<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz po przyjeździe hrabiego Bonneville’a i jego towarzysza do zamku Souday, margrabia powrócił z wyprawy a raczej z narady.
Czcigodny szlachcic był w najgorszym humorze. Zgromił córki za to, że nie wyszły na jego powitanie przynajmniej przede drzwi, klął Jana Oullier’a, który ośmielił się pójść na jarmark do Montaigu bez jego pozwolenia, i skrzyczał kucharkę, która, w braku Oullier’a przyszła potrzymać strzemię, a która, zamiast wziąć prawe, ciągnęła ze wszystkich sił lewe, co zmusiło margrabiego do zejścia z konia od strony przeciwległej tarasowi.
Wchodząc do salonu, pan de Souday w dalszym ciągu ujawniał swój gniew wyrażeniami tak energicznemi, że Berta i Marya, jakkolwiek przyzwyczajone do niezbyt delikatnej mowy, na jaką pozwalał sobie często stary emigrant, nie wiedziały, jak się zachować.
Napróżno próbowały najsłodszych pieszczot, by spędzić chmurę z czoła ojca; nic nie pomagało, a margrabia, grzejąc nogi przy ogniu kominkowym, walił w buty palony batem, zrozpaczony, że te buty nie są panami takimi a takimi, których obrzucał różnemi wyzwiskami.
Słowem, margrabia był wściekły.
Stało się bowiem, że od pewnego czasu przyjemności polowania przestały go bawić; ziewał też już często, grając w wista, którym regularnie kończył wszystkie swoje wieczory — pobyt w Souday zaczynał go nudzić coraz silniej. Niejednokrotnie wracał myślą do dawnych walk wandejskich i nie wątpił ani chwili, że, w pełnem przygód życiu partyzanta odnajdzie te głębokie rozkosze, których samo wspomnienie opromieniało urokiem dni jego starości.
Z zapałem tedy przyjął zapowiedź powstania, ale spotkał się u swoich współwyznawców politycznych z oziębłością, z pragnieniem zwłoki, które doprowadzały go do rozpaczy. Jedni twierdzili, że duch ludności nie dojrzał jeszcze do wybuchu; inni, że nierozważnie było przedsiębrać cokolwiek, nie upewniwszy się poprzednio o nastroju dla armii; inni znów przytaczali, że zapał religijny i polityczny ochłódł bardzo śród chłopów, że trudno będzie poprowadzić ich do walki; i bohaterski margrabia, który nie mógł zrozumieć, że cała Francya nie jest gotowa, skoro muła kampania wydaje się jemu zupełnie przyjemną rozrywką, powiedział swoim przyjaciołom pstro wręcz, co myśli i powrócił do zamku, nie chcąc dalej słuchać ich wywodów.
Marya, wiedząc do jakiego stopnia jej ojciec szanował tradycyą gościnności, skorzystała z chwilowego uspokojenia się złego humoru czcigodnego szlachcica i zawiadomiła go ostrożnie o obecności hrabiego Bouneville’a w zamku, mając nadzieję, że w ten sposób ułagodzi gniew porywczego starca.
— Bonneville! Bonneville! Co to to jest Bonneville? — mruknął margrabia Souday. — Pewnie jaka kapuściana głowa, albo jaki adwokat; jeden z tych oficerów, co to się rodzą w epoletach, albo jeden z tych gadułów, którzy strzelali zawsze tylko językiem; fanfaron, który nam będzie dowodził, że trzeba czekać i pozwolić Ludwikowi Filipowi, by zdobył sobie popularność! jak gdyby, przypuszczając, że popularność jest potrzebna, nie stokroć prościej i łatwiej byłoby zdobywać ją dla naszego króla!
— Widzę, że pan margrabia jest za powstaniem niezwłocznym — odezwał się głosik łagodny i melodyjny obok margrabiego Souday’a.
