręki Boga.

Przez te trzy godziny, które Courtin spędził, skrępowany od stóp do głowy, na ziemi w ruinach Saint-Philbert obok trupa Józefa Picaufa, przeszedł przez wszystkie trwogi, jakie mogą dręczyć serce człowieka. Czuł ciągle na sobie cenny pas, ale to złoto tylko potęgowało jego rozpacz i jego trwogę.
Czy to złoto, które było dla niego cenniejsze, niż życie, nie wymknie mu się z ręki? Co to za nieznajomy, o którym Jakób mówił wdowie? Jakiej to zemsty tajemniczej miał się obawiać? Przed oczyma wójta z Logerie zaczęły się przesuwać postacie tych, którym w ciągu życia swego wyrządził krzywdę — a lista ich była długa — i groźne ich oblicza zaludniały stopniowo ciemną wieżę.
Pot śmiertelnej trwogi oblewał czoło Courtin’a; zdrajca szarpał się bezsilnie w swoich więzach, wydawał okrzyki raczej do ryków podobne. W głowie jego powstawał zamęt; blizki obłędu ze strachu i z rozpaczy, zwracał się do sztywnego trupa Jakóba Picaut’a, przyrzekał mu czwartą część, połowę, trzy czwarte swego złota, byleby tylko uwolnił go z więzów, ale odpowiadały mu jedynie sklepienia ponurym głosem echa i Courtin, wyczerpany, zapadał w nieprzytomność chwilową. Leżał właśnie nawpół przytomny, gdy zgrzyt klucza w zardzewiałym zamku wieży wyrwał go z odrętwienia. Courtin drgnął, serce biło mu tak, że omal piersi nie rozsadziło; dech zamierał mu w gardle, ogarnęła go bezgraniczna trwoga.
Drzwi otworzyły się. Płomień pochodni oświetlił sklepienie krwawymi blaskami. Pochodnię tę niosła wdowa. Courtin odetchnął swobodniej, mniemając, że jest sama, ale, gdy postąpiła kilka kroków, ukazał się za nią mężczyzna. Włosy zjeżyły się na głowie dzierżawcy; nie miał odwagi spojrzeć na tego mężczyznę: zamknął oczy i milczał. Mężczyzna i wdowa zbliżyli się. Maryanna podała pochodnię towarzyszowi, wskazując mu palcem Courtin’a, poczem uklękła u stóp trupa Józefa Picaut‘a i zaczęła się modllić.
Mężczyzna zaś zatknął pochodnię w szczelinie ściany, usiadł na olbrzymim głazie, który oderwał się od sklepienia i zatoczył na środek wieży, poczem odezwał się do Courtin’a:
— Otwórz-no oczy, panie wójcie! mamy z sobą do pogadania, ja lubię widzieć spojrzenie tych, którzy do mnie mówią.
— Jan Oullier! — wrzasnął Oourtin nieludzkim głosem, porwał się i szarpnął znów rozpaczliwie więzami swymi. — Jan Oullier żyje!
— Tak, żyje! a choćby to był jego duch tylko, wystarczyłby, żeby pana przerazić, panie Courtin, bo winien mu pan zdać porachunek nielada!
— Och! Boże, Boże! — zawołał Courtin głosem człowieka, poddającego się swemu losowi.
— Nienawiść nasza datuje się nie od dzisiaj, nieprawda? — odezwał się ponownie Jan Oullier — i nie wprowadzała nas w błąd swoimi instynktami; sprawiła, że pan ścigał mnie, jak zwierzynę, i godził na moje życie, i że ja dzisiaj, choć nawpół żywy, przybywam do pana. Policzymy się teraz!
— Litości, Janie Oullier! nie zabijaj mnie! — krzyknął nędznik, łkając.
— Błagaj te kamienie, od nich żądaj litości; może one ci odpowiedzą; mojego postanowienia i mojej woli nic nie zmieni, Courtin’ie. Umrzesz!
— Co, zabijesz mnie? zabijesz bez walki, bez niebezpieczeństwa dla siebie? zabijesz mnie teraz, kiedy nie mogę podnieść nogi, żeby się ratować ucieczką, ani ręki, żeby się obronić? Zarzynać mnie, skrępowanego, jak bydlę prowadzone do rzeźni! Janie Oullier, tak nie postępuje żołnierz, tylko rzeźnik!
