Wilczyce/Tom II/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Wandejczycy z r. 1832.

Tego samego dnia o godzinie piątej po południu hrabia Bonneville był z powrotem. Widział się z pięciu głównymi przywódcami, którzy mieli przybyć do zamku Souday między godziną ósmą a dziewiątą.
Margrabia, zawsze gościnny, rozkazał kucharce, by porozumiała się, jak chce, z dziedzińcem i spiżarnią, byle tylko przyrządziła najobfitszą i najsmakowitszą wieczerzę, na jaką zdoła się zdobyć.
Owymi pięciu przywódcami byli: Ludwik Renaud, Paskal, Lwie-Seroe, Kacper i Achilles. Pod temi nazwiskami i imionami ukrywali się ludzie, znani podczas wypadków r. 1832-go, chcąc ujść władzy, w razie, gdyby jaka depesza została przejęta.
O godzinie ósmej wieczorem tedy, ponieważ Jan Oullier nie powrócił — ku wielkiej rozpaczy margrabiego — przeto brama zamkowa powierzona została opiece Maryi, która miała ją otwierać tylko pukającym w pewien umówiony sposób. Salon z zamkniętemi okiennicami, ze spuszczonemi firankami, został przeznaczony na naradę. Od godziny siódmej cztery osoby czekały w tym salonie: margrabia Souday, hrabia Bonneville, Petit-Pierre i Berta.
Z osób, zebranych w salonie, najniecierpliwszy był Petit-Pierre — spokój nie stanowił widocznie głównej jego zalety. Jakkolwiek zegar wskazywał zaledwie pół do ósmej, a schadzka wyznaczona była na ósmą, niemniej młody wieśniak ciągle nasłuchiwał pode drzwiami uchylonemu, czy też jaki hałas nie zapowiada przybycia jednego z oczekiwanych szlachciców.
Nareszcie, o punkt ósmej, usłyszano pukanie trzykrotne, i poznano po sposobie pukania, że to jeden z wezwanych przywódców.
— A! — rzekł Petit-Pierre, dążąc żywo do drzwi.
Ale hrabia Bonneville powstrzymał go ruchem i uśmiechem, pełnym szacunku.
— Słusznie — rzekł młodzieniec i poszedł się ukryć w najciemniejszy kąt salonu.
W tejże samej chwili prawie przywódca wezwany ukazał się we framudze drzwi.
— Pan Ludwik Renaud — rzekł hrabia Bonneville tak głośno, żeby Petit-Pierre słyszał i mógł po pseudonimie poznać nazwisko właściwe.
Margrabia Souday pośpieszył ku Ludwikowi Renaud’owi, tem skwapliwiej, że poznał w tym młodzieńcu jednego z tych, którzy się oświadczali za powstaniem niezwłocznem.
— Proszę, proszę, kochany hrabio; przychodzisz pierwszy; to dobra wróżba.
— Jeśli przybywam pierwszy, kochany margrabio — odparł Ludwik Renaud — to nie dlatego, jestem pewien, że byłem gorliwszy od moich towarzyszów, ale dlatego, że, mieszkając bliżej, miałem krótszą drogę.
Kończąc te słowa, mówiący, jakkolwiek ubrany w prosty strój wieśniaka bretańskiego, złożył ukłon Bercie z taką swobodą arystokratyczną, z takim wdziękiem młodzieńczym i wytwornym, że te dwie zalety, zamieniając się na wady, byłyby mu bardzo zaszkodziły, gdyby był zmuszony zapożyczyć, choćby chwilowo, obejście i mowę kasty społecznej, od której pożyczył stroju.
Hrabia Bonneville, rozumiejąc dobrze niecierpliwość Petit-Pierre’a, który, ukryty w kącie, przypominał obecność swoją żywymi ruchami — hrabia Bonneville mówimy, bez żadnego wstępu, rzekł do Ludwika Renaud’a:
— Kochany hrabio, znasz rozciągłość mojego pełnomocnictwa; czytałeś list jej królewskiej wysokości księżny pani i wiesz, że, chwilowo przynajmniej, jestem jej przedstawicielem tutaj... Jakie jest zdanie pana o położeniu?
