<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Ten, którego wprowadziliśmy przed chwilą, a który właściwie wprowadził się sam do salonu margrabiego Souday’a, był komisarzem głównym przyszłej armii wandejskiej; zmienił on nazwisko swoje, bardzo znane w adwokaturze w Nantes, na pseudonim Paskal. Jeździł kilkakrotnie zagranicę na narady z księżną panią i znał ją doskonale. Przed dwoma miesiącami zaledwie odbył ostatnią taką podróż, a zawiózłszy wieści z Francyi jej królewskiej wysokości, otrzymał wzamian jej rozkazy.
On to powrócił powiedzieć Wandei, żeby była w pogotowiu.
— A! — rzekł margrabia Souday, poruszając wargami w sposób, zapowiadający, że nie żywił dla adwokatów niewzruszonego uwielbienia — pan komisarz główny, Paskal...
— Który nam przynosi nowiny, jak się zdaje — odezwał się Petit-Pierre w widocznym zamiarze zwrócenia na siebie całej uwagi nowego przybysza.
Istotnie, na dźwięk głosu, który wymówił te wyrazy, komisarz cywilny drgnął i zwrócił się w stronę Petit-Pierre’a, ten zaś oczyma i ustami dał mu znak niedostrzegalny, ale wystarczający widocznie.
— Nowiny, tak — powtórzył.
— Dobre czy złe? — zapytał Ludwik Renaud.
— Różne... Ale zacznijmy od dobrej.
— Słuchamy!
— Jej królewska wysokość przejechała szczęśliwie przez Południe i przybyła zdrowia i cała do Wandei.
— Czy pan tego pewien? — spytali jednocześnie margrabia Souday i Ludwik Renaud.
— Taki pewien, jak tego, że was widzę wszystkich pięciu w tym salonie i w dobrem zdrowiu — odpowiedział Paskal. — A teraz przejdźmy do innych nowin.
— Czy ma, pan jakie wieści z Montaigu? — spytał Ludwik Renaud.
— Było tam dzisiaj starcie — odparł Paskal — gwardya narodowa dała kilka strzałów, kilku chłopów jest zabitych, albo ranionych.
— Ale z jakiego powodu? — zapytał Petit-Pierre.
— Z powodu bójki na jarmarku, która zamieniła się na bunt.
— Kto dowodzi w Montaigu? — zapytał znów Petit-Pierre.
— Zwyczajny kapitan — odpowiedział Paskal — ale dzisiaj, wobec jarmarku, udali się tam: podptefekt i generał, dowodzący dywizyą.
— A zna pan nazwisko tego generała?
— Dermoncourt.
— Co to jest, ten generał Dermoncourt?
— Pod jakim względem pragnie pan go poznać? Czy chce pan wiedzieć, co to za człowiek, jakie są jego zapatrywania, czy też jaki ma charakter?
— Pod wszystkimi trzema względami.
— Jest to człowiek lat około sześćdziesięciu dwóch, z tej rasy żelaznej, która uczestniczyła we wszystkich wojnach Rewolucyi i Cesarstwa; będzie dzień i noc na koniu i nie da nam chwili spokoju.
— To dobrze — odparł, śmiejąc się Ludwik Renaud — postaramy się go zmęczyć, a ponieważ mamy, przeciętnie tylko połowę jego wieku, przeto będziemy bardzo nieszczęśliwi, albo bardzo niezręczni, jeśli nam się to nie uda.
— Jego zapatrywania? — zapytał Petit-Pierre.
— W głębi — odparł Paskal — zdaje mi się, że jest republikaninem.
— Pomimo dwunastu lat służby cesarskiej? Układny człowiek!
— Bywają jeszcze i tacy.
— A jako charakter?
— O! to prawość i lojalność uosobiona; i gdyby kiedykolwiek księżna pani miała nieszczęście wpaść w ręce generała Dermoncourt’a, mogłaby się przekonać o jego uprzejmości.
— A więc — rzekł Petit-Pierre — to jest nieprzyjaciel, jakiego księżna wybrałaby sama, waleczny, uczciwy i lojalny. Panie, mamy szczęście... Ale pan mówił o strzałach nad Boulogne.
— Przypuszczam przynajmniej, że te, które słyszałem na drodze, stamtąd idą.
— Może — odezwał się margrabia — byłoby dobrze, żeby Berta poszła na wywiady i posłuchała; powiedziałaby nam, co się dzieje.
Berta wstała.
— Jakto! — zawołał Petit-Pierre — pani?
— Dlaczego nie? — spytał margrabia.
— Dlatego, że zdaje mi się, iż to sprawa mężczyzny, a nie kobiety.
— Mój młody przyjacielu — rzekł stary szlachcic — w takiej sprawie ufam tylko sobie; po sobie Janowi Oullier’owi, a po Janie Oullier’ze Bercie albo Maryi. Pragnę mieć zaszczyt dotrzymywać panom towarzystwa; ten bałwan, Jan Oullier, lata Bóg wie gdzie; niechże pan pozwoli, żeby go zastąpiła Berta.