— A kto ci mówi, że ja tak postąpię? Nie, nie, panie Courtin’ie. Spojrzyj na ranę, którą mi w pierś zadałeś; krwawi jeszcze; jestem jeszcze słaby, chwieję się na nogach; jestem skazany, na głowę moją naznaczono cenę, ale, mimo to wszystko, taki jestem pewien słuszności swojej sprawy, że nie waham się odwoływać do sądu Boga. Courtin’ie, zwracam ci wolność... O, nie dziękuj... czynię to dla siebie, nie dla ciebie; czynię to dlatego, żeby nie było powiedziane, iż Jan Oullier zabił człowiejka, który nie mógł się bronić; ale bądź spokojny! ja ci już to życie, które ci teraz zostawiam, odbiorę!
— Boże mój, Boże!
— Panie Courtin, wyjdziesz stąd bez więzów i bez przeszkody; ale, uprzedzam cię, strzeż się! skoro tylko przekroczysz próg tych ruin, podążę twoim śladem i już cię z oczu nie stracę, dopóki cię ręka moja nie dosięgnie, dopóki cię nie położę trupem. Strzeż się, panie Courtin! strzeż się!
Po tych słowach Jan Oullier wyjął nóż z kieszeni i poprzecinał postronki, krępujące nogi i ręce dzierżawcy. Radość bezgraniczna ogarnęła Courtin’a, ale tylko na chwilę. Wnet bowiem zdjęła go trwoga śmiertelna, że to może podstęp ze strony Jana Oullier’a. Chwycił oburącz pas, złotem napchany, który czuł na sobie, nie mając odwagi wstać.
— Na co czekasz? — spytał Jan Oullier, widząc ten ruch i odgadując, co się działo w duszy dzierżawcy. — Nie obawiaj się! Jan Oullier ma tylko jedno słowo. Śpiesz się, uciekaj! jeśli Bóg jest po twojej stronie, uchroni cię od mego ciosu; jeśli cię skazał na potępienie, co mnie obchodzi, że ci teraz daję wolność! Zabieraj swoje przeklęte złoto i ruszaj precz!
Courtin nie odpowiedział, wstał, chwiejąc się, jak człowiek pijany, i poprawił pas drżącymi palcami; zanim jednak wyszedł, odwrócił się z trwogą w stronę Jana Oullier’a. Zdrajca bał się zdrady. Nie mógł uwierzyć, że wspaniałomyślność jego wroga nie jest zasadzką. Jan Oullier palcem wskazał mu drzwi. Courtin wypadł na dziedziniec i tu jeszcze dobiegł go donośny, jak trąba wojenna, głos Wandejczyka, który wołał:
— Strzeż się, Courtin’ie, strzeż się.
Gdy Courtin znikł, wdowa Picaut zbliżyła się do Jana Oullier’a i podała mu rękę.
— Janie — rzekła — słysząc was, pomyślałam, że mój biedny Paskal miał słuszność, gdy mi mówił, że pod każdym sztandarem można znaleźć ludzi uczciwych.
Jan Oullier uścisnął dłoń zacnej kobiety, która mu uratowała życie.
— A jakże czujecie się teraz? — spytała.
— Lepiej! do walki człowiek znajdzie zawsze siły.
— A dokąd teraz pójdziecie?
— Do Nantes. Sądząc z tego, co mi opowiedziała wasza matka, Berta do Nantes nie poszła i obawiam się bardzo, żeby się tam nie zdarzyło nieszczęście.
— Ale weźcie przynajmniej łódkę; oszczędzicie sobie połowy drogi.
— Dobrze — odparł Jan Oullier.
I poszedł za wdową aż do miejsca, na jeziorze, gdzie łodzie rybackie stały na piasku.
Skoro tylko Courtin przebył most, wiodący do zamku Saint-Philbert, począł biedz, jak szalony; biegł, nie pytając, dokąd go kroki zaprowadzą; biegł, aby uciekać; gdyby siły równały się strachowi, jaki go pędził, odgrodziłby się całym światem od gróźb Wandejczyków, które dźwięczały w jego uszach niby dzwon pogrzebowy. Ale, gdy tak zrobił z pół mili poprzez pola, w kierunku Machecou’u, wyczerpany, dysząc ciężko, padł raczej, niż siadł na nasypie nad rowem i powoli zaczął rozmyślać nad tem, co ma uczynić.
