<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Stosowni©edo poleceń margrabiego, Rozyna otworzyła bramę żołnierzom, za pierwszem uderzeniem młotka. Skoro brama się otwarła, żołnierze wtargnęli na dziedziniec i z wielkim pośpiechem zaczęli otaczać dom.
W chwili, gdy stary generał schodził z konia, spostrzegł margrabiego z pochodnią w ręku, a obok niego, nawpół w świetle, napoły w cieniu, dwie młode dziewczyny. A Wszyscy zbliżali się ku niemu spiesznie i uprzejmie, co go zadziwiło.
— Dalibóg, generale — zawołał margrabia, schodząc na ostatni, stopień — byłem już w rozpaczy, że pana nie powitam u siebie... dzisiaj wieczorem przynajmniej.
— Pan był w rozpaczy, panie margrabio? — spytał generał, zdumiony tą przemową.
— Byłem w rozpaczy, powtarzam. O której godzinie opuścił pan Montaigu? około siódmej?
— O punkt siódmej.
— Właśnie! obliczyłem, że droga potrwa trochę więcej niż dwie godziny; oczekiwałem pana tedy około kwadransa po dziewiątej, pół do dziesiątej; ale teraz już przeszło dziesiąta! Mówiłem sobie przeto: „Mój Boże, czyżby zdarzył się jaki wypadek, który pozbawia mnie zaszczytu podejmowania takiego dzielnego i wybitnego oficera?“
— A więc pan mnie oczekiwał?
— Oczywiście! Założę się, że to przejście przez tę przeklętą rzekę stało się przyczyną opóźnienia. Co za szkaradny kraj, generale! strumyki, które za najmniejszym deszczem stają się potokami, niemożliwymi do przebycia; drogi... oni to nazywają drogami! ja nazywam to bagnami! Zresztą generał wie chyba sam najlepiej, bo przypuszczam, że nie bez trudności przeszedł pan przez tę przeklętą kaskadę Baugé, przez to istne morze błota, gdzie człowiek wpada po pas, jeśli nie wpada powyżej głowy! Ale niech pan przyzna, że to wszystko nie jest niczem w porównaniu z Kozią Dróżką, na którą za młodych lat, ja, zapalony myśliwy, nie śmiałem się puszczać bez trwogi... Doprawdy, generale, gdy pomyślę, co zaszczyt, jaki mi pan czyni, kosztował pana trudu i zmęczenia, nie wiem, jak panu okazać moją wdzięczność.
Generał widział, że na razie ma do czynienia z człowiekiem sprytniejszym od siebie. Postanowił utrzymać się w tonie, w jaki margrabia uderzył.
— Proszę mi wierzyć, panie margrabio — odparł — że żałuję niezmiernie, iż kazałem na siebie tak długo czekać, i że opóźnienie nie wynikło z mojej winy. W każdym razie postaram się skorzystać z nauczki, jaką mi pan łaskawie daje i na przyszły raz, pomimo brodów, kaskad, i dróżek, przybędę według najsurowszych przepisów etykiety.
W tej chwili zbliżył się do generała oficer po rozkazy dotyczące rewizyi, jaką należało przeprowadzić w zamku.
— To zbyteczne, kochany kapitanie — rzekł generał. — Czyż nie słyszysz, że nasz gospodarz oznajmia nam, iż przybywamy za późno? Znaczy to, że niepotrzebnie będziemy się trudzili, bo znajdziemy wszystko w porządku w zamku.
— Cóż znowu! cóż znowu! — zawołał margrabia w porządku, czy nie w porządku, mój zamek jest do pańskiego rozporządzenia, generale; niechże więc pan nim rozporządza, jak gdyby był pańską własnością.
— Wobec takiej wielkiej uprzejmości, niepodobna istotnie odmówić — odparł generał, składając ukłon.
— Ach! panny, panny, jakież jesteście roztargnione! — rzekł margrabia Souday do córek — nie zwracacie mi uwagi, że trzymam tych panów przede drzwiami i to śród takiej niepogody! ludzi, którzy przeszli przez rzekę! Proszę, niechże generał wejdzie, wejdźcie, panowie! kazałem rozpalić dobry ogień w salonie, ogień, przy którym będziecie mogli osuszyć ubranie, niemożliwe chyba do noszenia w stanie, w jakim się znajduje po wyjściu z wód Boulogne.
