<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Kaskada Bauge, to właściwie trzęsawisko, nad którem droga, wiodąca do Souday, wznosi się prawie prostopadle. Jest to jeden z najbardziej stromych stoków w tym górzystym lesie. Kolumna czerwonych spodni, jak Guérin nazywał żołnierzy, miała najpierw przebyć to trzęsawisko, a potem wejść na to spadziste zbocze.
Jan Oullier przybył do miejsca, gdzie droga ciągnie się, przy pomocy faszyn, przez trzęsawisko a potem wiedzie na wzgórze. Tutaj, jak wspomnieliśmy, gwizdnął na Guérin’a, który go zastał zadumanego.
— I cóż spytał Guerin — o czem myślisz?
— Myślę — odparł Jan Oullier — że to miejsce byłoby może lepsze, niż Odyńcowe rozdroże.
— Tem bardziej — rzekł Guérin — że jest tu wóz, za który możnaby się ukryć.
Jan Oullier, który nie zwrócił na to uwagi, spojrzał uważnie na przedmiot, wskazany przez towarzysza. Był to ciężki wóz, naładowany drzewem a pozostawiony przez woźniców na noc pod trzęsawiskiem, dlatego niewątpliwie, że, zaskoczeni przez ciemności, nie mieli odwagi puścić się wązką drogą, która, niby most, przechodziła przez moczary.
— Mam myśl — rzekł Jan Oullier, spoglądając kolejno na wóz i na wzgórze, wznoszące się jak ciemny szaniec z przeciwnej strony moczaru — tylko trzebaby...
I Jan Oullier rozejrzał się dokoła.
— Trzebaby, co?
— Żeby oni przyszli.
— Już są — rzekł Guérin. — Patrz, widzisz, jest Patry, są dwaj bracia Gambier i ludzie z Vieille-Vigne, jest nareszcie i Józef Picaut.
Jan Oullier odwrócił się, żeby nie widzieć tego ostatniego.
Istotnie, szuanie przybywali ze wszystkich stron; wychodzili po jednemu z za każdego płotu, wysuwali się po jednemu z każdego krzaka. Niebawem wszyscy byli zgromadzeni.
— Chłopcy — rzekł Jan Oullier — od czasu, jak Wandea jest Wandeą, to jest odkąd walczy, nigdy jeszcze jej synowie nie mieli tak naglącego, jak dzisiaj, obowiązku złożenia dowodów, że posiadają serce i wiarę. Jeśli nie zatrzymamy żołnierzy Ludwika Filipa, nastąpi wielki nieszczęście; nieszczęście takie, moje dzieci, że zmaże całą sławę, jaką okrył się nasz kraj. Ja jestem zdecydowany pozostawić kości tu, w tem trzęsawisku, zanim pozwolę, żeby ta piekielna kolumna podążyła dalej.
— I my również, Janie Oullier — odpowiedziały wszystkie głosy.
— Dobrze! nie spodziewałem się też niczego innego od ludzi, którzy szli za mną od Montaigu, by mnie wyswobodzić, i którym się to udało. Na początek tedy, czy przeraziłaby was propozycya, żebyście mi dopomogli wepchnąć ten wóz na szczyt wzgórza?
— Spróbujmy — rzekli Wandejczycy.
Jan Oullier stanął na ich czele i ciężki wóz, ciągniony z przodu, popychany z tyłu, przebył bez wypadku trzęsawisko i niebawem stanął na szczycie zbocza. Gdy Jan Oullier obstawił wóz kamieniami tak, żeby nie stoczył się, pchany własnym ciężarem.
— A teraz — rzekł — ukryjecie się z każdej strony moczaru, połowa z prawej, połowa z lewej strony, a gdy nadejdzie czas, to jest, gdy krzyknę: „Ognia!“ zaczniecie strzelać. Jeśli żołnierze się zawrócą i będą was ścigali, jak mam nadzieję, cofajcie się powoli w stronę Grand-Lieu, zawsze w ten sposób, żeby się oddalali od Souday, dokąd zmierzają. Jeśli, przeciwnie, puszczą się w dalszą drogę pośpiesznym marszem, w takim razie pójdziemy czekać na nich na Odyńcowcm rozdrożu.