Margrabia odwrócił się i ujrzał młodzieńca ubranego po chłopsku, który, oparty, jak on, o kominek, jak on, grzał nogi przy ognisku. Obcy młodzieniec wszedł po cichu drzwiami bocznemi, a margrabia, który zresztą był odwrócony do niego plecami w chwili, gdy on wchodził, mówiąc w uniesieniu, nie zwracał uwagi na znaki, jakimi córki ostrzegały go o obecności gościa.
Petit-Pierre — on to był bowiem — wyglądał na lat szesnaście, najwyżej osiemnaście; ale był bardzo szczupły i wątły na swój wiek; twarz miał bladą, a długie czarne loki, które ją okalały, potęgowały jeszcze jej białość; wielkie błękitne oczy promieniały inteligencyą i odwagą, usta, delikatnie zarysowane, i z lekka podniesione w kącikach, ożywiały się złośliwym uśmiechem; podbródek, silnie wystający, wskazywał niezwykłą siłę woli; wreszcie niewielki nosek orli dopełniał oblicza, którego wytworność stanowiła osobliwą sprzeczność ze strojem chłopskim.
— Pan Petit-Pierre — rzekła Berta, biorąc za rękę przybysza i przedstawiając go ojcu.
Margrabia złożył głęboki ukłon, na który młody wieśniak odpowiedział ukłonem, pełnym wdzięku.
Stary emigrant niebardzo był zaintrygowany strojem i nazwiskiem swego gościa: wielka wojna przyzwyczaiła go do tych przezwisk, któremi ludzie najwyżej urodzeni osłaniali swoje pochodzenie, do tych strojów, pod którymi usiłowali ukryć wrodzoną dystynkcyę; zdumiewała go tylko wielka młodość gościa.
Panny de Souday powiedziały mi, że miały szczęście wyświadczyć wczoraj wieczorem małą przysługę panu i przyjacielowi pańskiemu, hrabiemu Bonneville’owi; podwójnie tedy żałuję, że nie byłem w domu. Gdyby nie niemiła pańszczyzna, do jakiej zmusili mnie ci panowie, byłbym sam miał zaszczyt otworzenia panom podwojów mego biednego zamku. Spodziewam się jednak, że te dzierlatki zrozumiały, iż to ich obowiązek zastępować mnie godnie i że nie szczędzono niczego, w miarę naszej skromnej możności, by panom ten nudny pobyt uprzyjemnić.
— Gościnność pańska, panie margrabio, mogła tylko zyskać, mając takie miłe i pełne wdzięku wykonawczynie — odparł z galanteryą Petit-Pierre. — Sądzę, że mało kobiet na dworze posiada tyle wdzięku i taką wytworności, jak te młode panie, i zapewniam pana, że niema kobiet, które łączyłyby z temi zaletami szlachetność serca i uczuć, jakiej obie córki pana margrabiego złożyły dowody.
— Na dworze? — spytał margrabia Souday ze zdumieniem, patrząc badawczo na Petit-Pierre’a.
Petit-Pierre zarumienił się z uśmiechem, jak aktor, który się myli wobec przychylnych słuchaczów.
— Mówię tak na domysł, panie margrabio — odparł ze zmieszaniem za głębokiem, by nie było sztuczne — mówię na dworze, bo nazwisko córek pańskich tam wyznaczyło im miejsce, bo tam wreszcie radbym je widzieć.
Margrabia Souday zarumienił się również dlatego, że wywołał rumieniec na oblicze swego gościa; dotknął mimowoli incognita, w jakiem ten pragnął pozostać, a wytwornie grzeczny stary szlachcic wyrzucał sobie gorzko ten błąd.
Petit-Pierre zabrał znów głos z ożywieniem.
— Gdy te panie raczyły przedstawić mnie panu margrabiemu, mówiłem właśnie, że mam wrażenie, iż pan jest jednym z tych, którzy pragną powstania niezwłocznego.
— Do kroćset, naturalnie! panu mogę się do tego przyznać, bo, jak widzę, pan jest z naszych...