— Zdanie swoje, kochany hrabio, wypowiedziałem dzisiaj rano, nie było ono może zupełnie takie, jak to, które teraz wypowiem tutaj; ale tutaj, gdzie wiem, że jestem śród gorących stronników księżny pani, mogę się odważyć powiedzieć całą prawdę.
— Tak, całą prawdę — rzekł Bonneville — bo całą prawdę przedewszystkiem musi wiedzieć księżna pani; a nie wątpisz chyba, hrabio kochany, że to, co powiesz mnie, to jakbyś powiedział jej samej.
— Otóż, mojem zdaniem nie należałoby nic zaczynać, przed przybyciem marszałka.
— Marszałka — odezwał się Petit-Pierre — a czyż nie jest w Nantes?
Ludwik Renaud, który dotąd nie zauważył jeszcze młodzieńca, zwrócił na niego oczy, słysząc te słowa, poczem ukłonił się i odpowiedział:
— Dzisiaj dopiero, powróciwszy do siebie, dowiedziałem się, że, na wieść o wypadkach na południu, marszałek opuścił Nantes, i że nikt nie wie, jaką wyruszył drogą i jakie powziął postanowienie.
Petit-Pierre tupnął nogą niecierpliwie.
— Ale przecież — zawołał — marszałek był duszą przedsięwzięcia! jego nieobecność zaszkodzi powstaniu, zmniejszy zaufanie żołnierzy. W jego nieobecności wszystkie prawa będą równe i rozbudzi się znów między przywódcami ta rywalizacya, która była taka fatalna dla stronnictwa rojalistycznego w pierwszych wojnach wandejskich.
Widząc, że już teraz Petit-Pierre prowadzi rozmowę, hrabia Bonneville cofnął się, odsłaniając młodzieńca, który postąpił dwa kroki naprzód i wszedł w krąg świetlany, jaki rzucały lampy. Ludwik Renaud ze zdumieniem patrzył na młodzieńca, który przemawiał z taką pewnością siebie i znajomością sprawy.
— To tylko opóźnienie — rzekł. — Niech pan nie wątpi, że skoro tylko marszałek będzie upewniony o obecności księżny w Wandei, nie omieszka udać się na stanowisko.
— Czyż pan de Bonneville nie powiedział panu, że księżna jest w drodze i będzie niebawem śród swoich przyjaciół?
— Owszem, a ta nowina sprawiła mnie osobiście wielką radość.
— Opóźnienie! opóźnienie! — szepnął Petit-Pierre. Słyszałem zawsze, zdaje mi się, że każde powstanie w waszym kraju miało wybuchnąć w pierwszej połowie maja, żeby można łatwiej rozporządzać mieszkańcami wsi, którzy później zajęci są pracą w polu. Otóż mamy już 14-go, jesteśmy zatem opóźnieni. Co zaś do przywódców, są wezwani, nieprawda?
— Tak jest — odparł Ludwik Renaud ze smutną powagą — powiem więcej: że można liczyć już tylko na przywódców.
Poczem dodał, wzdychając:
— I to nawet nie na wszystkich, jak mógł przekonać się dzisiaj rano pan margrabia Souday.
— Co mi pan mówił — zawołał Petit-Pierre. — Zobojętnienie w Wandei, gdy przyjaciele nasi w Marsylii, a mówię napewno, bo stamtąd wracam, są wściekli na siebie samych i pragną co rychlej odwetu!
Blady uśmiech przemknął się po ustach młodego przywódcy.
— Pan jest z Południa — rzekł do młodzieńca — jakkolwiek nie ma pan akcentu południowców.