Szuanie poszli ukryć się po obu stronach trzęsawiska; Jan Oullier pozostał sam z Guérin’em. Po chwili rzucił się na płask, i przylepił ucho do ziemi.
— Zbliżają się — rzekł — idą drogą do Souday, jakgdyby ją znali. Kto, u dyabła, może ich prowadzić, skoro Paskal Picaut nie żyje?
— Znaleźli na folwarku jakiego chłopa, którego zmusili.
— W takim razie i tego trzeba będzie im zabrać... W głębi lasu, bez przewodnika, ani jeden nie powróci do Montaigu!
— Ależ ty nie masz broni, Janie?
— Ja — odparł stary Wandejczyk, śmiejąc się przez zęby — mam broń taką, która położy ich więcej, niż twój karabin, a za dziesięć minut, bądź spokojny, jeśli wszystko pójdzie, jak się spodziewam, strzelby nie będą rzadkością wzdłuż kaskady Baugé.
To mówiąc, Jan Oullier wstał, wszedł na zbocze i zbliżył się do wozu.
Czas był już wielki: gdy wchodził na szczyt wzgórza, dobiegł go ze stoku przeciwległego odgłos kamieni, staczających się pod nogi koni i ujrzał kilka iskier, sypiących się z pod ich kopyt. Powietrze zresztą przesycone było temi falami drgań, jakie w nocy oznajmiają zbliżanie się uzbrojonego oddziału.
— Idź do nich — rzekł Jan Oullier do Guérin’a — ja zostanę tutaj.
— Po co?
— Zobaczysz za chwilę.
Guérin usłuchał. Jan Oullier wsunął się pod wóz i czekał.
Zaledwie Guérin zajął stanowisko obok towarzyszów, dwaj strzelcy straży przedniej ukazali się na brzegu trzęsawiska. Obejmując odrazu całą trudność przeprawy, zatrzymali się z pewnem wahaniem.
— Prosto przed siebie! — krzyknął głos energiczny i dobitny jakkolwiek o brzmieniu niewieściem — prosto przed siebie!
Dwaj strzelcy weszli w trzęsawisko i, dzięki drodze naznaczonej faszyną, przebyli je bez wypadku; poczem zaczęli wchodzić na wzgórze, zbliżając się coraz bardziej do wozu, a zatem i do Jana Oulliera. Gdy byli już tylko w odległości jakich dwudziestu kroków od niego, Jan Oullier, siedząc ciągle pod wozem, uczepił się rękoma osi a nogami drągów przednich i tak zawisł bez ruchu. Strzelcy, zbliżywszy się tuż do wozu, obejrzeli go uważnie, z wysokości siodła, ale, nie widząc nic, co mogłoby wzbudzić w nich podejrzenie, podążyli w dalszą drogę.
Kolumna była w owej chwili na brzegu trzęsawiska. Wdowia przeszła naprzód, potem generał, potem strzelcy, za strzelcami dążyła piechota.
W chwili, gdy kolumna docierała do stóp zbocza, huk, podobny do grzmotu, stoczył się ze szczytu, na który żołnierze wejść mieli; ziemia zadrżała pod ich nogami, a z wysokości wzgórza runął, jakby lodozwał, z szybkością pioruna.
— Na bok! — krzyknął Dermoncourt głosem, który panował nad tym całym straszliwym hukiem.
I, chwytając wdowę za ramię, dał ostrogę koniowi, który skoczył i rzucił się w krzaki. Generał zatroszczył się przedewszystkiem o swoją przewodniczkę — na razie ona była mu najcenniejsza. Oboje zostali uratowani.
Ale żołnierze, w większej części, nie mieli już czasu wykonać rozkazu zwierzchnika. Obezwładnieni osobliwym hukiem, nie wiedząc, z jakim nowym wrogiem mają do czynienia, oślepieni ciemnością, czując, że otacza ich zewsząd niebezpieczeństwo, pozostali na środku drogi, i wóz, zepchnięty na zbocze przez Jana Oullier’a, wpadł między nich, zabijając tych, którzy znaleźli się pod jego kołami, raniąc tych, których zasypał szczątkami swoimi.