Petit-Pierre skinął głową potakująco.
— Tak, takie jest moje zdanie — ciągnął dalej margrabia — ale napróżno będę gadał i robił, nikt nie uwierzy staremu szlachcicowi, który osmalił swoją skórę w straszliwym ogniu, jaki płonął w kraju od 93 do 97; słuchać będę bandy gadułów, adwokatów bez spraw, fircyków, którzy się boją spać na wolnem powietrzu, niszczyć odzież w zaroślach; tchórzów, durniów... — dodał margrabia, depcąc z wściekłością głownie w kominku, które mściły się, rzucając na jego buty tysiące iskierek.
— Ojcze — rzekła łagodnie Marya, zauważywszy uśmiech przelotny Petit-Pierre’a — ojcze, uspokój się!
— Nie, ja się nie uspokoję — odparł porywczy starzec. — Wszystko było gotowe; Jan Oullier zapewniał mnie, że moja dywizya ryczy z zapału; a teraz odroczyli sprawę z 14-go maja na bezrok!
— Cierpliwości, panie margrabio — rzekł Petit-Pierre — wybije właściwa godzina.
— Cierpliwości! cierpliwości! łatwo tak panu, mówić — odparł margrabia, wzdychając. — jesteś pan młody, masz czas czekać; ale ja... kto wie, czy Bóg użyczy mi jeszcze tylu dni, żebym ujrzał powiewający ten stary, ukochany sztandar, pod którym wałczyłem z taką radością?
Skarga starca wzruszyła Petit-Pierre’a.
— Ależ czy pan margrabia nie słyszał, jak ja, że wstanie zostało odroczone jedynie z powodu niepewności co do przybycia księżny?
To słowa wzmogły jeszcze gniew starca.
— Daj-że mi pokój, młodzieńcze — wybuchnął. — Czy ja nie znam tego starego figla? czy, w ciągu pięciu lat partyzantki w Wandei nie przyrzekano nam ustawicznie tego miecza królewskiego, który miał zgromadzić dokoła siebie wszystkie pożądania? czy nie należałem do tych, którzy 2-go października czekali na. hrabiego d’Artois na wybrzeżu wyspy Dieu? Nie zobaczymy tej księżny w 1832-gim, jak nie widzieliśmy księcia w 1796! Nie przeszkodzi mi to oddać za nich życia, jak jest obowiązkiem szlachcica. Gałęzie muszą paść wraz ze starym pniem.
— Panie margrabio — rzekł Petit-Pierre, głosem niezwykle wzruszonym — przysięgam panu, że księżna de Berry, gdyby miała choćby tylko łupinę orzecha na swoje usługi, przepłynęłaby morze, by stanąć pod sztandarem, który Charette niósł ręką taką waleczną i taką szlachetną; przysięgam, że dzisiaj przybędzie, jeśli nie zwyciężyć, to przynajmniej umrzeć wraz z tymi, którzy powstaną, by bronić praw jej syna!
Tyle było energii w tych słowach, niezwykłych w ustach wieśniaka szesnastoletniego, że margrabia Souday spojrzał na swojego interlokutora z głębokiem zdumieniem.
— Kimże jesteś, młodzieńcze, a raczej dziecię — spytał, ulegając zaciekawieniu — kimże jesteś, że mówisz w ten sposób o postanowieniach jej królewskiej wysokości i ręczysz za jej czyny?
— Zdawało mi się, panie margrabio, że panna de Souday, przedstawiając mnie, raczyła panu powiedzieć moje nazwisko.
— Słuszna uwaga, panie Petit-Pierre — rzekł margrabia zmieszany. — Przepraszam stokrotnie! ale — dodał, zwracając się z coraz większą uwagą do swego interlokutora, przypuszczał teraz bowiem, że jest to syn jakiego wybitnego dygnitarza — czy nie byłoby niedyskretnie zapytać o pańskie zdanie w sprawie powstania? Jakkolwiek jesteś pan jeszcze bardzo młody, niemniej mówisz tak rozsądnie, że nie taję, iż radbym zdanie to usłyszeć.