— W jaki sposób odwdzięczę się panu za tę subtelność postępowania? — spytał generał, zagryzając wąsy i z lekka usta.
— O! taki człowiek, jak pan, generale, już mi to wynagrodzi! — odparł margrabia, idąc naprzód i oświetlając drogę oficerom. — A teraz, niech mi pan pozwoli — dodał, gdy weszli do salonu — że dopełnię formalności, od której byłbym powinien może zacząć, przedstawiając panu moje dwie córki, panny Bertę i Maryę de Souday.
— Na honor, margrabio — rzekł z galanteryą generał — widok takich ślicznych twarzyczek wart był narażenia się na katar w wodzie Boulogne, na unurzanie się w błocie trzęsawiska Baugé i na złamanie karku na Koziej Dróżce! — A więc, moje panny — rzekł margrabia — zużytkujcie te piękne oczy i idźcie się upewnić, że obiad, naczekawszy się na tych panów, nie każe teraz z kolei czekać na siebie.
— Doprawdy, margrabio — rzekł Dermoncourt, zwracając się do swoich oficerów — wprawiasz nas w niemały kłopot swoją dobrocią i uprzejmością, a nasza wdzięczność...
— Już się pan z niej uiścił rozrywką, jaką nam odwiedziny pańskie ze sobą przynoszą. Zrozumiesz łatwo, generale, że dla mnie, przyzwyczajonego do dwóch ładnych twarzyczek, które obdarzyłeś takimi miłymi komplimentami, dla mnie, będącego nadto ojcem ich właścicielek, pobyt w ubogim zameczku bywa niekiedy bardzo jednostajny, bardzo nudny. Niechże więc generał pomyśli, jaka była moja radość, gdy niedawno pewien chochlik przyszedł szepnąć mi do ucha: „Generał Dermoncourt wyruszył o godzinie siódmej wieczorem z Montaigu, by, wraz ze swoim sztabem głównym, złożyć panu wizytę w Souday!“
— A więc to jakiś chochlik uprzedził pana?
— Naturalnie! czyż ich niema w każdym zamku, w każdej chacie tego kraju? To też perspektywa spędzenia z panem miłego wieczoru sprawiła, że od dawna już nie byłem taki czynny; napędzałem do pośpiechu całą służbę, spustoszyłem kurnik, wprawiłem w ruch panny de Souday, wreszcie, niech mnie Pan Bóg za to skarze! sam przyłożyłem ręki do pasztetu i, zdołaliśmy, jako tako, przyrządzić obiad, który czeka na panów, i drugi, który podany będzie pańskim żołnierzom; nie zapomniałem o nich, jako dawny żołnierz.
— Pan służył w wojsku, panie margrabio? — spytał Dermoncourt.
— Może nie w tych samych, co pan szeregach; to też zamiast powiedzieć, że służyłem, powiem poprostu, że się biłem.
— W tym kraju?
— Właśnie! Pod wodzą Charette’a.
— Ach, tak!
— Byłem jego adiutantem.
— W takim razie nie spotykamy się po raz pierwszy, margrabio.
— Doprawdy?
— Oczywiście! uczestniczyłem w dwóch kampaniach, w 1795 i 1796 w Wandei.
— Brawo! jak mnie to cieszy! — zawołał margrabia.
— Będziemy przy wetach rozmawiali o waleczności naszych lat młodych. Ach! generale — dodał stary szlachcic z lekką melancholią — zarówno w jednym obozie jak i w drugim, coraz rzadszymi są ci, którzy mogą rozprawiać o tych kampaniach!... Ale oto panny przybywają oznajmić nam, że obiad nas wzywa. Generale, czy zechcesz podać ramię jednej z nich? Kapitan poda ramię drugiej.
Poczem, zwracając się do innych oficerów:
— Panowie — rzekł — zechciejcie, proszę, przejść za generałem do jadalni.
Generał zasiadł do stołu między Maryą a Bertą, margrabia między dworna oficerami.