— Tak jest — odparł Petit-Pierre. — Więc co?
— Nie trzeba równać Południa z Zachodem, panie, Marsylczyka z Wandęjczykiem. Jedna proklamacya wznieca powstanie na Południu, jedna porażka gasi tam zapał. Wandea, przeciwnie, poważna jest, zimna, milcząca; każdy projekt rozważany jest tam powoli i szczegółowo; omawiane są kolejno wszelkie szanse porażki i powodzenia; poczem, gdy widoki powodzenia biorą górę, Wandea podaje rękę, mówi tak i umiera, jeśli trzeba, by wypełnić przyrzeczenie. Ponieważ jednakże wie, iż tak i nie są dla niej wyrazami, stanowiącymi o życiu i śmierci, nie śpieszy się z ich wypowiedzeniem.
— Ale zapał, panie! — zawołał Petit-Pierre.
Młody przywódca uśmiechnął się.
— Tak, zapał — odparł — słyszałem o nim za lat chłopięcych: to bóstwo z przeszłego wieku, które zestąpiło ze swego ołtarza, odkąd czyniono tyle niedotrzymanych przyrzeczeń naszym ojcom. Czy pan wie, co zaszło dzisiaj rano w Saint-Philbert?
— W części tak; powiedział mi margrabia.
— Ale po odejściu margrabiego?
— Nie.
— Otóż, na dwunastu przywódców, którzy mieli dowodzić dwunastoma dywizyami, siedmiu zaprotestowało w imieniu swoich ludzi i prawdopodobnie o tej porze już ich odesłali do domu; wszelako zarówno ci, jak i tamci, oświadczyli, że w każdej chwili krew ich jest na usługi księżny pani i gotowi są tę krew za nią przelać; tylko nie chcą, dodawali, brać przed Bogiem tej straszliwej odpowiedzialności, że wciągnęli swoich chłopów do przedsięwzięcia, które będzie tylko krwawą zawieruchą.
— A więc trzeba, będzie wyrzec się wszelkiej nadziei, wszelkich usiłowań? — spytał Petit-Pierre.
Ten sam smutny uśmiech przemknął się po ustach młodzieńca.
— Wszelkiej nadziei, może tak; wszelkich usiłowań, nie. Księżna pani kazała nam napisać, że ma poparcie komitetu zarządzającego w Paryżu; księżna pani kazała nas zapewnić, że ma zwolenników w armii; spróbujmy! Może bunt w Paryżu, może dezercya śród żołnierzy wykaże, iż księżna ma słuszność a nie my. Gdybyśmy dla niej nic nie przedsięwzięli, księżna pani byłaby przekonana, wycofując się, że, gdyby jakiekolwiek usiłowania były podjęte, można byłoby osiągnąć pomyślny skutek... a nie trzeba, żeby księżna pani miała jakiekolwiek wątpliwości.
— A jednakże, jeśli nastąpi porażka? — zawołał Petit-Pierre.
— W takim razie pięćset czy sześćset osób poświęci życie daremnie, to wszystko; a każde stronnictwo powinno kiedy niekiedy, choćby miało odnieść porażkę, dawać takie przykłady nietylko krajowi własnemu, ale i narodom sąsiednim.
— Pan nie należy do tych, którzy odesłali swoich ludzi? — zapytał Petit-Pierre.
— Owiszem; ale należę do tych, którzy złożyli przysięgę, że umrą za jej królewską wysokość. Zresztą — ciągnął dalej młodzieniec — może ruch już się rozpoczął, a my będziemy mieli tę tylko zasługę, że się do niego przyłączymy.
— Jakto? — zapytali jednocześnie Petit-Pierre, Bonneville i margrabia.
— Strzelano dzisiaj na jarmarku w Montaigu.
— A w tej chwili strzelają w stronie brodu Boulogne — odezwał się głos nieznany od strony drzwi, w których ukazał się teraz nowy przybysz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.