Chwila osłupienia nastąpiła po tej katastrofie; lecz wnet rozległ się silny głos Dermoncourt’a:
— Naprzód, żołnierze! naprzód! wydostańmy się co prędzej z tej zasadzki.
W tejże chwili głos niemniej silny, niż głos generała, krzyknął:
— Ognia, chłopcy!
Z każdego krzaku dokoła trzęsawiska wypadła błyskawica i grad kul zasyczał dokoła kolumny.
Głos, który zakomenderował: ognia, rozległ się na przedzie kolumny, strzały padały z za nią; generał, stary wilk wojskowy, równie przebiegły, jak Jan Oullier, zrozumiał manewr. Chciano go zwrócić z drogi.
— Naprzód! — krzyknął — nie traćcie czasu na odstrzeliwanie... Naprzód! naprzód!
Żołnierze szybkim marszem ruszyli dalej i, pomimo strzelaniny, dotarli do szczytu wzgórza. Jednocześnie zaś Jan Oullier zbiegi szybko a pagórka i niebawem znalazł się śród towarzyszów.
— Brawo! — zawołał Guérin. — Gdybyśmy mieli z dziesięć rąk, jak twoje i kilka takich wozów z drzewem, bylibyśmy teraz oswobodzeni od tych przeklętych żołnierzy.
— Hm! — odparł Jan Oullier — nie jestem taki zadowolony, jak ty. Spodziewałem się, że się cofną, a tymczasem oni sobie idą w dalszą drogę. Zatem na rozdroże Odyńoowe! a prędko, jak tylko nogi nas poniosą.
— Któż to utrzymuje, że żołnierze idą w dalszą drogę? — zapytał jakiś głos.
Jan Oullier zbliżył się do miejsca, z którego głos ten się odezwał, i poznał Józefa Picaut’a. Wandejczyk, klęcząc na jednem kolanie, opróżniał sumiennie kieszenie trzech żołnierzy, których olbrzymi pocisk Jana Oullier’a zmiażdżył. Stary gajowy odwrócił się ze wstrętem.
— A ja utrzymuję — mówił dalej Józef Picaut, chowając łup do torby, którą zawsze nosił przy sobie — że od przybycia na szczyt wzgórza błękitni nie ruszyli z miejsca. Nie macie chyba wszyscy uszu, że nie słyszycie ich tupotu? Jeśli wy nie słyszycie tego, to ja słyszę.
— Trzebaby się upewnić — rzekł Jan Oullier do Guérin’a, unikając w ten sposób odpowiadania Józefowi.
— Masz słuszność, idę — odparł Guérin.
Wandejczyk przeszedł przez trzęsawisko, rzucił się w sitowie, wszedł na zbocze do połowy, tu położył się na płask i czołgał się, jak jaszczurka wzdłuż skał, tak powoli i ostrożnie między paprociami, że od jego przejścia zaledwie poruszały się ich wierzchołki. Gdy już był tylko w odległości trzydziestu kroków od szczytu, uniósł się nieco, wsadził kapelusz na gałąź i poruszył nim nad głową.
W tejże chwili padł ze szczytu strzał, a kapelusz Guérin’a poleciał na odległość dwudziestu kroków od właściciela.
— Ma słuszność — rzekł Jan Oullier, usłyszawszy strzał. — Ale czem się to dzieje, że zaniechali powziętego projektu? Czy ich przewodnik został zabity?
— Ich przewodnik nie został zabity — rzekł Józef Picaut, głosem ponurym.
— A więc go widziałeś? — spytał jakiś głos, gdyż Jan Oullier, jak się zdawało, postanowił nie rozmawiać z Picaut’em.
— Tak — odparł szuan.
— I poznałeś go?
— Tak.
— W takim razie — szepnął Jan Oullier, mówiąc do siebie — znaczy to, że nie lubią trzęsawisk, a powietrze, unoszące się z moczarów, uważa ją za niezdrowe. Za temi skałami mają doskonałą ochronę i zostaną tam pewnie do świtu.