Zrazu zamierzał wrócić natychmiast do domu; ale myśl tę niezwłocznie porzucił. Na wsi, bez względu na kroki, jakie mogły uprzedzone przezeń władze przedsięwziąć dla ochrony życia wójta z Logerie, Jan Oullier ze swymi stosunkami, swoją wyborną znajomością wszystkich dróg, lasów, pól i ścieżek, popierany i przez sympatyę, jaką każdy czuł do niego, i przez nienawiść, jaką żywiono do Courtin’a, miałby za duże szanse powodzenia.
W Nantes jedynie powinien dzierżawca szukać schronienia; w Nantes, gdzie policya zręczna i liczna mogła, strzedz jego życia, aż do chwili, gdy się uda zaaresztować Jana Oullier’a, co Courtin obiecywał sobie osiągnąć wkrótce, za pomocą wskazówek, jakich mógł udzielić co do przytułków skazańców i buntowników. W tejże chwili ręka zbiega dotknęła pasa, by go podciągnąć; ciężar złota bowiem utrudniał mu oddychanie i przyczynił się niemało do zmęczenia, które go zniewoliło do wypoczynku. Ten ruch rozstrzygnął jego losy.
Czyż nie powinien poszukać w Nantes pana Hyacinthe’a? Otrzymać od swego spólnika, jeśli się spisek udał — o czem nie wątpił — sumę równą tej, którą już posiadał? ta myśl napełniała serce Courtin’a radością nadmierną. Nie wahał się ani sekundy dłużej i powrócił w kierunku miasta.
Wszelako wyobraźnia Courtin’a, podniecona przez wypadki tego wieczora, wzięła górę nad rozsądkiem. Prześlizgiwał się wzdłuż parkanów, tłumił odgłos kroków, zdjęty panicznym strachem. W każdem drzewie poza parkanem widział mordercę, czatującego na niego, sękate konary, wznoszące się nad jego głową, brał za ręce, zbrojne w sztylety i gotowe mu cios zadać. Zatrzymywał się, zlodowaciały ze strachu; nogi odmawiały mu posłuszeństwa, jakby wrastały w ziemię; zimny pot pokrywał mu czoło; zęby szczękały konwulsyjnie; dłonie ściskały złoto.
Nlareszcie dotarł do gościńca; zdawało mu się, że tu strach go opuści; tu może spotkać przechodniów, którzy mogli być wrogami, ale mogli też nieść mu pomoc, gdyby go napadnięto. Zresztą na gościńcu znajdzie może pojazd, udający się do Nantes, a wtedy poprosi, by go zabrano, i skróci sobie w ten sposób do połowy drogę.
Gdy uszedł z pięćset kroków, znalazł się na szosie, ciągnącej się przez ćwierć mili wzdłuż brzegów jeziora Grand-Lieu, a będącej zarazem groblą. Courtin zatrzymywał się co chwila i nasłuchiwał, i naraz dobiegł go od lewej strony cichy plusk wioseł w jeziorze. Wsunął się tedy między sitowie, i, spojrzawszy w stronę, skąd dolatywał ten szelest, zobaczył w cieniu łódkę, płynącą wolno wzdłuż brzegów. Był to zapewne rybak, który dążył wydobyć sieci, zarzucone wczoraj. Courtin gwizdnął z cicha, aby zwrócić uwagę rybaka. Ten przestał wiosłować i wytężył słuch.
— Tutaj! tutaj! — zawołał Courtin.
Nie skończył wołać, a już tęgie uderzenie wioseł posunęło łódkę ku brzegowi, na cztery stopy od dzierżawcy.
— Czy możecie mnie przewieźć przez jezioro do Port-Saint-Martin? — spytał Courtin. — Dostaniecie franka.
Rybak, otulony w burkę, której kaptur zakrywał mu twarz, odpowiedział tylko skinieniem głowy, wsunął barkę między sitowie, które się rozchyliło, i dzierżawca wskoczył do łodzi. Rybak, jak gdyby podzielając obawy dzierżawcy, odepchnął łódź szybko od brzegu. Courtin odetchnął.