Berta podeszła tedy ku drzwiom, ale we drzwiach spotkała siostrę, która zamieniła z nią kilka słów.
— Słyszałaś strzały, mała? — spytał margrabia, ujrzawszy Maryę.
— Słyszałam, ojcze — odparła — biją się.
— A to gdzie?
— Nad kaskadą Baugé.
— Jesteś pewna?
— Tak; tylko strzały idą z trzęsawiska.
— Widzicie, panowie — rzekł margrabia — to wiadomość dokładna. Kto strzeże drzwi w twojej nieobecności?
— Rozyna Tinguy?
— Słuchajcie... — odezwał się Petit-Pierre.
Ktoś stukał do drzwi bardzo gwałtownie.
— Do dyabła! — zaklął margrabia — to nikt z naszych.
Wszyscy wytężyli słuch bardziej jeszcze.
— Otwórzcie! — krzyczał głos z zewnątrz — otwórzcie! Niema chwili czasu do stracenia.
— To jego głos! — rzekła żywo Marya.
— Jego głos! — powtórzył margrabia — głos czyj?
— Tak, głos młodego barona Michel — odparła Berta, która, poznała go, podobnie jak siostra.
— A czego ten dureń chce tutaj? — rzekł margrabia, postępując krok ku drzwiom, jak gdyby chciał zapobiedz jego wejściu.
— Pozwól mu wejść, margrabio, pozwól mu wejść! — zawołał Bonneville. — Nie mamy potrzeby go się obawiać, odpowiadam za niego.
Zaledwie powiedział te słowa, rozległ się odgłos szybkich kroków i ukazał się młody baron, blady, zadyszany, okryty biotem, potem oblany, i zdołał jeszcze tylko powiedzieć:
— Niema chwili czasu do stracenia! Uciekajcie! Idą!
I padł na kolano, jedną ręką opierając się o ziemię; brakło mu tchu, siły jego były wyczerpane. Jak był przyrzekł Janowi Oullier’owi, przebył przeszło pół mili w sześć minut.
W salonie powstał popłoch i zamęt.
— Do broni! — krzyknął margrabia.
I, chwytając za fuzyę, wskazał palcem kąt salonu, gdzie stały trzy czy cztery karabiny i strzelby myśliwskie. Hrabia Bonneville i Paskal jednocześnie rzucili się ku Petit-Pierre’owi i stanęli przed nim, gotowi go bronić.
Marya pośpieszyła do młodego barona, by go podnieść i dać mu pomoc, gdyby okazała się potrzeba. Berta pobiegła do okna, które wychodziło na las i otworzyła je. Wówczas dobiegł odgłos strzałów bliższych, ale jednak jeszcze z pewnej odległości dobiegających.
— Są na Koziej Dróżce — rzekła Berta.
— Co też ty mówisz! rzekł margrabia — niepodobna, żeby się odważyli iść taką drogą.
— A jednak są tam, ojcze — zapewniała Berta.
— Tak, tak — szepnął Michał — widziałem ich; mieli pochodnie; prowadziła ich jakaś kobieta, idąc naprzód; generał szedł tuż za nią.
— Ach! przeklęty Janie! — zawołał margrabia — dlaczego cię tutaj niema?
— On się bije, panie margrabio — odparł młody baron — przysłał mnie, bo nie mógł przyjść sam.
— On? — spytał margrabia.
— Ale ja już szedłem z własnej woli. Od wczoraj wiem, że mają napaść na zamek; ale byłem więźniem, uciekłem oknem z drugiego piętra...
— Boże wielki! — rzekła Marya, blednąc.
— Brawo! — zawołała — Berta.
— Panowie — odezwał się z całym spokojem Petit-Pierre — sądzę, że należałoby powziąć jakieś postanowienie. Walczymy?... W takim razie trzeba się uzbroić, zamknąć drzwi zamkowe i zająć stanowiska. Uciekamy? Jeśli tak, to zdaje mi się, że mamy jeszcze mniej czasu do stracenia.
— Brońmy się! — rzekł margrabia.
— Uciekajmy! — rzekł Bormeville. — Gdy Petit-Pierre będzie bezpieczny, będziemy się bronili.
— Ale co też mówisz, hrabio! — zawołał Petit-Pierre.
— Mówię, że nic nie jest gotowe, i że nie możemy się bić... Nieprawda, panowie?
— Bić się można zawsze — odezwał się młody i obojętny głos nowego przybysza, zwracając się w połowie do zgromadzonych w salonie, a w połowie do dwóch innych młodzieńców, którzy dążyli za nim, a których niewątpliwie spotkał we drzwiach.
— A! Kacper! Kacper! — zawołał Bonneville.
I, rzucając się ku niemu, szepnął mu kilka słów do ucha. — Panowie — rzekł Kacper — hrabia Bonneville ma zupełną słuszność: do odwrotu!
Poczem, zwracając się do margrabiego, dodał:
— Margrabio, czy są w zamku pańskim jakieś drzwi, jakie ukryte wyjście? Nie mamy czasu do stracenia, ostatnie strzały, jakie słyszeliśmy, stojąc tu, pode drzwiami, Achilles, Lwie-Serce i ja, dobiegały z odległości jakich pięciuset kroków.