Istotnie niebawem zabłysły na szczycie wzgórza słabe blaski, które stopniowo potęgowały się i po dłuższej chwili cztery czy pięć ognisk oświetliło krwawą łuną nędzne krzaki, wyrastające w szczelinach skał.
— To dziwne, jeśli przewodnik jest jeszcze z nimi — rzekł Jan Oullier. — Ale wreszcie to możliwe; ponieważ jednak, jeśli zmienią plan, będą musieli przejść zawsze przez Odyńcowe rozdroże...
Rozejrzał się dokoła, a spostrzegłszy Guérin’a, który wrócił i stanął przy nim, dodał:
— Ty pójdziesz tam ze swymi ludźmi, Guérin.
— Dobrze — odparł ów.
— Jeśli ruszą w dalszą drogę, wiesz, co ci czynić należy; jeśli zaś przeciwnie, postanowili tu biwakować, za godzinę możesz im pozwolić szczękać zębami dowoli dokoła ogniska; napaść na nich będzie już zbyteczna.
— A to dlaczego? — spytał Józef Picaut.
Zapytany bezpośrednio, jako dowódca, o rozkaz, jaki wydał, Jan Oullier zmuszony był odpowiedzieć.
— Dlatego odparł — że to zbrodnia narażać niepotrzebnie życie dzielnych ludzi.
— Powiedzcie po prostu, Janie Oullier...
— Co? — przerwał żywo stary gajowy.
— Powiedzcie: „Dlatego, że moi panowie, szlachta, której służę, nie potrzebują już życia tych dzielnych ludzi“; i tym razem powiecie prawdę, Janie Oullier.
— Kto mówi, że Jan Oullier kłamał kiedykolwiek? — zapytał stary gajowy, marszcząc brwi.
— Ja! — odparł Józef Picaut.
Jan Oullier zacisnął zęby, ale się pohamował; postanowił nie przyjaźnić się, ale też i nie wdawać się w sprzeczki z byłym galernikiem.
— Ja — powtórzył ten — ja, który utrzymuję, że to bynajmniej nie przez troskliwość o nasze ciała chcecie nam przeszkodzić w wykorzystaniu naszego zwycięstwa, ale dlatego, że kazaliście nam się bić jedynie, by nie dopuścić czerwonych spodni do rabowania zamku Souday.
— Józefie Picaut — odparł Jan Oullier ze spokojem — jakkolwiek nosimy tę samą barwę, nie idziemy temi samemi drogami i nie zmierzamy do tego samego celu. Mniemałem zawsze, że ludzie, bez względu na zapatrywania, są braćmi, i nie chcę daremnie rozlewać krwi braci moich.. Co zaś do moich stosunków z mymi panami, uważałem zawsze pokorę za pierwszy obowiązek chrześcijanina, zwłaszcza, gdy ten chrześcijanin jest ubogim chłopem, jak wy i ja. Wreszcie posłuszeństwo było zawsze dla mnie nieubłaganem prawem żołnierza. Wiem, że wy tak nie myślicie; tem gorzej dla was! W innych okolicznościach kazałbym wam może pożałować tego, coście powiedzieli; ale w tej chwili nie należę do siebie... podziękujcie za to Bogu!
— No, to, gdy będziecie znów należeli do siebie — rzekł drwiąco Józef Picaut — wiecie, gdzie mnie można znaleźć, nieprawda, Janie Oullier? nie będziecie mnie szukali długo.
Poczem, zwracając się do towarzyszów, dodał:
— A teraz, jeśli są między wami tacy, którzy sądzą, że szaleństwem jest czekać na zająca, czatując, gdy można go schwytać w schronisku, niechaj ci idą za mną.
Nikt się nie poruszył; nikt nawet nie odpowiedział.
Józef Picaut, wobec milczenia, jakiem przyjęto jego propozycyę, machnął ręką, rozzłoszczony i wszedł w gęstwinę.
— Dalej, w drogę — rzekł Jan Oullier do szuanów — na Odyńcowe rozdroże, a żywo! Idźcie łożyskiem strumienia, a za kwadrans będziecie na miejscu.
— A ty, Janie Oullier? — spytał Guérin.
— Ja — odparł stary gajowy — biegnę do Souday; chcę się upewnić, że ten Michel spełnił swoją misyę.