— Wyjawię je tem chętniej panu margrabiemu, że jest prawie takie samo, jak zdanie pana.
— Istotnie?
— Według mego zdania zatem, stało się bardzo źle, panie margrabio, że nie mogliśmy wyruszyć z naszych kryjówek, jak było umówione, w nocy z 13-go na 14-ty maja.
— A co! nie mówiłem? A jakie są powody pańskie?
— Moje powody są następujące: żołnierze stoją załogą w miasteczkach, umieszczeni u mieszkańców, rozproszeni, oddaleni wzajemnie od siebie, bez kierunku, bez sztandaru; nie było nic łatwiejszego, jak zaskoczyć ich niespodzianie i rozbroić w pierwszej chwili.
— Słusznie, słusznie; tymczasem teraz...?
— Teraz... przed dwoma dniami wydany został rozkaz opuszczenia tych drobnych kwaterunków, zacieśnienia sieci wojskowej, która kraj pokrywa, gromadzenia się już nie kompaniami, ale batalionami, pułkami; dzisiaj będziemy już musieli stoczyć formalną bitwę, by osiągnąć wynik, jaki nam dać mogła jedna noc bezsenna.
— To jasne, jak słońce! — zawołał margrabia z zapałem — jestem poprostu w rozpaczy, że między trzydziestu sześcioma powodami, jakie przytoczyłem swoim przeciwnikom, o tej jednej nie pomyślałem! Ale, czy pan jest pewien, że taki rozkaz został istotnie wojsku wydany?
— Najzupełniej pewien — odparł Petit-Pierre, przybierając minę najskromniejszą, na jaką mógł się zdobyć.
Margrabia spojrzał w osłupieniu na swego gościa.
— To źle — rzekł — bardzo źle! A więc najlepiej będzie, jak mówisz, mój młody przyjacielu... pan pozwoli, że go tak nazwę... uzbroić się w cierpliwość i zaczekać, dopóki nowa Marya Teresa nie przybędzie zająć miejsca między swymi nowymi Węgrami i pić, w oczekiwaniu dnia tego, za zdrowie królewskiego potomka i sztandaru bez skazy. A W tym celu trzebaby, żeby te panny raczyły zająć się naszem śniadaniem, skoro Jana Oullier’a niema, skoro ktoś — dodał, rzucając córkom napół gniewne spojrzenie — pozwolił sobie wysłać go do Montaigu bez mojego rozkazu.
— Ten ktoś, to ja, panie margrabio — rzekł Petit-Pierre tonem uprzejmym, niepozbawionym jednak stanowczości. — I przepraszam pana, że pozwoliłem sobie rozporządzić w ten sposób jednym z pańskich ludzi; ale trzeba było koniecznie, i to jak najprędzej dowiedzieć się, jaki w rzeczywistości panuje nastrój śród chłopów, zgromadzonych na jarmarku w Montaigu.
W głosie słodkim i melodyjnym mówiącego dźwięczał ton takiej naturalnej pewności siebie, taka świadomość wyższości tego, który mówił, że margrabiego ogarniało coraz większe zdumienie; i, odbywając w myśli przegląd wszystkich dostojnych ludzi, jakich znał niegdyś, by odgadnąć, czyim ten młodzieniec mógł być potomkiem, zdołał tylko wybełkotać kilka słów przyzwolenia.
W tejże chwili wszedł do salonu hrabia Bonneville. W charakterze starego znajomego, Petit-Pierre, sam przedstawił przyjaciela gospodarzowi domu.