Przez kilka chwil słyszano, tylko szczęk talerzy i szkła; wszyscy milczeli. Oficerowie, idąc za przykładem generała, skwapliwie przyjęli to niespodziewane zakończenie podjętej wyprawy. Margrabia, który zwykle jadał obiad o godzinie piątej, wynagradzał sowicie żołądkowi swojemu to sześciogodzinne niemal opóźnienie. Marya i Berta, pogrążone w zadumie, rade były, że w odrazie, jaką je przejmowały kokardy trójkolorowe, miały wymówkę i mogły milczeć.
Generał widocznie zastanawiał się nad sposobem odwetu.
Zrozumiał doskonale, że pan de Souday był uprzedzony o jego przybyciu; przywykły do tej wojny, znał dobrze łatwość i szybkość, z jakiemi przesyłano wieści z jednej wioski do drugiej. Zdziwiony zrazu uprzejmością przyjęcia, jakie mu zgotował margrabia Souday, stopniowo odzyskiwał zimną krew i, zwracając na wszystko baczną, szczegółową uwagę, odnajdywał we wszystkiem, co widział, zarówno w uprzejmości gospodarza domu, jak i w obfitości obiadu, takiego wspaniałego, że nie mógł być przyrządzony dla wrogów, coś, co potwierdzało jego podejrzenia; ale, cierpliwy, jak powinien być każdy dobry myśliwy, polujący na ludzi i na zwierzynę, pewny, że w ciemności — jeśli dostojna zdobycz, za którą się uganiał, ratowała się ucieczką, jak wszystko wskazywało — wszelkie ściganie byłoby zbyteczne, postanowił zaczekać z rozpoczęciem poważnych poszukiwań, na razie baczyć pilnie na wszelkie wskazówki, jakie mógłby znaleźć w tem, co się działo dokoła niego.
On też pierwszy przerwał milczenie.
— Panie margrabio — rzekł, wznosząc kieliszek wybór toastu byłby równie trudny dla pana, jak dla mnie; ale jest toast jeden, który nie wprawi w kłopot nikogo i powinien mieć pierwszeństwo nad wszystkimi innymi. Proszę mi pozwolić wznieść zdrowie panien de Souday i podziękować im, że zechciały łaskawie przyłączyć się do uprzejmego przyjęcia, jakiem nas pan margrabia zaszczyca.
— Moja siostra i ja dziękujemy panu, panie generale — odparła Berta — i jesteśmy szczęśliwe, że mogłyśmy się panom przysłużyć, stosując się do woli naszego ojca.
— To znaczy — odparł generał z uśmiechem — że panie są na nas łaskawe tylko na mocy rozkazu, i że powinniśmy być za to wdzięczni panu margrabiemu... Doskonale! lubię tę szczerość iście wojskową, która zniewoli mnie do przejścia z obozu wielbicieli pań do obozu ich przyjaciół, gdybym mógł przypuścić, że zostałbym do obozu tego wpuszczony z kokardą, jaką noszę.
— Pochwały, jakie pan oddaje mojej szczerości — odrzekła Berta — i ta szczerość właśnie sprawia, że ośmielę się wyznać panu, iż barwy pańskie nie są barwami, które pragnę widzieć u moich przyjaciół; ale, jeśli pan istotnie radby posiąść ten tytuł, przyznam go panu generałowi chętnie, w nadziei, że nadejdzie dzień, w którym pan będzie mógł nosić moje barwy.
— Generale — odezwał się z kolei margrabia, drapiąc się w ucho — uwaga pańska, uczyniona przed chwilą, była zupełnie słuszna: jak, nie rozdrażniając ani pana, ani siebie, odpowiem na uprzejmy toast, na cześć córek moich przez pana wzniesiony? Czy pan ma żonę?
Generałowi zależało na tem, by wprawić margrabiego w zakłopotanie.
— Nie — odparł.
— Siostrę?
— Nie.
— Może matkę?...
— Tak — odrzekł generał, który, niby w zasadzce, tu czekał margrabiego — mam Francyę, naszą matkę wspólną.