W ciągu minut dziesięciu szosa i drzewa rysowały się już tylko na widnokręgu ciemną linią. Courtin nie posiadał się z radości. Ta barka, która się znalazła na miejscu tak w porę, przechodziła jego oczekiwania. Gdy się dostanie do Port-Saint-Martin, będzie oddalony od Nantes tylko o milę drogi, uczęszczanej licznie nawet w nocy, a gdy raz stanie w Nantes, będzie ocalony. Radość Courtin’a była taka wielka, że omal przez reakcyę po przebytych obawach nie okazywał jej głośno. Siedząc na tyle barki, przyglądał się rybakowi, który, pochylony nad wiosłami, odsuwał się coraz bardziej od brzegu, gdzie groziło niebezpieczeństwo; dzierżawca liczył uderzenia wioseł, uśmiechał się, macał po pasie i przebierał w nim złoto. Courtin nie zaznawał już szczęścia, ale wprost upojenia.
Wszelako zauważył, że rybak oddalił się już dostatecznie od wybrzeża i że należało teraz zwrócić łódkę w kierunku Port-Saint-Martin. Czekał jeszcze przez chwil kilka, w mniemaniu, że był to manewr rybaka, że ten szukał może prądu, który ułatwiłby mu zadanie. Ale rybak wiosłował ciągle ku środkowi jeziora.
— Słuchajcie-no! — zawołał nareszcie Courtin — nie zrozumieliście mnie chyba: nie mówiłem wam, że chcę jechać do Port-Saint-Pére, tylko do Port-Saint-Martin. Skierujcie się zatem w tę stronę; prędzej otrzymacie przyrzeczone pieniądze.
Rybak milczał.
— Słyszeliście, co? — odezwał się znów Courtin, zniecierpliwiony. — Port-Saint-Martin, mówię! Trzeba się wziąć na lewo!
Wioślarz jakby nie słyszał słów Courtin’a.
— Cóż to! głuchy jesteś, czy co? — zawołał dzierżawca już z gniewem.
Rybak odpowiedział nowem pchnięciem wioseł, które sprawiło, że barka poleciała o dziesięć kroków dalej na powierzchni jeziora. Courtin, nie posiadając się z gniewu, rzucił się na przód łódki, zrzucił kaptur, który osłaniał twarz rybaka, zbliżył głowę do jego głowy i, wydając stłumiony okrzyk, padł na kolana na środku łodzi. Wówczas mniemany rybak złożył wiosła i rzekł:
— Stanowczo, Courtin’ie, Bóg wydał wyrok, a ten wyrok jest przeciw wam. Nie szukałem was, a On was do mnie przysyła; zapomniałem o was na czas pewien, a On stawia was na mojej drodze! Bóg chce, żebyście umarli, Courtin’ie.
Nie, nie, wy mnie nie zabijecie, Janie Oullier! — krzyknął dzierżawca i pierwotna trwoga ogarnęła go z całą siłą.
— Zabiję cię, jak Bóg w niebie, jak istnieją gwiazdy na niebie, które Stwórca umieścił tam swemi rękoma! A więc, jeśli masz duszę, pomyśl o niej; żałuj za grzechy i módl się, byś nie został osądzony zbyt surowo!
Courtin nie odpowiedział; dłoń jego spoczęła na jednem z wioseł — błysk nadziei zaświtał mu w głowie. Ujął chyłkiem wiosło w rękę, poczem, zrywając się nagle, zamierzył się niem na Wandejczyka; Jan rzucił się na prawo i uniknął ciosu; wiosło padło na przedni burt łodzi i roztrzaskało się w drzazgi, w ręku dzierżawcy pozostał tylko patyk. Szybki, jak piorun, Jan Oullier skoczył do gardła Courtin’owi, który po raz drugi padł na kolana. Nędznik, obezwładniony strachem, zaledwie zdołał wyszeptać:
— Łaski, łaski!
— Aha! obawa śmierci rozbudziła w tobie trochę odwagi! — zawołał Jan Oullier. — Znalazłeś broń! tem lepiej! Ale teraz stawiaj do walki już nie ze mną. Ja krwią twoją rąk splamić nie chcę. Broń się! śmierć nadchodzi! Jeśli twój dobry duch zechce zaopiekować się tobą, niech cię uratuje!
Dzierżawca odpowiedział głuchym jękiem; wodził dokoła rozszerzonemi ze strachu błędnemi oczyma, widać było, że wzrok jego nie rozróżniał już dokoła żadnych przedmiotów, że widmo śmierci, ohydne, groźne, zasiania mu wszystko.