Mały oddział oddalił się, posłuszny, dążąc, jak polecił Jan Oullier z biegiem strumienia. Stary gajowy pozostał sam. Przez kilka chwil słuchał szmeru wody, którą szuanie dążyli, poczerm zwrócił głowę w stronę żołnierzy. Skały, na których kolumna zatrzymała się, tworzyły łańcuch, ciągnący się od wschodu na zachód w kierunku Souday. Na wschodzie kończył się o jakie dwieście kroków od miejsca, gdzie rozegrała się scena, którą opisaliśmy powyżej, łagodnym stokiem, ciągnącym się aż do strumienia. Od zachodu łańcuch skalisty przedłużał się przez pół mili mniej więcej, a im więcej zbliżał się do Souday, tem stawał się bardziej urwisty, im wyżej się wznosił, tem spadzistsze i bardziej ogołocone z roślinności były zbocza skał.
Z tej strony łańcuch skalisty kończył się prawdziwą przepaścią, na której dnie wznosiły się olbrzymie skały prostopadłe, sterczące nad strumieniem.
Raz a może dwa razy w życiu, podczas polowania na dzika, Jan Oullier odważył się zejść do tej przepaści, do której wiodła ścieżka, ginąca śród zarośli, zaledwie jedną stopę szeroka a nazwana Kozią Dróżką. Znało ją tylko kilku myśliwych.
Ale Jan Oullier schodził nią z taką trudnością i narażając się na takie wielkie niebezpieczeństwo, że nieprawdopodobne wydało mu się, by ktokolwiek mógł w nocy posługiwać się tem przejściem.
Jeśli dowódca kolumny nieprzyjacielskiej chciał w dalszym ciągu iść na Souday, musiał albo dążyć drogą, wiodącą do Odyńcowego rozdroża, gdzie spotkałby szuanów, albo zejść ze zbocza, jak wszedł, i maszerować stłumieniem, którym Wandęjczycy poszli w górę. Ale strumień ten w niewielkiej odległości zamieniał się w potok głęboki i bystry, a krzaki cierniowe uniemożliwiały dostęp do jego wybrzeży. Z tej strony zatem nie groziło żadne niebezpieczeństwo.
A jednakże, przeczuciem wiedziony, Jan Oullier był zaniepokojony. Nie mógł uwierzyć, żeby Dermoncourt ustąpił po pierwszym ataku i tak łatwo porzucił zamiar pójścia na Souday. Zamiast tedy oddalić się, jak zapowiedział, Jan Oullier spoglądał na szczyty niespokojny i zamyślony, albowiem zdawało mu się, że ogniska traciły blask, a światło, jakie rzucały na skały, stawało się coraz bledsze. Nie namyślał się zbyt długo, tą samą drogą i w ten sam sposób, co Guérin, wczołgał się aż do stóp głazów, które okalały szczyt, niby wałem.
Nasłuchiwał przez chwilę; nie dobiegł go żaden odgłos. Wówczas stanął i przez szparę między dwoma wielkimi głazami zajrzał i zobaczył pustkę.
Ogniska opuszczone dogasały śród ciszy.
Jan Oullier wdrapał się na skałę, zesunął się ze strony przeciwnej i stanął na miejscu, gdzie spodziewał się zastać żołnierzy.
Żołnierze znikli.
Wówczas wydał okrzyk straszliwy, okrzyk wściekłości bezbrzeżnej i, ze zwinnością ściganego łosia, wysilając swoje stalowe mięśnie, popędził wzdłuż łańcucha skalistego w kierunku Souday.
Trudno było już wątpić, nieznany przewodnik, a właściwie znany tylko Józefowi Picaut’owi, skierował żołnierzy w stronę Koziej Dróżki.
Gdy Jan Oullier stanął na ostatniem wzgórzu nad doliną, ujrzał żołnierzy. Ostatni schodzili właśnie ze zbocza; wbrew wszelkim oczekiwaniom puścili się Kozią Dróżką i przy blasku pochodni widać było, jak szli wężowym szeregiem wzdłuż przepaści.