Otwarta, szczera, wesoła twarz hrabiego ujęła odrazu margrabiego, już zachwyconego młodziutkim jego towarzyszem; otrząsnął się ze złego humoru, przsiągł, że nie będzie już myślał o tchórzostwie przyszłych towarzyszów broni, jak nie myśli o zeszłorocznym śniegu, i przyrzekł sobie, że użyje całej swej zręczności, by zniewolić hrabiego Bonneville’a do zdradzenia incognita tego osobliwego Petit-Pierre’a.
Gdy się to działo, wróciła Marya i oznajmiła ojcu, że śniadanie podane.
Dwaj młodzieńcy, których margrabia pchał przed sobą, zatrzymali się w progu jadalni.
Widok stołu był, istotnie, wprost przerażający.
Na środku wznosił się, niby starożytna warownia, królująca nad całem miastem, majestatyczny pasztet z dzika i koźlęcia; szczupak piętnastofuntowy, kilka pulard w galarecie, istna wieża Babel kotletów, piramida z młodych królików z zielonym sosem oskrzydlały tę Warownię od północy, od południa, od zachodu i od wschodu; jako straże przednie zaś, kucharka pana de Souday’a ustawiła dokoła gęsty sznur potraw najrozmaitszych: przekąski, przystawki, przyprawy, jarzyny, sałaty, owoce i marmolady; a to wszystko stłoczone, spiętrzonę, nagromadzone w zamęcie niezbyt malowniczym, ale niemniej pełnym uroku dla apetytów, zaostrzonych orzeźwiającem powietrzem lasów kraju Mauge.
— Na Boga! — zawołał Petit-Pierre, cofając się, jak wspomnieliśmy, na widok tych wszystkich wiktuałów. Za dużo ceremonii dla ubogich wieśniaków, panie de Souday.
— O! to już nie moja sprawa, mój młody przyjacielu, i, nie trzeba mieć do mnie za to urazy, ani mi za to dziękować, to sprawa tych panien. Ale nie potrzebuję chyba dodawać, nieprawda? że szczęśliwy będę, jeśli panowie raczą nie pogardzić strawą ubogiego szlachcica wiejskiego!
I margrabia popchnął z lekka naprzód Petit-Pierre’a, chcąc, by usiadł przy tym stole, do którego wahał się zbliżyć.
Petit-Pierre uległ, ale czyniąc zastrzeżenia:
— Nie śmiałbym przysięgać, że odpowiem godnie pańskim oczekiwaniom, panie margrabio — odparł młodzieniec. — wyznaję bowiem z całą pokorą, że marny ze mnie żarłok.
— Rozumiem — rzekł margrabia — pan przywykł do potraw delikatniejszych. Co do mnie, jestem prawdziwym chłopem i nad wszystkie łakocie wytwornych stołów przenoszę potrawy, posiadające sok pożywny, który należycie zasila żołądek.
— Słyszałem niejedną wielką rozprawę na ten temat między królem Ludwikiem XVIII a margrabią d Avaray.
Hrabia Bonneville trącił łokciem Petit-Pierre’a.
— Pan znał króla Ludwika XVIII i margrabiego d’Avaray‘a? — spytał stary szlachcic z niewypowiedzianem zdumieniem i, spoglądając na Petit-Pierre’a tak, jak gdyby chciał się upewnić, czy ten nie drwi z niego.
— Za młodu, nawet bardzo dobrze — odparł Petit-Pierre z prostotą.
— A może pan piastował urząd dworski? — spytał, śmiejąc się, margrabia.
— Byłem paziem — odparł Petit-Pierre.
— Ach, tak! w takim razie nic dziwnego... Do licha! ale też pan rzeczywiście dużo widział, jak na swój wiek.
— Tak — odparł Petit-Pierre z westchnieniem — nawet za dużo.
Obie młode dziewczyny rzuciły spojrzenie głębokiej sympatyi na młodzieńca.
Istotnie, na tej twarzy, która wydawała się taka młoda na pierwszy rzut oka, dostrzedz można było, po bliższem przyjrzeniu się, ślady nieszczęść, jakie na niej wyryły lata.