— A więc, brawo! piję za pomyślność Francyi! i niechaj trwają dla niej te osiem wieków chwały i wielkości, jakie zawdzięcza swoim królom!
— I, pozwoli mi pan dodać — rzekł generał — to pół wieku wolności, jaką zawdzięcza swoim dzieciom.
— Jest to nietylko dodatek — odparł margrabia — ale także pewna odmiana.
Poczem, po chwili milczenia, dodał:
— Na honor, przyjmuję toast: biała czy trójkolorowa, Francya jest zawsze Francyą!
Wszyscy biesiadnicy wznieśli kieliszki i wychylili je jednym tchem.
Rozmowa, skierowana na te pochyłe tory i zakrapiana obficie, przybrała stopniowo ton taki swobodny, że, zrozumiawszy pod koniec obiadu, iż nie będą mogły w niej uczestniczyć do wetów na takich manowcach — Berta i Marya wstały od stołu i przeszły po cichu do salonu.
Siadły obie, milcząc, nieopodal kominka i pogrążyły się w zadumie. Po dłuższej chwili Rozyna ukazała się we drzwiach i, wsuwając głowę, rzekła, nie zwracając się specyalnie ani do Maryi, ani do Berty:
— Panienko, proszę, może panienka przyjdzie, dobrze?
Dziewczęta ocknęły się z zamyślenia, westchnęły obie, a Berta zwróciła się do Maryi:
— Idź ty, kochanie.
Marya, przywykła do posłuszeństwa, wstała i podeszła do drzwi.
— Czego chcesz, Rozyno? — spytała.
Rozyna nie odpowiedziała; i, jak gdyby obawiała się, żeby jej nie słyszano w jadalni, gdzie margrabia opowiadał przebieg ostatniego dnia Charette’a, pociągnęła Maryę za rękę i zaprowadziła ją pod schody, znajdujące się na przeciwległym krańcu przedsionka.
— Panienko — rzekła — on jest głodny.
— On jest głodny? — powtórzyła Marya.
— Tak; powiedział mi to przed chwilą.
— Ale o kim mówisz? kto jest głodny?
— On, biedny chłopiec!
— Kto on?
— Ależ pan Michał!
— Jakto! Pan Michał jest tutaj?
— Czy panienka nie wiedziała?
— Ależ nie.
— Przed dwiema godzinami, po powrocie panny Berty do salonu, na krótko przed przybyciem żołnierzy, wszedł do kuchni.
— Więc nie poszedł z Petit-Pierre’m.
— Nie.
— I mówisz, że wszedł do kuchni?
— Tak; a taki był zmęczony, że aż litość brała. Panie Michale, mówię mu tedy, dlaczego to pan nie idzie do salonu?“ — „Dlatego, kochana Rozyno, odpowiedział tym swoim słodkim głosem, że nikt mnie nie zaprosił, żebym w isalonie pozostał“. Więc chciał iść przenocować do Machecoul’u; bo do Logerie nie chce wrócić za nic w świecie! zdaje się, że matka chce go zawieźć do Paryża. Nie chciałam mu pozwolić latać tak po nocy.
— Dobrze zrobiłaś, Rozyno. A gdzie jest.
— Umieściłam go w pokoju na wieży; ale, ponieważ żołnierze zajęli parter, więc można tam już wejść tylko przez korytarz, który jest na końcu poddasza i przychodzę do pani po klucz.
Marya w pierwszym porywie — i był to poryw dobry — chciała uprzedzić siostrę; ale po tym pierwszym porywie niebawem nastąpił drugi, a ten, trzeba przyznać, mniej był szlachetny: chciała widzieć się z Michałem sama i pierwsza.
— Dam ci klucz — rzekła do Rozyny.
— Panienko — odparła Rozyna — niech panienka idzie ze mną, błagam. Tylu jest mężczyzn w zamku, że nie śmiem iść sama i umarłabym ze strachu, zanim weszłabym na górę; ale panienkę, córkę pana margrabiego, to każdy uszanuje.
— A jedzenie?
— Jest.
— Gdzie?
— W tym koszyku
— A więc pójdź!
I Marya wbiegła na schody z lekkością tych kozic, które ścigała śród skał lasu Machecoul’u.