Jan Oullier uczepił się olbrzymiego głazu, na którym stał, i potrząsnął nim w nadziei, że głaz zachwieje się i stoczy na ich głowy. Ale wysiłki tej szalonej wściekłości były daremne, a na przekleństwa, jakie sypały się przytem z ust Jana Oullier’a, odpowiedział śmiech szyderski.
Stary gajowy odwrócił się, myśląc, że tylko szatan sam tak śmiać się może, i ujrzał Józefa Picaufa.
— I cóż, gospodarzu Janie — rzekł, wychodząc z za krzaku ostrokrzewu — wydaje mi się, że moja czatownia była lepsza, niż wasza; straciłem tylko czas, dzięki wam, przybyłem za późno, wasi przyjaciele mogą za to odpokutować.
— Boże! Boże! — zawołał Jan Oullier, chwytając się oburącz za włosy. — któż mógł ich poprowadzić przez Kozią Dróżkę?
— W każdym razie — rzekł Józef Picaut — ta, która ich tam poprowadziła, nie odprowadzi ich już ani tą drogą, ani żadną inną. Przypatrz jej się dobrze teraz, Janie Oullier, jeśli chcesz ją widzieć żywą.
Jan Oullier przechylił się ponownie.
Żołnierze przeszli przez strumień i ustawiali się dokoła generała. Śród nich widać było kobietę z rozwianym włosem, która palcem wskazywała generałowi drogę, jaką miał iść.
— Maryanna Picaut! — krzyknął Jan Oullier.
Szuan nic nie odpowiedział, ale złożył się do strzału i powoli nastawiał fuzyę do celu. Jan Oullier odwrócił się, na odgłos odwodzonego kurka. W chwili, gdy strzelec miał go spuścić, Oullier podniósł znienacka lufę.
— Nieszczęśliwy! — rzekł — pozwól jej przynajmniej pochować twego brata.
Strzał uleciał w powietrze; kula zginęła w przestrzeni.
— Masz! krzyknął Józef Picaut, wściekły, chwytając strzelbę za lufę i wymierzając kolbą straszny cios w głowę Oullier’owi, który nie — spodziewał się tej napaści — masz! z takimi białymi, jak ty, obchodzą się, jak z błękitnymi!
Pomimo siły herkulesowej, stary Wandejczyk upadł najpierw na kolana, poczem, nie mogąc się utrzymać nawet w tej pozycyi, stoczył się wzdłuż skały. Spadając, uchwycił się instynktownie ręką kępy wrzosu, lecz niebawem odczuł, że kępa usuwa się stopniowo pod ciężarem jego ciała.
Jakkolwiek oszołomiony, Jan Oullier, niezupełnie jednakże utracił przytomność i, spodziewając się, że wątłe gałązki, które utrzymywały go nad przepaścią, złamią się lada chwila, polecał duszę swoją Bogu.
W tejże chwili usłyszał odgłos strzałów i poprzez, nawpół przymknięte powieki ujrzał jakby przelatujące iskierki.
Spodziewając się, że to nadchodzą szuanie, prowadzeni przez Guérin’a, usiłował krzyknąć; ale zdawało mu się, że miał głos uwięziony w gardle, i że nie mógł podnieść tej, niby ołowianej dłoni, która powstrzymywała dech na jego ustach. Zapomniał o ciosie, jaki otrzymał, i zdało mu się, że spływa mu z czoła krwawy pot na piersi.
Stopniowo siły opuszczały go, palce się rozkurczały, mięśnie rozprężały, a trwoga, jaka go ogarniała, była tem straszniejsza, że mu się wydawało, iż własnowolnie puszcza gałązki, które utrzymywały go nad próżnią. Jakaś niepokonana siła ciągnęła go ku przepaści; palce jego puściły ostatnią podporę.
Ale w tej samej chwili, kiedy wyobrażał sobie, że, spadając, usłyszy świst powietrza, że uczuje, jak ostrze skały rozdzierać mu będzie ciało, ściągnęły go silne ręce i przeniosły na małe płasko wzgórze, ciągnące się o kilka kroków od przepaści.
Był uratowany!
Tylko ręce owe potrząsały nim tak brutalnie, że chyba nie były rękoma przyjaciela.