Margrabia kilkakrotnie usiłował podjąć nanowo rozmowę, ale Petit-Pierre, pogrążony w zadumie, powiedział widocznie wszystko, co miał do powiedzenia, i, bądź, że nie słyszał różnorodnych teoryi, wygłaszanych przez margrabiego na temat mięsa czarnego i mięsa białego, o różnicy soków, jakie zawiera zwierzyna leśna i domowa, bądź, że nie uważał za stosowne przytakiwać im lub nie zaprzeczać, dość, że zachowywał uparte milczenie.
Pomimo tego, gdy powstano od stołu, margrabia Souday, który, pod wpływem zaspokojonego apetytu stał się bardzo serdeczny, był zachwycony swoim młodym przyjacielem.
Towarzystwo powróciło do salonu; ale Petit-Pierre, zamiast się przyłączyć do młodych dziewcząt, do hrabiego Bonneville’a i margrabiego Souday’a dokoła kominka — stroskany, czy też zadumany, jak czytelnik woli, poszedł prosto do okna i oparł czoło o szybę.
Po chwili właśnie, gdy margrabia Souday prawił hrabiemu Bonneville’owi komplimenty na rachunek jego młodego przyjaciela, hrabia drgnął na dźwięk swego nazwiska, wypowiedzianego głosem ostrym, a tonem rozkazującym.
To Petit-Pierre go wzywał.
Hrabia odwrócił się żywo i pobiegł raczej, niż poszedł do młodego chłopa. Ten zaś mówił do niego przez kilka chwil po cichu, jak gdyby wydawał mu rozkazy. Po każdem zdaniu Petit-Pierre’a, Bonneville schylał głową, na znak zgody. Gdy Petit-Pierre skończył, Bonneville wziął kapelusz, ukłonił się i wyszedł.
Wówczas Petit-Pierre zbliżył się do margrabiego.
— Panie de Souday — rzekł — zapewniłem hrabiego Bonneville’a, że nie weźmie mu pan za złe, jeśli zabierze jednego z koni pańskich i objedzie zamki okoliczne, żeby wyznaczyć na dziś wieczór w Souday schadzkę tym samym panom, z którymi margrabia dzisiaj rano stoczył walkę; sądzę, że może zastanie ich jeszcze zgromadzonych w Saint-Philbert. Dlatego to nalegałem, żeby się śpieszył.
— Ale — zauważył: margrabia — może niejeden z tych panów będzie miał do mnie urazę za sposób, w jaki do nich przemawiałem dzisiaj rano i nie zechce przyjechać do mnie.
— Rozkaz zniewoli tych, którzy opieraliby się zaproszeniu...
— Rozkaz od kogo? — zapytał margrabia zdumiony.
— Ależ od księżny de Berry; hrabia Bonneville ma jej zupełne pełnomocnictwo. Może jednak spytał Petit-Pierre z pewnem wahaniem — pan się obawia, żeby zebranie takie w zamku Souday nie miało skutków złowrogich dla pana i pańskiej rodziny? W takim razie, margrabio, powiedz jedno słowo; hrabia Bonneville jeszcze nie odjechał.
— Do kroćset! — zawołał margrabia — niech pędzi galopem, choćby miał zajeździć na śmierć mego najlepszego konia!
Margrabia nie dokończył jeszcze tych słów, gdy hrabia, Bonneville, jak gdyby je słyszał i jak gdyby skorzystał z otrzymanego pozwolenia, przejechał przed oknami salonu i puścił się pędem przez bramę wjazdową na drogę wiodącą do Saint-Philbert.
Margrabia podszedł do okna, chcąc go dłużej ścigać wzrokiem, i odwrócił się dopiero, gdy: stracił go z oczu.
Tymczasem Petit-Pierre znikł, a gdy margrabia zapytał córek, co się z nim stało, odparły, że młodzieniec udał się do swego pokoju, oznajmiwszy, iż musi pisać listy.
— Zabawny chłopiec — szepnął margrabia Souday.