W przyrodzie panował spokój; noc była cicha; zaledwie lekki powiew wiatru marszczył powierzchnię jeziora, którego fale z dosłyszalnym zaledwie pluskiem obijały się o brzegi łodzi; ciszę tę mącił tylko krzyk dzikiego ptactwa, tworzącego ze skrzydeł czarne plamy na, purpurowych wstęgach jutrzenki, ukazującej się na wschodzie.
Nagle Jan Oullier uderzył z całej siły piętą w dno łodzi; deski, nawpół spróchniałe, rozstąpiły się i woda, bulgocąc, wtargnęła do barki. Courtin, poczuwszy zimno i wilgoć, porwał się, a z jego piersi wydarł się okrzyk, który nie miał już nic ludzkiego.
— Kto mnie ocali? kto mnie ocali? — wrzeszczał, blady jak chusta, biegając po łodzi, do której woda napływała coraz gwałtowniej.
— Bóg, jeżeli taka Jego wola! zarówno twoje jak i moje życie jest w Jego ręku: niech zabierze jedno, albo drugie, albo niech nas ocali, albo też niech nas potępi obu. Jesteśmy w Jego prawicy; Courtin’ie, poddaj się wyrokowi Jego.
Gdy Jan Oullier kończył te słowa, łódź zatrzeszczała przeraźliwie, obróciła się młynkiem, przez sekundę utrzymała się jeszcze na powierzchni wody, poczem deski rozstąpiły się pod nogami dwóch mężczyzn i statek znikł w głębinie jeziora. Courtin dostał się w wir, spowodowany zatonięciem łodzi, ale zdołał jeszcze wydostać się na powierzchnię, uczepił się drugiego wiosła, unoszącego się na wodzie, i krzykiem błagalnym wzywał pomocy Jana Oullier’a.
Ale Wandejczyk nie odpowiadał — zaczął pływać, kierując się powoli w stronę, gdzie widział brzask powstającego dnia. Widząc bezowocność błagań swoich, Courtin usiłował również pływać; ale nie miał w tej sztuce wprawy Jana Oullier’a; zresztą złoto, które Courtin nosił na sobie, ciężarem swoim ściągało go ku dołowi, uniemożliwiając walkę z falą. Woda zaczęła już przedostawać się do gardła dzierżawcy; dławiąc się, mimowolnym ruchem odczepił pas, ale zapragnął jeszcze, zanim rzuciłby złoto w przepaść, ujrzeć je, uczuć w swoich rękach raz jeszcze.
I to dotknięcie rozstrzygnęło o jego życiu — nie zdołał rozstać się z upragnionem złotem, przycisnął je do piersi, poruszył raz jeszcze nogami, pragnąc wydostać się z wody, ale ciężar złota obezwładnił ruchy nóg. Courtin dał nurka mimowolnego, po kilku sekundach ukazał się raz jeszcze, nawpół uduszony, poczem zeszedł do głębin jeziora, porwany przez złoto swoje, niby przez szatana.
Jan Oullier, który odwrócił się w tej chwili, ujrzał kilka kręgów marszczących powierzchnię wody — był to ostatni znak istnienia wójta z Logerie. Wandejczyk wzniósł oczy ku niebu, wielbiąc Boga i sprawiedliwość Jego wyroków.
Jan Oullier pływał dobrze; wszelako świeża rana, zmęczenie i wzruszenia tej strasznej nocy wyczerpały go tak, że niebawem uczuł, iż siły zdradzą jego odwagę; ale spokojny, zdecydowany w tej ostatniej godzinie, jak był przez całe życie, postanowił walczyć do końca. Wszelako nogi i ręce jego zaczęły sztywnieć; zdawało mu się, że tysiące szpilek ukłóciem skórę mu szarpało; mięśnie miał obolałe, jednocześnie krew uderzała mu gwałtownie do głowy, a w uszach powstawał szum równie potężny, jak szum bałwanów morskich, rozbijających się o skały; czarne, przesycone iskierkami chmury wirowały przed jego oczyma; czuł, że obumiera, ale pływać nie przestał, dobywając sił ostatnich.