— Panowie — odezwał się margrabia Souday — jesteście u mnie, ja zatem powinienem wziąć na siebie odpowiedzialność za wszystko. Cicho! proszę mnie wysłuchać i nie odmawiać mi posłuszeństwa dzisiaj: ja z kolei będę posłuszny jutro.
Zaległa głęboka cisza.
— Maryo — rzekł margrabia — każ zamknąć drzwi zamkowe, ale niech ich nie zabarykadują, żeby można je otworzyć za pierwszem uderzeniem. Berto, do podziemi bez straty chwili czasu! Ja i moje dwie córki przyjmiemy generała i będziemy mu robili honory domu, a jutro przyłączymy się do was, gdziekolwiek będziecie; tylko dajcie nam znać.
Marya wybiegła z pokoju, by wykonać rozkaz ojca, gdy Berta, dając znak Petit-Pierretowi, by szedł za nią, wyszła drzwiami przeciwległemi, minęła dziedziniec, weszła do kaplicy, wzięła dwie świece woskowe z ołtarza, zapaliła je o lampę, podała Bonneville’owi i Paskal’owi, poczem nacisnęła sprężynę, przód ołtarza odskoczył i ukazały się schody, prowadzące do sklepień, które służyły niegdyś za grobowiec panom Souday’u.
— Nie można tu się zabłąkać — rzekła Berta — znajdziecie panowie drzwi na końcu, a klucz jest od wewnątrz. Te drzwi prowadzą na pola.
Petit-Pierre wziął Bertę za rękę, uścisnął ją silnie i pobiegł do podziemi za Bonneville’m i Paskal’em, którzy oświetlali drogę. Ludwik Renaud, Achilles, Lwie-Serce i Kacper podążyli za nim.
Berta zamknęła drzwi za nimi.
Zauważyła, że baron Michel nie był pomiędzy zbiegami.
Margrabia Souday śledził wzrokiem zbiegów, dopóki nie znikli w kaplicy, poczem wydał wielki okrzyk ulgi i powrócił do przedsionka.
Ale, zamiast przejść z przedsionka do salonu, przeszedł z przedsionka do kuchni.
Wbrew wszelkim swoim zwyczajom i ku wielkiemu zdumieniu kucharki, zbliżył się do komina, podniósł starannie pokrywę każdego rondla, zapewnił się, że żadna potrawka nie jest przypalona, kazał cofnąć rożny, żeby zbyt silny ogień nie osmalił pieczeni, powrócił do przedsionka, z przedsionka, udał się do jadalni, obejrzał butelki, kazał podwoić ich liczbę, spojrzał czy stół jest nakryty jak należy, i, zadowolony z tego przeglądu, powrócił do salonu.
Tu zastał obie córki; pilnowanie bramy zamkowej powierzone zostało Rozynie, której cała misya polegała zresztą na pociągnięciu sznurka za pierwszem uderzeniem młotka.
Obie siedziały przy kominku; Marya była niespokojna, Berta rozmarzona. Obie myślały o Michale.
Marya przypuszczała, że młody baron podążył za hrabią Bonneville’m i Petit-Pierre’m i cała pochłonięta była myślami o zmęczeniu, jakie znieść będzie musiał, o niebezpieczeństwach, na jakie się narazi.
Berta zaś, upojona była tą przejmującą radością, jaka następuje po objawieniu miłości istoty, którą się kocha; zdawało jej się, że w spojrzeniach młodego barona zdobyła pewność, iż to dla niej biedny chłopiec, taki bojaźliwy i wahający się, pokonał słabość swoją i zniósł tyle trudów; mierzyła wielkość tej miłości, jakiej się domyślała, miarą niesłychanego przewrotu, który się dokonał w charakterze młodzieńca; wznosiła tysiące zamków na lodzie i wyrzucała sobie gorzko, że nie zmusiła go do powrotu do zamku, gdy spostrzegła, że nie poszedł za tymi, których jego poświęcenie ocaliło.
I uśmiechnęła się; albowiem nagle przyszło jej na myśl, że pozostał w zamku, że się ukrył w jakimś zakątku, by na nią patrzeć ukradkiem, i że, gdy wyjdzie na dziedziniec lub do parku, ujrzy go nagle przed sobą i usłyszy go mówiącego: „Widzi pani, do czego jestem zdolny, żeby otrzymać jedno spojrzenie pani!“
Zaledwie margrabia usiadł w fotelu, nie mając jeszcze czasu zauważyć zamyślenia córek, które mógł zresztą przypisać innej zupełnie przyczynie, gdy rozległo się uderzenie młotka, głośne, silne, jak przystało na gościa, jakiego oznajmiało.
Margrabia Souday drgnął, wstał, wyprostował się, wziął w rękę przygotowaną pochodnię i wyszedł na taras.
Berta i Marya podążyły za nim — Marya zadumana, Berta niespokojna, obie spoglądające w najgłębszy cień dziedzińca, w nadziei, że może ujrzą tego, o którym nie przestawiały myśleć.