Jan Oullier zamknął oczy mimowoli, zesztywniałe członki poruszały się już z największą trudnością. Wandejczyk zwrócił się myślą do tych, z którymi przeszedł przez życie, do dzieci, do kobiety, do starca, którzy upiększyli jego młodość, do dwóch młodych dziewczyn, które zastąpiły mu ukochanych; chciał, żeby jego ostatnia modlitwa była dla nich, podobnie jak jego myśl ostatnia. Ale wtem widmo stanęło mu przed oczyma: ujrzał Michel’a ojca, zbroczonego krwią, konającego na mchu w lasie; i Wandejczyk, wznosząc ręce ku niebu, zawołał:
— Boże wielki! jeśli się omyliłem, jeśli to była zbrodnia, przebacz mi ją, nie na tym świecie, ale na tamtym.
Poczem, jak gdyby ta ostatnia modlitwa wyczerpała jego ostatnie siły, zdawało się, że dusza opuszcza to ciało, które unosiło się nieruchome między dwiema falami, że opuszcza je w chwili, kiedy słońce, wschodząc z za gór, złociło pierwszymi brzaskami powierzchnię jeziora, w chwili, kiedy Courtin, wpadłszy w głębię, wydawał ostatnie tchnienie, w chwili, kiedy aresztowano Petit-Pierre’a!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Żołnierze prowadzili Michała do Nantes. Po niejakim czasie, porucznik, który dowodził małym oddziałem, zbliżył się do barona.
— Panie — rzekł — jesteś pan szlachcicem, a ponieważ i ja również mam zaszczyt nim być, przeto przykrość sprawia mi widok kajdanów na pańskich rękach; czy pan chce, żebyśmy je zamienili na słowo honoru?
— I owszem — odparł Michał — dziękuję panu bardzo i przysięgam, że z jakiejkolwiek strony nadeszłaby dla mnie pomoc, nie oddalę się bez pańskiego pozwolenia.
I obaj szli dalej pod rękę, tak, że ktokolwiekby ich spotkał, nie byłby mógł powiedzieć, który z nich jest więźniem.
Po nocy pogodnej nastąpił przedziwny wschód słońca: wszystkie kwiaty, wilgotne od rosy, iskrzyły się, niby zasiane dyamentami; powietrze przepojone było odurzającemi woniami; ptaki śpiewały na drzewach i w zaroślach.
Gdy przybyli na kraniec jeziora Grand-Lieu, porucznik zatrzymał swego jeńca, z którym wyprzedził o jakie ćwierć mili resztę kolumny, i wskazując palcem czarną masę, unoszącą się na powierzchni jeziora, o jakie pięćdziesiąt kroków od brzegu, zapytał:
— Co to takiego?
— Zdawałoby się, że ciało człowieka — odparł Michał.
— Czy pan umie pływać?
— Niezgorzej.
— Ach! gdybym ja umiał pływać, byłbym już w wodzie — rzekł z westchnieniem oficer, który jednocześnie obejrzał się z niepokojem w stronę drogi, chcąc wezwać ludzi swoich na pomoc.
Michał, słysząc to, w jednej chwili zbiegł ze stoku wybrzeża, rozebrał się i wskoczył do jeziora. W kilka chwil później dopływał do brzegu z nieruchomą postacią, w której poznał Jana Oullier’a. Przez ten czas nadeszli żołnierze i zabrali się do ratowania topielca. Jeden z nich wyjął z za pasa manierkę i wlał Wandejczykowi przez zaciśnięte zęby kilka kropel wódki do ust.
Pierwsze spojrzenie Jana Oullier’a skierowało się na Michała, który podtrzymywał mu głowę, a w tem spojrzeniu malowała się taka trwoga, że porucznik został w błąd wprowadzony.
— Oto wasz wybawca, mój przyjacielu! — rzekł, wskazując Michała Wandejczykowi...
— Mój wybawca!... jego syn! — zawołał Jan Oullier. — Dzięki ci, Boże! jesteś równie wielki w swojem miłosierdziu, jak straszny w swych wyrokach!




Zakończenie.

Pewnego dnia, roku 1843, około godziny siódmej wieczorem, ciężki powóz zatrzymał się przed bramą klasztoru Karmelitanek w Chartres. W powozie siedziało pięć osób: dwoje dzieci od lat ośmiu do dziewięciu, mężczyzna i kobieta między rokiem trzydziestym i trzydziestym piątym, i wieśniak złamany wiekiem, ale jeszcze rzeźki pomimo siwych włosów. Wieśniak ten, pomimo swego prostego stroju, zajmował w powozie miejsce, w głębi, obok pani; jedno z dzieci bawiło się na jego kolanach grubą, stalową dewizką od zegarka, on zaś głaskał szorstką, czarną dłonią jedwabiste włosy dziecka. Gdy powóz zjechał z gościńca, kierując się na przedmieście Saint-Jean, pani wychyliła głowę przez drzwiczki, a zobaczywszy wysokie mury, okalające klasztor, i ponurą bramę wejściową, cofnęła szybko głowę z bolesnym wyrazem twarzy. Pocztylion zeskoczył z konia i podszedł do drzwiczek.
— To tutaj — rzekł.
Pani uścisnęła dłoń męża, siedzącego naprzeciwko, a dwie wielkie łzy spłynęły po jej twarzy.
— Odwagi, Maryo, odwagi! — rzekł młody człowiek, w którym czytelnicy poznają barona Michała de la Logerie. — Żałuję bardzo, że reguła klasztorna nie pozwala mi dzielić z tobą tego smutnego obowiązku; od lat dziesięciu po raz pierwszy cierpieć będziemy z dala jedno od drugiego!
— Wspomnisz jej pani o mnie, nieprawda? — zapytał stary wieśniak.
— O tak, mój Janie — odparła Marya.
Młoda, kobieta wyszła z powozu i zastukała do bramy.
— Matka Marta? — spytała Marya furtyanki, która bramę otworzyła.
— Czy to panią oczekuje nasza matka? — spytała Karmelitanka.
— Tak jest, siostro.
— A więc proszę wejść; zobaczy ją pani, tylko proszę pamiętać, że reguła wymaga, bez względu na to, iż matka Marta jest naszą przełożoną, żeby pani z nią mówiła w obecności jednej z jej dwóch sióstr i że zabrania nadewszystko, ażeby jej w tej chwili mówić o rzeczach świeckich.
Marya pochyliła głowę. Furtyanka szła naprzód i poprzedziła baronową de la Logerie przez ponury, wilgotny korytarz do jednej z cel; u wejścia zaś usunęła się, by Maryę przepuścić. Baronowa zawahała się przez chwilę, dech zamierał w jej piersi ze wzruszenia; wreszcie zebrała siły, przestąpiła próg i stanęła w maleńkiej celi, której całe umeblowanie stanowiły: łóżko, klęcznik, kilka świętych obrazków na nagich ścianach i krucyfiks hebanowy.
Na łóżku spoczywała kobieta, której twarz przybrała przezroczystość i barwę wosku, której usta bezbarwne wydawały widocznie ostatnie tchnienia.
Tą kobietą była niegdyś Berta, dzisiaj matka Marta, przełożona, klasztoru Karmelitanek w Chartres. Zobaczywszy wchodzącą, umierająca otworzyła ramiona; Marya rzuciła się w te objęcia i długo trzymały się w uścisku, Marya, zalewając łzami twarz siostry, Berta, oddychając z trudem.
Furtyanka, uznając widocznie, że uściski ich trwały zbyt długo, zakaszlała z lekka. Matka Marta usunęła łagodnie Maryę, zatrzymując jednak jej rękę w swojej dłoni:
— Siostro! siostro! Ktoby przypuścił, że zobaczymy się w takich okolicznościach.
— Taka była wola Boga, należy jej się poddać — odparła Karmelitanka.
— Jakże surowa bywa niekiedy ta wola! — westchnęła Marya.
— Co mówisz, siostro! Dla mnie ona miłosierna i łagodna. Wszak Bóg mógł był mnie jeszcze długie lata pozostawić na ziemi, a oto raczy mnie powołać do siebie.
— Odnajdziesz ojca naszego, tam w górze! — rzekła Marya.
— A kogóż zostawiam na ziemi!
— Naszego dobrego przyjaciela, Jana Oullier’a, który żyje i zawsze cię kocha, Berto.
— Dziękuję!... I kogo jeszcze?
— Męża mojego... i dwoje dzieci: syna Piotra i córkę Bertę; nauczyłam je błogosławić ciebie.
Lekki, zaledwie dostrzegalny rumieniec przemknął się po licach umierającej.
— Drogie dzieci! — szeptała — jeśli Bóg udzieli mi miejsca przy swoim boku, przyrzekam ci, że będę się za nie modliła.
Naraz rozległ, się dzwonek, a potem dobiegł z korytarza odgłos kroków, zbliżających się do celi. Marya padła na kolana przy łóżku Berty. Wszedł ksiądz, niosąc w lewej ręce święte cyboryum, a w prawej hostyę poświęconą. W tej chwili Marya uczuła, że dłoń Berty szuka jej dłoni, sądziła, iż chce ją tylko uścisnąć; ale pomyliła się: Berta, wsunęła jej do ręki medalionik, szepcąc: — Otworzysz po mojej śmierci.
Cela zapełniła się siostrami, które uklękły; pełno ich też było klęczących na korytarzach. Zdawało się, że umierająca, odzyskuje siły, by udać się w pochód ku Stwórcy swemu; uniosła się na łóżku, szepcąc:
— Oto jestem, Panie!
Ksiądz położył jej hostyę na ustach; umierająca opadła na poduszki i leżała z zamkniętemu oczyma, ze złożonemi dłońmi. Ksiądz dopełnił reszty obrzędu, namaścił świętymi olejami umierającą, która już nie otworzyła oczu, i wyszedł, a za nim wyszły i zakonnice z celi.
Furtyanka zbliżyła się do klęczącej Maryi i z lekka dotknęła jej ramienia.
— Siostro — rzekła — reguła zakonu naszego nie pozwala, byś pozostawała dłużej w tej celi.
— Berto! Berto! — łkała Marya, czy słyszysz? Przeżyłyśmy dwadzieścia lat, nie rozstając się ani na jeden dzień; jedenaście lat byłyśmy rozłączone i nie możemy spędzić razem dwóch godzin, gdy rozstajemy się na zawsze.
— Możesz zostać w tym domu, siostro, do chwili mojej śmierci, i będę szczęśliwa, umierając ze świadomością:, że jesteś przy mnie i że modlisz się za mnie.
Marya, pomimo oporu obecnej zakonnicy, rzuciła się na łóżko, całując usta umierającej; Berta słabem drgnieniem ust odpowiedziała na pocałunek, poczem sama łagodnie usunęła siostrę. Ale ręka, która ruch ten wykonała, nie miała już siły złączyć się z drugą ręką — padła bezwładna na łóżko.
Zakonnica wzięła obie dłonie konającej i złożyła je na jej piersi, poczem skierowała się ku drzwiom z Maryą, zalaną łzami. Drzwi celi zamknęły się za nią; próbowała powrócić raz jeszcze, jeszcze raz ujrzeć siostrę ukochaną, lecz zakonnica zagrodziła jej drogę. Wreszcie Marya pozwoliła się zaprowadzić do pustej celi; ta, która ją zamieszkiwała, zmarła dnia poprzedniego.
Marya, tonąc we łzach, osunęła się na klęcznik i pogrążyła się w modlitwie. Po upływie godziny weszła zakonnica.
— Siostra Marta umarła — rzekła.
— Czy mogę ją jeszcze zobaczyć? — spytała Marya.
— Reguła naszego zakonu zabrania — odparła zakonnica.
Marya z ciężkiem westchnieniem ukryła twarz w dłoniach. W jednej z nich trzymała wręczony przez Bertę medalion; otworzyła go: zawierał włosy i kartkę. Włosy były koloru włosów Michała, zaś na kartce widniały słowa: „obcięte podczas jego snu, w nocy 5 czerwca 1832 r.“
— O! Boże! Boże! — szepnęła Marya, wznosząc oczy ku krucyfiksowi — przyjmij ją i bądź dla niej miłosierny, bo Twoje męczeństwo trwało tylko dni czterdzieści, a jej lat jedenaście!
Poczem, złożywszy medalion na sercu, zeszła po zimnych i wilgotnych schodach klasztornych.
Powóz czekał przed bramą.
— I cóż? — spytał Michał, idąc ku Maryi.
— Niestety! wszystko skończone! — załkała, rzucając się w jego objęcia. Umarła, przyrzekłszy, że za nas modlić się będzie.
— Szczęśliwe dzieci! — rzekł Jan Oullier, kładąc dłonie na głowach chłopca i dziewczynki — szczęśliwe! idźcie śmiało w życie: męczeństwo czuwa nad wami z wysokości niebios!

KONIEC.




  1. Forteca (Przyp. tłóm).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.